<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł W krainie złota
Podtytuł (nowella)
Pochodzenie Pisma zapomniane i niewydane
Wydawca Wydawnictwo Zakładu Nar. Imienia Ossolińskich
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia Zakładu Narodowego Im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa, Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały rozdział Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór Pism
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.
PRACA I SIELANKA.

Upłynęło kilka miesięcy.
W okolicy Lathrop stanęły przy pomocy drwali dwa domy.
W jednym z nich mieszkał Taller z córką, w drugim Mary Monteray ze swymi murzynami i niedźwiedziem.
Osady te były odległe o dziesięć mil od głównej kolonji drwali, od których też w razie napadu Indjan można było mieć pomoc. Ale i miejscowe siły nie były do pogardzenia, załoga bowiem, złożona z czterdziestu silnych jak dęby i zbrojnych Yollofów, mogła długo się bronić.
Kilku strażowało dzień i noc w okolicy, inni zajęci byli wycinaniem dębów, platanów dla oczyszczania gruntu pod uprawę zbóż dla Tallera.
Stary farmer wziął się gorliwie do roboty. On szukał tam pracy, gdzie miss Monteray — sielanki.
Znaleźli oboje to, czego pragnęli. Mary sama mówiła, że nigdy nie czuła się tak szczęśliwą. Okolica, w której zamieszkali, była jeszcze dziewiczą w całem znaczeniu tego wyrazu. W dzień huczały w niej wprawdzie tartaki, które dziesięć mil dalej drwale powznosili na biegu strumienia „Czerwonych Skór“, ale, gdy tartaki milkły, żaden odgłos życia ludzkiego nie przerywał wielkiego spokoju tej pustyni. Nocą maukawisy (przedrzeźniacze) napełniały potokami trelów głuszę leśną, lub czasem z pomiędzy skał odzywał się ryk pumy. Miejscowość była ślicznie wybraną. Domy stały w dolinie po obu brzegach strumienia, czystego jak kryształ i obrośniętego płaczącemi wierzbami, ale właśnie w tem miejscu, gdzie strumień, spadając z wynioślejszego tarasu, tworzył aż trzy dość znaczne kaskady. Nad kaskadami zwieszały się całe festony i kotary lianów, pomieszanych z łodygami „wachlji“ o kwiatach pysznych, purpurowych. Podnóża czerwonawych skał granitu okrywały małe, ale nieprzebyte gaiki dzikich róż.
Owe granity stanowiły naokół jakoby mury, oddzielające podobną do amfiteatru dolinę od reszty świata, za niemi zaś szumiał bór czarnych dębów i drzew żelaznych.
Lekki mostek z czerwonego drzewa, rzucony przez strumień, łączył obydwa domy. Było to ulubione miejsce Mary, na którem spędzała zwykle ranki, czytając, albo ucząc małą Nelly. Czasem Mary wpatrywała się także z tego mostku w dal strumienia, który zdawał się biegnąć w jakąś krainę zupełnie tajemniczą. Bo też głębie leśne były jeszcze naówczas tajemnicą. Wówczas Mary opowiadała niewidomej Nelly o tych cudach, które je otaczały, dziecko zaś zarzucało ją coraz nowemi pytaniami.
Niestety! pojęcia barw i kształtów nie istniały prawie w tym dziecinnym umyśle, to też Nelly wyrażała się czasem w ten sposób:
— Strumień, Mary, jest smutny, bo płacze, to ja słyszę dobrze; las także smutny i pewno stary; ale jakie są kwiaty i niebo, tego wcale nie wiem.
Mary tłumaczyła jej, jak mogła, ale dziecko kończyło zwykle:
— Nie rozumiem, Mary, moja słodka, nie rozumiem.
Po chwili jednak dodawała:
— Ale tu jest bardzo dobrze.
Jakoż było dobrze. Wątłe jej piersi odżywiało powietrze balsamiczne, a suche i ciepłe, którego łagodny powiew całował twarz dziewczynki; zdala dochodziły monotonne, ale dźwięczne śpiewy murzynów, których doglądał jej ojciec... Wierzby szeptały coś słodko między liśćmi, roje wielkich błękitnych motylów unosiły się nad dwiema jasnemi głowami kobiet.
— Ach! żebyś ty to wszystko mogła widzieć, Nelly! — mówiła Mary.
— Nie smuć się — odpowiedziało dziecko. — Ja myślę, że ty to widzisz i jest mi bardzo dobrze.
Mary przyciskała wówczas swoje różane usta do bladego czoła dziewczynki. Ten spokój i szczęście, któremi oddychała cała okolica, upajały ją poprostu.
Jednostajność życia mogła ją znudzić, ale kiedyś dopiero. Obecnie wszystko dla niej było nowem, nieznanem i wszystko odkrywała sama, a odkrywanie to stanowiło niewymowną rozkosz dla jej duszy, przesyconej cokolwiek tem, co może dać świat ucywilizowany i towarzyski. Do tego zbyt wczesnego przesytu doprowadziły ją potrochu bogactwa. Składano jej w świecie hołdy z różnych powodów, ale była zbyt bystrą, aby odrazu nie dostrzec, że większa ich część szła na rachunek jej pieniędzy. Przeświadczenie to uczyniło ją cokolwiek nieufną i sprawiło, że usta jej zaznały smak pewnej goryczy życiowej. Tu gorycz tę koiła prawda i szczerość pustyni. Przytem Mary nie kochała dotąd nikogo więcej od małej Nelly.
Gdy upał spędzał ją z mostu, Mary szła czytać pod werandę swego domu. Przywiozła ze sobą wóz książek. Potem, o południu, szła na lunch do domu Tallera; następnie przychodziła pora siesty.
Wieczorami, jak tylko krąg słoneczny chował się w wycięcia wysokich skał, brała strzelbę i udawała się na polowanie, a za nią wlókł się leniwo jej baby, kołysząc wedle niedźwiedziego zwyczaju olbrzymim łbem na obie strony.
Tak straszliwa eskorta zabezpieczała ją od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Czasem odwiedzał osadę jenerał Sutter, który w bardzo prędkim czasie przylgnął do tych jedynie porządnych ludzi na pustyni. Nie zdawał i on sobie dobrze sprawy z tego, dlaczego taka miss Monteray siedzi w lesie, ale zresztą był bardzo kontent z tego. Czasami także Mary w towarzystwie baby, a często i starego Tallera, odwiedzała „swych dżentelmanów“ w mieście. Dla miasta każda jej wizyta była uroczystością. Kochano ją tam, jak wspólne dziecko, zwłaszcza, gdy okazało się, że dziecko to w razie potrzeby umie pielęgnować chorych i rannych. W mieście, dzięki jej wpływowi i łagodniejszym uczuciom, jakie umiała budzić w surowych duszach górników, obyczaje poczęły również nieco łagodnieć.
Straszny dąb mniej często nosił ludzkie owoce. Regulatorowie z początku częstokroć zapraszali Mary na posiedzenia, ale wkrótce przekonali się, że „z tą panną“ niepodobna powiesić nikogo po ludzku.
Zato ci, których ocaliła, byli „jej ludźmi“ na śmierć i życie.
Jeden człowiek tylko zniknął, jakby wpadł w wodę. Nie widywano go w mieście, nie było go między drwalami, słowem nigdzie. Mary raz przypomniała sobie owego młodzieńca, którego o mało nie zadławił jej baby i pytała o niego.
— Rows? — odpowiadano jej — dobry chłopak, pewno nie żyje.
Było to rzeczą tak jeszcze zwyczajną, że nawet i Mary nie pytała więcej o niego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.