W ludzkiej i leśnej kniei/Część druga/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W ludzkiej i leśnej kniei |
Podtytuł | Część druga |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Zakłady Drukarskie F. Wyszyński i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tajga usuryjska jest przepełniona bogactwami. Obfituje ona w najdroższe futra, złoto, barwne kamienie, dżen-szeng, we wspaniałe ryby, a poza tem w zapasy żywności dla tysięcy ludzi, złożonej z mięsa ptaków, jeleni, łosiów i saren. Jest to więc zrozumiałe, że ludzie przedzierają się przez knieje, szukając tych bogactw i sposobów do życia. Naturalnie, za temi ludźmi idą inni, bardziej przedsiębiorczy pozbawieni nawet śladów zasad moralnych. Są to ludzie-„tygrysy“. Już pisałem o „Jednookim“, o bandach zbójów i innych zbrodniarzy, grasujących w lasach i polujących na ludzi i ich dobytek, z takim trudem wyrwany z ziemi, wody i kniei.
„Ludzie-tygrysy...“ Tak poetycznie nazwał tych „konkwistadorów“ leśnych jeden z myśliwych chińskich na rzece Ula-cho, nieraz przez nich krzywdzony, chociaż „tygrysy“ to przeważnie Chińczycy. Są to luźne, lecz dobrze zorganizowane bandy chunchuzów, które się wyłaniają z pośród miljonów stale głodnych synów „Państwa Niebieskiego“, bezrobotnych kulisów, oraz dezerterów niedyscyplinowanej armji chińskiej.
Takie zrozpaczone lub awanturnicze osobniki zaopatrują się w broń i wyruszają na przygody i po łupy. W Chinach z ich gęstą ludnością i nędzą nie mają oni nic do roboty, więc albo grasują w północnych obwodach Korei, gdzie z nimi poradziły sobie jednak władze japońskie, albo też przechodzą granice koncesji rosyjskich w Mandżurji, lub zagłębiają się w lasy kraju Usuryjskiego. Chunchuzi często operują w określonych obwodach, gdzie zwykle się znajdują większe przedsiębiorstwa; pracują w nich od czasu do czasu w roli zwykłych robotników, albo też pod grozą śmierci trzymają w swych rękach Chińczyków, pracujących w przedsiębiorstwach; pobierają oni od nich daninę, czasem zaś i od przedsiębiorstw, które wzamian zato wymagają od bandytów utrzymania robotników w surowym rygorze. Najczęściej jednak Chunchuzi grasują po całym kraju, szybko przenosząc się z miejsca na miejsce: zmusza ich do tego albo pościg zbrojnych oddziałów policji, albo wiadomość o grupach ludzi, z powodzeniem eksploatujących naturalne bogactwa lasów.
Pozostawieni własnym siłom, nigdy nie pracują, chyba że się zajmą uprawą i zbieraniem grzybów, lecz wkrótce przechodzą na otwarty bandytyzm, ohydny i występny.
Za najzwyklejszy objaw takiego bandytyzmu należy uważać chunchuzów, przyjmujących służbę w domach europejskich w roli boy’ów, lokajów, kucharzy, czy furmanów. Chunchuz zostaje na służbie dopóty, aż wszystko w domu zbada i wypatrzy, oceni majątek, dowie się, gdzie są ukryte pieniądze, klejnoty lub broń, pozna cały rozkład dnia mieszkańców. Wtedy daje znać swym towarzyszom, aby byli gdzieś wpobliżu, dokonywa rabunku, oddaje łup towarzyszom, którzy wynoszą wszystko i ukrywają; sam on zaś opuszcza dom tak, że wszyscy go widzą, odchodzącego bez rzeczy, jakoby idącego do miasta po sprawunki.
Biada jednak mieszkańcowi domu, jeżeli wejdzie do mieszkania podczas rabunku, dokonywanego przez zwykle cichego i usłużnego boy’a. Będzie zmuszony albo pokonać rabusia, albo zginąć w sposób okrutny. Wypadki, że właściciel mieszkania zabija Chińczyka, którego zastał na rabunku, były dość częste w Mandżurji podczas mego tam pobytu. Lecz jeden podobny wypadek przeraził mię swym tragizmem, ponieważ dotyczył kobiety.
Działo się to w Charbinie, w rodzinie dość wysokiego urzędnika kolei Wschodnio-Chińskiej, niejakiego Golikowa. Gdy mąż rano wyszedł do biura, Chińczyk-boy, znany chunchuz, przezwiskiem „Wilk“, którego doskonale znali z jego przeszłości zbrodniczej wszyscy charbińscy Chińczycy, lecz nie wydawali go władzom, zakradł się do sypialni, gdzie spała pani Golikowa. Boy zaczął wyłamywać zamek w biurku właściciela. Kobieta obudzona hałasem, krzyknęła na Chińczyka, lecz ten natychmiast rzucił się na nią i cienkim a mocnym sznurkiem zaczął ją dusić. Kobiecie jednak udało się wyrwać z rąk mordercy i dobiec do okna, w którem wybiła szybę, lecz Chińczyk ją dogonił i kawałkiem szklą przeciął jej gardło. Dokonawszy zbrodni i rabunku, wyszedł, lecz, nie mając pomocników, niósł z sobą duże pudełko ze srebrnemi łyżkami. To go zgubiło. Gdy rozpoczęło się śledztwo, jakiś Chińczyk się wygadał, że widział rano „Wilka“ z pudełkiem pod pachą. „Wilka“ schwytano i powieszono.
Wspomniałem o uprawie i zbieraniu grzybów, jest to bardzo ciekawa forma przemysłu w guście ściśle chińskim. Na upadłym, czy zrąbanym dębie po roku już zaczynają się rozwijać białe lub żółte grzyby z rodzaju śluzowatych smardzów. Chińczycy je zbierają, suszą i sprzedają smakoszom chińskim. Jest to znana w Chinach wykwintna potrawa, istotnie bardzo smaczna i aromatyczna.
Otóż takie plantacje grzybów są plagą lasów dębowych w kraju Usuryjskim. Chińscy szkodnicy wyrąbali te lasy na rzece Chor, Daubi-che i Ula-che wyłącznie poto, aby na zrąbanych konarach rosły i mnożyły się smardze. Zrąbane olbrzymy leżą i gniją bez żadnej korzyści dla kulturalnego życia, gdyż po 4-5 latach na ich pniach grzyby już więcej nie rosną.
W kraju usuryjskim powtarza się to, co się zdarzyło w samych Chinach, gdzie po upadku feodalizmu wieśniacy wyrąbali wszystkie dębowe lasy, przeważnie w tym celu, aby dostarczyć smacznych grzybów dawnym feodałom.
Podczas jednej ze swych podróży po kraju wpobliżu rzeki Suczan, polując w lasach, natrafiłem wraz ze swoim żołnierzem na samotną fanzę.
Weszliśmy do niej niepostrzeżenie. Na kanie leżało sześciu Chińczyków. Byli dobrze ubrani i palili fajki. Zerwali się na nasz widok, lecz mój żołnierz, człek bywały, podniósł karabin i zawołał:
— Ręce do góry!...
Wszyscy podnieśli ręce, jak na komendę swego naczelnika. Zapowiedziawszy mi, żebym trzymał swą broń w pogotowiu, żołnierz podszedł do słupa, na którym wisiało sześć karabinów, wyjął z nich naboje, związał razem wszystkie torebki z ładunkami i zwrócił się do Chińczyków w języku rosyjsko-chińskim, tej niepojętej mieszaninie obco brzmiących słów:
— Wiemy, że jesteście chunchuzi, ludzie źli. Za nami jadą kozacy i będzie z wami „pu-szango“[1]. Ale my nie chcemy waszej zguby, więc zabierzemy karabiny i dwa konie. Karabiny schowamy koło przeprawy przez Suczan; później spotkamy kozaków i powiemy, że nikogo ze złych ludzi nie widzieliśmy, a wy natychmiast po nas wynoście się stąd na wszystkie cztery wiatry. Tunda?“[2].
— Tunda-la, Tunda! — odpowiedzieli chórem.
— Szango![3] — z godnością wyrzekł pomysłowy żołnierz, zgarniając i związując karabiny.
Wycofaliśmy się z fanzy z nastawionemi karabinami, zamknęliśmy za sobą drzwi i przyparli je mocnym drągiem; potem wybraliśmy dwa najlepsze konie i uciekliśmy.
W parę tygodni później, żołnierz sprzedał swą zdobycz jakiemuś amatorowi starej broni, szczególnie tak poszukiwanej, jak oryginalna chunchuska i, dobrze na tem zarobiwszy, pytał mnie, filuternie przymrużając oko:
— Łaskawy panie, powiedzcie mi, kto tam w tej fanzie był chunchuzami? Te biedne „manzy“[4] czy, z przeproszeniem, pan i ja?
— Naturalnie, że wy! — odparłem, śmiejąc się — boście się porządnie obłowili na chunchuzach i, jak prawdziwy naczelnik chunchuski, z towarzyszem nie podzieliliście się łupem!
— Wiedziałem, że pan swojej części nie przyjmie! Zresztą, wybaczcie... na chunchuskim koniku jechaliście aż do Władywostoku! — mruknął, uśmiechając się chytrze.
— Alem go oddał do wojska! — odpowiedziałem.
— To już była pańska wola! — rzekł. — Nas, biedaków, na to nie stać... Nasza rzecz wziąć i sprzedać, a dalej — co Bóg da!
Taki to był dowcipny, odważny i chytry chłopak.