W ludzkiej i leśnej kniei/Część czwarta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł W ludzkiej i leśnej kniei
Podtytuł Część czwarta
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
Z TYMI, KTÓRZY WYSZLI Z PIEKŁA.

W północnej części Sachalinu spotkałem kilka osad aresztantów, wypuszczonych z więzienia, którzy dostali pozwolenie na założenie własnych siedzib.
Najbardziej na północ wysunięta była osada Łysakowa. Dobrze zbudowany dom z belek cedrowych, o dużych oknach i o wysokim płocie, broniącym dostępu do niego, miał trzy izby, kuchnię, szeroką sień; kilka zabudowań gospodarczych mieściło się obok.
Gospodarz, uwiązawszy zajadle szczekające i warczące psy, otworzył bramę, wpuścił nas, a później na nowo szczelnie ją zaryglował. Był to niewysoki, barczysty chłop, o długiej, starannie utrzymanej, już siwiejącej brodzie, krótko przystrzyżonych włosach i suchej, ascetycznej twarzy. Wcale nie patrzył mi w oczy, mówił miękkim, łagodnym głosem, tak dziwnie nie licującym z jego ponurym wyglądem; był bardzo grzeczny, i gościnny. W okamgnieniu zostałem umieszczony w jasnej, czystej izdebce, gdzie stało białe łóżko z heblowanych desek, takiż stół, kilka zydelków i szeroka ława, pokryta skórą niedźwiedzią.
Gospodarz przyprowadził do mnie i przedstawił mi swoją rodzinę. Żona osadnika, wysoka, chuda kobieta, miała gładko zaczesane włosy, z rozdziałem pośrodku głowy, duże, bezbarwne oczy, zimne i badawcze, i zadziwiająco świeże, czerwone usta, mocno zaciśnięte. Gdy się uśmiechała, błyskały duże, równe i białe zęby. Ta para miała synka, siedmioletniego Michałka, rudego, jak płomień, ruchliwego chłopaka o wesołych i filuternych, niebieskich oczach.
Spędziłem w domu tych ludzi kilka dni, gdyż objeżdżałem okolicę, poszukując na błotach i jeziorach śladów nafty, gdyż o niej otrzymałem informacje od władz w Due. Nadarzyła mi się więc sposobność bliżej się przyjrzeć życiu tej niezwykłej rodziny.
Przedewszystkiem zauważyłem, że gospodarz, od chwili naszego przybycia do jego zagrody, nie rozstawał się z siekierą, którą stale nosił za pasem. Nie uszło też mojej uwagi, że Karandaszwili i dwaj stangreci spoglądali na Łysakowa nienawistnemi oczami i czasami zamieniali między sobą spojrzenia porozumiewawcze. Jadąc przez las ze swym Gruzinem, zacząłem rozmowę o Łysakowie. Długo dawał wymijające odpowiedzi, ale, widząc, że nie mam zamiaru dać za wygraną, zaczął z nachmurzonemi brwiami opowieść, niezwykle, jak na niego, ponurym głosem.
— Łysakow to dawny aresztant, kilka razy uciekał z wyspy, dostał 300 prętów, i nawet naznaczono go rozpalonem żelazem. Ciężko mu było w katordze, długo się trzymał, aż wreszcie się poddał... Źle to, podle, nikczemnie!...
— Cóż takiego zrobił? — spytałem.
— Zgodził się być katem! — zawołał gruzin, zaciskając pięści i zgrzytając zębami. — Aresztanci wydali na niego wyrok śmierci. Uczyniono na niego napad i przełamano mu kilka żeber i rękę, ale wyrwał się, a wtedy władze osadziły go w więzieniu z innymi katami. Łysakow jednak był najlepszy z nich, bo nigdy nie starał się znęcać nad skazanymi i nieraz, bijąc słabych i starych, czynił to dość miłosiernie, za co sam parę razy obrywał chłostę od władz.
— W takim razie za co go nienawidzicie? — zapytałem znowu. — Przecież widziałem, jak patrzyliście na niego!
— Wyrok śmierci wisi nad Łysakowem. Prawda, że go nienawidzimy, bo być katem — wielka to hańba dla aresztanta. Łysakow przez tchórzostwo był bardziej miłosierny. Ale to go nie ocali i musi on zginąć... wcześniej czy później!... Dlatego osiedlił się tu, na tem pustkowiu, gdyż tu aresztanci nigdy nie bywają...
Spojrzałem badawczo w oczy Karandaszwilego, który natychmiast spuścił powieki. Był to ruch bardzo wymowny, więc postanowiłem bacznie pilnować swych „zbójów“.
W domu osadnika zastanowiła mię jedna okoliczność, a mianowicie to, że Łysakow i jego żona, skarana na 10 lat na wygnanie za trucicielstwo, nigdy z sobą nie rozmawiali. Zrzadka tylko zamieniali kilka słów i znowu wpadali w zadumę i milczenie, on — nie podnosząc nigdy oczu, ona patrząc wciąż przed siebie szeroko rozwartemi źrenicami, przebijającemi, zdawało się, nawskroś człowieka, a pełnemi zwierzęcej czujności i trwogi.
Zbyt wiele rzeczy strasznych było w życiu tych dwojga ludzi, zbyt sroga i ciężka była ich męka przez szereg lat, aby mogli się odważyć otworzyć przed sobą wzajemnie dusze, pełne ponurych przeżyć i myśli. Żyli z dnia na dzień, omijając ciemną i smutną dziedzinę wspomnień i nie mając nadziei na przyszłość. Bo też nie mogło mieć żadnej przyszłości tych dwoje ludzi, z rozkazu władz złączonych więzami małżeńskiemi i pozbawionych prawa porzucenia przeklętej wyspy.
Prawda, mieli oni syna, a więc mogli się spodziewać, że ten dozna lepszej doli? Lecz i na to nie mogli liczyć, gdyż dzieci z małżeństw aresztanckich niechętnie wypuszczano na kontynent, gdzie patrzono na nie, jak na wyrzutków społeczeństwa, na parjasów, na osobników pochodzących z kasty, okrytej wieczną hańbą.
Zresztą, rodzice wiedzieli również, że zrodzony na Sachalinie „wolny“ obywatel będzie niezawodnie wciągnięty w burzliwe, moralnie niezdrowe życie przeklętej wyspy wygnania i męki i stanie się w ten lub inny sposób mieszkańcem więzienia.
Siedzieliśmy przy obiedzie, gdy nagle drzwi się otworzyły, i wszedł jakiś człowiek, nie, widmo człowieka! Był w łachmanach, prawie zjedzony przez owady, cały w krostach i w ranach, z pokaleczonemi bosemi nogami, o twarzy sczerniałej i zmizerowanej, z gorączkowo błyszczącemi oczami, dawno nie znającemi snu. Wszedł, i zatrzymawszy się przy progu, rzucił ochrypłym głosem.
— Saryń[1]... Wody!...
Gospodarz i moi ludzie porwali się na równe nogi.
— Ścigają? — padło urwane pytanie.
— Porucznik Nosow! — szepnął zbieg. — Już blisko...
Zapanowało długie milczenie. Wreszcie Łysakow, jeszcze niżej spuściwszy głowę, podniósł się i zawołał:
— Idź za mną....
Wyszli. Po godzinie Łysakow powrócił; był cały uwalany w błocie, ubranie miał w kilku miejscach podarte, jakgdyby przedzierał się przez gęste, kłujące krzaki.
— Już? — spytał go Karandaszwili.
Skinął głową w milczeniu i usiadł przy stole. Wkrótce zatętniły kopyta kilku koni i rozległo się silne łomotanie do drzwi. Drgnęliśmy wszyscy.
— Otwieraj, otwieraj! — rozległy się głosy żołnierzy.
Gospodarz skierował się ku drzwiom, lecz żona go zatrzymała za rękę i rzekła twardym głosem:
— Przebierz się i schowaj dobrze ubranie i buty! Sama otworzę.
Oboje wyszli z izby. Po chwili z łoskotem karabinów i ciężkich butów weszło kilku ludzi. Na czele ich był mały, rudy oficer, Nosow, o twarzy pokrytej piegami.
Zatrzymał się i uważnie się nam przyglądał, wreszcie, sepleniąc, zapytał:
— Gdzie są Łysakowie?
Moi ludzie milczeli, stojąc w pokornych i wylęknionych pozach.
— Wyszli, ale za chwilę będą zpowrotem! — odpowiedziałem.
— Ty kto jesteś? — rzucił pytanie Nosow, obrzucając mię spojrzeniem od stóp do głów.
— A ty kto? — zapytałem zkolei. — Masz szlify oficerskie, a gadasz jak cham... Pewno ukradłeś gdzieś te oznaki oficerskie, nakazujące grzeczność i lojalność?
Zmieszał się odrazu, pochylił, w oczach mignął mu strach; podniósł dłoń do czapki i zaprezentował się.
— Porucznik Nosow, z załogi Pogibi.
Nastąpiła znajomość, którą potwierdziłem pokazaniem dokumentów z podpisem generał-gubernatora i innych wyższych urzędników kraju.
Nosow do reszty struchlał, lecz gdy napił się herbaty z arakiem, który miał z sobą, stał się znowu bezczelny i ordynarny. Nie nazywał aresztantów inaczej, niż psami i kanaljami, jednego zaś z moich stangretów, który mu się nawinął pod rękę, raptem uderzył. Zdziwiłem się, że ten mały, chudy człowiek jednem uderzeniem zwalił na ziemię mego rosłego, tęgiego, jak dąb, stangreta, z ucha którego popłynęła krew.
— Nałożyć wszystkim kajdany! — rozkazał Nosow.
Rozkaz wykonano w okamgnieniu, poczem wszyscy, oprócz mnie, stali już z łańcuchami na rękach. Miał je nawet mały Michałek, którego to widocznie bawiło, gdyż zawzięcie dzwonił kajdanami, potrząsając małemi piąstkami.
— Cicho ty, szczenię! — huknął na niego Nosow i kopnął go nogą.
Moi pomocnicy skulili się jeszcze bardziej, a rodzice ponuro spojrzeli w stronę rozbestwionego oficera.
— Zrewidować cały dom! — wrzasnął Nosow.
W kilka minut później jeden z żołnierzy przyniósł znalezione w stodole ubranie i buty Łysakowa ze świeżemi śladami błota.
— Czy był tu kto? — zapytał Nosow.
— Nie! — zabrzmiała odpowiedź.
Nosow uśmiechnął się złowrogo i podniósł oczy na mnie. Myślałem, że zacznie mię indagować, lecz się zorjentował, a może nie chciał w tak prosty sposób załatwić sprawy.
— Tyś widziała tu kogo? — zapytał gospodyni. — Ty? Ty? Ty?
Jedno po drugiem padały pytania i brzmiała jednakowa odpowiedź:
— Nie!...
Żaden z aresztantów nie wydał zbiega, którego gdzieś ukrył Łysakow. Nawet mały Michałek energicznie potrząsnął głową i pisnął swoje: „Nie“.
— Doskonale! — zarechotał oficer. — Wziąć tego małego szczeniaka i wsypać mu pięćdziesiąt nahajów!
Moje wstawiennictwo nie pomogło. Oficer pokazał mi książeczkę z przepisami dla załogi i z wyliczeniem praw i sposobów kary na więźniów.
Żołnierze porwali Michałka i wywlekli go na dziedziniec. Rodzice straszliwie zbledli i kurcz nerwowy przebiegł po ich twarzach. Gdy rozległ się rozpaczliwy krzyk dziecka, Łysakow podniósł mroczne oczy na oficera i szepnął:
— Nie bijcie, panie poruczniku, dziecka, wszystko powiem...
Temu szeptowi odpowiedziały łkania matki i niecierpliwy brzęk kajdan innych aresztantów.
— Hola tam! — wrzasnął oficer. — Przestać!
Żołnierze wprowadzili płaczącego i jęczącego Michałka.
Wyszedłem z izby, gdyż nie chciałem być widzem śledztwa, ani też figurować w roli świadka.
Gdym powrócił do domu, znalazłem tam duże zmiany.
Łysakow leżał w łóżku, rzucał się w gorączce, krzyczał, jęczał i przeklinał. Dostał 150 uderzeń ciężkim nahajem, miał porwany cały grzbiet i stracił dużo krwi. Moi ludzie dostali po 50 batów i nie byli zdolni do dalszej podróży. Żonę Łysakowa oficer zabrał z sobą, jako naocznego świadka przybycia do ich osady zbiega Własienko, którego znaleziono ukrytego w kępach na błocie, o kilometr od osady.
Mały Michałek, śmiertelnie przestraszony, zanosił się od płaczu w ciemnym kącie izby, bojąc się zbliżyć do ojca, rzucającego się i wykrzykującego niezrozumiałe słowa.
Spędziłem tam jeszcze dwa dni, robiąc opatrunki pokaleczonemu gospodarzowi i moim ludziom. Wreszcie wyjechałem, ale już nie na północ, lecz na zachód do Pogibi, gdzie byłem zmuszony szukać dla siebie nowych pomocników i stangretów.
Gdy przybyłem do osady Pogibi, przyjął mię kapitan, naczelnik załogi, któremu opowiedziałem o zajściu w osadzie i o ordynarności i okrucieństwie Nosowa.
Kapitan spochmurniał i oznajmił mi głosem stanowczym:
— Mamy tu dla siebie ścisłe przepisy co do zachowania się względem aresztantów i nie możemy od nich odstępować! Zresztą, nie zna pan tych ludzi: są to zwierzęta, o czem się pan wkrótce przekona.
Moja interwencja w sprawie Łysakowa miała jak najgorsze dla mnie skutki. Władze tak pokierowały sprawą, że w Pogibi wcale nie mogłem znaleźć ludzi do dalszej swej wyprawy. Musiałem posyłać gońca do Due, do głównego zarządu więziennego, skąd przyszedł już wyraźny rozkaz na imię kapitana. Zeszło mi na tem około tygodnia, a w tym czasie zapoznałem się z typami mieszkańców tej najbardziej na północ wysuniętej osady na Sachalinie. Ludność składała się z dawnych aresztantów, którzy już odbyli terminy wygnania lub zostali ułaskawieni przez manifesty carskie, oraz z przeróżnych elementów, przybyłych z kontynentu. Byli to przeważnie awanturnicy, o przeszłości bardzo barwnej a tajemniczej. Trudnią się oni poczęści rybołówstwem, dopływając małemi żaglowcami aż do wyspy Św. Jonasza na morzu Ochockiem, gdzie łapią ryby i polują na foki i wieloryby, poczęści zaś zajmują się kontrabandą, nielegalną fabrykacją spirytusu, handlem z tubylcami i przewożeniem zbiegów z Sachalinu na kontynent. Spotkałem tu: Rosjan, Ormian, Gruzinów, Tatarów, Greków i Turków. Ta banda międzynarodowa, jak narośl ohydna, lub pasożyt wstrętny, istniała na ciele nieszczęśliwych mieszkańców przeklętej wyspy mąk, łez i okrucieństwa.
Piątego dnia mego pobytu w Pogibi wpadła do mnie żona Łysakowa. Miała jeszcze szerzej i bardziej rozpaczliwie otwarte oczy, tragiczniej zaciśnięte usta i bladą, jak kreda, twarz. Usiadła i, zwyczajem aresztantów, długo milczała, układając w głowie zdania i porządkując myśli. Wreszcie się odezwała:
— Po złożeniu zeznań puszczono mię do domu. Znajomy kupiec dał mi konia i wózek. Jadąc w połowie drogi pomiędzy Pogibi a osadą spotkałam pańskich ludzi. Jeden z nich uciekł do lasu, inni szli na moje spotkanie. Zapytałam o pana; powiedzieli mi, że pan już wyjechał. Ogarnęło mię jakieś złe przeczucie. Popędziłam konia i późno wieczorem dojechałam do domu...
Jęknęła i kurczowo zacisnęła ręce.
— Nie znalazłam już naszej zagrody... Była do szczętu spalona. Zrozumiałam, że Karandaszwili dokonał wyroku nad byłym katem, którym był mój mąż. Grzebiąc w zgliszczach, znalazłam zwłoki męża. Przekonałam się, że miał przerżnięte gardło i zmiażdżoną głowę. Synka nigdzie nie znalazłam. Wtedy zaczęłam go szukać, w okolicy i ujrzałam wreszcie w krzakach przy płocie. Leżał martwy z główką, rozwaloną siekierą. Widocznie uciekł, a mściciele, obawiając się świadka, dogonili go i zamordowali. Cały nasz dobytek spalony, nawet psy nie zdążyły uciec... Co mam teraz zrobić?
— Zaskarżcie podejrzywane przez was osoby. Liczcie na mnie, powiem o swoich spostrzeżeniach co do tych ludzi. Wstawię się za wami do generał-gubernatora.
Kobieta, taka zrezygnowana i twarda w opowiadaniu swoich przeżyć i uczuć, długo siedziała w milczeniu.
Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, spytałem:
— Więc kiedyż rozpoczniecie sprawę?
Podniosła głowę, i ujrzałem jakąś nieznaną mi, sczerniałą, zawziętą twarz. Po chwili ponurym głosem poczęła mówić, co chwila urywając.
— Gubernator nie powróci mi syna... o, nie!... To już przepadło... Teraz nic mi z dostatku i z wolności... Za krew musi się polać krew... Nie wspominajcie mię, panie, źle, gdy coś o mnie usłyszycie! Byłam spokojna... po więzieniu nikomu nic złego nie robiłam... wszystko, co było, minęło na zawsze... W cichości ducha, w pracy i w pokorze myślałam zakończyć swoje życie męczeńskie. Ale inaczej mi było sądzone... Inaczej!...
Nisko mi się ukłoniła, z wdzięcznością przyjęła kilkanaście rubli, które jej dałem, i odeszła cicha i milcząca, pełna jakiejś strasznej tajemnicy.
Tego wieczoru w tajnym szynku otruto sublimatem jednego z moich byłych stangretów, nazajutrz zaś omal nie zginął Karandaszwili. Stało się to tak. Był on u znajomych, gdzie urządzono „majdan“, czyli grę w karty. Hazard zaciągnął się do późnej nocy; nagle ktoś strzelił przez szybę do Karandaszwilego i zranił go niebezpiecznie. Przechodzący patrol zatrzymał dwie podejrzane, ukrywające się osoby. Jedną z nich była wdowa po zamordowanym Łysakowie, drugą — jakiś drobny przekupień, Grek, który dostarczył mścicielce trucizny i broni dla dokonania zemsty.
Niezawodnie dalszy los nieszczęśliwej matki musiał być bardzo ciężki, i nie wiem, czy kiedykolwiek potem udało się jej wyjść poza mury kamiennego worka, wypełnionego męką i przekleństwem tysięcy ludzi, którzy różnemi drogami doszli do straszliwej zbrodni, czasem nie z własnej woli.
Nie wiem tego, ale wiem, że prawo rosyjskie, stosowane na Sachalinie, było przyczyną ponownych i czasami jeszcze cięższych zbrodni. Łysakowa była ofiarą skutków tego prawa, za które krwią własną, swem mieniem i ojczyzny przypłacili obecnie jego twórcy i wykonawcy.







  1. Saryń — więzienny wyraz żargonowy, używany, jako hasło, przez zbiegów z więzienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.