W krainie niedźwiedzi/Mały Laplandczyk
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W krainie niedźwiedzi |
Wydawca | Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Zakłady Graficzne Leona Wolnickiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Europa — ten stary, przeludniony ląd — bynajmniej nie jest jeszcze dobrze znana!
Poza Polską, Niemcami, Francją i Anglją, Italją i Hiszpanją, Austrją i Belgją istnieją duże połacie a nawet ludy, do naszych czasów zbadane i poznane zaledwie pobieżnie, czasami prawie zupełnie nieznane.
Takim krajem jest półwysep Kolski, leżący pomiędzy Północnym Oceanem Lodowatym, a Morzem Białem. Wchodzi on, jako część składowa, jako zwykły powiat, do Rosji, a posiada wspólne granice z Finlandją, ojczyzną bystronogiego Nurmiego, i Norwegją, krajem malowniczych fjordów, odważnych wikingów-wojowników i „wilków morskich“, Ibsena i Hamsuna — wielkich pisarzy.
My — Polacy pamiętamy nazwę tego półwyspu, bo z jego pobrzeża Murmańskiego przybyła do Polski część naszej armji, przywożąc z sobą wolę do zwycięstwa i... białą niedźwiedzicę „Baśkę“, mieszkankę dalekiej północy.
Na południowym brzegu jeziora Imandry, mieszczącego się w środkowej części półwyspu Kolskiego, stanął w r. 1923 nowy „pogost“. Tak nazywa miejscowa ludność — laplandczycy swoje obozowiska zimowe. „Pogost“ składał się z kilkudziesięciu niskich, drewnianych chałup i innych mniejszych zabudowań, gdzie stały krowy. Poza tem osiedlem, wpobliżu rzadkiego lasu brzozowego i olszowego, widniały otoczone zagrodą z cienkich żerdzi pastwiska północnych jeleni, czyli reniferów.
Te nieduże, przysadziste zwierzęta, oddawna już przez ludność oswojone, chodziły i leżały w zagrodzie, a nad niemi, niby zwikłany gąszcz suchych gałęzi, poruszały się szerokie, łopaciaste rogi. Małe, kosmate pieski o gęstych kitach ogonów, śpiczastych uszach i pyskach, nad któremi połyskiwały bystre i podejrzliwe oczki, biegały wokół, poszczekując, węsząc i warcząc; od czasu do czasu zbliżały się do skraju lasu i, podniósłszy głowy, poruszały chrapami, badając, czy nie skradają się gdzieś drapieżne wilki — ta plaga krain północnych.
Z chałupy, stojącej na wjeździe do osiedla, wyszedł mały, barczysty chłopak. Czarne, twarde włosy rozsypały mu się po czole; opalona, szeroka twarzyczka — zupełnie dziecinna jeszcze — wydawała się dziwnie poważną, a z ciemnych oczu biła już męska stanowczość i odwaga.
Tuż za nim szła starsza kobieta, niosąc pęk rzemieni. Miała łzy w oczach i ciężko, a często wzdychała.
Gdy doszli oboje do zagrody, szepnęła, dotykając ramienia chłopca:
— Muto... Muto... synku mój!
Chłopak podniósł na nią poważne i śmiałe oczy.
— Boję się o ciebie... masz dopiero dwanaście lat!...
Muto spokojnie wzruszył ramionami, jakgdyby chciał powiedzieć:
— Cóż ja poradzę na to?! Nie moja w tem wina, mamo!
Matka przyglądała mu się z miłością, lecz po chwili płakać zaczęła, zasłaniając rękawem kożuszka steraną i zrozpaczoną twarz.
Muto machnął ręką. W ruchu tym nie było jednak lekceważenia; odczuwało się raczej zrozumienie, że to, co się stało, odmienić się nie może.
W chałupie bowiem rodziców Muto zaszły niedawno okoliczności istotnie niespodziewane i bardzo ciężkie.
Ojciec chłopca — sławny łowiec i rybak, znany od Waranger-Fjordu aż do zatoki Kandałakszy — laplandczyk Samutan, zaniemógł nagle. Widać odezwały się dawne łowy, gdy myśliwy miesiące całe spędzał w kniei, w nędznych „kotach“ — szałasach, skleconych z gałęzi i kory, głodując i marznąc podczas szalejących wichur śnieżnych, zrodzonych na szczytach Chibeny. Nieraz też moknął i ciężko, ponad siły pracował na swej „szniace“ — jednożaglowej łodzi, zapuszczając się na niej na otwarte, burzliwe morze. Na półwyspie Kolskim nie rodzi pszenica, żyto i jęczmień. Ludność zmuszona jest zatem kupować pożywienie, płacąc tem, w co obfituje jej ojczyzna. Są to skóry dzikich zwierząt i ryby.
Oddawna, zapewne, przeczuwał spracowany Samutan, że padnie nań ta obezwładniająca choroba, pozbawiając go możliwości dźwignięcia się z pryczy i dręcząc nieznośnym bólem w każdym stawie.
Niezawodnie obawiał się tej strasznej chwili, bo od dwóch już lat brał ze sobą do lasu i na morze jedynego synka, Muta, chociaż chłopak mały był jeszcze i słaby. Podczas łowów leśnych i pracy na łodzi Muto zmężniał szybko, stał się zwinny i krzepki, nauczył się strzelać z karabina, a potrafiłby też w razie potrzeby rzucić do morza sieć i wyciągnąć ją, chociażby trzepotały się w niej największe ryby: siomgi[1] i sztokfisze, płynące ławicą.
Chłopak rozrósł się i spoważniał też bardzo. Niktby nie uwierzył, że ma zaledwie dwanaście lat. Wiedziała jednak o tem zbiedzona Bełut, matka Muta i to doprowadzało ją do łez i budziło w sercu męczącą troskę.
Śnieg już spadł i okrył całą ziemię. Ślady dzikich zwierząt z łatwością można było znaleźć na białych polanach w lesie i na tundrze[2]. Nastał okres łowów, należało się więc śpieszyć.
Muto wiedział, że musi zastąpić ojca i zdobyć tyle skór, ażeby rodzina nie odczuwała nędzy i mogła zapłacić podatki. Nie namyślał się nad ogromem i niebezpieczeństwem pracy, bo i tak na nicby się to nie przydało. Bez gadania i wahań przystąpił do przygotowań, uważnie słuchając rad nieruchomo leżącego na pryczy ojca. Zabrało mu to dwa dni. Zaczął od najważniejszego: opatrzył, oczyścił broń i przyrządy myśliwskie.
Stary Samutan kupił przed laty dobry, amerykański pięciostrzałowy karabin, którego wszyscy mu zazdrościli. Nabył go przypadkowo. Koczował wtedy nad brzegiem Waranger-Fjordu i spostrzegł nagle stojący na kotwicy kuter amerykański. Postanowił odwiedzić statek, aby sprzedać wiązkę sześćdziesięciu skórek bielutkich gronostajów. Targując się z Amerykanami, spostrzegł karabin, oparty o maszt i, oceniwszy wmig jego zalety dla łowca, zaproponował zamianę, na którą właściciel strzelby chętnie przystał. Był to wspaniały nabytek. Nikt z łowców kolskich nie był lepiej od Samutana uzbrojony, bo myśliwy miał teraz dwie bronie: starą strzelbę na małego zwierza i ptactwo, na grubą zaś zwierzynę — niezawodny karabin amerykański.
Muto raz jeszcze przetarł go starannie, naoliwił naftą; oczyścił starą flintę, złożył do skórzanej torby naboje, blaszanki z prochem, kapiszony i kulki, pakuły, butelkę nafty, paczkę zapałek, hubkę z krzesiwem i maść na rany, sporządzoną przez matkę z łoju borsuczego i ziół, rosnących na zboczach urwistego Lawoczoru, którego szczyt widniał na wschód od jeziora Imandry, gdy słońce świeciło jasno.
Drugą torbą zaopiekowały się kobiety — matka Muta i starsza siostra chłopca, dwudziestopięcioletnia, kulawa Ramna. Układały do torby sól, placki z mąki razowej, cegiełki herbaty prasowanej, wędzoną słoninę, suche ryby, kociołek, dwa kubki, łyżkę drewnianą, dwie miski — jedną dla Muta, drugą dla psa i różne potrzebne do życia w puszczy drobiazgi.
One też opatrzyły i sporządziły „kiereże“ — małe, lekkie, do kajaka podobne saneczki, ciągnione przez jednego renifera.
Kobiety złożyły torby na sankach i umieściły tam duży tobół z ciepłem ubraniem i obuwiem chłopca, poczem okryły wszystko dwiema skórami jeleniemi, które miały mu zastąpić pościel i koc, i, osłoniwszy je szeroką płachtą, z rybich skór zeszytą, wysmarowały łojem płozy sanek i rzemienie uprzęży.
Teraz pozostały czynności, które musiał załatwić jedynie sam Muto.
Właśnie dlatego to przyszedł do zagrody, gdzie pasły się jelenie, wygrzebujące z pod śniegu mech i zwarzoną przez mróz trawę.
Chłopak, nie zwracając już uwagi na płaczącą matkę, rozsunął żerdzie i przyglądał się reniferom. Rodzina posiadała trzydzieści głów tych pożytecznych zwierząt, niezastąpionych na śnieżnej i mroźnej północy. Muto znał je wszystkie, więc, zbliżywszy się do starego jelenia o rogach rozłożystych i mocnych, krzyknął:
— Hej, Ran!
Leżący renifer natychmiast powstał i, wyciągnąwszy szyję, parsknął. Na piersi i na bokach jego wystąpiły głębokie wklęśnięcia i łysiny od rzemiennego chomąta i szlej.
— Ho, ho, ho, stary, chodź, chodź! — mruczał do niego Muto, a renifer, chrapiąc cicho, szedł za nim, ostrożnie stąpając szerokiemi racicami.
Wyprowadziwszy Rana, chłopak zamknął zagrodę żerdziami i jął się rozglądać dokoła.
Kilka psów uwijało się przy stadzie, lecz Muto nie dostrzegł wśród nich tego, którego szukał. Włożywszy dwa palce do ust, gwizdnął przeciągle. Ledwie przebrzmiał ten sygnał, z lasu wynurzył się nieduży, biały piesek i stanął, przekręciwszy łeb nabok. Mały Laplandczyk uśmiechnął się radośnie i figlarnie, patrząc na pieska.
— Wou, echej! — zawołał, podnosząc rękę nad głowę.
Piesek drobnym truchtem ruszył ku niemu i, podbiegłszy zupełnie blisko, przykucnął mu przy stopach, nie zmieniając pytającego wyrazu oczu. Muto wziął z rąk matki obrożę z cienkiego rzemyka i założył ją na szyję kosmatego Wou. Była to odpowiedź na zdumione pytanie pieska. Zrozumiał ją odrazu. Już wiedział, że ma wyruszyć z Mutem na łowy, że rozpocznie się ciężki okres życia: trudy, zimno, niebezpieczne śnieżyce, tropienie drapieżnych mieszkańców kniei i bezkresnych, zamarzniętych teraz bagien tundry. Zrozumiał, spoważniał nagle i, stanąwszy przed małym myśliwcem, przeciągnął się, jakgdyby mówiąc:
— Trudno! Skoro trzeba iść, to chodźmy, a polegaj na mnie!
Muto schylił się nad pieskiem i pogłaskał go po białych kudłach. Wou dość obojętnie przyjął tę pieszczotę, bo, jak każdy północny szpic, urodził się do pracy i pomocy człowiekowi, ufał mu, wiedząc, że nie porzuci swego psa w niebezpieczeństwie, lecz na innych uczuciach nie znał się, jak zresztą i ludzie tej surowej, niegościnnej krainy.
Muto jął nakładać chomąto na Rana i nie spostrzegł, że do pieska podbiegła ulubiona, łowcza suka ojca — Nao, matka Wou. Z opuszczonym ogonem i nastawionemi uszami, obwąchiwała i oglądała obrożę na piesku, chrapliwie wciągając powietrze. Wreszcie pisnęła cichutko, zaczęła skakać koło chłopaka, szczekać głucho i chwytać zębami trzymane przez niego rzemienie.
Muto spojrzał na nią i zamyślił się. Spostrzegła to matka i rzekła proszącym głosem:
— Nie chciałeś zgodzić się z ojcem, utsuke[3], że lepiej wziąć ze sobą dwa psy? Mały jesteś Muto, więc dobre psy mogą ci się przydać. Lepszych od Nao i Wou nie znajdziesz w całym kraju, a stara, doświadczona suka nieraz już ratowała nam Samutana, obroni i ciebie w ciężkiej potrzebie. Weź ze sobą Nao! Weź, synku!
Pies zrozumiał, że o nim mowa, więc szczekał coraz zajadlej.
— Starczy mi Wou... — mruknął chłopak.
— Zrób to dla mnie, Muto, i zabierz Nao! — prosiła Bełut.
— No, dobrze już, wezmę — uspokoił ją chłopak i, objąwszy Nao za szyję, założył i jej obrożę.
Suka pisnęła radośnie, lecz po chwili spoważniała i uspokoiła się. Od czasu do czasu tylko zerkała czarnemi oczkami na kosmatego syna, który śledził każdy ruch Muta, gdy ten prowadził za sobą rogatego Rana.