W mętnéj wodzie/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W mętnéj wodzie |
Podtytuł | Obrazki współczesne |
Wydawca | Mieczysław Leitgeber i Spółka |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Ludwik Merzbach |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następne dni spłynęły na pracy nieustannéj, Sławek przeniósł się z nią do Leny, którą zastał nazajutrz z oczyma czerwonemi jakby od łez, ale czulszą niż kiedykolwiek. U niéj założył sobie kancelaryą prywatną, pisał listy, posługiwał się jéj ładnym charakterem do ich przepisywania, słowem rozgościł się tu jak w domu. Można miarkować, że każdy krok jego teraz śledząc, dobrzy ludzie zrobili z tego rzecz potworną. I było w istocie położenie to fałszywém, nie wytłomaczoném, choć w prostocie ducha Sławek nie znajdował w niém nic nagannego.
— Słuchaj siostro, odezwał się trzeciego dnia, wstając od stolika... tak mi z tobą dobrze, a tak mi ciebie żal, że tak ubogo i nie wygodnie się mieścisz... pozwól, żebym ci jedną prośbą się naprzykrzył...
— Ja także miałabym prośbę do brata — odparła nie śmiało Lena...
— Mówże naprzód, ja potém, zawołał Sławek, słucham...
— Nie, nie... ja potém — przerwała Lena, co mówić chciałeś?
— Rzecz niezmiernie naturalną, podchwycił Młyński, a jednak gdy teraz mam ją powiedzieć, wydaje mi się śmiałą. Oto myślałem sobie, jesteśmy bratem i siostrą... wszystko między nami wspólne... Za cóż ja mam mieć do zbytku... a ty... cierpieć niedostatek...
Lena zaczerwieniła się i zakryła oczy.
— Dość! zawołała — dość! w świecie aniołów... na innym, nie na naszym, wszystko by to było naturalném i sprawiedliwém... ale tu! tu! ja inaczéj obronić się od potwarzy nie mogę, tylko ubóstwém mojém... Wiesz ty, co niepoczciwi mówią na mnie i na ciebie?...
— Wiem, rzekł Sławek — czy cię to boli?
— Mnie! rozśmiała się boleśnie Lena — mnie? o mój bracie! ja nie to już przeżyłam! ale mnie idzie o ciebie, o ciebie... ja chcę, byś w oczach świata był tym moim ideałem wielkim i niepokalanym...
— To trudno — zawołał Młyński, potwarz już mnie obluzgała... Nie sądź tylko, ażebym na nią zabolał nawet...
— O i ja wiem! z uczuciem mówiła Lena — ty zniesiesz wszystko, boś czysty, ja zniosę, bom niewinna, przecież, przecież bracie... stać tak pod pręgierzem ciągle.
— A! prawda! dla ciebie.
— Nie! tobie, tobie! łamiąc ręce, coraz gwałtowniéj mówiła Lena... Ja jestem niczém... tyś nadzieja przyszłości, ty przedstawiasz młodzież, szlachtę, cały stan i pokolenie, tobie nie wolno lekceważyć opinii...
Ja! takich Len... Helen, Magdalen na świecie tysiące... Jesteśmy, jak na łące kwiaty, które zdepce przelatujący rumak,... a nowe odpuszczą... Lena jutro będzie tak dobrze zapomnianą istotą, iż nikt nie wspomni, że żyła... Ty, ty masz posłannictwo... obowiązki... a siłę stracić musisz, gdy choć nie słusznie szacunek ci odejmą...
— Do czegóż to zmierza? spytał Sławek chmurno...
Lena widząc go podraźnionym, przystąpiła łagodna, pokorna, błagająca...
— Mój panie! mój bracie... siądź i posłuchaj cierpliwie. Nie myśl, bym się drożyła z sobą i ofiarą? czego? cnoty, w którą nikt nie wierzy!! Idzie mi o ciebie! o ciebie...
Wiem, że krzyczą na Sławka za mnie. Sąż ci ludzie w stanie pojąć, że może być miłość czysta, anielska, braterska! a tak święta, że się już nawet nie lęka upadku!! Otóż ja niechcę, aby na Sławka krzyczano.
— I dla tego — przerwał ironicznie Młyński, porzucę go, gdy on niema brata, ani siostry, ani przyjaciela, ani żywéj duszy... która by go pocieszyć, podzielić troski... z nim... podtrzymać go chciała?? nieprawdaż?
— Nie — nie... mówiła, wzdychając Lena — nie porzucę go... ale... poradzę coś.
— Cóż poradzisz biedna...
— Trzeba się rozstać na pozór — tak — mówiła Lena... trzeba się widywać inaczéj, trzeba kłamać, kiedy ludzie prawdzie nie wierzą... O! nie uwierzą nigdy, ażebyś ty był uczciwym, a ja kochając cię, szanowała miłość naszą... braterską... dodała po cichu... Bracie! kłammy, Bóg, ja wiem, kłamstwo przebaczy!! niech ono spadnie na mnie!
— Jakże? cóż myślisz...
— Ja, niedawno aktorka! zmyśliłam sobie komedyą... Grałam już nie raz role młodych chłopaków... Będę do ciebie przychodzić przebrana... za mężczyznę...
Sławek rozśmiał się smutnie.
— Na co nam te komedye — ja niedbam o ludzi.
— To ja za ciebie dbać muszę, odpowiedziała Lena. Jedno z dwojga, albo ja ucieknę, tak, że mnie nie znajdziesz, a skosztowawszy życia z tobą, umrę i uschnę z tęsknoty... albo musisz mnie posłuchać...
Sławek uczuł dopiero w téj chwili, jak w przeciągu krótkiego czasu przywiązał się już do niéj... Groźba ucieczki już przeraziła go...
— Ucieczką byś mnie téż zabiła! zawołał — ja téj twojéj siostrzanéj potrzebuję duszy... ani myśl o tém!
Lena pocałowała go w rękę i łza jéj spadła na nią.
— Więc pozwól jak ja chcę!
— Ale to niepodobieństwo...
— Nikt mnie nie pozna! zaręczam! przysięgam...
— Nas szpiegują — przerwał Sławek, wolę nie taić się i stawić im czoło, aniżeli udawać, kryć się i przez to jeśli nie do błędu, przyznawać się do pozoru winy...
— A jednak inaczéj, wierz mi, być nie może... nie może...
— A! świat ten! świat przeklęty! wołał Sławek, chodząc po pokoju.
— Na ten raz nie przeklinajmy go, ani mu się dziwujmy, ma on może słuszność. Nikt z nich nie był w sercu mojém, znają mnie z pogłosek, mogąż uwierzyć, bym uboga nie korzystała z ciebie, bym ambitna nie chciała usidlić, bym wolała być ofiarą niż nikczemnicą. Ja się nie dziwię, że oni nie wierzą, któż zna człowieka? Ja im przebaczam... ale z tego właśnie powodu, mam do ciebie prośbę i zaklęcie, jesteśmy siostrą i bratem, pozwól mi być z tego dumną... i nigdy, nigdy nie pomyśl nawet... byś mi w czemkolwiek dał... poczuć litość nad ubóstwem mojém. Ja chcę być ubogą aż do nędzy, aby ciebie być godną!!
Mówiła i oczy jéj pałały... Sławek szlochał rozczulony i przejęty...
— Jedna sukienka od ciebie jużby mnie jak szata Nessusa paliła! Nie! nigdy!
— To okropne! rzekł Sławek, więc ty się będziesz męczyć a ja rozrzucać... ty cierpieć, ja używać i patrzeć na niedostatek.
— Z którym ja będę szczęśliwa! zawołała Lena... Inaczéj — mówię ci — ucieknę... bo to już nie będzie braterstwo, ale upokorzenie...
— Nie mów o tém, dość! dość! zawołał Sławek... panujesz już nademną!
— Ja tego nie chcę! przerwała dziewczyna ogniście — ja panować nie myślę, nie mogę, bom służebnica twoja, boś ty panem i słońcem mojém...
Ile razy Lena wpadała w taki zapał, Sławek czuł się nad wyraz pomięszanym... i w téj chwili zarumienił się, nie dając jéj mówić, chwycił za rękę, pocałował... ale bojąc się sam siebie, brał za kapelusz aby odejść.
— Czekaj — odezwała się Lena wstrzymując, postanówmy coś. — Najmiesz sobie mieszkanie... prawda? Nie przyjdziesz już do mnie... ale znajdziesz mnie u siebie... gdy zatęsknisz... tam, gdzieś w kątku... chłopiątko biedne... Utnę włosy!
Lena miała warkocz przecudny, Sławek zakrzyknął, ona się uśmiechnęła. — Tak mi dokucza!! rzekła, tak mi cięży!
— Ja nie pozwolę...
— No! to nie! nie... do zobaczenia!! Przyjdź tylko raz... dać mi wiedzieć, gdzie mam szukać ciebie.
— A teraz... idź!
Młyński poczuł rączek dwoje na swych ramionach, zdawały się go wypychać a przyciągały i trzymały, do jednéj z nich przyłożył usta i cały pomięszany... Odszedł...