W mętnéj wodzie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


W mętnéj wodzie.

Obrazki współczesne
przez
J. I. Kraszewskiego.

Poznań,
Mieczysław Leitgeber i Spółka.
Lwów,
K. Wild.
Warszawa,
M. Glücksberg.
1870.


Poznań, czcionkami Ludwika Merzbacha.


Wszystko to być może...
...a jednak ja to między bajki włożę.
J. Krasicki.

Na zegarach miejskich zwolna wybijała dwunasta... południe... u biednych ludzi było już dosyć późno, u możnych ledwie się dzień zaczynał... Piękny jeszcze dzień późnéj jesieni.
W restauracyi hotelu, który chciał uchodzić za pierwszorzędny, a w istocie winien był swą wziętość niedostatkowi porządniejszych, służba zajętą była przygotowaniami ku obiadowéj porze. — Około pierwszéj bowiem ludzie staréj daty i niecierpliwych żołądków zaczynali się zbierać, poprzedzając elegantów dla przyzwoitości siadających do obiadu o trzeciéj, czwartéj i piątéj.
Salonik jadalny i dwa połączone z nim pokoje właśnie się uporządkowywały; chłopcy kłócąc się, nakrywali stoliki, ustawiali solniczki, wysypywali nagromadzony wczoraj popiół z podstawek, gdzie niegdzie opędzali pył zbyt widoczny. Oberkelner pan Karol, rozparty w fotelu paląc cygaro, czytał z przyjemnością Gazetę Narodową, trafiającą mu widocznie redakcyą i stylem do przekonania, jeden z kelnerów muskał się przed zwierciadłem, drugi zrzuciwszy ranny dezabilek, właśnie miał naciągnąć frak urzędowy — gdy drzwi szklanne od ulicy otworzyły się z brzękiem gwałtownym, znamionującym rękę niewprawną do władania niemi i młodzieniec bardzo przystojny, w czamarce, kapeluszu szarym, włożonym zamaszyście na bakier, z laseczką w ręku, pokazał się na progu.
Na pierwszy rzut oka służba poznała w nim przybywającego ze wsi syna obywatelskiego... Zdradzała go nieprzyzwoita godzina, w któréj nikt porządny, choćby był głodnym, jeść nie śmie, aby się nie skompromitować, a w dodatku powierzchowność sama dowodząca, że jeszcze pełen ufności w siebie nie otarł się o miasto, nie doznał zawodów i nie potrzebował kredytu...
Młodzieniec był aż popatrzeć miło, rumiany, hoży, świeży, silny, uśmiechający się do życia, z okiem pełném ognia, z usty koralowemi, z czołem wypogodzoném jak zwierciadło, odbijającém duszę spokojną... Patrząc nań, zdawało ci się, żeś słyszał muzykę jego serca, nucącego hymn żywota szczęśliwego, skrzydłami marzeń unoszącego się w przyszłość. — Młodzieniec był jeszcze w téj szczęśliwéj życia wiośnie, która, choćby chciała mieć tajemnice dla świata — nic w sobie ukryć nie potrafi; wszystko się z niéj zielonością i kwieciem na wierzch wydobywa. — Każdy kto chciał, mógł się w nim rozczytywać jak w otwartéj księdze.
Wszedł nieopatrznie na próg, spojrzał i zatrzymał się zmięszany.... Postrzegł, że nieświadomy obyczajów miejskich, narażał się na śmiech wpadając do dystyngwowanego zakładu gastronomicznego o godzinie zakazanéj... ale jak tu się było cofnąć... nie budząc śmiechu w służbie? Widocznie zrobiło mu się przykro, nie chciałby był uchodzić za parafianina... Ratując się spojrzał na zegarek — było ledwie pięć minut na pierwszą!
Już miał zawrócić, wyjść i byłby pewnie więcéj tu nie postał nogą, gdyby nie wielka przytomność umysłu pana Karola oberkelnera, który przeczuwając w przybyszu dobrą na przyszłość praktykę, (a miał oko nadzwyczaj trafne) — nie zbliżył się doń, chowając za siebie cygaro i nie powitał go ukłonem.
— Cóż to jest? jeszcze tak wcześnie! zawołał młodzieniec skłopotany — nie wiedziałem...
— Istotnie — jest cokolwiek za późno na śniadanie, a trochę zawcześnie na obiad, odparł uśmiechając się oberkelner, ale pan dobrodziéj zapewne ze wsi, chciałem powiedzieć z podróży — poprawił się — to nic dziwnego... U nas obiad zwykle bywa gotowy około pierwszéj... a gdyby się podobało tymczasem gazety przeczytać... cygarko wypalić (mamy prima havannę)... albo li téż cokolwiek przekąsić??
Gość zawahał się nieco — ale grzeczność oberkelnera go zobowiązała, nie wypadało odmówić — poprosił o jakąkolwiek przekąskę, nim obiad będzie gotowy i zasiadł.
Oberkelner pochwyciwszy kartę na łokieć długą, zaczął wyliczać mnóstwo delikatesów, których wcale nie było, usiłując wdać się w rozmowę, ale otrzymał wolność podania co się podoba i zadysponował jednemu z kelnerów dla honoru domu przekąskę... wcale wspaniałą. Przybyły chwycił dziennik do ręki i roztargniony począł go raczéj przewracać niż czytać... myślał wcale o czém inném. Pan Karol oberkelner, który lubił w wolnych chwilach czynić postrzeżenia, szczególniéj nad nowo przybywającymi, stanął z boku po za drzwiami — gdy chłopcy zwijali się około śniadania — i przypatrywał się bacznie szlachetnéj, wypogodzonéj twarzy młodzieńca... po któréj przelatywały myśli i wrażenia, tak wyraziście ja zmieniając, jak glinę plastyczną wprawna ręka mistrza ugniata.
Patrzał na gazetę nie czytając, a śnił nie wiem o czém, uśmiechał się, marszczył, zamyślał, ruszał ramionami, wstrząsał, choć w ogóle był z czegoś dosyć szczęśliwy — może iż w świat wyleciał do walki, do czynu, na zapasy z ludźmi, z myślami, z sobą samym... Kipiało w nim widocznie... Nie zważał wcale na podane śniadanie, z którém się obchodził z grubijańskim apetytem, tak że pan Karol pomyślał, iżby go lada czém można zaspokoić, bo pewnie co jadł, nie wiedział.
— A! tak to oni wszyscy bez mała ze wsi do nas przybywają, myślał sobie Karol, z politowaniem wpatrując się w gościa — rumiani, weseli, ochoczy, ale w jaki rok albo i prędzéj zobaczyć ich — a poznać trudno — oko zagasło, serce zwiędło, chmura nad czołem... Dobrze jeszcze gdy który zdobędzie się na siłę, zamiast na Łyczakowski cmentarz, powrócić na wieś, aby sadzić kartofle i spożywać je — bez masła en robe de chambre.
Oberkelner był filozofem praktycznym — znano go z téj strony — byli nawet podejrzliwi, którzy go posądzali o pisanie pamiętników. Tego się on jednak najmocniéj zapierał.
Nie wiem, jak długo, urokiem młodości pociągnięty, byłby na swym posterunku obserwacyjnym wytrwał Karol, gdyby w drugim pokoiku, przez który od sieni tylko adepci i poufali goście wchodzić byli zwykli — nie zaskrzypiały drzwi. — Odwrócił głowę i postrzegł — cicho jakoś i oględnie wciskającego się, codziennego i wielce tu szanowanego (dla swych wpływów i stosunków) gościa, na widok którego z serwetą na ręku, z oznakami najgłębszéj uniżoności pospieszył.
Przybyły dał mu znak, kładnąc palec na ustach — aby nie podnosił głosu.
— Czy jest już tu kto u was?
— Jakiś młody człowiek, zdaje się, że ze wsi.
— To! to! a! odparł przychodzący, wieszając kapelusz i dając poznać, że go się zastać spodziewał.
Złożył potém lekkie paleto, które miał na ręku i poszedł do zwierciadła, pozornie dla przygładzenia włosów, w istocie dla rozpatrzenia się we własnéj fizyonomii.
Tak dobry strzelec przed polowaniem ogląda dubeltówkę.
Nie było tam tak dalece czemu się przypatrywać, bo Bóg go obdarzył rodzajem maski bez wyrazu na pozór. — Był to sobie człowiek, jakich tysiące mija się w ulicy, nie zwracając uwagi, podobny do pierwszego lepszego.
Twarz była pełna, włosy ciemno-blond, bakenbardy bez charakteru — oczy schowane pod brwi i powieki — całość ani odrażająca, ani pociągająca — obojętna. Ale właściciel tego niepociesznego materyału umiał zeń zrobić, co mu się podobało. Było to dlań dobrodziejstwem natury, że mu dała tę fizys, tabula rasa, na któréj on wypisywał ze sztuką wielką, co mu wypadło z okoliczności.
Wielki znawca fizyonomii byłby w zbiorze tych rysów, mogących uwieść swą obojętnością, wyczytał przymioty rzadkie... ale ukryte umyślnie i przysypane, jak się doły na wilki chrustem i liśćmi pokrywają. Nawet gęś, którą przywięzują dla zwabienia gościa — (dobroduszność i prostota) siedziała na czole i ustach. Zdawał się sobie prostym człowiekiem, a był — człowiek krzywy.
Spojrzawszy się w zwierciadło z zadowolnieniem (na twarzy nie znalazł śladów żadnych, któreby go zdradzić mogły), przybrał artysta wprawny minę poważną, człowieka chłodnego, wytrawnego, jakiego u nas ongi nazywano statystą.
Mój Boże, co się to z wyrazami dzieje! statysta dawniéj oznaczał polityka i męża stanu, dziś oznacza w teatrze owę gawiedź, która nic nie mówi i w pięciu reprezentuje tłum, a w dziesięciu armie niezwyciężone.
Strój skromny, ale przyzwoity przybyłego jegomości — nadawał się do wszelakiéj roli, bo nie mówił nic — mógł być zarówno szewcem i księciem... surdut jego byłby nie protestował.
Zaczesawszy włosy, przyprawiwszy minę starannie, wziął gazetę niemiecką w rękę i miał wyjść do pierwszego pokoju, gdy oberkelner, zawsze troskliwy o interesa domu, zapytał po cichu:
— Czy pan co każe podać?
— Późniéj, późniéj.
Karol domyślił się, że tu szło o coś ważniejszego niż bifsztyk i obiecał sobie mieć oko na dramat, który miał się odegrać — prolog przed zwierciadłem, coś zapowiadał wyraźnie.
Pan Hilary Drabicki (pocóż byśmy dłużéj mieli taić nazwisko?) przestąpił próg zamyślony i wszedł do głównego pokoju z gazetą, niby oczekując na kogoś — przeszedł się krokiem wolnym wzdłuż kilka razy, bacząc na to, ażeby oczów nie zwracać na młodzieńca. Za tarczę służyła gazeta. Młodzieniec ze swéj strony — postrzegł go natychmiast, zdawało się, że go poznał i ciekawie wpatrywał się w niego, nie spuszczając oka. Nie śmiał jednak, lub nie chciał go sam zaczepić.
Drabicki przespacerowawszy się i parę razy na ulicę wyjrzawszy przez szklanne drzwi, zadzwonił na kelnera.. Stawił się sam pan Karol.
— Nie było pana Izydora?
— Dziś? — nie było.
— Cóż to jest? Spojrzał na zegarek... Miał tu na mnie oczekiwać w południe, już dobrze po dwunastéj, a jego niema..., niepojęta rzecz....
— Pewnie zaraz nadejdzie! szepnął Karol, starając się pocieszyć, poczém uznawszy się nie potrzebnym, wysunął się dyskretnie,
Drabicki zanurzył się w gazecie, niby jeszcze nie widząc młodzieńca, który mu się z nietajoną przyglądał ciekawością. Były chwile, zdawało się, że p. Drabickiego zainterpeluje, ale młodzieńczy strach go ogarniał i cierpliwie wracał do gazety, w któréj anonsa o szuwaksie wiedeńskim, restitutions-fluid, loteryi hamburskiéj i bonach szwajcarskich... starał się zgłębić i wystudyować należycie. Nawet słodowy wyskok Hoffa, który codzień się inaczéj przebiera i żołądkami książąt panujących pociąga plebejuszów ku sobie — zabawił dobrą chwilę poczciwego młodzieńca...
Siedzieli tak, wcale wrzekomo nie wiedząc o sobie. Drabicki patrzał w okno i czekał, wyglądał napróżno tego pana Izydora, zbyt często spoglądając na zegarek; jakby mu było niesłychanie pilno.
Odegrawszy tę rolę oczekującego z talentem prawdziwego artysty, rzucił nareszcie niemiecką gazetę, ziewnął, padł na kanapę i w téj chwili dopiero przypadkiem dostrzegł sąsiada...
Jakby uderzony jego twarzą, począł się wpatrywać, uśmiechnął i nieśmiało, jakby oczom nie wierząc — odezwał się głosem słodyczy pełnym:
— A! czy nie pan Świętosław Młyński?
Młodzieniec zerwał się zarumieniony.
— Wszak pan.... redaktor Drabicki?
— Tak! do usług.... Cóż tu pan w mieścisku porabiasz?.. Poznałeś pan mnie!! Pamięta pan, miałem przyjemność widzieć go rok temu na wesołym wieczorku u Mecenasa.
— Tak, panie dobrodzieju, byłem mu prezentowanym... ale nie miałem się przypomnieć... nie spodziewając się, abyś był łaskaw młokosa pamiętać...
Drabicki przybrał fizys rozczuloną....
— O! nie sądź pan tak źle o nas starych — zawołał — młodzież! młodzież! to nadzieja przyszłości, w piersi któréj kraju serce bije! każdy z nas z radością, z dumą spogląda na te rozwijające się pączki.... Dla ludzi kraj miłujących... ojczyznę! (tu westchnął) żaden młodzieniec nie jest obojętnym....
Wyrzekłszy ten wyraz — ojczyznę! spojrzał, jakie wywarł wrażenie... Młodzieniec miał minę poważną. Drabicki począł go ściskać, potém zajął krzesło przy nim i cichym, ojcowskim, protekcyonalnym głosem odezwał się:
— Cóż tu pana do nas sprowadza pod te dosyć burzliwe czasy?
Młyński zarumienił się, jakby go kto na gorącym uczynku złapał, zawahał się, nim mówić ośmielił.
— Nie wiem, czy panu wiadomo, że straciłem moją drogą matkę...
— A! nie może być! — załamując ręce, odparł Drabicki — szanowna pani podkomorzyna! o Boże! dostojna matrona polska, wzór cnót, żywa tradycya... nasza narodowa!... (położył nacisk na tym wyrazie). Strata! i strata nieodżałowana nie tylko dla pana, ale dla kraju całego... Ale cóż znowu, że mi żaden z moich korespondentów nie doniósł o tém przecie... Należał się nekrolog podkomorzynie, prawdziwie świętéj niewieście, tak powszechnie wielbionéj i tak cenionéj przez wszystkich...
— A! tak panie — z gorącém uczuciem przerwał syn, któremu się łzy w oczach zakręciły — była to święta niewiasta, był to pomnik przeszłości...
— Co za śliczne wyrażenie... jak znać, że ono wyszło z serca! podchwycił Drabicki.
Świętosław zawstydzony pochwałą, zarumienił się znowu, a po chwili dopiero mógł mówić daléj.
— Dopóki żyła kochana matka moja, dla niéj mieszkałem na wsi, teraz mi Rabczyce obrzydły, opustoszały, postanowiłem je puścić dzierżawą.
— I myśli pan podróżować, czy w mieście pozostać? zapytał Drabicki.
— Jeszcze... doprawdy nie wiem, co postanowię.... rzekł, wahając się młody człowiek.
— Nie śmiałbym naturalnie przesądzać zamiarów pańskich — odezwał się po namyśle Drabicki... ale gdyby życzliwa rada mogła być przyjętą.... czy nie najwłaściwszym dla pana byłby pobyt w naszém miasteczku? Tu się poznaje ludzi, zawięzuje stosunki, słucha tętna opinii, uczy kraju.... Nie tajno nam, co literatury dotykamy z obowiązku dziennikarskiego, że pan... masz i powołanie do niéj i talent znakomity...
Świętosław protestował, ale redaktor przerwać sobie nie dał.
— Znakomity, powtórzył z przyciskiem. Wszakże kilka nader, nader szczęśliwych prób, rokujących wielkie, wielkie nadzieje — umieszczonych było.... (wszyscy to wiedzą) w Rozmaitościach? Ściągnęły one powszechną uwagę i każą się nam w panu spodziewać znakomitego pracownika na niwie ojczystego piśmiennictwa...
(Wymówiwszy „ojczystego“ spojrzał znowu — czy trafił.)
Tu więc, mówił daléj coraz głos podnosząc i stając się wymowniejszym — znajdziesz pan właściwe dla siebie pole pracy, obfite źródła, obcowanie z mężami uczonymi... wszystko, czego może wymagać świetnie rozwijająca się młodość, którą dla pożytku ojczyzny (przycisnął) pielęgnować każdy z nas za najświętszy będzie sobie będzie uważał obowiązek...
Skończywszy mozolnie upleciony frazes, naszpikowany ojczyzną, podał Drabicki z przejęciem rękę panu Młyńskiemu, który upiekłszy raka, uścisnął ją pomięszany.
Poczciwemu Świętosławowi, rozczulonemu wspomnieniem matki i ojczyzny, oczy wilgotne śniły się, usta drgały...
— Na tak pochlebne dla mnie wyrazy prawdziwie, nie zasłużyłem, rzekł cicho — nadto pan dobrodziéj łaskaw jesteś... To pewna, że jeźli nie przynoszę z sobą talentu, przynajmniéj chęci jak najlepsze, gotowość do poświęcenia, do pracy — pragnienie stania się użytecznym krajowi.
A po chwili dodał — nie mam, dzięki Bogu zarozumiałości, czuję się młodym i z rad pańskich nie omieszkam korzystać.
Drabicki uradowany skłonił się, spojrzał na zegarek...
— Tego Izydora nieznośnego widzę, że się nie doczekam — rzekł cicho... czy pan znasz Izydora?
— Prawie z nazwiska tylko... wiem, że człowiek utalentowany...
— Tak jest, tak jest, nie przeczę.... Styl ma cudny, łatwość niesłychaną, złote pióro, panie dobrodzieju! złote pióro! ale człowiek... potrzeba go wodzić na pasku, pilnować, dyktować mu, a nie puszczać bez niańki. — Tysiące głupstw płata... każdy go pociągnie, kto chce.. w życiu nieład jak największy. Mimo dosyć pięknych dochodów z pióra, niedostatek, nędza prawie doskwierająca... a ma grosz, to go przehula! Gdybym przez litość nie opiekował się nim, dawnoby się zapił, albo umarł z głodu... grosz się go nie potrzyma... przeje, przepije, odda oszustom... i próżniak w dodatku, że gdyby nie mus, nicby nie robił, tylko jadł, pił i spał.. Na klucz go zamykam, czapkę mu chowam... Ale cóż? Wyrwie się... bywaj zdrów. Na dobrych koleżkach nigdy mu nie zbywa... Z tém wszystkiem talent... talent znakomity... nie idzie daléj.
— Szkoda wielka człowieka.
— Niezmierna... Ale ma już lat czterdzieści kilka... nie zmieni się, to darmo. Jakież nieszczęście nad tą literaturą i dziennikarstwem naszém, byle iskra talentu, pewnie się zwala...
Drabicki westchnął.
— Już to nad ojczyzną naszą.... wisi jakiś fatalizm!...
Zamilkł, ale i Świętosław milczał, mówił więc da1éj, wypocząwszy:
W naszym zawodzie dziennikarskim porządnych ludzi braknie... wszystko to zależni, biedni, bez należytego wykształcenia, których my dopiero musimy mozolnie na użytecznych wyrabiać... A to téż zawód ciężki! i powiadam panu poufnie, gdyby nie wyższe pobudki służenia krajowi, kierowania opinią, człowiek by dawno ten chléb porzucił... Kraj zacofany, szlachta za pozwoleniem — ograniczona a zarozumiała, obojętna na najdroższe interesa nasze, solidarności w niczém, arystokracya nic się nie nauczyła i o niczém nie zapomniała.... a na ostatek (tu zniżył głos ostrożnie)... rząd... — to już dosyć powiedzieć...
To mówiąc, westchnął głęboko, potarł ręką po czole i wlepił oczy w sufit... — Świętosław milczał trochę przez uszanowanie dla tak dostojnego człowieka, a po części, że jego zdaniom nic do zarzucenia nie miał. Były one ostre, ale nie bez znajomości położenia wyrzeczone.
— Prawda to wszystko, co pan mówisz, dodał w końcu młody człowiek — ale téż za to, co za wzniosłe i wielkie posłannictwo dziennikarstwa! Jakie zadanie! kierować opinią, oświecać, ostrzegać, stać na straży — walczyć... Nie — nie znam piękniejszego zadania, ani zawodu, któryby gorącemu lepiéj przystał sercu...
Drabicki się uśmiechnął...
— Tak, tak — rzekł, to jedna, złocona strona medalu, ale należy téż spojrzeć i na odwrotną — niestety — miedzianą, rdzą okrytą... Co za męczarnie!
— Cóż bez ofiar przychodzi?
— A! to pewna, człek téż pcha taczkę przed sobą z uczucia obowiązku, nie zważając, że nie rozumiejąc go, plują nań i rzucają błotem...
To mówiąc, rękami machnął i zamilkł... postać przybrał męczennika za wiarę, choć krągły brzuszek trochę się z nią sprzeczał:
Potém uśmiechnięty spytał.
— A pan, nie masz téż ochoty poświęcenia się dziennikarstwu?
— Ja? odparł jakby przestraszony pytaniem Świętosław — ja? ale młodość moja sama już jest przeszkodą... zawód ten wymaga ludzi wytrawnych.
— Tak... do dyrekcyi — do dyrekcyi, mówił Drabicki poważnie, ale w szeregach potrzebuję sił młodych.
— Nie mam jeszcze odwagi występować w te szranki — odparł skromnie młodzieniec — przynajmniéj na teraz...
— To szkoda, ozwał się dziennikarz, zaraz bym pana zawerbował i byłbym nader szczęśliwym, otwierając mu wrota do zawodu, tak użytecznego dla... ojczyzny... tak zaszczytnego dla pana...
Młodzieniec dziękował zmięszany, nie nie mówiąc.
— Przyznam się panu — dodał Drabicki, że tu coś mówiono, jako byś pan miał zamiar...
— O! daję panu słowo! na teraz, na teraz żadnego, żywo oparł się Świętosław — potrzebuję się jeszcze uczyć, studyować, oswajać z nowym dla mnie światem...
— A zatém, jeźli późniéj kiedy przyjdzie ochota, dodał Drabicki dobrodusznie, proszę rachować na mnie, na życzliwość moję i pragnienie służenia mu. Potrzebujemy sił nowych, a zwłaszcza ludzi niezależnych, wykształconych i podzielających opinie nasze.... zasady demokratyczne... umiarkowane... wierzących w postęp... hm, brm...
Reszta zaplątała się w mruczeniu, które mogło oznaczać, co kto chciał..
Młyński wysłuchał tego wyznania wiary z antidotami i kompensacyami i zdawało się, że nic mu nie miał do zarzucenia; wstrzymał się wszakże od odpowiedzi wzajemném Credo. Był to tylko dobry znak zupełnéj zgodności zdań z szanownym Drabickim, który wypocząwszy i namyśliwszy się, tak po cichu ciągnął daléj.
— Życząc z serca dobrze kochanemu podkomorzycowi, pozwolisz, abym mu niektórych udzielił informacyi. W położeniu pańskiém należy być nader ostrożnym, wszyscy tu na niego polować będą... Zlituj się, nie dawaj się wciągnąć ani do téj kliki ultramontanów, ani tym szaleńcom czerwonym, półgłówkom, garibaldystom... I jedni i drudzy idą za daleko... rozsądni ludzie wedle staropolskiéj zasady — medium tenuere beati.... My tu, to jest dziennik mój reprezentuje właśnie postęp i liberalność rozsądną, na tradycyach ojczystych opartą. Wprawdzie znajdziesz pan o mnie, o nas (szczególniéj zaś o mnie) opinie różne, potwarcze — będą nas... mnie panu przedstawiać z jak najczarniejszéj strony.... ale wierz mi pan (uderzył się w piersi) nie tak czarnym, jak mnie malują... Jam prosty człowiek, dobréj woli! Westchnął rozczulony.
— Trudne téż położenie nasze w tych czasach krytycznych, mówił, kraj podzielony na mnóstwo odcieni, niedojrzały a przypruchniały, zawiedziony — więc niedowierzający...
To mówiąc, patrzał wciąż na słuchacza, ale na pogodnéj jego twarzy nie oprócz ciekawości wyczytać nie umiał.
— Co do mnie, odezwał się Młyński po pewnym namyśle — stronnictw nie rozumiem... nie umiałbym się na ślepo zaprzedać żadnemu... Z czystém sercem pragnąc służyć krajowi, słucham instynktu, przytém serca; i chcę pozostać swobodnym, abym mógł pójść zawsze gdzie mnie sumienie i powinności powołają.
— Nie mogę nie przyklasnąć tak szlachetnemu programatowi! zawołał redaktor. Pan mimo swéj wiedzy już masz coś języka dziennikarskiego w wyrażeniach... łatwość, styl! O! będziemy w panu mieli znakomitego pisarza politycznego.
Młyński oczy spuścił, Drabicki ręce zacierał... pochylił się jak szatan kusiciel z uśmieszkiem ku niemu.
— Jak tylko wiek dozwoli — szepnął, czemu byś pan nie spróbował... poselstwa? Hę? z pomocą naszą... moich przyjaciół mógł byś być wybranym z łatwością.
Świętosław aż się cofnął.
— A! panie! niech Bóg uchowa od saméj myśli. Nie mam żadnéj do tego pretensyi... to rzecz starszych, i tych co w sobie siły czują po temu...
Redaktor wzrokiem rzucił na twarz młodzieńca i zamilkł — strzał był chybiony. — Rozmowa tak dobrze jak wyczerpaną się zdawała na pierwszy raz... pierwsza téż godzina wybiła nareszcie i pod wodzą oberkelnera wystąpiła wazka z zupą, jedna z najpierwszych na stół przed podkomorzyca.
Świętosław przybyciem jéj był zakłopotany.
— Gdybyś pan dobrodziéj pozwolił prosić się na skromny ze mną obiadek? zapytał nieśmiało — byłbym bardzo szczęśliwy...
— Ale najmiléj by mi było przedłużyć rozmowę tak... przyjemną, odparł dziennikarz — tylko to nieszczęście, że czekam tu, jak mówiłem, na pana Izydora, — bom go tu musiał zaprosić... aby raz go złapać. — Muszę go nakarmić, bo pił pewnie poddostatkiem... a nie wiem, czy co prócz wina od dwóch dni miał w ustach... i ztąd poprowadzę go do domu, aby napisał artykuł, który on tylko napisać mi potrafi. — Złote pióro!
— No — jeśli przyjdzie, miło mi będzie zbliżyć się do niego... zostawim miejsce, odpowiedział Młyński.
— A! nie! nie! lękam się... jako reprezentant dziennikarstwa złe na panu zrobi wrażenie... cynik... paple umyślnie dla fanfaronady niedorzeczności... ma upodobanie naigrawać się ze wszystkiego, począwszy od siebie... i mnie.
— A! to nas tylko zabawi!
Właśnie dwa jeszcze nakrycia dodatkowe przynieść kazał Świętosław, gdy we drzwiach od tak dawna oczekiwany ukazał się p. Izydor.
Ktoby nie znał téj znakomitości — mógłby ją był łatwo wziąść za ulicznego artystę; tak był zbrukany, odarty, opuszczony, niepoczesny. Słusznego wzrostu, postawy wojskowéj, z wąsem ogromnym, długą twarzą z za różowych tonów wpadającą gdzieniegdzie w sine, z włosem szpakowaciejącym, p. Izydor ruchy miał niedźwiedziowate, niezgrabne, ciężkie, ale w rysach zmęczonych zużył mu się dowcip, a na ustach śmiało urągowisko z całego świata.
— Ot... jest... już kogoś złapał! zawołał, postrzegając Drabickiego... i siedzi za stołem...
— Nie jam złapał, ale mnie złapano tak łaskawie, odparł Redaktor.
— To wszystko jedno... wyjdzie na — złapał Kozak Tatarzyna... w końcu złapanym pewnie nie ty zostaniesz... dodał, śmiejąc się i zbliżając p. Izydor.
— Bądź pan łaskaw nas poznać z sobą — rzekł Młyński.
— Pan podkomorzyc Młyński... pan Izydor...
— Bardzo mi przyjemnie, poznać tak znakomitego literata... dodał Świętosław.
— Stój! stój pan, nie ekspensuj się, spójrzyj na szpakowaciznę i chciéj wierzyć, że ja się już w komplementa nie bawię... Z reputacyi już także pana znam... jeźli przeznaczony na karmienie literatów... przez miłość dla literatury....
Młyński się uśmiechnął... Dajesz mi więc pan prawo prosić siebie na obiad — o to miejsce, które nań czekało. Obiad skromny...
— Z całego serca! zawołał zasiadając Izydor — skromny czy choćby najnieskromniejszy — służę. Redaktor poświadczy, iż ja na obiad nikogo prosić nie mogę, gdyż kapitały moje ulokowałem u niego w Redakcyi... grosza przy duszy przez oszczędność nie noszę... Tymczasem na pociechę panu powiem, żem głodny jak pies... honor obiadowi uczynię, a ze szkłem téż obchodzę się, jak Bóg przykazał. Co powiedziawszy proszę naprzód o dobry kieliszek kontuszówki.
Uderzył w stół, wołając kelnera...
Młyński był uszczęśliwiony, ten ton poufały Izydora wprowadzał ich od razu in medias res.
— No — stary, ozwał się Izydor do redaktora... cóż ci dziś zrobił, wielu już szlachciców masz w kieszeni? ilu okpiłeś?..
— Dajże pokój żartom...
— Żartom!... Mówią w żarcie pół prawdy.. ja mówię, że cała... zaśmiał się Izydor — ale ponieważ prawda inaczéj jak zamaskowana przez świat przejść niemoże... trzeba ją ubierać z błazeńska.
— Gdzieżci to jegomość bywał — przerwał redaktor — zlituj się! W redakcyi ani nosa nie pokazałeś... robota czeka, dziennik się opóźni...
— Nie opóźni, po obiedzie właśnie będę w sztosie — rzekł Izydor.. zresztą, ktożby mnie z młodszych, salva melioratione mógł zastąpić. Niech się probują, chłopcy na mniejszych kwestyach in anima vili.
— Ale gdzieżeś był?
— Piękne pytanie! Człek znużony trudem gdzie być może? Spoczywa. Śniadaliśmy! Poczęło się o godzinie dziewiątéj summo mane, zawczasu, aby nie tracić dnia.. i aniśmy się spostrzegli, jak czas do pierwszéj upłynął.
Ręczę, że z panów tego nikt nie postrzegł, że ludzie przy kieliszkach obdarzeni są władzami fenomenalnemi, anormalnemi.. nie wytłumaczonemi.. nic nie mówiąc wymieniają najszczytniejsze, najwznioślejsze pomysły, w westchnieniach, spojrzeniach, śmiechach a nawet pełnych znaczenia rękawkach.. Myśli ich niepojętym sposobem bez pośrednictwa słów się z sobą porozumiewają... Pospolicie ludzie wznoszą się do jasnowidzenia! z gapiów rodzą się wieszcze!... ah.
Drabicki ruszył ramionami. Młyński się uśmiechał.
— Mój Boże, zawołał, że téż pan nigdy już tego nieszczęsnego trybu życia nie zmienisz.
— Nigdy! masz słuszność! po co? Przypada on do mojéj natury — a nie dowiedziesz mi, abym ze spóźnionéj obyczajów reformy mógł jakąś korzyść wyciągnąć.. Żony i dzieci nie mam... mam tylko żołądek, on stanowi całą moją familią... muszę dbać o niego.. Co innego wy patryarchowie... ludzie poważni, wy musicie zachowywać decorum.. dla mnie to płaszcz niepotrzebny.. droższa mi moja swoboda od reputacyi porządnego człowieka, któréj teraz się już nie dorobię, choćbym kaptur wdział. A co mnie nawet od starania się o tę reputacyą odstręcza, to że porządni ludzie uchodzą powszechnie za — osłów.
Szanowny młodzieńcze — rzekł, zwracając się do Świętosława.. nie bierz tylko tego co do litery.. abyś się nie zgorszył.. nulla regula sine exceptione. Z pociechą widzę, że WPan wchodzisz, karmiąc literaturę i dziennikarstwo, na dobrą drogę — ale wiedz, że gdy literaci zjedzą, literatura cię nie nakarmi.
Młyński się uśmiechał, podano zupę... Izydor zażądał z powodu zbyt długiego międzyaktu drugi raz kontuszówki, tłómacząc się bardzo racyonalnie, że potrzebował osadzić śniadanie.
— Dawno przybyłeś do miasteczka? spytał literat.
— Dopiero wczoraj...
— A zabawisz pan z nami?
— Niewiem jeszcze, jak długo...
— Życzę więc, nie rozgłaszaj, zlituj się, że dajesz literatom obiady... zmęczą cię, a ja bym rad sam jak najwięcéj z tego szczęśliwego usposobienia korzystać.
Świętosław uśmiechał się, bo cóż odpowiadać było.
Drabicki mrugnął na Izydora.
— Ja, bo posądzam podkomorzyca, że musi mieć sam żyłkę do literatury i dziennikarstwa.
— A jemu to na co?... odparł literat... mając wioskę? po kiegoż licho, jak mówią Rusini, miałby zdrową głowę kłaść pod ewanjelią... dla nas gołych to karyera... ale dla niego...
— Żartujesz — przerwał Drabicki.
— Nie żartuję — dziennikarstwo dziś dla uczciwych ludzi nie jest jeszcze dostępne...
— A my?
— Alboż my jesteśmy ludzie uczciwi? dokończył Izydor... My? ty masz ambicyą, a ja kieszeń i żołądek do naładowania.
— Cynik! cynik! począł się śmiać Drabicki.
— Widzisz! mówił nieprzegadany literat, który za obiad chciał zapłacić językiem... nie wprowadzaj mnie na ten draźliwy przedmiot, nie umiem się przyzwoicie zachować, gdy mi kto na ten mój nagniotek nastąpi... Młodzieńcowi zaś temu — nie życzę, nie życzyłbym i nigdy życzyć nie będę w szeregi kominiarzy...
Młyński się uśmiechnął.
— O! ja téż wcale o tém nie myślę! zawołał.
— I ja bym tak sądził, mówił, jedząc Izydor — w pańskim wieku piszą się sonety do N. N... piosnki do lubéj... Elegie, sielanki, nawet próby tragedyi i zarysy powieści w rodzaju Jean Paula... nawet krytyki na koryfeuszów, po których głowach zawsze najłatwiéj na górę się wdrapać.. ale nigdy... artykuły wstępne o kwestyi wschodniéj, kwestyi propinacyjnéj, kwestyi panslawizmu i kwestyi katastru... Tego rodzaju elukubracyi podejmują się ludzie, dla których gymnastyka słów jest rzeczą obojętną i którzy najgorętsze diatryby wypracowują, ziewając...
— Jednakże, przerwał Młyński, z młodzieńczym ogniem i na tém polu coś zrobić można, tylko z większém niż ja... doświadczeniem i nauką...
— Z mniejszém jeszcze doświadczeniem, z żadną nauką, zawołał Izydor, ale z zarozumiałością i zuchwalstwém... Blaga! blaga! blaga! nic bez niéj, a wszystko przez nią...
Ale po cóż zdradzam tajemnicę naszego warsztatu!..
Pan, kochany młodzieńcze, przystępujesz do przybytku dziennikarstwa, jak do sakramentu, ano spojrz tylko na nas... Stare wygi, augurowie rzymscy spoglądają na siebie i uśmiechają się.
Kapłaństwo!! tak! kapłaństwo... ale ornaty w łachmanach, jakby po ormiańskich cerkwiach w turecczyźnie, a my boso... co gorzéj! gdybyś zajrzał w głąb... pustki i śmiecie...
Ot — dosyć! dajcie piwa i zapomnijmy o wszystkiém...
— Nie mówiłem panu, że będzie bredził i prawił nic do rzeczy? szepnął Drabicki.. to jego zwykłe piosenki...
— Co prawda, to nie grzech... a in vino veritas.
Rozmowa w tym tonie ciągnęła się przez cały obiad, na ostatek którego Młyński kazał przynieść szampana... Wypił nim zdrowie Drabickiego... p. Izydora, oni mu téż odpowiedzieli serdecznemi życzeniami, a stary wyga namieszał w to wszystko dowcipu i ucinków podostatkiem...
Już się butelka ze srebrną główką miała ku końcowi, gdy chłopak z drukarni nadbiegł, powołując pana redaktora dla nader pilnego interesu.
Musiał się tedy wynosić i chciał z sobą koniecznie pociągnąć p. Izydora... nie życząc sobie może sam na sam go z Izydorem podchmielonym zostawiać. — Ale szanowny współpracownik, mając zapewnioną czarną i posłyszawszy o mającym po niéj nastąpić likworze, wrósł w krzesło, nie chciał się ruszyć...
— Ani czterema parami wołów mnie ztąd nie wyciągniesz — rzekł stanowczo — dopóki uczciwie, ortodoksyjnie obiadu nie dokończę.
Drabicki rad nie rad musiał go ze Świętosławem dla téj konkluzyi zostawić.
Stary literat mniej się ku końcowi stał rozmarzonym, patrzał na Młyńskiego, jakby na wizerunek własnéj swéj złotéj młodości — czy to go zachmurzyło i odjęło mu wymowę? czy się znużył... czy jaka myśl czarna usiadła mu na mózgu znużonym? Powoli rysy te, na których śmiech sarkastyczny, wypiętnował się jako gość codzienny — przybrały wyraz poważny... obudzający, jeśli nie poszanowanie, to współczucie.
Patrzał na zarumienioną twarz p. Świętosława i dumał. — Młyński był w przykrém położeniu, gdyż zasępienie gościa przypisywał sobie, a niewiedział jak zaradzić na nie. — Kilka razy dolał mu nieznacznie Chartreuzy, ale to nic nie pomagało.
Nareście po długiém milczeniu p. Izydor pięścią w stół uderzył.
— Po cóż bym u licha, zawołał, miał się znowu tak do zbytku rozczulać nad losem pana?
— Nad moim? podchwycił Młyński zdziwiony.
— A tak! rzekł Izydor, nad naszym... Ja jestem człowiek zwykle twardy i gdy kto na ulicy padając, łeb sobie rozbije, śmieję się do rozpuku. A jednak widok téj świeżéj naszéj młodości, niby rozwiniętego kwiatka, co się słońcu uśmiecha, obudził we mnie uczucie jakieś, któregom dawno nie czuł w téj piersi zaschłéj i opuszczonéj. — Wam tylko wolno niewidzieć tego, co was otacza, ludzi wyzwierzonych na was, tłumów czatujących na młodość, na niedoświadczenie, rozbójników, którzy cię czekają za węgłami z uśmiechem i pałkami, dołów pokopanych na twéj drodze... zdrad... kłamstw i kuglarstw, na które cię brać będą. Tak! tobie tego widzieć nie wolno i to stanowi siłę twoję, szczęście twoje... ale ja, com za sobą dawno zostawił zrzucone w rynsztok białe młodości méj szaty, com już, łez niemając, krwią opłakał wiosenne dni, ja, com miał raz poraz pijane piersi, czaszkę, połamane ręce, które pracowały, nogi, co wiodły naprzód, ja, który dogorywam na kupie śmieci... ja spojrzawszy na was, pierwszy raz po wielu latach uczułem litość i współczucie.
Jestem stary głupiec, nieprawdaż?
Powiecie mi. Cóż z tego, że was to wszystko spotkało, maż i mnie koniecznie czekać ten los nieszczęśliwy??
Tak jest, niestety! tak! panie Świętosławie.. Nie wszystkich to spotyka, to pewno, ale ciebie nie minie.
Skrzywisz się, że ci stary grat na progu życia taką przepowiednią serce przebija — ale... nie umiem się wstrzymać.. Widzę cię bezstronnym, pełnym zapału i wiary, z uśmiechem występującym przeciw światu, który nie ma litości, który szydzi z prostodusznych.. i zabija takich, jak ty... bo mu z nich pieczeń smakuje.
— Jeźli to los nieuchronny — przerwał spokojnie Młyński — cóż pomoże wasza przestroga — musi się on spełnić! ale nie mniéj — zawołał wyciągając doń ręce obie — przyjm moje serdeczną podziękę.. wzruszyłeś mnie..
— Obym cię przestraszyć potrafił — ponuro odezwał się Izydor. Patrz na mnie, łachmany sukni... to nic.. ale we środku łachmany serca, uczuć — myśli.. kalectwo moralne.. niewiara, wystygnienie.. i szyderstwo... wyglądam tam w środku jak mogiła plugastwa, na któréj djabeł siedzi i gra w piszczel nieboszczyka marsz żałobny...
— Panie Izydorze, poufaléj odezwał się Młyński, nie obmawiaj siebie.. kto mógł rozczulić się młodością i poczuć dla niéj tę rewerencyą, którą ojcowie nasi zalecali.. ten jeszcze nie jest tak występnym.
— Ale u kaduka! przerwał Izydor powtarzając uderzenie w stół pięścią — tu nie chodzi o mnie! tu idzie o ciebie..
Młyński spojrzał nań przyjacielsko..
— Cóż mi grozi?
— Wszystko — zawołał stary — ja ci grożę tą piosenką ironii żywota. Drabicki, stary aktor, szalbierz... grozi ci to, co zobaczysz w rogu ulicy, co posłyszysz, przechodząc, co ci szepnie do ucha kobieta... własne serce... wiatr... albo ja wiem! Widzę cię kwiatem, przeczuwam, że zwiędnie, jak i bydło cię podepcze.. ot — i płaczę..
— Nie wierzycie więc w świat poczciwy..?
Izydor wstał, nałożył kapelusz na głowę i milczący zabierał się do wyjścia.
— Na to pytanie nie ma w moim wokabularzu odpowiedzi — rzekł spokojnie. Jesteś bezpowrotnie zginionym, a ja z łaski twéj — niesłychanie pijanym... rozejdźmy się więc... aż póki nas losy niewiem gdzie i jak znowu nie skarambolują...
Spuścił głowę stary i odszedł pogrążony w zadumie..
Świętosław, także wynagrodziwszy p. Karola za jego grzeczność w przyjęciu, zabierał się opuścić restauracyą, która się coraz bardziéj napełniała, gdy z za stolika wstał młody, jak on, ale nie tak już świeży i pobytem w mieście widocznie podszarzany człowiek, wyciągając ku niemu ręce obie.
— Sławku! to ty? Witam! czekaj!
Na razie Młyński tego znajomego nie poznał, ale... był to szkolny towarzysz p. Samuel.. Obok niego przy stole podżyły już mężczyzna z sakiewki długiéj dobywał właśnie grosza, aby za obiad zapłacić.
— Stryjaszku kochany, darujesz mi, zawołał, ściskając go za rękę Samuel, mam nadzwyczaj pilny interes do podkomorzyca...
— A, czekajże.. czekaj — protestował szlachcie, chcąc powstrzymać synowca...
— Niech stryjaszek mnie czeka w hotelu... przybędę, jak tylko potrafię najprędzéj,
Kolana ściskam! do nóg upadam!...
I wysunął się z za stołu, porywając Podkomorzyca pod rękę.
Wyszli, w ulicy p. Samuel, elegancki młodzian, ubrany według najświeższéj mody wiedeńskiéj, — odetchnął.
— Jesteś moim zbawcą, zawołał, ściskając Młyńskiego, radbym był zawsze cię widzieć, ale dziś... podwójnie. Najukochańszy a najnudniejszy ze stryjaszków trzymał mnie na uwięzi przy sobie od godziny dziesiątéj.. Wystawże sobie, kochanie, dla jego miłości zjadłem obiad w téj garkuchni, w któréj nigdy porządni ludzie nie stołują się, musiałem napić się piwa.. ale stryjaszek majętny i bezdzietny... chodzi mi o łaski jego...
Cóż ty tu porabiasz?
— Przyjechałem na czas jakiś do miasta...
— Na długo?
— Niewiem.
— I przybywszy nie dowiedziałeś się do kolegi! Byłbym cię zaraz wprowadził w towarzystwo — do naszego klubu... zaopiekował się tobą i ostrzegł cię — bo ze wsi przyjeżdżając, obyczajów naszych nie znasz, możesz porobić stosunki fałszywe i kroki niewłaściwe.
— Jak się nie mam obawiać, widzę, żeś wpadł w ręce literackiéj... z pozwoleniem hałastry... widzę, że jesz w garkuchni... Byłeś gdzie?
— Dotąd, nie miałem czasu.
— Pozwólże, abym cię prezentował.
— Ja nie myślę bywać w świecie.
— A cóż będziesz robił!! zlituj się... chorujesz na pustelnika.
— Jestem w żałobie po matce..
— A! tak! słyszałem.. zacna pani podkomorzyna zmarła... szkoda! wszyscyśmy ją opłakali. Rozumiem, że na balach nie będziesz.. ale na wieczorach..
— W ogóle jak najmniéj, odpowiedział Świętosław..
— Czy zawsze zarywasz na literata? zapytał Samuel..
— Nie — chcę się tylko uczyć.
Towarzysz ruszył ramionami. — Po co ci się zdało! rzekł — najpierwsza niedogodność, że to cię w złe towarzystwo wprowadza... a potém! u nas! literatura... Mówiąc, prowadził go w aleje i zapaliwszy cygaro — zapytał nagle, stojąc.
— Masz jaki cel? dokąd idziesz?
— Pilnego nie mam nic, odpowiedział zimno trochę Świętosław, który był jeszcze pod wrażeniem obiadowéj rozmowy i ostatniego wykrzyku Izydora.
— No, to dobrze — przejdziemy się swobodnie, a ja mogę ci pożytecznych udzielić informacyi. Żyję w najlepszym świecie, stosunki mam ogromne i czas schodzi mi doskonale... Spodziewam się, że będziemy po staremu jako dobrzy koledzy. Wprawdzie wydam ci się prostym nieukiem może... ale na serce rachować możesz...
Ścisnął go za rękę..
— Wiesz, dodał po chwili — do różnych przyjemności, które mi przynosi widzenie się z tobą, dołączyć trzeba jeszcze jednę, musisz mi rozwiązać zagadkę..
— Przyjdzie mi to pewnie z trudnością, rzekł Świętosław...
— Jeśli zechcesz być szczerym, to nie... ale dla czegóż byś nim być nie chciał?
— Mów, cóż te za zagadka...?
— Najpiękniejsza w mieście kobieta... któréj pewnie jakie lat pięć lub sześć niewidziałeś... bo o tém wiem, ma dla ciebie cześć i uwielbienie takie! takie... Ale gdzieżeś ty poznał Lenę?
— Lenę! jaką Lenę? i co to jest? spytał Świętosław, stojąc zaciekawiony... nie znam tego imienia kobiety...
— No, to jeśli chcesz, Helena?
— Ale któż to jest...
— Kto to jest! ba! uboga dziewczyna od lat dwóch czy trzech występująca w teatrze...
— Nic nie rozumiem, zawołał Młyński, daję ci słowo, że nie rozumiem... to dla mnie zagadka... Niewiesz jéj nazwiska?
— Owszém... Helena Prater...
Świętosław pomyślał nieco, nagle mu się uśmiechnęły usta, ale twarz pozostała spokojna, żadne na niéj nie odbiło się uczucie.
— No, cóż to jest? co to jest? wytłómacz mi, nalegał Samuel...
— Siądźmy na ławce, opowiem ci, jak się poznałem z nią... Helena musi dziś mieć lat około dwudziestu...
— Tak, chociaż wygląda na szesnaście... odparł, wzdychając Samuel.
— Moja znajomość jest już bardzo starą, ostatni raz widziałem ją przed ośmiu laty... była prawie dzieckiem jeszcze... Nie opowiadał bym ci téj historyi pewnie, abym sobie nie nadawał śmiesznego charakteru jakiegoś dobroczyńcy... ale bojąc się, abyś tych stósunków nie tłómaczył sobie w inny sposób, wolę już wyspowiadać ci się z prawdy całéj.
Byłem wówczas jeszcze w szkołach...
— Ale już pisałeś wiersze — śmiejąc się, przerwał Samuel.
— Może więcéj jednak marzyłem, niż pisałem... Jak dziś pamiętam, był to chłodny, przejmujący, mglisty ranek jesienny; szedłem z książkami pod pachą do szkoły, w tém usposobieniu kwaśném, jakiém się zwykle dzień wita biały po nocy marzeń gorączkowych... Trochę się przypóźniwszy, pospieszyłem szybkim krokiem. Jak wiesz, mieszkałem dosyć daleko na przedmieściu, było to życzeniem mojéj matki, która chciała, abym nie zepsutém, czystém oddychał powietrzem i był zmuszony wiele chodzić, więc ruch codzienny... Znajdowałem się właśnie wśród pustéj, ubogiéj ulicy przedmieścia, gdy w pochodzie spiesznym poczułem, że mnie ktoś z lekka pociąga za połę od płaszcza. Odwróciłem się, myśląc, że który z towarzyszów, i postrzegłem dziewczynkę wychudłą, bladą, z ogromnemi czarnemi oczyma, pełnemi łez, jakby przelękłą, nie mogącą wymówić słowa, która gorączkowo, błagająco podawała mi bukiecik zwiędłych asterek jesiennych i z jękiem... powtarzała. — Kup! kup... mama umiera! z głodu! mama umiera! mój dobry paniczu... ja jéj nie mogę nic pomódz... co ja zrobię.
W téj natarczywości dziecięcia, w dźwięku jego głosu, w łzach i łkaniu, w wyrazie twarzy zbolałym było coś tak przejmującego, że mimo chłodnego usposobienia o małom się nie rozpłakał... Wspomniałem na moją matkę... pochwyciłem bukiecik i sięgałem po pieniądze, ale biedne dziecko spostrzegłszy litość moję, pochwyciło mnie za połę i płacząc, ciągnęło za sobą. Poszedłem...
Są nędze i położenia, na których widok rozpacz ogarnia człowieka, w duszy się rodzi pytanie, jakim występkiem mógł nieszczęśliwy na taką karę zasłużyć...
W nędznéj chacie, w nędzniejszéj, nieopalonéj izbie, pozbawionéj nawet najpotrzebniejszych sprzętów, na tapczanie i garści słomy, znalazłem kobietę wybladłą, umierającą... bezprzytomną... Gospodarze domu, którzy jéj dali przytułek, zbyli mnie obojętnemi odpowiedziami, więcéj ich poruszał kłopot, jakiego się spodziewali, niż położenie kobiety umierającéj i biednego dziecka...
Byłem wzruszony i oburzony... chora od kilku dni nic w ustach nie miała, nikogo przy niéj nie było oprócz na pół głodem zamorzonego dziecka... Trafiłem tu na piąty akt dramatu, nie takiego, jakie się odgrywają na scenie, ale jaki się czasem spotyka w życiu i od którego oszaleć można...
Cóż ja ci powiem więcéj? zająłem się losem kobiety i dziecka! znalazłem im pomoc, litościwe dusze, co się zaopiekowały... ale te rozpłakane oczy dzieciny, co mi bukiet z asterek podawała, wyryły się na wieki w méj pamięci... Biedna! nie chciała już litości darmo... pragnęła na nią zapracować... ofiarowała pączek kwiatów...
Przez parę lat dowiadywałem się o Helenkę, potém zgubiłem ją z oczów...
— I ona rozpłakana dziecina — przerwał Samuel, wyrosła na Lenę... która z wielkiém powodzeniem występuje na scenie...
— Poszła za mąż? zapytał Świętosław...
— Nie — mógłbym ci jéj historyą wielu komentarzami przyozdobić... ale szanować umiem pamięć zapłakanéj sierotki.
— Jakto! smutnie przerwał Młyński... sąż w téj historyi... wypadki, któreby nie miłe mi mogły zrobić wrażenie?
— Niechcę powtarzać plotek! wolę nic nie mówić... Dziś, że Lena jest w teatrze... że jest wielbioną, otoczoną adoratorami... i że... Świętosław Młyński do dziś dnia pozostał jéj ideałem...
Mogę cię zapewnić, żem od lat ośmiu jéj nie widział — dodał Młyński, a przyznam ci się, że nawet nie bardzo chętnie poetyczne wspomnienia zapłakanego dziecka zmieniłbym na najpiękniejszą uśmiechniętą dziewicę w blasku młodości i wdzięków... To uczucie, z jakiém ona wówczas chciała ratować matkę, z którém późniéj całowała martwe jéj dłonie i przytulała się do ostygłéj piersi... to opuszczenie od całego świata istoty fatalnością skazanéj na zgubę... jeszcze mi łzawo się powtarza...
— Szkoda, że ten obrazek tak wyraziście wyrył się w twéj wyobraźni, przerwał Samuel, bo bym cię był może skłonił pójść ze mną na teatr i w międzyaktach poznał bym cię na nowo z prześliczną Leną..
— Nie — na dziś wrażeń i przypomnień mam dosyć, rzekł Świętosław — pozwól mi skupić myśli i spocząć. To, co mi mówisz o niéj, poczciwa pamięć jéj o mnie, zamiast ciągnąć ku niéj, odstręcza.. dziwnie. Mam dla niéj teraz uczucie brata: a możebym albo je stracił, lub...
— Zmienił na inne! rzekł Samuel... ale cię przestrzegam, że dziewczyna zimna, surowa... szyderska i dziwnie obrachowana...
Młyński ruszył ramionami. — Życzę jéj jak najlepiéj, rzekł... a do szczególnych afektów najmniejszéj nie mam pretensyi. — Tém szlachetniéj to z twojéj strony — rzekł Samuel, iż Lena zachowała dla ciebie prawdziwą cześć... mówi o tobie z zapałem, dowiaduje się, pragnie cię widzieć, raz ją ktoś zawiódł twym przyjazdem, to piechotą do wskazanego jéj ogrodu poleciała jak szalona.. Myśmy ją zwykli tobą prześladować.
— Jest więc w niéj pamięć serca...
— Ale chyba tylko dla tego jednego zbawcy, odezwał się Samuel — z resztą ludzi obchodzi się, wcale im nie okazując uczucia... Prawda, że... jéj dzieje nieco to usprawiedliwiają, ale o tych dziejach zrzekłem się mówić...
I lepiéj dajmy im pokój... szepnął zamyślony Młyński.
— widzę, że radbyś się mnie pozbyć — odezwał się Samuel, wstając z ławki.
— Nie wcale, odprowadzisz mnie do hotelu, mam do pisania listy... siądę i spocznę... na dziś.. Przywykły do spokoju wsi, czuję się szybkim następstwem wrażeń jakiś znużony i nie swój, potrzebuję być sam... Wieśniakowi to może darowano...
— Szczęśliwy! ty masz wrażeń nadto, gdy nam ich braknie, nie jesteś zepsuty, jak my!
U drzwi gospody ścisnęli się za ręce i Świętosław wszedł sam do swojego pokoiku... z silnym bólem głowy, dziwnym smutkiem i znużeniem.
Nazajutrz przez kilka osób, które widziały bliżéj, lub spostrzegły zdaleka Młyńskiego, wszyscy, kogo to obchodzić mogło, wiedzieli o przybyciu młodego człowieka, opowiadano sobie o jego zasobach majątkowych, usposobieniu i talentach, domyślano się przyszłości a ci, którzy doń zbliżyć się mieli, samo, czy mimowolnie snuli już pewne ludzkie plany korzystania z niego. — Każdy nowo przybywający do społeczeństwa człowiek jest po troszę pastwą dla towarzyszów i — choć to porównanie dla nas nie przyjemném być może — wszyscyśmy szczupakami, gotowi się karmić panem bratem... Ta tylko różnica między mieszkańcami wód i powietrza zachodzi, że nie zjadamy ciała — ograniczamy się sercem, duszą i uczuciami... a wielu sakiewką.
W myśli może, iż zastanie Młyńskiego w restauracyi znowu o godzinie pierwszéj, zjawił się w niéj Drabicki, który zresztą codziennym był gościem, jeśli nie dla obiadu, bo go miał w domu, to dla spotkania się z ludźmi wszelkiego stanu, z którymi widzieć się potrzebował.
Był to, gładki jak widzieliśmy, człowiek i umiejący chodzić około swych interesów z zapobiegliwością bezprzykładną.
Nie zastał on tu Młyńskiego, ale po drodze upominano go, iż niezawodnie przybył z myślą (z którą do czasu tylko się tai) założenia nowego organu prasy, pospolitym mówiąc językiem — gazety..
Oburzyło to Redaktora i usposobiło go nieżyczliwie.. niedowierzał wprawdzie plotce, ale się lękał. Postanowił więc w duchu, na wszelki wypadek, mieć się na ostrożności, i — tego wcale jeszcze nie groźnego dotąd nieprzyjaciela, dopókiby nie urósł, obalić. Nie było to wcale trudném dla tak zręcznego człowieka, dosyć postanowienia, aby się rzecz sama powoli wykonała.
W restauracyi było pełno dnia tego.. Pierwszym, który Drabickiego zaczepił, był właśnie ów stryjaszek wiejski p. Samuela Koziki, — pan Sędzia Dyonizy Kozika. —
Szanowny domator szczęśliwym był, iż złapał tak ciekawego i naładowanego nowinami człowieka, jakim sobie wystawiał Redaktora. Pochwycił go oburącz, gotów postawić butelkę krajowego porteru, byle dobyć z niego najświeższych konjunktur politycznych..
— No — zlituj się! zawołał — powiedz co słychać, z Królestwa? z Moskwy? jaki wiatr wieje od Francyi? co mówi Anglia? czy będziemy mieli Polskę?
Drabicki zrobił minę tajemniczą, potoczył wzrokiem, ramionami wzruszył i udał zakłopotanego.
— Ciemności, niepewności, tajemnice... gmatwanina.. zwyczajnie jak w polityce.. która jest labiryntem.
— Aleć wy przecie macie nitkę przewodnią.. zapytał szlachcie.
— Która się często urywa, jak oto właśnie w téj chwili..
— Ale uczcież nas.. co robić mamy?
— Patrzcież panowie w gazetę i pilnujcie się jéj skazówek.. rzekł Drabicki.. my tu za was na straży stać będziemy, byle nierozważna młodzież nie porwała w swe ręce wszystkiego.
— Otóż to jest! młodzież! westchnął pan Dyonizy..
— Bo to się młokosy zrywają na kierowanie opinią.. Ruszył ramionami, i właśnie gdy były podniesione, uczuł, że go ktoś po nich z lekka uderzył, odwrócił się i postrzegł pana Izajasza Hocek.. Był to młody człek, który powszechnie za wodza czerwonych uchodził. Pan Drabicki nie był z nim źle, ale nie rad był, aby ostatnie słowa usłyszał, pożegnawszy więc naprędce p. Dyonizego, wziął pod rękę p. Izajasza i wyprowadził do drugiego pokoju..
— Cóżeś to temu szlachcicowi prawił? spytał Hocek.
— Ja? ale nie.. co chcesz bym z tą ślepą, zapleśniałą szlachtą mówił, kiedy ona nic nierozumie. Wszystko to zbutwiałe.
— Masz słuszność..
— Jednakże — dodał Drabicki.. czy wiecie, że ja z wami jestem całém sercem, duszą całą, ale powinniśmy mieć takt.. Zarozumiałych nie przestraszać.. grać rolę umiarkowanych... taktu! taktu!
— Przecież tak wiecznie milczeć nie będziemy..
Drabicki spojrzał niedowierzająco. —
— Cóż, możebyście chcieli, abym gwałtowniéj wystąpił i siebie i was skompromitował? Przyjdzie chwila.. w któréj otwarcie z zasadami wystąpimy, przygotowawszy ogół.
— Ale przygotowujcież..
— To się codzień czyni, powoli.. stopniowo.. Pamiętajcie tylko, dorzucił gorąco Drabicki, że jeśli mnie czy niedowierzając, czy z innych powodów.. opuścicie.. ja umywam ręce..
— Jakto opuścicie?
— Mówią o drugiéj gazecie..
— Ja nic nie wiem.
— Oprzyjcież się temu, toby było głupstwo..
Ścisnęli się za ręce, ale ze spojrzeń przy rozstaniu można było miarkować, że się rozchodzili, podejrzewając wzajemnie.
Przez drzwi pół otwarte do osobnego gabineciku.. widać było poważną postać z serwetą założoną pod brodą, wyprostowaną nad obiadem samotnym.
Drabicki obejrzał się w koło bacznie i jak wąż wśliznął do gabinetu, drzwi zamykając za sobą. Poważny, szpakowaty jegomość, wygolony do włosa, nie wstał, zobaczywszy go, tylko się uśmiechnął.
— Pana Radzcy dobrodzieja..
— Najniższy sługa..
— Nie przeszkadzam..
— Nie..
— Słóweczko.. chciałem mieć przyjemność choć tu pochwycić pana dobrodzieja.. Co pan mówi na skład teraźniejszy okoliczności... w Królestwie.. na zwrot opinii.. u nas?
Radzca bardzo rozumnie usta skrzywił, ale nie odpowiedział nic. — Hm. —
— Spodziewam się, że pan Radzca przekonanym jesteś, iż ja.. byłem i pozostanę bądź co bądź człowiekiem porządku...
— Hm! rzekł Radzca.
Mogłem w młodości pobłądzić, ale doświadczenie jest wielkim mistrzem.. Zawdzięczamy w ostatnich czasach zbyt wiele rządowi, ażebyśmy położenia naszego cenić nie umieli i szczerze doń nie byli przywiązani..
— Hm! powtórzył Radzca..
— Co do mnie, ja wszelkiemi siłami hamować będę.. a choćbym był niekiedy zmuszonym gorąco wystąpić dla pozyskania sympatyi, tego zwrotu mi za złe poczytywać nie można.. byłoby to koniecznością położenia.. Dopóki ja jestem przy sterze, dodał ciszéj, dopóki inne nie wystąpią dzienniki..
— Hm? spytał, zwracając głowę Radzca.
Lękam się, aby nie zaczęto ich zakładać bez miary.. a wszystkie bez wyjątku będą rządowi szkodliwsze, niż nasz, na który on bezwarunkowo rachować może. Zapalone głowy, młodzież.. jakto zacznie pisać.. jak zacznie opinią burzyć?
— Hm? zapytał Radzca.
— Już się słyszeć dają z projektami..
Radzca pytał znowu, ale tylko wzrokiem; był on nadto ostrożnym, aby miał rzec słowo, któreby się opacznie, dwuznacznie.. wyłożyć dawało, a broń Boże jeszcze powtórzyć!!
— W mieście chodzi już pogłoska, nie wiem o ile prawdziwa, że w tym celu przybył podkomorzyc Młyński... Jest to bardzo zapewne zacny, szlachetny młodzian, ale naturalnie młody, zapalony być musi, niepraktyczny... a deklamacye gorące prowadzą na bezdroża.. Nie powiadam tego, abym chciał hamować objawy przekonań.. ale zawsze..
Zbliżył się do ucha Radzcy.
— Radziłbym go mieć na oku!
A głośno dodał:
— Upadam do nóżek Radzcy Dobrodzieja — dobrego apetytu..
Poważny człowiek nieprzerwanie jadł, kiwnął głową, cała rozmowa nie zdawała się na nim najmniejszego czynić wrażenia, ale gdy się drzwi zamknęły, dobył pospiesznie pugilaresik i nazwisko jakieś zanotował. Poczém zapiął znowu serwetę pod brodę i jadł bardzo spokojnie, rozważnie, tak jak przepisy hygieniczne nakazują.
Drabicki już był w ulicy, a szczęśliwy traf nastręczył mu spotkanie człowieka, z którym był bardzo z daleka znajomy tylko, a widzieć się w téj chwili potrzebował..
Był to pan Sopoćko — niektórzy zwali go Monsieur le Chevalier, Niemcy czasem Herr Baron, przez grzeczność, — ale w istocie jeden Pan Bóg mógł tylko wiedzieć, kto był pan Sopoćko, ludziom się zdawało, niemal powszechnie, że to był człowiek bardzo porządny...
Nikt téż dobrze sobie z tego sprawy nie zdawał, z czego żył i co robił, z profesyi zdawał się być — katolikiem na okaz.
Nazwisko jego brzmiało jakoś z rusińska, ale o latach młodocianych i familii różnie różni prawili, — pochodzenie było mystyczne. Od bardzo dawna żył w tém mieście, środkami sobie tylko wiadomemi się utrzymując, oszczędnie ale porządnie. — Choć ani stan majątkowy, ani nazwisko skromne wstępu mu do wyższego towarzystwa nie dawały, — od niepamiętnych czasów się w nie wcielił i grał w niém pewną skromną, ale dosyć ważną rolę.
Wszystkie stare pobożne hrabiny nim się posługiwały, był ich sekretarzem, listonoszem, posłem, tłómaczem, towarzyszem w wycieczkach pobożnych, należał do wszystkich bractw i stowarzyszeń, zapraszano go chciwie na obiadki i herbaty, na narady, na kwesty; a że nigdy prawie z próżnemi nie przychodził rękami, zawsze przyniósł wiadomostkę jakąś ciekawą, czasem wyglądającą na pobożną plotkę, niekiedy excerpt z listu, ułamek kazania lub nowo skomponowaną modną litanią — wszędzie był gościem miłym i pożądanym.
U duchowieństwa wszakże miał szczęście różne, niektórzy go wynosili pod obłoki, inni nań kuso spoglądali.
Sopoćko czas swój, siły i zdolności, poświęcał pobożności i dobrym uczynkom, tak, że znać i rodziny się dla nich wyrzekł, bo nigdy o niéj ani mówił, ani się troszczył, jak gdyby jéj nie miał wcale. Zrana z ogromną do nabożeństwa książką widywano go na klęczkach na mszy u fary, lub tam, gdzie się najwięcéj osób dystyngowanych znajdowało. Spowiadał się i komunikował zapewne dla przykładu drugich, z pewną ostentacyą, w dnie uroczyste.. i to u najpierwszych spowiedników, a jeśli był X. Biskup, to u samego X. Pasterza.
A że człowiek był logiczny, szły u niego w parze pobożność wielka z zasadami gruntownemi konserwatywnemi; był nieulęknionym obrońcą moralizmu z łaski bożéj, legityzmu, absolutyzmu a nieprzyjacielem jawnym wszelkich liberalnych doktryn, mniemanych postępów, wolnomyślności i wolnomularstwa. O niczém tak nie lubił mówić, jak o sieci masońskiéj rozciągnionéj po Europie, o intrygach socyalistów i o widmie czerwoném.. W tém był niewyczerpanym.
Tolerancya wydawała mu się zbrodnią, któréj nazwiska nawet nie znosił.
Zresztą w społeczeństwie naszém zbyt jest wiele odmian tego gatunku, aby egzemplarz potrzebował bardzo szczegółowego opisu..
Jedną z cnot p. Sopoćki była oszczędność posunięta do takiego stopnia, iż, aby pokusie wydania grosza nie uledz, nigdy go przy sobie nie nosił, w razie wydatku prosił, żeby go kto zastąpił — i — potém zwrócić zapominał. Ale to przez dystrakcyą. Zresztą był ozdobą towarzystwa. Księży w ręce całował, nawet gdy się od tego bronili.
Do ludzi odartych miał wstręt wielki (coś nerwowego), a z ubogimi obchodził się tak, aby im to dać uczuć, iż woli Bożéj, która ich dotknęła, sprzeciwiać się nie myśli. Winszował każdemu dotkniętemu boleścią krzyża, który mu Pan Bóg zsyłał, — a odejmować go lub ulżeć — miałby za świętokradztwo.
Źli ludzie przezywali go Jezuitą, z czego on w swojém kółku się chlubił; inni dawali mu przezwisko Faryzeusza, o czém milczał.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że tłómaczył niegdyś piękną polszczyzną znakomite dzieło de Maistra, o opatrzmościowém posłannictwie kata w społeczeństwie chrześcijańskiém. — Nie potrzebujemy mówić, że był zwolennikiem cenzury kościelnéj i cywilnéj, a kary śmierci zapalczywym obrońcą.
Ale tak na oko, ktoby nań zdaleka spojrzał, wyglądał na łagodnego, czerstwego staruszka... którego by o zbytek energii posądzić trudno.
Żył tylko ze szlachtą.
Z tego obrazka łatwo się domyśleć, że on i Drabicki, który z obowiązku musiał być katolikiem umiarkowanym, liberalnym... niewyraźnym i nieco fantastycznym, — nie mogli być z sobą w stósunkach przyjaźni i zażyłości. Sopoćko od Redaktora uciekał, jak od zapowietrzonego. Kłaniał mu się ledwie z daleka; Drabicki, który w spółecznych stósunkach był eklektykiem, nie unikał go... Ale oba instynktowo czuli się nieprzyjaciołmi, choć się nie wyzywali.
Zdziwił się pewnie pan Sopoćko, gdy przechodząc mimo restauracyi, nie tylko ukłonem i powitaniem został zaczepiony, ale nawet interpellowanym przez Redaktora.
— Za pozwoleniem pana dobrodzieja...
Parę kroków odstąpiwszy — staruszek wyczekiwał ostrożnie dalszego ciągu.
— Prosiłbym o parę słówek.
— Słucham, rzekł z rezygnacyą pobożną pan Sopoćko.
— Jakkolwiek, począł, badając go wzrokiem Redaktor — nie mam szczęścia bliżéj być panu dobrodziejowi znanym... sądzę, że z tego przynajmniéj względu znać mnie musisz... iż należę do ludzi... porządku... do ludzi.. że tak rzekę — umiarkowanych.
Sopoćko się uśmiechnął...
— Może być, że w obronie zasad zachowawczych nie idę tak daleko... jak by nieopatrzni ich zwolennicy sobie życzyli — ale... różnię się tylko od nich pojęciem praktyczniejszém środków, jakie do osiągnienia celu prowadzą.
Tu odchrząknął; Sopoćko głową kiwał.
— Z położenia mego muszę, ciągnął daléj — zbliżać się do osób różnych opinii, a chcąc przełamać ich przekonania, często pobłażać im czasowo bywam zniewolony.
Sopoćko się uśmiechał.
— Ale wierzaj pan, dodał, rękę kładnąc na piersiach — iż nie tak daleko od siebie stoimy, jak się zdaje.
Spojrzał. Staruszek milczał i czekał.
— Tam, gdzie sprawa wspólna przynajmniéj, powinniśmy być sobie pomocą wzajemnie.
— Hm! rzekł Sopoćko — a jakież są wspólne nasze interesa...
— Obrona zasad tradycyjnych... występowanie przeciwko radykalizmom objawiającym się w młodzieży.
— Ale ja wcale nie występuje przeciw nikomu... jestem człowiek prywatny.
— I w sferze prywatnéj, szczuplejszéj, wiele, wiele uczynić można, przygotowując opinią... rzekł Drabicki.
— Więc o cóż ostatecznie idzie! spytał szaraczkowy człowiek...
— Młodzież, przynajmniéj tak mówią, sposobi się do założenia nowego organu... nowego niby dziennika..
Sopoćko ruszył ramionami.
— Kto? co? nie będą mieli pieniędzy... odparł cicho.
— Ale przybył tu podkomorzyc Młyński, jest to młody człowiek dosyć majętny... bardzo zapalony... zdaje mi się, że głowa niebezpiecznie zawrócona... Téj tylko przestrogi udzielić mogę...
To mówiąc, zdjął kapelusz Drabicki i wymknął się żywo, gdyż jeszcze najmniéj pięciu osobom miał udzielić różnych potrzebnych przestróg w tym przedmiocie.


Tegoż samego wieczora, przyjmowała u siebie po raz pierwszy, otworzywszy salon w mieście, pani hrabina Wartska, świeżo ze wsi przybyła.
Hrabina nie była bardzo bliską sąsiadką nieboszczki Podkomorzynéj, wszakże należała do tego koła, w którém ona żyła... Zjeżdżały się do jednego parafialnego kościoła, bywały u siebie, a że bardzo jakieś dalekie zachodziło pokrewieństwo pomiędzy domem Wartskich a Młyńskich, zachowywano stósunki, choć one nigdy zbyt poufałemi nie były. Nieboszczka Podkomorzyna, osoba w wieku, bez przesady mogła się nazwać jedną z tych staropolskich matron, które za wzór postawić było można. Wielkiéj powagi i świętości obyczajów pobożna bez fanatyzmu, nie na okaz i dla ludzi, religijna duchem nie formą. Podkomorzyna była cichą, skromną, czynną i pełną prostoty...
Kuzynka Wartska, nie dawno owdowiała, któréj przymiotom świetnym wszyscy i najpierwsza Podkomorzyna oddawała sprawiedliwość — była innego wcale temperamentu. Była to osoba światowa, jak się wyrażają po klasztorach, lubiła się bawić, świecić, świetnie ubierać i grać pewną rolę. Niemogła zapomnieć, że była niegdyś bardzo piękną, a teraz jeszcze została przystojną i miłą, nie umiała i niechciała zestarzeć. Tytuł hrabiowski Wartskich wziął się jakoś za życia męża, nie wiedzieć zkąd, ale został przyjęty i uznany. Znaczne dobra go usprawiedliwiały, a że nieboszczyk mąż był gospodarny, poczciwy hreczkosiéj, mówiono nawet, że zostawił kapitały. Jedyna córka Wartskich wychowała się w klasztorze.. po śmierci ojca wróciła do domu.
Gdy powiemy, że była istotą zachwycającą, czytelniki i czytelniczki posądzą, że z niéj heroinę powieści uczynić chcemy; mogą się omylić — a jednak nie podobna inaczéj powiedzieć o Jadzi, tylko, że w istocie cudną była dzieweczką.
Piękność stanowiła jedną z mniejszych jéj zalet, ale dziwna rzecz, ten klasztór, na którego wychowanie tyle mówią... podziałał na nią w sposób najszczęśliwszy. Była to widać roślina, która za szkłem potrzebowała być pielęgnowaną, aby nic z woni i blasku nie stracić. — Tę świeżość uczuć, wrażeń, tę prostotę i naiwność, którą pobyt na wsi, nieustanne z prozą życia stykanie się — ściera, Jadzia zachowała, przywiozła z sobą... i zachwycała nią wszystkich.
Umiała wiele, czytała chciwie, ale rzeczywisty świat był dla niéj zabawką, ciekawością, widowiskiem niezmiernego zajęcia. Bawiła się wszystkiém, zachwycała ją rzecz najprostsza, radowała się powietrzu, wiośnie, słońcu, — a cóż dopiero nowym twarzom, ludziom i charakterom.
Wielkie umysłowe wykształcenie najdziwniéj łączyło się w niéj z tém dziewictwem wyobraźni, serca... duszy, które niezmierny urok nadaje kobiecie. Typ podobny Jadzi nie raz może wydaje wychowanie klasztorne, ale nigdy piękniejszego nie wytworzyło nad nią.
To téż wśród świata dziewic znudzonych w piętnastym roku schorowanych na duszy, rozczarowanych w ośmnastym, w dwudziestym chłodnych i zepsutych, a po nich już uwiędłych i zrozpaczonych, — Jadzia ze swém promieniejącém czołem, uśmiechniętemi usty, czystą duszą... była prawdziwym fenomenem. Dla niéj jeszcze czarne strony życia, były historyą bajeczną.
Pierwszą matka zachwycała się swą Jadzią, którą kochała niezmiernie, ale to była miłość nieco lubiąca się popisywać, bo hr. Wartska we wszystkiém się popisywała... cała żyła na zewnątrz.
Serce swe nawet zdawała się trzymać nieustannie na dłoni i tłómaczyć ludziom fizyologią jego. Czy doznała smutku czy radości, niepokoju czy nadziei... mówiła o tém szeroko i dzieliła się z towarzystwem.
Bez niego téż obejść się jéj było trudno. Jak tylko po śmierci męża, okoliczności dozwoliły przenieść się do miasta, a wiek Jadzi to usprawiedliwił, najęła skwapliwie kamienicę i postanowiła zamieszkać... wchodząc w wyższe towarzystwo miejskie.
Nie powiedzieliśmy pono, że hr. Warska lubiła czytać bez wyboru, niezmiernie wiele, że się zajmowała literaturą, tłómaczyła, pisała wiersze... i miała słabostkę autorską.
Autorstwo zaś, gdy jest tylko słabością, wymaga słuchaczów, czytelników, koła pewnego admiratorów, amfiteatru...
Hr. Wartska, jakkolwiek religijna — nie należała do przesadzenie ortodoksyjnych, próbowano ją wciągnąć do stronnictwa tego... ale okazało się to niepodobieństwem, gdyż miała już niektóre przekonania liberalne... nie dające się pod strychulce ortodoksyi podciągnąć. — Została więc katoliczką gorliwą... ale ściślejszéj obserwancyi podejrzaną. Niechciała się dać przekonać, żeby czytanie V. Hugo, mogło być grzechem, współczucie dla Lamennais’ego zbrodnią i zapał dla jedności Włoch świętokradztwem.
Hr. Wartska miała lat trzydzieści kilka, Jadwisia osiemnaście, ale gdy przy sobie stanęły wieczorem, można je było wziąć za dwie siostry, z których jedna już piła z czary żywota, druga się do niej uśmiechała. Byli nawet mężczyźni, którym rozwinięte w pełni wdzięki Hrabinéj więcéj przypadały do serca, niż na pół rozwity pączek...
Świętosław od powrotu Jadzi z klasztoru widywał dosyć często kuzynkę, ale jakkolwiek młody zapaleniec, marzyciel, nie zakochał się w niéj jeszcze.
Może się to wydawać dziwném, nie przeczę, ale tak było. On sam się temu dziwił nawet. Wprawdzie znali się od dzieciństwa, bawili się jeszcze niegdyś w piasku i ogródku razem, co potém miłość czyni trudną, ale przez lat kilka, gdy on był w szkołach, ona w klasztorze stronili się z oczów, i gdy się na nowo spotkali, była to prawie znajomość świeża... A jednak ani on na niéj, ani ona na nim nie uczyniła tego wrażenia, które się miłością nazywa.
Sławek znajdował ją prześliczną, lubił z nią mówić... bawił się w jéj towarzystwie doskonale; ale ani tęsknił za nią bardzo, ani się czuł poruszonym, gdy ją zobaczył. Ona przybiegała do niego bez rumieńca, spokojna, wesoła i nie było ani wzdychania do księżyca, ani łez, ani zasuszonych kwiatków, ani rękawiczek kradzionych... Słowem téj dobréj przyjaźni kuzynków brakło dramatu i zwykłego przyboru miłosnego.
Hrabina spoglądała na te stosunki zdaleka, ani faworyzując ich, ani im przeszkadzając... Może ta pozorna jéj obojętność czyniła je tak oziębłemi, nic bowiem nie zaostrza więcéj uczucia nad stawione mu przeszkody.
Choć Świętosław nie miał prawie nigdzie bywać i chciał się trochę zamknąć, pierwszy wyjątek musiał zaraz zrobić dla Hrabinéj, która wiedziała o jego przybyciu i tego dnia rana, poufale wezwała go, aby jako kuzynek, przybył jéj pomagać, bo się kilka osób na herbatę spodziewała.
Sławek trochę pomruczał na ten nieszczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż przewidywał, że się będzie musiał prezentować, a potém oddawać wizyty, a potém przyjmować zaproszenia... Raz wpadłszy w ten wir, który się zowie światem, mający swe obowiązki, prawa, formy, człowiek już nie jest panem siebie, staje się niewolnikiem. Nie wiele najczęściéj zyskuje wśród społeczeństwa, które się do obowiązków nie poczuwa i chce się wyzyskiwać tylko wzajemnie, często traci oprócz czasu, spokój, wiarę u ludzi... ale nie mniéj są położenia, w których od towarzyskich stósunków zwolnić się niepodobna.
Sławek nie obrachowywał może tak głęboko następstw, nudziło go tylko poddaństwo, frak, białe rękawiczki, żargon salonu, jego rozmowy, wolał książkę i poufałą gawędkę, ale cóż było robić?
Kazano mu się stawić na ósmą! O saméj ósméj Sławek regularny, jak zegarek, we fraku, który mu zawadzał, w paliowych rękawiczkach, które podarł, kładnąc stał na progu mieszkania hrabinéj, oświeconego wspaniale i pierwszy wszedł do pustego salonu, wykwintnie umeblowanego.
Czekały nań fotograficzne albumy na stole, kilka książek przywiezionych z domu, gazety i broszury, których u hrabinéj nigdy nie brakło, gdyż miała słabość najpierwsza posiadać nowości, pierwsza je czytać i mówić o nich.
W salonie było cudzo, chłodno, smutno, świece się paliły, maleńki ogień na kominku... zwierciadła urzędowe odbijały mu jego własną fizyonomią znudzoną i paliowe rękawiczki... aż do uprzykrzenia... Już chciał siąść do albumów, gdy zaszeleściła suknia jedwabna i powoli zapinając na ręce bransoletę, weszła hrabina z twarzą gospodyni domu przed wielkim wieczorem, zmęczoną, zafrasowaną, zakłopotaną...
— Jakiżeś ty dobry, żeś przyszedł, zawołała ochrypłym nieco głosem pani, przeglądając się naprzód w zwierciadle, powiem ci że... jakkolwiek śmiała jakoś przed tym pierwszym wieczorem miejskim, straciłam odwagę... Będziesz mi trochę gospodarzył.
Wiesz, jak się boję śmieszności, wiesz, jak ci ludzie wyszukiwać ją lubią — a śmieszność zabija... Tu w mieście dom nowy, ludzie nowi, a jak się z tego wybrnie.
— Kuzynko dobrodziejko — ale po cóż w to brnąć? zapytał Sławek.
— Po co? dobry jesteś — a Jadzia?
— Jadzia? czyż jéj to na co potrzebne —
— Przecież ją trzeba ludziom pokazać.
— Czy ludzi jéj? spytał Sławek.
— Jedno i drugie, odpowiedziała hrabina, zresztą i ja potrzebowałam się rozerwać, odżywić...
— A więc — tout est pour le mieux, dans le meilleur des mondes.. uśmiechnął się Sławek, pocóż strach?
— Bo strach, do wszystkiego ludzkiego przymięszać się musi! westchnęła hrabina. — Strach to... to coś nieznanego, niespodziewanego — co spada na nas, jak deszcz kamienisty...
— Ale bo tu przynajmniéj nie ma się czego obawiać... Wszak nie będzie nikogo prócz dawnych znajomych, poufałe kółko...? spytał Młyński.
— A dawni znajomi, czy dawne czy nowe przyniosą nam serca i twarze? zawołała hrabina smutnie.
— Cóż się z Jadzią dzieje? zapytał, chcąc przerwać te smutki Sławek...
— Ubrana od godziny, ale zaczytała się niewiem w jakiéj książce, bo ja jéj już teraz wszystko czytać pozwalam i ani ją oderwać... To tak, powiadam ci we wszystkiém z nią... jak się zajmie czém... pochłonie ją całą!
— Ale że ją wszystko tak zajmuje, zaśmiał się Sławek, niema niebezpieczeństwa.
Hrabina bystro spojrzała na niego.
— Cóż ty robisz? zapytała.
— Ja jestem trochę, jak Jadzia, rzekł, śmiejąc się młody człowiek, przyznam się kuzynce, że i mnie tak po młodemu ciągnie i zachwyca wszystko... oprócz ceremonialnych herbat... dodał cicho.
— Masz mi za złe, żem cię prosiła? spoglądając nań spytała hrabina... a ty dziczku! na twojém miejscu każdy inny miałby się za bardzo szczęśliwego.
— Ale i ja bardzo jestem szczęśliwy, dopóki tu nikogo niema...
W tém dzwonek dał się słyszeć u drzwi, a hrabina postąpiła ku progowi...
Po szeleście sukni... poznać było łatwo, jedno z tych tryumfalnych wnijść niewieścich... dla których drzwi się na rozcież otwierają.
Jakoż wtoczyła się raczéj, niż weszła na salon w czarnéj atłasowéj sukni, podżyła, otyła, poważna osoba.. z krzyżem na szyi i rodzajem różańca zamiast bransolety na ręku... Trzy rzędy prawdziwych pereł, spięte serwoarem brylantowym na szyi, okraszały pozycyą socyalną hrabinéj Drejss, z domu książniczki P. —
Za hrabiną szła chuda, słuszna, w okularach, kuzynka jéj, panna Koralia S.... i pan Sopoćko...
Całe to gronko, którego nie prosić nie było można, które się przystawiło tak grzecznie a zawczasu — należało właśnie, jeśli nie do jawnych, to do nieuchronnych w przyszłości antagonistów salonu hrabinéj Wartskiéj.
Może dla tego w progu witano się jak najczuléj, śmiano się tak sucho a tak uporczywie, ściskano, dopytywano o zdrowie... (wszystko to naturalnie po francusku, gdyż hr. Drejss mówiła źle po polsku, et la langue ne lui etait pas familiére...)
Sopoćko miał minę uroczystą, urzędnika pogrzebowego, przychodzącego brać miarę na trumnę, panna Karolia oczyma sięgała po najciemniejszych kątkach.. a hrabina upatrywała już sobie miejsca honorowego, pryncypalnego, bo z pokory chrześcijańskiéj zapewne, nikomu się posiąść niedawała, a gdzie niemiała pierwszego miejsca... wychodziła zaraz, skarżąc się na ból głowy. Zasiadła téż na kanapie, jako królowa i władczyni.
Sopoćce musiał się przypomnieć Młyński, ale apostoł przyjął go z wyrachowaną grzecznością; zimną i surową. Na te preliminaria wpadła zarumieniona czytaniem, uśmiechająca się, choć oczy miała jakby po świeżych łzach Jadwisia.. bardzo pokornie przypadając dla powitania Drejssowéj (co ją ujęło) serdecznie ściskając pannę Karolię, co mogło groźném być dla jéj złotych okularów i ślicznie dygając Sopoćce, który zdala się odkłonił ostrożnie i niezgrabnie.
Z Jadzią życie i ciepło weszło do salonu... ale u drzwi zaczęto dzwonić a dzwonić, wchodziły panie, panowie, panny... Między innemi do niepoznania wyfryzowany, wypomadowany i wysznurowany pan Samuel... Towarzystwo podzieliło się na małe gronka, rozmowa się rozprysła, ale przedmiotów do niéj nie brakło...
Mówiono około kanapy o Bollandystach, których skróceniem zajmowała się panna Karolia.. Sopoćko o hr. Montalambercie... Pan Samuel o koniach, a Jadzia o kwiatkach... Wszystko to chwilami mięszało się razem...
Pani domu chciała coś zacząć o ostatnim dziele V. Hugo, ale wzmiankę powitano milczeniem złowrogiem...
Sławek pomagał, jak mógł, w gospodarstwie...
Dawano herbatę, gdy się do niego pochylił Samuel i szepnął mu.
— A cóż? widziałeś Lenę?
— Ja? nie —
— Byłem pewny, że do ciebie poleci, bo wczoraj już wiedziała o twojém przybyciu.. W pierwszéj chwili zarumieniła się, porwała.. chciała opłacić nie wiem czém bukiet aster, ażeby ci go zawieść, ale jéj nagle ręce opadły.. A! nie, zawołała — nie mogę zrobić tego, co serce pragnie! Całe miasto by jutro mówiło o tém i mój dobroczyńca byłby — skompromitowany.. Największą dlań uczynię ofiarę.. nie pójdę.
— I zrobiła to, rzekł Sławek.. bom jéj nie widział.
— Ale przez litość powinieneś sam ją poszukać, odparł Samuel.
Młyński ruszył ramionami.
— Kochany Samielu, rzekł mu, (bo tak się w szkołach nazywali) — nie sądź, bym był łakomy skandalu.. trzpiotowstwa i roztrzpiotanéj wdzięczności dowodów.. Serca nie mogę zmienić, jak wy na drobną monetę zdawkową — a skandalu na zimno tworzyć nie chcę. Samjel popatrzał nań i rzekł:
— Jesteś jak na nowicyusza do zbytku ostrożny.. ale masz słuszność! masz słuszność! cicho!.. milczę.
I ścisnął go za rękę..
— Sopoćko krąży koło ciebie, ręczę, że ma ci coś do powiedzenia.. jest to u nas potęga.. ostrzegam.
P. Samuel, który potęgi szanować umiał, usunął się zaraz, ustępując panu Sopoćce, który — jak przewidywał, przysiadł się zaraz do Sławka..
— Miałem zaszczyt, rzekł do niego poważnie tonem grzeczności zimnéj, znać dobrze nieodżałowanéj pamięci czcigodną matkę WPana dobrodzieja, panią podkomorzynę, była to jedna z ozdób towarzystwa, prawdziwy przykład cnót chrześcijańskich — a co za pobożna i święta niewiasta!!
Pozbawionym pan jesteś przewodniczki w życiu najpożądańszéj..
— I czuję to mocno — rzekł Sławek, ale mi po niéj pozostały te prawdy i zasady, któremi się ona kierowała.
— Obyś je z religijną czcią zachować umiał, podchwycił Sopoćko.. Niestety! samém przybyciem do miasta naszego, jeśli nadzwyczaj bacznym nie będziesz na stosunki, narażasz się pan na wpływy.. bardzo oddziałać mogące... Nasz czas, nasza młodzież, po części nasza literatura, obca także.. a szczególniéj niemiecka, prąd wieku wiodący na bezdroża.. wszystko to są niebezpieczeństwa.. szanowny panie...
— Nie spodziewam się im uledz.. odparł Świętosław...
— O! daj Boże! daj Boże! abyś zwiększył szereg obrońców prawdy, a nie zwolenników ponętnego fałszu! dorzucił Sopoćko.. Myślisz pan tu zabawić?
— Tego sam jeszcze niewiem dobrze.. wahając się, odpowiedział Młyński..
— Słyszałem, żeś pan czuł powołanie do literatury? spytał, uśmiechając się Sopoćko.
— Do nauki — poprawił Sławek żywo, chcę się uczyć i pracować.
— Wszystko zależy od tego, w jakim kierunku.. mówił Sopoćko — a do czegoż, jeśli spytać wolno, wiedzie pana szczególna skłonność?
— Potrzebowałbym dłużéj siebie wypróbować, aby na to pytanie odpowiedzieć.
— Co pan czytuje? dodał daléj stary.
— Nie robię wyboru, czytam wszystko.. jestem spragniony..
Sopoćko spojrzał smutnie na młodego człowieka.
— Ośmieliłbym się uczynić mu uwagę, że system ten nie jest najlepszym.. Owszem zalecałbym wybór jak najsurowszy... pewien program.. ale ja pana znudzę, dodał.. proszę mi przebaczyć, jestem wyłączny nieco, stary i jak to mówią — fanatyk. Fanatyzm jednak zdaje mi się konieczném następstwem silnych przekonań, tak jak tolerancya i obojętność jest cechą skeptycyzmu i niewiary..
Sławek zamilkł.. Sopoćko uznał zapewne, iż na pierwszy wieczór dostatecznie rozpoczął i pomówiwszy kilka słów obojętnych, poszedł ku kanapie dopomagać pani hrabinie Drejssowéj, która apostołowała za jakiémś bractwem świeżo z Francyi wszczepioném...
Pomimo, że towarzystwo z różnych było złożone żywiołów, hrabina Drejssowa, którą to dawniéj czytelnicy Rzewuskiego zwali matką kościoła.. — nadawała ton rozmowie — ale nie śmiejąc z nią walczyć, ani się jéj sprzeciwiać, a nie chcąc z nią polemizować, reszta gości zachowywała milczenie ostrożne. — Rozmowa ostygła, sztywna ożywić się nie mogła, czuć w niéj było niespójność członków towarzystwa...
Kiedy niekiedy ukradkiem rzucano na siebie wzrokiem.. ruszano lekko ramionami, lub w ostateczności potakiwano zimno..
Sopoćko i hrabina.. czuli się także nie na swym gruncie i po herbacie jakoś wkrótce cała kupka ta wyśliznęła się z salonu.. Był to znak dla innych do powolnego wynoszenia się, wieczór zakończył się dosyć smętnie.. Hrabina Wartska chcącemu już także wyjść Sławkowi dała znak, aby pozostał.. musiał być posłusznym.. Jadwisia ścisnęła go za rękę, szepnąwszy mu — idę, rozbieram się i muszę doczytać książki... Siedziałam jak na żarzących węglach!
— Cóżci to tak ciekawego, rozpoczęła!
— A! mama mi dała Notre Dame de Paris V. Hugo... Stanęłam na scenie z Febusem... i musiałam rzucić. Do zobaczenia...
Uciekła... w salonie jak przed wieczorem została tylko hrabina w fotelu rozpinająca bransolety i Sławek przed nią z kapeluszem w ręku..
— Słuchajno, kuzynku.. muszę z tobą pomówić otwarcie... niedarmo jesteś kuzynkiem... odezwała się hrabina, czarującym uśmiechem go wabiąc... siadaj koło mnie... tu... blisko... i zawrzyjmy ścisłe przymierze.. Chcesz mi być pomocą?
— Jeśli potrafię? w czém? spytał Młyński.
— Jak ci się wytłómaczyć!... hm! słuchaj... Dotąd salon Drejssowéj był tu najpierwszym, najwięcéj uczęszczanym i jak oni zowią — wpływowym... Ale to, jak wiesz... fakcya ultramontanów i fanatyków... Wiele osób z nimi pogodzić się nie może, bywa tam, bo niema gdzie bywać... Ja chcę... jakżeby ci to powiedzieć?? nowe stworzyć ognisko... liberalne, w duchu czasu, katolickie, ale swobodne razem... ty już mnie rozumiesz? nie prawdaż? — Nie chodzi mi wcale o to, ażebym ja grała w niém rolę przeważną... ale ażeby ludzie, co się widzieć, rozmawiać, dowiedzieć się o czém, przedyskutować coś pragną, mieli swobodny salon... plac neutralny.. miejsce, gdzieby ich głosu żaden fanatyzm nie głuszył, żadne uprzedzenie nie tamowało..
Zdaje mi się kochany kuzynku, że jesteśmy jednych przekonań, że ty także rad byś szerzyć światło, pracować, torować drogi do postępu... działać na ostygłą naszą społeczność... ofiaruję ci więc salon mój jako... pole do pracy.. Ale ty może już rozumiesz...
— Doskonale, hrabino — odparł Sławek... jestem nawet uniesiony tą myślą, przyklaskuję, cieszę się — ale... — Jakież — ale...
— Ale na co ja ci się tu przydam, człowiek nowy, nieznany... obcy, niemający wpływu? Nie łudź się kochana pani — dodał, występując w ten sposób, wydasz wojnę hr. Drejss, a jéj klika zbrojną jest i straszną..
— No, to będziemy walczyli! spokojnie ozwała się hrabina — czy się lękasz?
— Nie — do walki przecież trzeba oręża i ludzi. Gdzież nasi zapaśnicy. Ja...? to za mało.
— Masz między młodzieżą stósunki...
— Tak, ale nie wielkie...
— A ja? a Jadwisia? nie jesteśmyż w swoim rodzaju potęgami i żołnierzami.
— Jadzia!! zawołał Sławek, pocóż ją mięszać do tego?
— Jadzia nie wmięszana, nie wiedząc o tém, oczyma i uśmiechem posiłkować nam będzie?
Sławek milczał.
— No — cóż mówisz na myśl moją? spytała Wartska.
— Myśl jest prześliczna, kochana kuzynko — tylko tylko... jak tu ją wykonać?
— Ja mam moje plany... nie darmo jestem kobietą.. idzie mi o to, ażebyś mi dopomógł.
— Cel tak piękny! całém sercem...
— Wiem, że stworzenie ogniska nie łatwe... że obca w mieście narażam się... że...
— Jeśli mi pozwolisz młokosowi zrobić sobie uwagę, dodam, rzekł nieśmiało Sławek, iż nawet pomoc moja... może mieć niedogodność... Ludzie źli mogą mnie posądzić...
Nieśmiał dokończyć, hrabina się rozśmiała.
— O co? o to, że się kochasz we mnie? albo w Jadzi? prawda...
Sławek zarumienił się, jak wiśnia.
— No, powiedzże, czybyś się wstydził, gdyby cię posądzono o jedno lub drugie?
— A! nie — ale dla was... dla hrabinéj... dla Jadzi.
— Dla mnie!! zawołała Wartska... ja sobie z takich gawęd będę żartować... a przyznam ci się, że gdyby mi tak ślicznego chłopca, jak ty... dawano za kochanka... nie oburzyłabym się bardzo.. Sławek zmięszany, się skłonił.
— Co się tyczy Jadzi... gdyby mówiono, że się starasz o nią — czy myślisz, że toby jéj zaszkodziło? Owszem aby panna miała pretendentów, potrzeba koniecznie współzawodnictwa... Słowem, nie wykręcisz mi się...
— Wykręcać się nie myślę. Ja wykręcać! zawołał Młyński... całując ją w rękę.. i staję pod rozkazy tak pięknego i miłego hetmana...
— No, więc jesteś mój i śmiejąc się, rzekła hrabina... Najpierwszy rozkaz jaki wydaję, zwerbuj mi jako na obiad Samuela Kozikę... Jemu się nie powie nic, ale go potrzeba zużytkować...
— Za pozwoleniem — odparł Sławek — zemną kuzynko — zrobisz, co zechcesz... ale z Samuelem potrzeba ostrożnie!
— Zostaw mi to! znam ludzi...
— Może sobie wyobrazić...
— Nie dam mu nic marzyć i nie wyobrażać... a teraz... dobranoc i obiad u mnie o piątéj... punkt o piątéj. Czekam was obu! A to cośmy z sobą mówili, pozostaje najgłębszą między nami tajemnicą... dobranoc...
— A Jadzi nie dam dobranoc...?
— Gdzież tam! ona już dawno w łóżku z książką... i muszę tylko dopilnować, żeby firanek nie popaliła!!
Uśmiechnęła się piękna hrabina, ścisnęła za rękę kuzynka, spojrzała mu w oczy... i wyszła powoli zamyślona.


Pierwsze dni spędzone w mieście tylu i tak rozmaitemi wrażeniami napoiły Młyńskiego, tak mu jakoś nie pomyśli poszły, a przynajmniéj nie według jego planu — iż potrzebował sam z sobą się naradzić, nimby dalsze postanowił kroki.
Zdawało mu się, gdy opuszczał swą samotną izdebkę wiejską, swe książki ulubione i marzenia do ścian dworu przylgłe, że świat jest tym poczciwym światem dobréj wiary, o którym on śnił; że na nim są różnice przekonań szczere i każdy otwarcie pod swoją idzie z podniesioném czołem chorągwią...
Od pierwszych kroków zdumiał i zasmucił, znalazłszy wcale co innego... mało zasad i przekonań silnych, jeszcze mniéj mających odwagę wystąpić jawnie, interes panujący ponad wszystkiém, sobkostwo gorszące, ta tchórzliwość aż do upodlenia posunięta, a co najstraszniejsza — wyzyskiwanie wielkich idei na korzyść drobnych osobistości.
Ta miłość ojczyzny, najświętsze z uczuć, najczystsze.. nie sprofanowane dotąd... wydała mu się tu dziwnie zużytkowaną, zrozumianą... a co najsmutniéj — wyzyskiwana bezwzględnie. Zasłaniali się nią i mówili o niéj wszyscy, ale po za nią stawili — albo ambicyą własną lub interesa jeszcze nad nią nikczemniejsze.
Religia nawet... była przedmiotem frymarku, płaszczem hypokryzyi, narzędziem intryg — podporą zbutwiałych doktryn, które o swéj sile utrzymać się nie mogąc... chwytały ją... choćby z sobą ostatnią kolumnę gmachu obalić miały...
Wszystko, co słyszał, widział... o co się ocierał, smuciło go, zdumiewało, przerażało. Przecierał oczy, nie chcąc im wierzyć... rzeczywistość straszna raziła je...
— Nie! tak źle być jednak nie może! wołał — ja mam wzrok zepsuty... lub nieumiem sobie wytłómaczyć tego, co widzę i źle rozumiem... Nie mogę być lepszym nad to, co mnie otacza... jestem słabym i obłąkanym... Nie spodziewałem się przecie ideałów... ale to co widzę... obrzydza życie i rzeczywistość...
Męczył się tak Sławek i szukał samotności, aby przyjść do zgody z sobą... aby obmyśleć, co czynić... oburzały go co chwila krzywe drogi, myśli krzywe i głoszone jawnie zasady, których on ze swojemi pogodzić nie umiał...
Nie było dwóch ludzi w tém spółeczeństwie, którzyby wzajem się nie czernili przed nim.. nie było dwóch przeciwników dobréj wiary, którzyby się poszanować chcieli. Otwierał dziennik i znajdował w nim oburzające wystąpienia, w jednym przeciwko przeszłości, w drugim przeciw teraźniejszości, w innym przeciw osobom polemikę zamiast wojny z ideami.. Obok tego rozsiadała się — blaga, fałsz napuszony i cynizm nie umiejący nie powstrzymać. W kilka dni już widział jawnie, że prototypem nikczemności.. był ten Drabicki, którego on na pierwszym wstępie do miasta spotkał i którego układnéj wymowie zawierzył.
Z kimkolwiek mówił, każdy mu wskazywał tego człowieka, jako intryganta nie zasługującego na najmniejszy szacunek, ani talentem, ani charakterem.. przecież zarazem widział wpływ, jaki on wywierał, siłę, jaką miał.. Jakże to sobie było można wytłómaczyć?
To przechodziło pojęcie..
Tysiące tego rodzaju zagadnień cisnęło mu się do myśli — żadnego nie umiał rozwiązać.. W społeczeństwie na próżno szukał jasnéj gwiazdy przewodnéj, przedstawiciela kraju i opinii, znajdował kuchmistrzów politycznych i komedyantów popularności polujących na oklaski.
Chodził i gryzł się i płakał w duszy..
Chwilami zapał nim owładał — mówił sobie — świat zepsuty, ale nie jest zgniłym tak do szczętu, aby go idea święta, jasna uleczyć nie miała. Trzeba więc stanąć do boju, nastawić piersi, wołać, prowadzić.. karcić... walczyć..
Samemu??
Stręczyli mu się pomocnicy na wstępie, ale od pierwszych ich słów mógł poczuć, że nimi nie kierowała miłość prawdy, ani kraju miłość, ani żądza istotna poświęcenia się dla dobra ogółu — każdy miał jakąś gratkę do upieczenia przy tém ognisku. Jeden popularności żądzy nabyć, jakimkolwiek kosztem, drugi się potrzebował rehabilitować, inny geniusz pragnął się wynieść na widownią i prawić mowy, choćby w czasie popisów elokwencyi jego ojczyzna w gruzy paść miała... Cichéj pracy i ofiary nikt dać nie chciał...
Co było począć? co począć?
Im rozpaczliwszém zdawało się położenie, tém Sławek więcéj nabierał ducha.. Czasem być opuszczonym, zostać zapartym — daje siłę, podnosi — oklask głupców, współczucie intrygantów — zabija.
Chodząc z takiemi myślami po pustym prawie ogrodzie, wśród starych lip opadłych z liści pożółkłych, to chciał już na wieś uciekać, zakopać się, zamilknąć i zaprządz do czysto-materyalnéj pracy — to walczyć pragnął do upadłego..
Rozmyślał, łamał ręce.. i latał, nie patrząc na to, co go otaczało, w tém uczuł, jak go ktoś za rękę chwytał. Mrok wieczora nie dał mu od razu rozpoznać postaci stojącéj przed nim.. Był to staruszek siwowłosy, w sukni duchownego, Z brewiarzem w ręku.. Milcząc, uśmiechając się łagodnie, patrzał na Sławka i czekał, aby ten go poznał..
Nagle Młyński wykrzyknął zdziwiony.
— Wy, tutaj! księże kanoniku! wy! tutaj! I począł go w ręce całować..
Był to pierwszy jego najukochańszy nauczyciel, ten, któremu równie jak matce winien był pierwsze myśli i najpierwsze szlachetniejsze serca bicie.
Nigdy może zjawisku temu niespodziewanemu radby nie był więcéj.. nigdy mu ono bardziéj w porę nie przyszło, jako odpowiedź na zwątpienie. X. kanonik, ów z probostwa, które dawniéj miał w Rabczycach, przeniesiony został na inne.. nie pojmował Sławek, zkąd się tu mógł wziąść.. bo widocznie gościem nie był.
— Ojcze mój! wy tutaj! a to was zsyła dla mnie opatrzność — zawołał.
— Któż wie? — spokojnie rzekł staruszek. Byłem ci potrzebny... oto jestem. Nie należy nigdy wątpić o opatrzności.
— Ale godzi się czasem wątpić o sobie, odparł Młyński.
— Co tu robisz? spytał ksiądz..
— Nie wiem, dotąd nie robię nic.. ale rozpaczam..
— Zlituj się, tego wyrazu niema w słowniku chrześcianina! Mów, co ci jest..
— Spojrzałem na świat, zbliżyłem się, dotknąłem i zwątpiłem?
— O czém? zapytał spokojnie stary.. bo jużcić nie o Bogu?
Sławek milczał.
— Kto w Boga wierzy, o świecie zwątpić nie może, bo świat jest w ręku Boga. — Dla tego, że my dróg, któremi opatrzność prowadzi nas do celu, nie rozumiemy, mielibyśmy się jéj zaprzeć..?
— Ale tyla zła? tyle fałszu? zawrzał Sławek.. tak poczwarne zepsucie.
— Mój drogi, odparł kanonik, zła było zawsze wiele.. i dobrzy nie powinni dlań ani zamilknąć, ani zrozpaczyć. Właśnie w takich chwilach, gdy ludzkość w bólach przesilenia cierpi i rzuca się na łożu — poczciwi stać powinni czujni i pracować!!
— Ale któż ich usłucha?
— Z razu nikt, potém z ciekawości obojętni, potém ze wstydu obłąkani, naostatek tłum, co idzie za drugimi... Wierz, że tu w wielu sprawach nieśmiałe uczucie prawdy kryje się, tai, ukazać boi, i czeka, aby je kto inny wygłosił i dopiero się.. ozwie z krzykiem bolu... Śmielszym zostawiona inicyatywa reform...
Sławek się zamyślił.
— Prawdziwie mój kanoniku, to Bóg mi cię tu zesłał? ale coż ty tu porabiasz!
Stary się uśmiechnął.
— Dano mi a raczéj ja sobie sam dałem dymisyą i osiadłem w celi klasztornéj... tak mi lepiéj..
Nie pytaj o szczegóły.. bo ci ich nie powiem. Nie jest mi nigdzie źle...
— Ale cóż się stało? zawołał Sławek.
— Nic, nic.. Wikaryusz, który był w łaskach u pewnych ludzi wpływowych, u których ja nie byłem w łaskach, potrzebował probostwa. Naturalnie, że mnie starego dla niego usunięto...
— Wikaryusza tego ja sam sobie sprowadziłem, dźwignąłem.. a on mnie wypędził, jest to w porządku rzeczy...
Lituję się nad nim, ale się nie gniewam, mnie to wszystko jedno...
Żyję sobie w klasztorze jak u Boga za piecem, a że mnie upokorzono tém usunięciem.. to dla duszy méj pożytek i pociecha...
Mów mi o sobie — dodał staruszek. — Sławek smutny i znękany potrzebował tylko tego pozwolenia, aby się przed kanonikiem wyspowiadać, wyjęczeć. — Stary słuchał z zajęciem i uśmiechał się niekiedy.
— Mój drogi, rzekł w końcu — należy ci się z siłami rozrachować. Dwa masz przed sobą uczciwe kierunki, z których jeden obrać możesz. Jeśli sił nie czujesz do walki — usuń się z jéj pola, zamieszkaj na wsi, gospodaruj, ucz ludzi, pomagaj biednym, bądź widzem boju.. pracuj w ambulansach. Jeśli jest w tobie duch rycerski i ochota do zapasów ze światem i złem, występuj i bij się do upadłego... nie zaręczam, byś nie zginął... nie wiem, czy z szeregowego dojdziesz hetmaństwa, czy kaleką wyniosą cię z pola bitwy, nic nie wiem... Wszakże odradzać ci nie będę, stanąć pomiędzy wybranymi żołnierzami chrystusowymi...
— Nawet, gdyby nie było nadziei zwycięstwa..?
— Walczy się nie dla niego, ale dla prawdy, czasem tylko, by poledz za nią i poświadczyć ją krwią... Na prawdę rzekłszy, dodał kapłan — o zwycięstwie dobrego... w dziejach i przeznaczeniu ludzkości nie wątpię — o zwycięstwie naszéj sprawy, inaczéj naszéj ojczyzny — ani marzę...
Sławek się targnął, ręce łamiąc.
— Ojcze! żyliśmy tą wiarą wieki, ona świeciła nam do dziś dnia... dla czegóż byśmy ją dziś utracić mieli.
— Dla czego? słuchaj mnie zimno, powiem ci z rezygnacyą chrześcijańską. Nie giniemy dla tego, że nas rozszarpano, ani dla tego, że nas prześladują, ani dla tego, że oni mają siłę, a nam jéj braknie, — giniemy i zginiemy dla tego, co powiedział nieśmiertelny Skarga, żeśmy dziećmi téj matki być nie umieli, żeśmy moralnie upadli, żeśmy zgrzeszyli, a dziś w grzechu sobkostwa po uszy mówimy o ojczyźnie, ale myślimy o sobie...
Spojrzyj na narody upadłe, co się podźwignąć chciały — nie tak tam postępowano, jak u nas! Tam była spójność, posłuszeństwo, ofiara... u nas jest rozstrój, demoralizacya... co innego myślimy, mówimy co innego... przyjaźnimy się ze złém... a sądzimy, że uratujemy przez to dobro...
Spuścił starzec głowę i zapłakał, a ocierając łzy dodał:
— Niech będzie wola twoja...
Sławek szedł przy nim z załamanemi rękami.... i doprowadził go tak do końca ogrodu... Tu kanonik znalazł oczekującego nań braciszka klasztornego...
— Przyjdźże do mnie, rzekł... a nie smuć się... I zniknął...
Niechciał Młyński, mimo późnego wieczora powracać do miasta, potrzebował dłużéj jeszcze być z sobą, zwrócił się do wrót, puścił aleją cienistą i błądził, szukając wypoczynku...
Część ta ogrodu puściejszą była, niż inne, w głębi oświecały ją dwie lampy gazowe u wnijścia do kawiarni... Sławek nie postrzegł, że pod jedną z nich, otulona szalem siedziała kobieta, która od godziny zdawała się go razem szukać i unikać...
Dopiero gdy go ujrzała samym... chciała pójść przeciwko niemu... i już się była poruszyła z ławki, gdy z kierunku jego kroków wniosła, że idzie ku niéj — wstrzymała się więc i czekała... Była to kobieta młoda, piękna, ale w wyrazie jéj twarzy uderzało coś tak niezwyczajnie śmiałego, zuchwałego prawie, że można ją było chwilami wziąć za obłąkaną.
Rysy miała regularne, oczy wielkie, ogniste, czarne, ale brew nad niemi ruchomą, groźną... a usta jakby znużone od jęku. Fizyognomia ta, choćby się komu nie podobała, na każdym wielkie uczynić musiała wrażenie, była to twarz kobiety, co cierpiała mężnie, czuła silnie... i dotrzymywała życiu przez upodobanie w walce i bólach... Prostota i naiwność, starły się dawno z tego oblicza, pooranego tysiącem wrażeń... a wszakże dumnego, jakiemi — zwycięstwem. Wpatrzywszy się w nią, można było powiedzieć — widziała wszystko.. ale nie ją poniżyć i zepsuć nie potrafiło.. Ubrana prawie skromnie, ale z instynktem niewieścim, szukającym wdzięku, bo on jest rysem charakteru — siedziała, oczyma śledząc Sławka, wpatrując się w niego chciwie... w ręku trzymała wiązkę asterek jesiennych...
Młyński był o krok od niéj, gdy wstała poważnie, posągową postać ukazując, jakby grecką draperyą osłonięta narzuconym szalem — i podniósłszy bukiet, milcząca, podała mu go...
Sławek cofnął się przestraszony zrazu, ale astry przypomniały mu dzieweczkę z przedmieścia i żywo zbliżając się, zawołał.
— O mój Boże! godziłoż się pamiętać o tém?
Z początku kobiecie słów zabrakło... widać było, że wyrazy cisnęły się jéj do ust, a wargi drżące, wymówić ich nie umiały... ręka jéj drgała... oczy zachodziły łzami...
— Poznałbyś mnie pan? spytała...
Sławek wejrzał dopiero uważniéj — na twarzyczce téj pięknéj, ale zwiędłéj, niby... wypisaną była cała twarda historya życia... Nie śmiał jéj powiedzieć — nie — nie mógł rzec — tak — milczał.
— A ja — zrozumiawszy milczenie, odezwała się kobieta, a jabym cię panie poznała... Ty jesteś jeszcze tym młodym studencikiem... co płakał nad cudzą niedolą i dlań miał litość pełną — a ja — już nie jestem tą rozpłakaną dzieweczką, co się tuliła do łona umierającéj matki. Sieroctwo wyryło się na mojém czole, na sercu... i uczyniło mnie starą...
Ze wszystkich uczuć zagasłych, panie — wspomnienie tylko twoje i cześć dla ciebie — przeżyła!
Byłam pewną, że cię kiedyś zobaczę... Od kilku dni chodziłam, jak w gorączce... chciałam pójść pierwsza... ale jak! — Mnie o siebie nie szło... o was? Ja jestem aktorką... tyś młody... ludzie są źli, rzucili by ci w oczy szyderstwem... Tego nie chciałam... ale jałmużna kilku słów za te asterki, które ci słodką młodość i dobry uczynek przypomną — należy mi się! należy!
Sławek uścisnął jéj rękę...
— Siądźmy tu, rzekł — ja się wcale nie lękam wyśmiewań, niczego... a rad jestem, bardzo rad.. że was widzę...
— Nie wątpię, odpowiedziało dziewczę, — ja jestem twoją, twojém stworzeniem, uratowaném przez ciebie — od śmierci głodnéj... Ale ty dla mnie! ty dla mnie panie, nie przestałeś być ideałem... marzeniem, wszystkiém... Byłeś moim dobroczyńcą, nie wiedząc o tém, bo wspomnienie twoje broniło mnie od złego... Czułam że powinnam oddać te astry ręką czystą i sercem czystém! Ludzie okryli mnie potwarzą gniewną... ale ci przysięgam... nie wierz im, jestem dziś złamaną, znękaną, ale tą samą Lenką, co cię płacząc chwyciła za suknię...
Ton téj rozmowy nie zwykły stawił Sławka w bardzo przykrém położeniu... słuchał, wpatrywał się w nią, nie wiedząc co jéj odpowiedzieć, radby był sprowadzić mowę na przedmiot powszedniejszy... Ona jakby to odgadła... spojrzała mu w oczy, uśmiechnęła się i poczęła.
— Nudzę cię panie, alem ja dziecko... które, powróciwszy ze szkoły, tłómaczy się, że nie swawoliło, przebaczyć mi należy. Szło mi o to wielce, byś wiedział — prawdę. Teraz, gdy ci twoja Lena przysięgła, że dobroczyńcy wstydu nie zrobiła, możesz się śmiać i zadać kłam tym, co ci o niéj inaczéj powiedzą... Potwarcy są!!
— Jakże się to stało, żeś pani...
Na ten wyraz — pani!.. Lena się rzuciła.
— Jak chcesz... tylko nie pani!... dla ciebie jam nie pani, jam dziecko twoje, jam służebnica...
— Ale jakżeż mam mówić?
— Siostro, Leno... — ty! tylko nie pani! to mnie rani, to mnie odpycha...
— Więc, siostrzyczko... zkądżeś się wzięła w teatrze...
— Z głodu! odpowiedziała, wzdychając... Gdybym nie była w teatrze, byłabym na cmentarzu... nie widząc ciebie... lub... byłabym niegodną was... zobaczyć. — Praca rąk nie dawała nawet chleba... Znalazł się poczciwy czy płochy człowiek, co na twarz moją rachuje, najął mnie do teatru... Tę twarz nieszczęsna męka, bielidło i róż zniszczyły... ale z daleka maską młodości im świecę... Poszłam do teatru, nie wiedząc, co zrobić z sobą, zostałam w nim z nałogu, ale teraz — trzymam się go z miłości dla sztuki... z najemnicy praca mnie uczyniła artystką namiętną...
— Ale jakaż przyszłość? spytał Młyński.
— Któż myśli o przyszłości, odpowiedziała gorąco.. dla mnie całą było zobaczyć ciebie panie... a potém! choćby umrzeć...
Chwyciła go za rękę i chciała ją pocałować, gdy Sławek wyrwał gwałtownie, przechylił się z ławki i trzymając jéj ręce — zawołał.
— Siostrzyczko, nie eksaltuj się wdzięcznością... Każdy na mojém miejscu byłby to, co ja, uczynił.
— Ale nie tak, jak ty... przerwała Lena, dla tego ja ciebie czczę, kocham... tyś dla mnie ideał mężczyzny, a w téj chwili ten twój chłód, ta powaga jeszcze, wzmaga cześć moją dla ciebie! a! ja już znam ludzi! każdy inny byłby korzystał z uczucia biednego dziewczęcia... z jego szału... ty mnie przed samą sobą bronisz. Tyś wielki, tyś święty...
Sławek miał łzy w oczach, drżał cały, podniósł jéj rękę do ust i pocałował ją, jak rękę siostry... Lena krzyknęła...
— Od téj godziny, rzekł uroczyście, masz we mnie brata... ojca, opiekuna, obrońcę — do śmierci...
Lena milczała, zdawała się chwytać chciwie każdy wyraz jego, i powoli przyłożyła usta drżące do ręki Sławka... szepcąc...
— Do śmierci...
— Daj mi rękę, rzekł Sławek — nie lękaj się... przysiągłem ci braterstwo... Wiesz może, iż u Serbów jest obyczaj stary, że się bratają tak duchem a sercem młodzi ludzie i niewiasty... W kościele przed ołtarzem ślubują sobie to braterstwo i czyści dotrzymują je do zgonu.. Ja ci być bratem przyrzekłem i będę, a uroczyście ślubuję cię, — siostrą moją...
Lena płakała — sparta na jego ręku.
— Gdyby umrzeć, wołała... Gdyby umrzeć z takiém błogiém w sercu uczuciem!!
— Nie, rzekł Sławek, żyć jest trudniéj, potrzeba żyć, aby je na próbę ognia i miecza wystawić... i wytrwać, niosąc to uczucie do grobu...
— Do grobu! powtórzyła, idąc Lena... Bracie! jakżem ja szczęśliwa!...
Sławek nic nie odpowiedział, i on był zburzony... wyeksaltowany... szczęśliwy, dumny...
Nie wiedzieli ani słyszeli, że ułamki téj dziwnéj rozmowy ktoś z za drzew chwytał i śmiał się i ręce zacierał i równie prawie szczęśliwy, jak oni, pobiegł do miasta... z doskonałą plotką.


W czasie obiadu u hrabinéj Wartskiéj, który poprzedził pamiętny Sławkowi wieczór w ogrodzie — nie zaszło nic wzmianki godnego. — Jadwisia przybiegła uśmiechnięta, wesoła, bo wrażenie smutnych scen powieści V. Hugo zatarło się, hrabina prześliczna, strojna, nadzwyczaj grzeczna była dla Samjela — widocznie go sobie ująć życzyła... Nie zwierzyła mu się wprawdzie z całą myślą swoją co do literackiego salonu... ale go zyskała jako sprzymierzeńca, gotowego iść za jéj rozkazami... Samjel oczarowany był jéj uśmiechem i uprzejmością.
W parę dni potém różne już wieści zaczęły obiegać po mieście, p. Sopoćko, który miał najwyborniejszą policyą, zawiadomił hr. Drejssową, że przeciw zdrowemu jéj wpływowi na społeczność, zdaje się skrycie formować spisek, a bodaj czy domu hr. Wartskiéj za stolicę knowań nie obrano...
Hr. Drejss ruszyła ramionami dumnie, Sopoćko nie nalegał ani zaręczał, ale coś go doszło... Naciśnięty mocniéj przyznał się, że mu nawet wskazano wodzów partyi w Sławku zagorzalcu... i w chytrym Samjelu... który dotąd — o potwora! za wcale dobrze myślącego uchodził. — Sopoćko nie zdawał się wielce obawiać tych przeciwników... ale na wszelki przypadek, szermierz ostrożny — zbierał już do arsenału swego wiadomości o genealogiach, pochodzeniu, przeszłości... pewnych osób, któremi by ich wpływ mógł odpierać.
Dzieje się to tak na całym bożym świecie — w podobnych razach, gdy opinie ścierać się mają, — walczą z sobą orężem osobistości. Nie idzie o przekonania, ale o tych, co je głoszą, jak gdyby koniecznie i zawsze niepocieszna butelka płyn skwaśniały zawierać miała... Trafia się to — to pewna, przecież bywa i przeciwnie... Tłuką się ludzie temi butelkami a płyn — na ziemię rozlewa.
Drabicki skłopotany także, nosił się po mieście, siejąc przekąsy i dowcipy cudze o Sławku, bo go z powodu młodzieńczéj zapalczywości miał za niebezpiecznego przeciwnika. Szkodził mu szczególniéj, malując go na czerwono, chociaż sam wśród gorących za najczerwieńszego rad był uchodzić.
Stan umysłów w kraju rolę jego codzień czynił trudniejszą — stronnictwa coraz dobitniéj zarysowywały się w nadziei jakiegoś bliskiego wystąpienia czynnego — należało uchwycić się stanowczo jednego z nich. — W systemie człowieka takiego jak Drabicki, było zawsze trzymać z silniejszym, nigdy nie iść przeciwko prądowi dla prawdy, ale bodaj z prądem na nią — a możnaż było to odgadnąć, po któréj stronie będzie przewaga i siła i narażać się na utraty drogiéj popularności?
Dłużéj zaś lawirować tak po cichu, wszystkim zaręczając sympatyą, a w Dzienniku okrywając się ogólnikowym patryotyzmem, co chwila stawało się trudniejszém... Często napierano na biedaka, aby jasno i wyraźnie wyspowiadał się z zasad i przekonań — tłómacząc się, musiał tłumić na pół łykanemi wyrazami.
Było więc o czém myśleć?
Na patryotyzmie ogólnikowym grać dłużéj już było niepodobieństwem, sam wyraz — ojczyzna — nie starczył...
Drabicki, któremu głowa pękała, wierząc wielce w Izydora, złote pióro i niezmierny genjusz, wziął go na naradę. P. Izydor był podchmielony, trochę podraźniony, szlachcie go jakiś zadrasnął... doradził silny artykuł... i nie czekając zaimprowizował. Złote owe pióro, gdyż się raz rozpędziło, trudno było powstrzymać, za daleko jakoś zabiegło i ogromne larum podniesiono na gazetę!!
W kilka godzin po wypuszczeniu jéj, gdy cofnąć już było niepodobieństwem, przybiegli przyjaciele dać znać Drabickiemu o wrażeniu artykułu, o oburzeniu, o hałasie, o krzykach...
Redaktor szarpiąc czuprynę, poleciał do Izydora, który grał w bilard bardzo zajmującą partyę... wyrwał mu kij z ręki i wprowadził go do osobnego pokoju.
— Coś ty zrobił! zawołał — wieszają mnie za artykuł.
— Com zrobił? a to dobre! zrobiłem to, czego ty sobie życzyłeś? Wszakżeś sam chciał tego...
— Ale nie tak gwałtownie! patrz! co za wyrażenia!
— Wszak ci czytałem... o głowo barania! zawołał Izydor, wszakżeś mnie ściskał i całował...
— Byłem roztargniony... to jest rzecz przebaczona, kto ma tyle na głowie, ale pan, pan jak mogłeś...
— A! dajże mi pokój!
— Co począć?
— Przetrwać burzę włożywszy czapkę na uszy... krzyczą i przekrzyczą się... niema co tego rozmazywać... pogadają i zamilkną...
Drabicki milczący ale wściekły wyszedł, a p. lzydor śmiejąc się, do partyi bilardu powrócił.
Tymczasem niefortunne owo wystąpienie, mimo zręcznych nader wykładów Redaktora... coraz większe wzbudzało oburzenie. Z tego powodu, jak to bywa zwykle, przypomniano jemu i gazecie wszystkie jego stare grzechy... Ludzie popularni są jak ci, co chodzą na laskach... Stoją wprawdzie wysoko, ale lada trącenie obala ich na ziemię... Drabickiego opanował strach paniczny. Napróżno w następnych numerach ratował się owém imieniem, ojczyzny, narodowości... owemi frazesami, które dawniéj skutkowały tak wybornie... dziś one w jego ustach wydawały się urągowiskiem.
Z przerażeniem dowiedział się, że kilka osób dobréj woli mocniéj niż kiedykolwiek, postanowiło wydawać dziennik, że szukano ludzi czystych, serc młodych, że... (było to przesadzonem), sypały się już nawet pieniądze.
Drabicki, który żył tylko gazetą, i bez niéj nie byłby ani ćwierć człowieczkiem... przeląkł się aż do postradania głowy i przytomności... Co tu było począć...
P. Izydor śmiał się...
— Dasz sobie radę! mówił — milcz, przycupnij jak zając pod miedzą i czekaj pierwszego głupstwa, które zrobią przeciwnicy... skorzystasz z niego, bo ty to umiesz — i wypłyniesz.
Tymczasem wypadki z nadzwyczajną po sobie następowały szybkością, w kilka dni po artykule, z innego jakiegoś powodu zjechało się nieco obywateli do miasta... a jeden wniósł, aby się naradzić o mającym się założyć dzienniku. Wieść o tém gruchnęła po mieście — na przechadzce schwytano Sławka...
— No, dosyćże już tego bałamucenia kraju! to plugawa szmatka ta gazeta... niemożna tego dłużéj ścierpieć — nigdy niewiemy czego chce, dokąd idzie, i gdzie zajdzie... chcemy mieć organ jasny, uczciwy, świeży... młody, a poczciwie polski...
— Poklaskuję z całéj duszy! odparł Sławek.
— Będziesz z nami!
— Najchętniéj.
— Dziś wieczorem zbieramy się u pana Teofila, naradziemy — no — i złożymy pieniądze, jeśli potrzeba!
— Nawet od ostatniéj alternatywy nie odbiegam, rzekł Sławek, miejmy dziennik choćby mniéj dyplomatycznie i zręcznie redagowany, ale poczciwy, szczery, wyrażający jakieś przekonanie i wyznający zasady...
— A zatém wieczorem u pana Teofila..
— Służę.
Nim się jednak wszyscy zebrali u poczciwego pana Teofila, najzacniejszego z ludzi, otyłego, średniego wieku, sybaryty, który płakał ile mu kto razy wspomniał ojczyznę, ale w zawikłane jéj sprawy głęboko wniknąć nie był w stanie — już obawa o kieszenie wielu ostudziła...
Nad wieczór towarzystwo znalazło się daleko mniéj liczne, niż się obiecywało i nierównie chłodniejsze. Czyniono pewne niespodziewane objekcye..
Pan Teofil Sierpiński wystąpił przy téj okoliczności, zaszczycony będąc zaufaniem współobywateli, z wieczerzą wspaniałą, z węgrzynem doskonałym i sercem prawdziwie polskiém...
Gdy prawie wszyscy zgromadzili się — powstał jeden z obywateli, który miał pewne prawo nazwać się oratorem... i zagaił posiedzenie przemówieniem za potrzebą dziennika...
Towarzystwo, w które Drabicki naturalnie wcisnął parę swych zwolenników już to, ażeby wiedzieć, co się tam dziać będzie, już by zręczną wywołać opozycyę, zaczerpniętą z głębokiéj znajomości charakteru narodowego, wysłuchało mówcy z uwagą... ale przez chwilę po nim nikt nie podniósł głosu...
Ośmielony tém pan Damian, niegdy żołnierz... znany z liberalizmu i patryotyzmu... w rzeczy cichy zwolennik poczciwego Drabickiego, który się nim różnie posługiwał, ośmielił się uczynić kilka uwag.
— Że dziennik poważny jest potrzebą, że ta potrzeba ogólnie uznana, że kraj wzdycha, aby na czele jego jako wódz opinii stanął mąż znany z prawości uczuć i potęgi umysłowéj — rozpoczął — to nie ulega wątpliwości, ale że tego rodzaju przedsięwzięcie wymaga ofiar ogromnych... to także prawda. Naprzód więc wynaleść należy środki...
P. Damian wiedział dobrze, że tém ubić będzie najłatwiéj projekt cały...
— Wnoszę zatém, rzekł, abyśmy zaraz podpisali się, co kto dać może i co ofiaruje, a summę złożyli na ręce, jako rękojmię, iż rzecz przyjdzie do skutku...
Nastąpiło powtórne milczenie, w tém Młyński, pochwycił arkusz papieru i drżącą ręką napisał — pięć tysięcy florenów...
Spoglądano mu przez ramię, młodsi przyklasnęli drugim, choć go przeklinali w duchu, miłość własna niedozwalała pozostać w tyle; niefortunny wniosek pana Damiana, który miał rozbić rzecz całą, w istocie groźną ją uczynił. Kilku gorętszych podpisało po pięć tysięcy, inni po dwa, trzy lub kilkaset. — Sam p. Damian, ubogi, musiał się na secinkę zdobyć.
Poszło to tak jakoś żywo, ochoczo i szczęśliwie, że w pół godziny, sami przytomni złożyli dwadzieścia kilka tysięcy, co ściśle biorąc, na początek było dosyć. Zmięszany wielce przyjaciel potajemny Drabickiego, nieśmiał już zabrać głosu... siadł w kącie z cygarem w ustach, skromnie przyjmując powinszowanie za szczęśliwą myśl, którą rzucił tak trafnie...
Odetchnęli wszyscy wolniéj.. obiecując sobie w wypłacie jakoś uwolnić od ciężaru... zaczęły się rozprawy... nieposzanowano Drabickiego w nich, a przyjaciele jego ust otworzyć nieumieli... Dopiero po dobréj godzinie spędzonéj na gawędzie, zaczęły nieśmiało występować trudności i wszelkiego rodzaju opozycye...
Jedni znajdowali dziennik zbytecznym, a pieniądze zawcześnie stracone, gdy na potrzeby kraju lepiéj użyte być mogły, drudzy znikczemnienie dziennikarstwa przypisywali ogólnéj demoralizacyi wieku, która również i zagraniczną prasę kaziła, inni na ostatek praktycznie obiecywali, że intrygi Drabickiego, najzręczniejszego z ludzi, który już tyle pogrzebał dzienników... zabiją i to pismo... Młyński co pierwszy wystąpił z ofiarą rozgrzany wielką myślą, odezwał się znowu.
— Nie silmy się na przewidywanie wszystkiego, rzekł, patrzmy, gdzie obowiązek, mówmy co prawda, idźmy za zasadami, wyrzeczmy się polityki drobnych szachrajstw i przebiegłych frymarków, a potém — jeśli za dobrą sprawę ginąć przyjdzie zahukanym przez głupców i przechérów... gińmy... przyszłość nas usprawiedliwi!
Poklaśnięto mu, mówił daléj.
— Dziennikarstwo jest czemś więcéj niż sądzicie panowie i większa część ludzi, którzy z jednego arkusza sądzą o działalności trzystu w ciągu roku. Jest to powolna trucizna, lub lekarstwo powolne... Proces działania dziennikarskiego jest nowy, jest różny od innych, jest potężny nieustannością swą... Naród który się nie stara o ten wydoskonalony oręż, wyrzeka się boju i musi być zwyciężonym... Jeden numer pisma wydaje się słabym, a słabych trzysta są przecież potęgą, jeśli w nich choć homeopatyczna doza prawdy jest zawarta. Dać w ręce intrygantom i spekulantom dzienniki, jest to powierzyć straż bezpieczeństwa publicznego ludziom wątpliwéj moralności. — Żadna społeczność na sprawę tę, sprawę wieku, obojętną być nie może...
Mowa ta, którą skróciliśmy — powiedziana już po herbacie (z rumem) trafiła na rozbudzone umysły, na rozczulone serca... Trzech obywateli uściskało, śliniąc poczciwego Sławka, czwarty mu prorokował wielką przyszłość, jeden wniósł, aby tego, co tak dobrze pojmował wzniosłość powołania dziennikarskiego, zrobić redaktorem.
Wniosek jednogłośnie przyjęto... napróżno Sławek składał się młodością i niedoświadczeniem, próżno wymawiał i chciał służyć pod innym wodzem... zakrzyczano go... Postanowiono, aby on wziął na siebie złożenie redakcyi i wyprowadzenie na świat nowego dziennika — co żyło, obowiązało się go popierać.
W tém dano znać, że wieczerza na stole, wszyscy przeszli do sali oświeconéj rzęsisto i zaczęli od kieliszka wódki, po którym poczciwy pan Teofil, niedając spoczynku malał węgrzyna... Około pieczystego, wszyscy gotowi byli... iść choćby z kijmi na działa, najcudowniejsza harmonia panowała między gośćmi, starzy nieprzyjaciele wśród wzajemnie sobie czynionych wyrzutów, ściskali się, poprzysięgając przyjaźń dozgonną... sam pan Damian na ucho przyznał niepytającemu go o to Sławkowi, że Drabicki nie jest czystym człowiekiem, chociaż ma — swe przymioty.
Chrzciny dziennika, oblano wyśmienitą kapką, pijąc zdrowie fundatorów, redaktora przyszłego, współpracowników, korespondentów, abonentów i protektorów... Dostało się po zdrowiu znakomitościom przytomnym i jednéj, która z powodu fluksyi w zgromadzeniu uczestniczyć nie mogła.
Słowem odbyło się to nadzwyczaj pięknie, wesoło i zgodnie, tak, że Sławek był w uniesieniu, bo mu się zdawało, że człowiek jest zawsze jeden, że zapał trwać będzie nieśmiertelnie, że się jutro wszyscy z tak bijącemi sercami obudzą... P. Damian wyszedł pocichu ku końcowi wieczerzy, aby zdać sprawę z posłannictwa Redaktorowi... i już wpół drogi osnuł cały plan opowiadania. W kątku pustéj restauracyi oczekiwał nań Drabicki, gryząc paznokcie... Po twarzy poznał zaraz, że rzeczy niebezpieczny obrót przybrały... P. Damiana prócz tego czuć było strasznie węgrzynem...
— No — a cóż? co?
— Napiłbym się co lekkiego? pół butelki szampanki z lodu? co mówisz? zagadnął p. Damian.
Skrzywił się Drabicki, ale w nadzwyczajnych wypadkach trzeba być przygotowanym na nadzwyczajne wydatki, kazał podać pół butelki. Uderzyło to nieprzyjemnie p. Damiana, że tak ściśle do zbytku wzięto jego wniosek, gdy właściwie, mówiąc o pół butelce, rozumiał przez nią całą...
— Cóż się stało? spytał Redaktor...
— No — tak dalece nic...
— Rozeszło się?
— Właściwie nie...
— Mówże, jak to było?
— Dziwnie, zaraz z początku wzięto się do podpisów na kapitał zakładowy.
— I o to się rozeszli? śmiejąc się, spytał Drabicki.
— Otóż nie... choć i ja wnosiłem, że tak będzie... podpisali się na... dwadzieścia kilka tysięcy...
Redaktor pobladł.
— Ale nie złożyli? spytał.
— Nie... o! nie.
— No! to jeszcze pół biedy...
— Młyńskiemu narzucono redakcyą, popili się... zdrowiów mnóstwo! hałasu dużo...
— Młyńskiemu redakcyą! powtórzył, zamyślając się Drabicki — no, to dobrze. Młokos jest, szparki, w trzecim numerze kraj sobie narazi i koziołka wywinie... Przytém chciał coś powiedzieć, ale urwał, pozostawiając tajemnicę przy sobie — począł potém rozpytywać o osoby, o ducha zgromadzenia, o usposobienia... P. Damian nie kłamał, starał się jednak zbyt gorzkie pigułki poosładzać...
Mieli się rozchodzić już, gdy Redaktor zmarszczony rzekł głośno.
— Człowiekowi, który publiczny daje skandal swém postępowaniem, powierzają redakcyą tego swego pisma, które ma bronić prawych zasad!
— Kto? Młyński.
— A cóż to, WPan nie wiesz? żyje z aktorką, bałamuci hrabinę Wartską, która za nim szaleje, że zmysły traci, a stara się o jéj córkę... Śliczna moralność! piękny mi człowiek do prawienia kazań i prowadzenia drugich...
— Ale to nie może być! to nie może być, przerwał Damian...
— Dla czego? że ty ślepy jesteś? podchwycił Drabicki — on się jeszcze wcale z tém nie kryje... Codzień siedzi, obiaduje, rządzi w domu hrabinéj, obie bałamuci i mamunię i córunię... a późne wieczorki spędza u ślicznéj Leny... z którą, jak się zdaje, znajomość sięga tych czasów, gdy ona jeszcze żadnych nie miała!!
Mówił to pan Drabicki na pół głośno, nie troszcząc się wcale o to, że go słyszał oberkelner bardzo ciekawy podobnych wiadomostek i parę osób przypóźnionych w bocznym gabinecie.
Gdy p. Damian dopił szampana... zamyślony Redaktor wysunął się po cichu szukać Izydora... Chciał się jego złotém piórem posłużyć.
Czy go znalazł, nie wiadomo, ale nazajutrz między wiadomościami krajowemi czytano artykuł następujący.
(Nadesłano). Pozwól Szanowny Redaktorze, abym się z tobą pocieszającą podzielił wiadomością. Znając twą miłość dla kraju, wiem, że ci być nie może obojętną. Wczoraj w jednym z domów z gościnności słynących, zebrane liczne grono obywateli wiejskich i miejskich, obchodziło uroczyście zakładziny nowego Dziennika. Wprawdzie my ludzie starsi i nałogowo do naszych dawnych przyjaciół przywiązani, nie czujemy tak gwałtownéj potrzeby wysypywania pieniędzy na czcze mrzonki, gdy tyle ich biedna nasza ojczyzna na zakłady pilniéj dobro ogólne obchodzące wymaga — ale zawsze objaw ten troskliwości o kraj... o swobodne pewnych opinii wynurzenie się, jest pocieszający.
„Wprawdzie, wielebyśmy jeszcze — ale — przeciwko tak ochoczo osnutemu planowi znaleść mogli, wstrzymujemy się jednak... pewni, iż praktyka niedługo okaże, iż nie zawsze dobre chęci bywają dobremi pomysłami. — Przez wszystkie doświadczenia nasz biedny kraj przejść musi, zanim będzie mądrym po szkodzie. Niech téż i gorąca młodzież na cudzoziemskich, kosmopolitycznych doktrynach wychowana i chcąca je aplikować na naszém schorowaném ciele.. spróbuje sił swych. Zdrowe tradycye i ogólne poczucie obywateli... przemogą. Wymieniano nam już nawet imię młodego, pełnego talentu Redaktora, który jest mało z krajem obeznany, niewiele z życiem, ale za to może się poszczycić sympatyami w różnych sferach społeczeństwa... Chcemy wierzyć, że je winien nie saméj powierzchowności miłéj i urokowi młodości, ale i innym zaletom duszy i serca. Szczęść Boże! Sprawozdania teatralne i nowiny z salonów miejskich, kronika Krakowa, będą redagowane kompetentnie.“
Jakkolwiek artykulik był drobno wydrukowany, już go nazajutrz sobie z rąk do rąk podawano. — Każda złostka robi wrażenie, a choćby nie była dowcipną, ujdzie za nią łatwo. Artykuł obiegał całkie miasto, a Drabicki uznał właściwém na parę dni za interesami wyjechać. — Tylko najpoufalsi przyjaciele jego wiedzieli, że siedział zamknięty w swoim gabinecie, przysłuchując się wrażeniu, jakie uczyni.
Około południa przybiegł tylnemi drzwiami p. Damian z raportem..
— Źle się święci! rzekł — obywatele oburzeni, niektórzy kijem się odgrażają, a młodzież mówi, że Sławek cię wyzwie!
— Mnie? to nie wyjdę! rzekł zimno Drabicki, ja artykułu nie pisałem, jest nadesłany.
— Spytają, kto ci go przysłał.
— Redakcya jest jak spowiednik obowiązaną da tajemnicy...
— Zatém do odpowiedzialności?
— Nie koniecznie...
Ale, artykuł biega? spytał po chwili — mówią o nim...
— Wiele...
— To dobrze! dziennik zabity a jeśli nie on, to dziennikarz niezawodnie... To mówiąc, uśmiechnął się i dodał:
— Wiesz, że wczoraj jeszcze — wczoraj! wyjechałem na wieś...
— Rozumiem! odparł Damian, i wynoszę się...


Są w życiu chwile i położenia, najczęściéj jak burza po ciszy długiéj przychodzące — które z duszy człowieka dobywają mimowolnie pytanie poety. — Sen to czy jawa?...
Wśród zwykłego, prozaicznego najczęściéj trybu życia, jak grabarz w kopalni na żyłę złota, trafia człowiek na coś niezwyczajnego, niepodobnego do wiary, przechodzącego rozmiar jego sił powszednich... i staje nieumiejąc rzeczywistości zmierzyć.
Łatwiej jest może w takim wypadku znieść niespodziankę bólu i trudu, niżeli szczęścia i słońca.. Do pierwszych zawsze dusza trwogą wewnętrzną jest przygotowaną, do drugiego... niemamy prawa... wiemy, że to chwilowy tylko wyjątek... Od bólu człowiek umiera, a od radości szaleje.. nie jednego téż ona tak dobrze zabić umiała jak cierpienie.
Takim niesłychanym wypadkiem w życiu spokojném, umiarkowaném, poważném Sławka było spotkanie z Leną, z owéj sierotki łzawéj, wyrosłéj na niewiastę mężną, wyeksaltowaną i silną aż do lekceważenia ludzkiego szyderstwa...
Czysty młodzian niemógł inaczéj tego objawu współczucia od niéj przyjąć, tylko sercem czystém, spokojném i z wiarą, że je budziła wyidealizowana wdzięczność, potrzeba ducha, który do czegoś przywiązać się, coś uszanować łaknie. W jednym z charakterystycznych listów swych poufnych — biedny śpiewak Przedświtu, pisał do przyjaciela... „Człowiek tak w coś wierzyć potrzebuje, tak kochać coś żąda, iż w końcu gotów dać się uwieść bałamuctwu i zakochać w zalotniej.“ — Łagodzim wyrażenia.
Sławek téż eksaltacyą Leny przypisywał instynktowo téj serca potrzebie, a mówił sobie — przekona się, żem tylko słabym człowiekiem i złudzenie jeé zniknie. Ale w rozmowie z nią mimowolnie poczuł gorące jéj uczucia, przelewające się w pierś swoją, dał się pochwycić, uniósł się i w téj dobréj chwili ofiarował jéj serbskie owe pobratymstwo...
Podał jéj rękę jak siostrze i niezważając wcale na to, czy kto patrzy, czy ich słucha, nie myśląc, co ludzie na to powiedzą... Sławek odezwał się — odprowadzę cię do domu, pokażesz mi jak mieszkasz... powiesz mi, jak ci upłynęło życie... jesteśmy bratem i siostrą, wszystko mi się to należy.
Lena uśmiechała mu się łzawo — dobrze! dobrze! wołała... o! chętnie! brata nie miałam, byłam długo sierotą, Bóg mi dał tę chwilę za całe życie oczekiwania... ale dla ciebie... dla ciebie... dla ciebie... jeśli nas spotkają?
Sławek ruszył ramionami.
— Powiemy, żeśmy siostrą i bratem...
— A jak nieuwierzą?
— To im pozwolim szukać, co zechcą i szydzić, jak się podoba... z tém tylko, że pierwszemu, którego posłyszę, dam naukę obyczajności.
Lena posmutniała. — No — lepiéj nie mówmy o tém... wszak jeszcze niema nic, a potém... zobaczymy! Na trzeciém piętrze w kamieniczce nie opodal od teatra mieszkała biedna dziewczyna...
— Wstyd mi będzie, rzekła, i mojego mieszkania i ubóstwa. Kobiecie nędza urok odbiera... ale siostra powinna go mieć dla brata, nawet gdy jest bardzo nieszczęśliwa i zbiedzona! Nieprawdaż?
Sławek się uśmiechnął. — Ubóstwo bywa czasem promieniste, poetyczne...
— Tak, odparła kobieta, w powieści, a w rzeczywistości!! Ale chodźmy...
Mrok już gęsty okrywał ulice, gdzie niegdzie tylko pozapalane latarnie mdło wpośród wilgotnego powietrza błyskały... Uliczka, na którą weszli, nie była wdzięczną... Na dole w kamienicach żydowskie sklepiki jeszcze oświecone... na piętrach na przemiany jasne okna i całe szeregi czarnych otworów tajemniczych... W bramach kupkami pozbierani ludzie, na chodnikach gdzie niegdzie przesuwające się, nieodgadnione postacie. Przez sieni czarne... weszli na wschody oświetlone słabo i wcale niewytworne. Kamienica była bardzo uczęszczaną znać, gdyż stopnie drewniane mocno zużyte, chwiały się pod stopami. Na drugiém piętrze było gorzéj jeszcze, a ku trzeciemu wiodły już węższe i gorsze coraz wschódki... Ale Lena je przebywała, nawykła, pośpiesznie i poprzedzając chwilkę Sławka, otworzyła drzwi swe, natychmiast prawie zapalając świecę na kominie... Nim się miał czas rozpatrzeć nieco, pręciuchno schwyciła jeszcze jeden lichtarz.. ustawiła go na stole, a sama zrzuciła na sofkę chustkę i kapelusz...
Naówczas dopiero przy świetle jasném twarz jéj mógł lepiéj zobaczyć Sławek; ale dziwnym fenomenem, chociaż o mroku nie rozeznawał rysów, przeczuwał je takiemi właśnie, jak znalazł... Idea odpowiadała rzeczywistości, Lena miała postać piękną.. rysy wyrazu pełne, ale zmęczone wcześnie... oczy gorączkowo gorejące, usta bólem i szyderstwem jakby wyżarte. Pociągającego coś i strasznego było w niéj razem... i — jakeśmy mówili — coś niemal oszalałego...
Pokój, w którym go przyjmowała, ubogi, czysty, był bardzo obszerny... Pod oknem stały kwiaty nagromadzone.. w kątku mały, stary stolikowy fortepianik... na wielkim stole przed sofą nagromadzone były bezładnie nuty, rysunki, albumy i książki.
Ale nie były to oprawne wytwornie owe zabawki pospolitych salonów, skazane na pył, zapomnienie i posługę w dystrakcyach... były to nie książki arystokratyczne, co się nie czytają, ale te poczciwe, pracowite, skazane na zagubę, podarte, odrapane, bez okładek, rozszyte, pozakładane, poplamione, które są w istocie książkami — żołnierzami ginącymi dla sprawy oświaty.
Niewiem jak kto, ja dla brudnéj książki mam szacunek, jak dla starego gwardzisty, który wiele ran odniósł w boju — książka odpoczywająca na półce, zanumerowana, z którą się trzeba obchodzić ostrożnie, do któréj dostąpić trudno... obudza we mnie wrażenie nieboszczyka spoczywającego w mundurze, w numerowanéj katakumbie.
Co mi po takiéj nieboszczce... która nie świeci i nie grzeje!
Na stole u Leny.. pełno było tego rycerstwa, bez nóg, bez rąk, bez głów i poranionego okrutnie. — Był to stolik do pracy nie na okaz.. tak jak salon był dla niéj, dla przyjaciół, nie dla gości... W głębi drzwiczki wiodły do sypialnéj izdebki... naprzeciw miała drugą służąca.
Piękna Lena tym, co na nią rzucali potwarze, mogła z dumą pokazać swe mieszkanie, otworzyć szafki a — inwentarz jéj ubóstwa był najlepszém uniewinnieniem.
Mieszkanie w istocie podobniejszém było do studenckiego, niż do.. apartamentu artystki... Żaden u nas wprawdzie na wiele więcéj zebrać się nie może... ale uczciwy i sumienny mniéj ma, niż ci, którzy płocho pojmując życie, spożywają je w młodości... na późniéj suche zostawując łupiny.
Lena, o któréj głupcy pletli co chcieli, raz wszedłszy ma tę drogę artystyczną, ukochawszy sztukę... poświęciła się jéj cała i niezważała nawet na to, co z nią nie było w związku... Nie troszczyła się o to, gdy u niéj który artysta przesiedział wieczór do późna, gdy z nią chodził częściéj i pokazywał się publiczności. — Jeśli w kim poczuła serce, znalazła umysł, który się jéj zdawał wyższym — nie wahała się ani mu okazać współczucia, ani potém odepchnąć, gdy z niego chciał korzystać śmiesznie i zarozumiale.
Im rzadszym u nas jest artysta, szczegółniéj dramatyczny — im zjawisko to w naszém społeczeństwie, trudniéj się mieści we właściwéj sobie sferze... tém Lena obudzała większy podziw, mniéj była zrozumianą... i życie jéj było twardszém...
Teatra nasze mają utalentowanych ludzi, ale talent a nawet miłość sztuki rzadko idą w parze z wykształceniem, z umysłu wyrobieniem — są instynktem szczęśliwym, nic więcéj.
Za kulisami ci, którzy się nam wydali tak znakomitymi na scenie, tracą niezmiernie, często z podziwem spotyka się mierność i nieuctwo — obok intuicyi artystycznéj, znakomitéj.
Lena nie od razu trafiła do teatru, i może dla tego teraz była... lub sposobiła się zostać artystką w całém tego wyrazu znaczeniu. Co to jest być na łasce ludzi, na miłosierdziu ich i opiece?? Sierotkę po śmierci matki oddano do jakiéjś szkółki, ale za nią płacono szczupło, a dziecko miłosierdzia zawsze bywa służką dzieci szczęśliwych i możnych. Uczono wprawdzie Lenę czegoś i obchodzono się z nią bardzo surowo, ale... musiała być kopciuszkiem i po troszę niewolnicą. Osamotnienie, które zabija na pustyni, wśród ludzi czasem dźwiga, budzi do współzawodnictwa, dodaje bodźca.
Lenka prześcigała rówieśnice i wkrótce postrzeżono w niéj niepospolite talenta, ale zarazem charakter dumny i nieugięty, który często wyrabia niesprawiedliwość losu w odrzuconych.
Ze szkółki przeszła, zawsze o łasce i groszu ubogim, na pensyą... tu czyniąc postępy znaczne przydała się wielce do publicznych popisów w pomoc guwernantkom znudzonym. i gdzie tylko posłużyć się nią było można.
Szło wszystko świetnie i dobrze, aż do pewnéj chwil, gdy względem ubogiéj dziewczyny bez opieki nie wahano się popełnić niesprawiedliwości krzyczącéj. — Lena oburzyła się, wywołało to scenę, za nią poszło usunięcie jéj z pensyi. Nieugięty charakter nie dał się tém ustraszyć i zmusić do upokorzenia. Panie dobroczynne już ją miały własnym losom porzucić i dać na łup niedoświadczeniu i ubóstwu, gdy jedna z nich, sumienniejsza, ulitowała się. Znaleziono dla niéj w przyzwoitym domu na wsi pomieszczenie, które na pół boną, na pół ją czyniło nauczycielką. Dopóki żyła sama pani, szło wszystko dobrze, przywiązała się do niéj i do dzieci, ale nieszczęściem... zmarła, a w kilka miesięcy po zgonie dom wdowca stał się dla Leny nieznośnym i jednego dnia pieszo z niego uszła do miasta. Zrzucono winę tego postępowania na eksaltacyą, na dumę, na wady jéj charakteru. Utrudniło to powtórne umieszczenie podobne... Jednakże opiekunka Leny wszedłszy surowiéj w położenie, uniewinniła ją w duchu i postarała się o nową posadę nauczycielki. W tym drugim domu — na nieszczęście starszy syn gospodarza szalenie się w niéj rozkochał i Lena w niespełna rok znalazła się znowu bez miejsca. Zaczęła taniemi lekcyawi zarabiać na życie w mieście. Piękna, śmiała, dumna, eksaltowana i nie kryjąca się z myślami, na ile wypadków narażona była... pojąć łatwo — często kończyły się one potwarzą, goryczą, łzami... tajemnice téj eksaltacyi, ledwie się dadzą odgadnąć po wypłakanych oczach i złamanéj duszy.. Lena widząc w końcu, że ten tryb życia ani jéj usposobieniu nie odpowiada, ani się da przedłużyć bezkarnie... bo rozpacz stała za nim i przepaść... postanowiła z odwagą, na którą długo się zbierała, poświęcić się teatrowi. Ledwie wstąpiwszy jako figurantka na deski, rozpocząwszy studya, poczuła, że trafiła na jedyną drogę wyznaczoną jéj... na prawdziwe powołanie. I ten rodzaj życia obfitował w męki, próby i bóle, ale gdy w nim chwile jasne, ozłacała go poezya... otwierał się świat marzeń przed nią. Lena czytała wiele, nie lękała się zbliżyć nawet do surowéj teoryi sztuki — i znalazła w nauce pociechę.
Otaczający ją artyści, którzy nigdy nie sięgali tak głęboko, śmiali się z niéj wprawdzie.. ale ją to nie bolało nawet, tak dalece wyżéj stała umysłem nad nich.
Obcowanie z książkami, z poetami, z dramatem, który jest życiem skondensowaném, wygotowaném na rodzaj ekstraktu — musi zawsze eksaltować, upajać i nadaje człowiekowi coś niezwyczajnego, silniejszego, wyrazistszego nad pospolitych śmiertelnych żyjących w rozrzedzonym żywocie powszednim.
Dramat podziałał na energiczną z siebie, szlachetną naturę Leny, podnosząc ją jeszcze aż do tego tragicznego szału niemal, z jakim powitała Sławka w ogrodzie. Ludzie, których dotąd spotykała po świecie, w ogóle wydawali się jéj trywialnymi do niezniesienia — brak ideału dla duszy zastępowała w marzeniu, tworząc sobie obraz tego Sławka, którego widziała studentem... do najwyższéj potęgi piękności moralnéj podniesiony, oddawała mu w duszy cześć, i jak pobożni znoszą z najpiękniejszych kwiatów wieńce do cudownego obrazu, tak ona wszystkiemi cnoty i przymiotami ubierała swe marzenie.
Mogła się bardzo zawieść, bo tak się co dzień zawodzą śniący na jawie o ideałach — szczęściem, trafem, cudem nie zawiodła się wcale... Sławek był w istocie, jeśli nie doskonałością samą, to gorącém jéj pragnieniem cały...
I ona stanąwszy naprzeciw niego, wpatrywała się chciwie w te rysy młodzieńca, chcąc w nich wyczytać myśli, uczucia, tajemnice.. które często wypowiedzieć się nie dają, a mówią wejrzeniem jedném.
Jakże się jéj wydał pięknym! a gdy rzuciła wzrokiem w zwierciadło, młodsza od niego, jakże się sobie wydała starszą i zwiędłą! Ale tam tego miłość matki wykołysała... tę przeciwności biły i wyrzuciły na brzeg piasczysty poranioną — on wierzył jeszcze w ludzi, ona się ich tylko lękała...
Sławek zmięszany rzucił okiem na stół i pierwszą z tych wymęczonych książek, którą znalazł pod ręką, był Wilhelm Meister Göthego.
Z niemniejszém podziwieniem obok spotkał pani Sand — Lettres d’un voyageur... Daléj nie patrzał... te dwie książki uspokoiły go, rozradowały, widział z nich, że siostra ta, trochę dzika, dziwna trochę, tak do salonowych niewiast niepodobna — zrozumieć go mogła i żyła w tym świecie, do którego nie zawsze wejść umieją strojne panie wielkiego a dziwnie zacofanego świata...
Na twarzy jego musiało się odmalować zdumienie, bo Lena uśmiechnęła się i odezwała...
— Nieprawdaż... trochę to was dziwi... że ja śmiem czytać Göthego? i porywam się na Listy pani Sand?...
— Dziwi... trochę, ale cieszy mnie bardzo, odparł Sławek... Mój Boże, ile musiałaś pracować, aby dojść i do pojęcia i do pokochania rzeczy nieprzystępnych dla połowy tych ludzi nawet... co je niby czytają...
— Ale téż patrz, bracie! zawołała Lena, co to mnie kosztowało życia... tyś młody, rozkwitły, jasny, jam stara, znużona i zwiędła, jak astry moje... po téj twarzy zdeptanéj życiem... jakby całe stado trosk i trudów przeszło... Jestem okropna.
Jesteś prześliczna — rzekł Sławek, ale ja ci tego nie powiem więcéj, bo między bratem a siostrą...
— Tak, przerwała Lena — siadaj bracie i mówmy nie o sobie, ale o sztuce, o poezyi! bądź moim nauczycielem... mentorem, opiekunem... Będę cię słuchać, zobaczysz!
Uśmiechnęła się smutnie; miała już usiąść w krześle, gdy niewieścia troskliwość o gościa nagle ją chwyciła.
— Będziesz się śmiał, ale jesteś gościem moim... to godzina herbaty i jak ja potrafię mego wykwintnego brata przyjąć na tém poddaszu ubogiém!
Zaczęła dzwonić, otwarłszy drzwi, nadbiegła służąca, we drzwiach poszeptały z sobą coś i Lena siadła nieco uspokojona.
— Mów mi o sobie... rzekła.
— Szczęśliwe narody niemają historyi, odparł Sławek, ja wolę posłyszeć twoją.
— Chcesz jéj? prawda! należy ci się, odparła Lena, wzdychając. — Bądź co bądź, muszę się wyspowiadać...
Spuściwszy oczy, powoli, czasem nie bez łzy gorącéj — poczęła tęskno opowiadać historyą, którąśmy w kilku skreślili słowach... Sławek słuchał, wpatrując się w nią, to świeże braterstwo coraz się mocniéj zawięzywało zajęciem, jakie jéj los obudzał. Lena mogła, opisując mu życie, odkryć głąb serca nie zepsutą, pokazać duszę gorącą, a nawet dumę tę proletaryuszowską, która ją zbawiła od wiele złego, choć często może śmieszną i dziwaczną uczyniła.
Wśród téj powieści sługa przyniosła nakryty stolik szarą serwetką, mały samowarek, dwie białe filiżanki, tacę wytartą i trochę ciastek, po które do cukierni biegła. Przyjęcie było tak skromne, że Sławkowi przypomniało żywo jego uniwersyteckie czasy. — Był téż z nią, raz dawszy jéj imie siostry, jak z rodzoną, z poszanowaniem, ze swobodą... Ani się spostrzegli, jak czas na rozmowie upływał..
Lena wpadła na sztukę, i twarz jéj smutna rozpromieniła miłością dla niéj,
— Taką, jaką mnie widzisz! z tą męczarnią doskonałości, ideału — jestem może jedną z najgorszych artystek teatru... Czemu? wiesz czemu... oto obok mnie stoją ludzie, co się jak papugi nauczyli swéj roli, co się nie rozumieją, których głos zdradza idyotyzm... fałszywy ruch, słowo wyrzeczone razi mnie, zabija... świat on zaczarowany przeradza mi się w komedyą, ostygam, nastrajam się do tego, co mnie otacza... staję się pospolitą. Nie mam w sobie tyle siły, ażebym poszła o własnéj, depcąc wszystko pod nogami — potrzebuję harmonii, otoczenia, podtrzymania... bez nich upadam.
— Mnie się zdaje — dodał Sławek, że nie ty jedna jesteś w tém położeniu, że najlepszy artysta potrzebuje téj atmosfery łudzącéj... a pokrzepiającéj go...
— Gdzież ją znaleść! westchnęła... talenta nie idą do teatru, bo w życiu znajdą lepsze pomieszczenie, a niedobitki... nędze i kalectwa... nie mają głosu, bo myśli nie mają. Dodajcie słuchaczów, salę pełną ludzi, którym potrzeba przesady i jaskrawości, aby przebiła obojętność i sercem zawładła... prostota nie będzie zrozumianą, natura wyda się bladą... a jarmarczny kuglarz zdobędzie oklaski.
Nie chodzi o nas, dodała — ale gdy wielkiego mistrza dzieło nieśmiertelne, zepsute, zbladłe... rozkruszy się o obojętność i nieusposobienie tłumu... chce się płakać z rozpaczy.
Mówili tak długo o sobie, o sztuce, Lena pokazywała swe rysunki, bo miała talent pełen życia, — potém jak młodzi, przerywając sobie, prawili nie wiedzieć o czém, śmiali się, paplali... Byli szczęśliwi.
Sławek spojrzawszy na zegarek, zobaczył na nim... godzinę tak późną, iż się przestraszył... Lena zbladła.
— Późno już? spytała...
— Straszliwie! zawołał Młyński, chwytając kapelusz, przebacz mi...
— O! nie żartuj! jam ci na klęczkach powinna dziękować... to jest uroczysty wieczór mojego życia, o jakim nawet marzyć nie śmiałam... Czekaj — nie idź! co nam tam ludzie! Jutro! kto wie z czém przyjdzie jutro i czy dusze nasze potrafią znowu tak do siebie przemówić... tak spokojnie wtórować sobie..
Chwyciła go za rękę i pałającym wzrokiem dziękowała mu razem, błagała...
— Nie lękaj się tak o jutro, odpowiedział Sławek — jesteśmy bratem i siostrą... więc nic nas rozerwać nie może. Mąż i żona często się rozwodzą, rodzeństwo wyrzec się siebie nie może... Bądź spokojną!... Ale mów kiedy mi tu przyjść wolno?
— Jakto kiedy? zawsze! zawołała Lena — zawsze, o każdéj godzinie dnia, wieczora... ranka...
— Dobrze, więc jutro... prócz tego, rzekł Sławek, całując ją w rękę — mam coś powiedzieć...
— Nie powiedzieć — cicho szepnęła Lena, tylko... na dobranoc... pocałuj siostrę... w czoło...
Sławek zbliżył usta... do gorącego jéj białego czoła.. z uczuciem brata, ale zadrżał, gdy go przycisnęła do siebie i nie mogąc wyrzec słowa... milczący wyszedł z pokoju...
— Do jutra! szeptali oboje w progu. Rozespana służąca czekała z kluczem i świecą w sieniach.. Sławek sam nie wiedział czy zszedł, czy stoczył się, czy zleciał z tych wschodów.. myśli jego zostały na górze...


Najzimniejszy z ludzi pod wrażeniami tak nowemi byłby doznał wzruszenia i uczuł się pochwyconym niemi. Sławek trzymał się wprawdzie... ale nieraz czuł, jakby zawrót głowy i jakby gwałtowniejsze serca bicie.

Dla tego pomiędzy sobą a Leną postawił to braterstwo czyste, niewinne, które ich obojga strzedz było powinno.
Artykuł p. Drabickiego obiegał tymczasem po mieście i wyrywano go sobie z rąk do rąk, a usłużni przyjaciele zanieśli go zaraz pragnącéj o wszystkiém wiedzieć... wszystkiego być uczestniczką hr. Wartskiéj. Zwrócono jéj uwagę na ostatnie wyrażenie o Sławku i jego stósunkach w różnych sferach towarzystwa...
— Cóż to ma za znaczenie? spytała hrabina pana Samiela, który już był od kilku dni urzędowym przyjacielem domu i starał się, aby ludzie o tém wiedzieli, a Sławka rad był usunąć, aby mu w jego planach nie zawadzał.
— Nie śmiem się nazbyt otwarcie tłómaczyć, nieotrzymawszy na to pozwolenia — skromnie odpowiedział Samiel, spuszczając oczy. — Kocham Sławka, szacuję go, nie radbym mu szkodzić... ale.
— Ale mów pan otwarcie, nietylko pozwalam, proszę o to. Nie jestem przecie pensyonarką.. i nie lękam się obrazów życia, na które patrzeć muszę...
— Te rozmaitych sfer stósunki oznaczają naprzód, mówił cicho przyjaciel, dom pani hrabinéj, bo wszystkim wiadomo, że Sławek jest tu codziennym gościem.
— Cóż dziwnego? krewny... lubię go...
— Ale zarazem Sławek ma inne stósunki, w których pewien jestem, że nic nie ma zdrożnego, dla ludzi wszakże, dla złośliwych języków...
Zamilkł.
— Jakież stosunki?
— A! to dziwna historya — zawołał Samiel. Jeszcze podobno był tu studentem, gdy się maleńką sierotką, naówczas dwunastoletnią, zaopiekował... Pochodziło to z bardzo dobrego serca, za które zawsze człowiek bywa ukarany. Sławek wyjechał, sierotka wyrosła na śliczną pannę i po wielu różnych a rozmaicie tłómaczonych w życiu wypadkach, dostała się do teatru... Od tych lat dzieciństwa przechowała się w niéj pamięć Młyńskiego, miłość dlań, cześć... eksaltowana... Teraz gdy przybył do miasta, piękna Lena wciągnęła go, zajęła i zawiązał się między nimi najściślejszy stósunek.
Hrabina straszliwie brew zmarszczyła.
— Ale to nie może być! zawołała — to nie może być! zawołała — to nie może być, w tém jest coś przesadzonego.
— Że z jéj strony miłość dla Sławka najgorętsza nie jest żadném zmyśleniem, to pewna. Piękna Lena wcale się z tém nie ukrywała... Spotkali się tu w ogrodzie, mówią, że ktoś był pierwszéj rozmowie przytomnym i że Młyński zupełnie się dał zawojować. Bywa tam codziennie, przesiaduje późnemi wieczorami... Zapewne... niepodobna mu tego mieć za złe, każdyby inny uległ, będąc w jego położeniu — ale... pewne decorum zachować by należało... Całe miasto o tém mówi, chodzi z nią pod rękę w biały dzień.
Hrabina załamawszy ręce, przeszła się kilka razy po salonie.
— Niepojęta rzecz — zawołała, po nim bym się tego nie spodziewała nigdy...
— Ani ja — dodał Samiel... bo w początkach, kiedym ja ostrzegał, że Lena afiszuje swą miłość, śmiał się z tego. Teraz rozumie pani Hrabina, iż stósunki w różnych sferach są zręczną aluzyą do... salonu pani i... teatru.
Jakkolwiek bardzo liberalnych wyobrażeń hrabina, oburzyła się na to zestawienie siebie i swego domu z jakąś tam aktorką bezwstydną. Miała jednak siłę pomiarkować się, uśmiechnąć, nie powiedzieć nic, odprawić Samiela bardzo grzecznie, nie nie dając poznać po sobie — i — czekać na kuzynka.
Sławek w parę godzin po Samielu przyszedł wedle zwyczaju. W salonie była Jadwisia, z którą paplał i swawolił wesoło z pół godziny, postrzegł jednak na twarzy hrabinéj chmury, zakłopotanie, jakąś niecierpliwość, ale nie przypisywał ich sobie.
Dopiero gdy się hrabina Jadzi pozbyła jakoś, pozamykała drzwi, przystąpiła poważnie do Sławka i spytała.
— Powiedzże mi... co te wszystkie hałasy znaczą?
— Jakie? zapytał naiwnie Młyński — któremu dotąd oszczędzono przykrość, jaką miał mu zrobić artykuł. On jeden go nie czytał. — Jakie?
— Ale ten nie poczciwy artykuł w gazecie?
— Ja o niczém nie wiem.
Hrabina, która chowała go przed Jadzią, wydobyła z kieszeni, podała Sławkowi, a sama niespokojna poczęła się przechadzać po saloniku.
Sławek czytał, źle zrozumiał zrazu, nie pochwycił znaczenia, potém zarumienił się, zmarszczył, rozpłomienił i cisnął pogardliwie na stolik...
— Niech sobie szczekają! tém mnie oni ani zastraszą, ani odwiodą od tego, co za obowiązek uważam.
— Bardzo dobrze! zawołała hrabina, ale pozwólże, byśmy za ciebie nie padały ofiarą.
— Wy? za mnie? jak to? zapytał Sławek.
— Czytałeś przecie! stósunki w różnych sferach towarzystwa, wszyscy w mieście tłómaczą sobie bywaniem codzienném u mnie i... ale bo to nie do darowania taki skandal!
— Jaki skandal?
— Doprawdy, dziwisz mnie ty tak dalece, nadto dobrze odegrywaną komedyą... Całe miasto wie o romansie z aktorką.
— Romansie! począł się śmiać Sławek... i hrabina temu wierzysz!!
— Ale cóż mam myśleć..? siedzisz tam dnie... i noce...
Sławek był oburzony niezmiernie, ale nie chciał się prawie tłómaczyć, tak czuł się niewinnym.
— Nie można więc mieć ani litości ani przyjaźni, ażeby nie być posądzonym o szkaradę, rozpustę! zawołał z gniewem.
— Nie trzeba nigdy dawać powodów do posądzeń — odparła zimno hrabina. Przyznam ci się, że jeśli nie zerwiesz z tą aktorką... bo, jakkolwiek cię szacuję, i żal mi cię będzie, ale niepodobieństwem stanie się i dla mnie, dla mnie szczególnićéj — przyjmować cię w mym domu...
Sławek zczerwienił się cały, ale pohamował prędko.
— Szanowna pani i droga kuzynko — rzekł biorąc za kapelusz... niezmiernie mnie boleć będzie, tak miłe utracać towarzystwo, ale jeśli to jest ostateczny warunek... powiem szczerze, podłości zrobić nie mogę. Byłoby bowiem podłością z méj strony, poświęcić ubogą, biedną, mnie jednego za opiekuna mającą istotę, dla kochanéj kuzyny, która masz i mieć będziesz opiekunów i przyjaciół bez miary...
— Sam więc wyznajesz, żeś opętany przez nią! z gniewem prawie zawołała hrabina..
— Tak jest — mówił Sławek... ma tę władzę nademną nędza, osamotnienie, nieszczęście, sieroctwo, że mnie opętać mogą. Dla innych urok ma przeważny bogactwo, siła... wziętość, dla mnie to, co opuszczone i nieznane...
— Bardzo to poetyczna teorya... rzekła hrabina, ale ja która muszę żyć w świecie, stósować się do niego, zważać na opinią dla siebie i dla córki... niemogę, tolerując to postępowanie jawnie urągające się prawu... powszechnemu... ściągać na siebie przekąsów...
— Ja téż tego po kuzynce nie wymagam wcale, rzekł urażony Sławek. Potrzebuję tylko zaręczyć przed wami, bo mi chodzi o dobrą u was opinią, że między mną a panną Leną Prater niema żadnego stósunku, któryby świat potępiać miał prawo... na to daję wam słowo honoru... uczciwego człowieka,
— Więc na cóż się kompromitujesz? zawołała hrabina...
Młyński nic nie odpowiedział na pytanie, twarz jego już teraz zbladła, okazywała energią niezłomną.
— Żegnam panią hrabinę, rzekł... jest to rzecz skończona... raz wygnany z domu, nigdy w życiu do niego nie powracam... zatém... ostatnie pożegnanie. Podał jéj rękę.
— Bez gniewu, kuzynko — ale bez powrotu... Bądź zdrowa...
Hrabinie żal i wstyd się zrobiło, chciała rękę jego powstrzymać.
— Jesteś gorączka... rzekła cicho... nie gniewaj się... ale cóż miałam zrobić.
— Wszystko się stało, jak było powinno, to naturalnie...
Uśmiechnął się, skłonił, miał odchodzić, gdy niewiedzieć zkąd, jak... piorunowo wpadła pieszczotka Jadzia do salonu. Czy co słyszała? czy się domyśliła? któż to wie...
Oczki jéj bystre biegały z matki na Sławka, z niego na chmurną matkę... dorozumiewała się czegoś.
— Cóż to odchodzisz? spytała.
— Muszę... i właśnie chciałem cię pożegnać —
— Jakto, pożegnać? nie będziesz na obiedzie?
— Nie mogę...
— Wyjeżdżasz?
— Może...
— Ale tajemniczy kuzynku, mówże proszę jaśniéj — co ci się stało?
— Niema nic, przerwała matka, niema nic.
Jadzia rozśmiała się, całując mamę w czoło.
— Droga mateczko, rzekła, ty tak mało zmyślać umiesz, że kiedy ci się czasem trafi potrzeba skompromitowania kogoś, to ci z oczu zaraz można wyczytać, że.. bałamucisz... Sławku... powiedz mi co się stało?
Młyński smutnie spojrzał jéj w oczy.
— Nie pytaj moja Jadziu! o plotkach i złości ludzi, dowiesz się aż nadto wcześnie, śpij spokojnie, póki cię one nie dochodzą. Sądzę, że mamie doniesiono, iż musiałem zabić ludzi ze sześciu i zjeść na pieczysto kilkoro niemowląt... dla tego... dla tego dała mi odprawę... i ja sobie idę.
Jadzia rzuciła się do matki, rękę wyciągając ku Sławkowi, którego chciała zatrzymać, ale nim potrafiła przemówić, Młyński wyszedł, zbiegł ze wschodów i już go nie było.
Hrabina siedziała zamyślona, posępna... a Jadzia rozpłakała się i przez okno popatrzała za nim... tylko...


Młyński nie wiedział jeszcze, co miał począć z panem Redaktorem — chciał się wprzódy naradzić z towarzyszami swymi, ale ci zostawiwszy na jego barkach pierwsze starania o dopełnienie formalności, jakich wymaga założenie każdego pisma, rozproszyli się po mieście. Nie łatwo ich było zgromadzić.
Po wielkiéj bieganinie nareszcie udało się jakoś na wieczór sprosić wszystkich do gospody, w któréj stał dotąd Sławek, nie znalazłszy w mieście pomieszkania. Wyprosił sobie tylko u gospodarza sąsiedni salonik, obesłał zebranych w mieście fundatorów przyszłego pisma i czekał ich tegoż wieczora. Posłał karteczkę do u Leny, oznajmując jéj, dla czego być nie może, a że sam przez cały dzień nie jadł, zbiegł do restauracyi, aby sobie coś kazać podać.
Garkuchnia pełna była gwarliwego towarzystwa, Drabickiego tylko brakło, który dotąd jeszcze liczył się za niebędącego w mieście... U małego stoliczka siedział pan Izydor już przy likworze, z cygarem a po twarzy i jego znać było, że humor, zwykle opryskliwy naczczo, obiad wielce zrestaurował.
Sławek kiwnął mu głową z daleka, a zmięszany tém, że wszyscy szepcąc i uśmiechając się, spoglądali nań ciekawie, zajął miejsce przy małym stoliczku w bocznym pokoju.
Jeszcze mu jedzenia nie podano, gdy we drzwiach czerwono-sina twarz Izydora się zjawiła.
— Widzę że pan mnie unikasz, rzekł, tłómaczę to sobie łatwo pańszczyźnianemi memi stósunkami z Drabem, ale, pozwól jeszcze parę słów powiedzieć... artykułu, de quo agitatur, nie pisałem, bo świństw nie piszę nigdy. Jestem nieubłaganym antagonistą, gdy idzie o politykę i zasady, ale w tego rodzaju intrygi się nie mięszam..
Sławek się zimno skłonił. Izydor nie zważając na to, zabrał miejsce naprzeciw niego.
— Pan wiesz, że za starych lepszych rycerskich czasów, nim przyszło do boju, żołnierze siadali nieraz prawie u jednego ogniska i gwarzyli poufale... nim więc i my bić się zaczniemy, czemu byśmy po ludzku z sobą nie pomówili.
— Nie mamy o czém — odparł Sławek.
— Owszém... owszém, rzekł Izydor.. Zakładacie dziennik, to jest, siadacie sobie na osiém gnieździe dla zabawki... Nie dziwujcież się, że was pokąsają.
— Nie, bo my téż kąsać będziemy, ale nie tkniemy ani osób, ani życia prywatnego, choćby nasze zaczepiono, bo tego rodzaju polemikę uważamy za nie-ucz-ci-wą...
Ostatni wyraz wymówił, dzieląc powoli, Izydor głową potrząsł.
— Ja także — rzekł...
— Dla czegóż pracujecie na współ z człowiekiem, który się tego dopuszcza?
— Dla tego, że — głodnym być nie umiem, odparł Izydor — jest to sztuka, któréj losy mnie uczyły i — nie nauczyły.
— Przecieżby, przebacz pan, znalazło się jedzenie u uczciwszego żłobu — choćby u nas... zawołał Sławek.
— U was! rozśmiał się Izydor — u was?? i wy myślicie, że to, co wy zamierzacie, żyć będzie, trwać? że wy nad parę miesięcy wymęczycie się dłużéj?
— Dla czego?
— Dla tego, że ogniście idąc a nieumiejętnie i pieniądz i zapał wyszafujecie na pierwsze danie... dla tego, że kraj się chwilkę zainteresuje i na wpół drogi was porzuci, dla tego, że Drab jest człowiek, który nic nie zaniedba... miny podsadzi, plotki rozpuści, robotników wam pobałamuci, i... pobije... otóż kochany panie, dla czego u waszego żłobu ja jeść nie chcę, bobym wkrótce żłób sam gryźć musiał.
— A! no zobaczemy! zawołał Sławek.
— Nie pan pierwszy i nie ostatni próbujesz się z Drabem...
— Ale kochany panie, odparł śmiejąc się Izydor, jać przecież do tyla znam ludzką naturę, że wiem, iż młodemu a śmiałemu, tém co mówię podbijam bębenka... Straszyć was nie myślę wcale — ale — ale... mi was szczerze żal, dodał po chwili... Lepiéj byście dni młodości zużytkować mogli, nie przerabiając ich na bibułę...
Sławek się skłonił.
— Drabickiego ja szanuję o tyle tylko, o ile mnie karmi i bawi. Boć to przecie widok ciekawy, mówił Izydor podchmielony, człek ni z pierza ni z mięsa, rozumu nie wiele, nauki nic, talentu pasz... a mimo to wszystko taki łotr zręczny, taki praktyczny, taki zgrabny, że jako Dawidek Goliatów wali w ciemię, przychodzi burza, rwą się tłumy, okna mu tłuką, kocia muzyka wyje, przycupnie tylko — a jutro... już jego na wierzchu... Słowem, milczeniem, szyderstwem, niezgrabnie niby a skutecznie zawsze rady sobie daje... kraj zna! i — prawdę rzec — oboje siebie warci, dla tego z sobą tak żyją.
Wy, mój panie, mówił daléj, idziecie w imię zasad pewnych, żądacie reform, ofiar... dobre to na jednę huczną kolacyę, ale gdy ludzie pomiarkują czém to pachnie — zostaniesz sam..
— I pójdę sam jeden, jeśli tego będzie potrzeba, zawołał Sławek... Między wami, co niewierzycie w obowiązki, którzy celu wielkiego życia nie widzicie przed sobą, a między nami co chcemy być ofiarnikami i kapłanami idei, trudne porozumienie.
Izydor począł się śmiać.
— O mój Boże, zawołał — jaki pan jesteś młody! jak naiwny.
— Nie jestem sam, po zamną są inni.
— Spytaj, czy długo pójdą z wami, do pierwszego guza... ale wola twa? Złudzenia młodości czemś przecie przypłacić należy.
Zrobisz, co chcesz, tylko do mnie gniewu nie miéj...
— Gniewu nie mam, litości się nie zaprę, rzekł Sławek.
Izydor, który już i tak był czerwony apoplektycznie, zsiniał cały.
— Litości! rozśmiał się, wstając... na cały głos... kochany panie, jeśli komu nad kim, to mnie nad wami by się ulitować należało... Cha! cha! cha!
I odparł...
Rozmowa dosyć głośna, na wpół może słyszana z pierwszego pokoju, kilku ciekawych ku drzwiom napędziła, zaraz po Izydorze, wszedł Samiel, który przypadkiem przechodząc, znalazł się na chwilkę w restauracyi.
— A! Jakże to dobrze, że ja cię tu znajduję, rzekł wbiegając... zmiłuj się, mów mi co myślisz? co robisz! najdziwniejsze pogłoski obiegają po mieście. Hrabina na ciebie skwaszona.
— Czy się ciebie o co wypytywała?
— Tak... trochę — rzekł Samiel...
— Całe miasto plecie o Lenie, dodał na ucho.
— Pleść wolno, odparł Sławek...
— Ale cóż ty na to? radzisz co?
— Dotąd nic jeszcze... i na włos z wytkniętéj drogi nie schodzę...
Samiel radby był wybadać, czy Sławek dostał już odprawę, którą przeczuwał, ale nie śmiał.
— Przyjdziesz wieczorem? zapytał Młyński.
— Zobaczę... tak na chwilę... odparł, żegnając go Samiel, który nie przyznał się, że szedł na obiad do hrabinéj.
Na prędce zjadłszy, Sławek wyszedł, na chwilę zabiegł do Leny sam... jeszcze, aby ją uspokoić, ale w domu jéj nie znalazł, powiedziano mu, że poszła na repetycyą. Ztamtąd powrócił do domu, zajął się przygotowaniem do przyjęcia swych gości i czekał,
Bardzo długo nie było nikogo, późno wreszcie kilka osób się ściągnęło. Po twarzach znać było, że nad niemi pracowano w mieście. Drabicki nie zaniedbywał żadnego wpływu... Wielu z najgorliwszych w czasie wieczerzy nie stawili się wcale, inni przyszli w usposobieniu opozycyjném, kilku z gotowemi planami własnemi i programatami, przynoszono artykuły, wiersze kuzynków i kuzynek do poumieszczania w felietonie, rozprawy o propinacyi obszerne... stosy rękopismów, które najwłaściwiéj było oddać na ogień. Sławek znalazł się wśród cale nie spodziewanych komplikacyi. Dziennik jeszcze nie istniał, a już zarzucano go chorobliwemi owocami miłości własnych, z któremi nie wiedzieć było co począć.
Wniesiono wreszcie, usunąwszy na stronę kwestye szczegółów, główną co do postępowania z Drabickim, który już nienarodzony jeszcze dziennik podminowywał.
Zdania były podzielone... Niektórzy powracali uparcie do kija, jako do jedynego argumentu przeciwko potwarzy, drudzy radzili ignorować, inni zbesztać. Nie było o czém mówić. Stronnictwo nowego dziennika na ostatek zgodnie uchwalono uczynić zupełnie nie zależném od już istniejącego, nie prowadzić polemiki, milczeć o niéj, robić swoje.
Wszyscy niemal akcyonaryusze, na późniéj odłożywszy wypłaty, prosili Młyńskiego, aby ich zastąpił tymczasowo... Sławek tegoż dnia po rozejściu się gości, którzy bardzo spieszyli jakoś, napisał do dzierżawcy, aby mu bądź co bądź... i ma jaki zechce procent i warunki, dał zaliczkę...
— Trzeba umieć uczynić ofiarę dla szlachetnego celu! mówił w duchu... Niepodobieństwém jest, aby kraj jéj nie uznał, a gdyby i tak było, sumienie mi powie, pokonałeś powinności? A zatém... bez wahania naprzód!


Następne dni spłynęły na pracy nieustannéj, Sławek przeniósł się z nią do Leny, którą zastał nazajutrz z oczyma czerwonemi jakby od łez, ale czulszą niż kiedykolwiek. U niéj założył sobie kancelaryą prywatną, pisał listy, posługiwał się jéj ładnym charakterem do ich przepisywania, słowem rozgościł się tu jak w domu. Można miarkować, że każdy krok jego teraz śledząc, dobrzy ludzie zrobili z tego rzecz potworną. I było w istocie położenie to fałszywém, nie wytłomaczoném, choć w prostocie ducha Sławek nie znajdował w niém nic nagannego.
— Słuchaj siostro, odezwał się trzeciego dnia, wstając od stolika... tak mi z tobą dobrze, a tak mi ciebie żal, że tak ubogo i nie wygodnie się mieścisz... pozwól, żebym ci jedną prośbą się naprzykrzył...
— Ja także miałabym prośbę do brata — odparła nie śmiało Lena...
— Mówże naprzód, ja potém, zawołał Sławek, słucham...
— Nie, nie... ja potém — przerwała Lena, co mówić chciałeś?
— Rzecz niezmiernie naturalną, podchwycił Młyński, a jednak gdy teraz mam ją powiedzieć, wydaje mi się śmiałą. Oto myślałem sobie, jesteśmy bratem i siostrą... wszystko między nami wspólne... Za cóż ja mam mieć do zbytku... a ty... cierpieć niedostatek...
Lena zaczerwieniła się i zakryła oczy.
— Dość! zawołała — dość! w świecie aniołów... na innym, nie na naszym, wszystko by to było naturalném i sprawiedliwém... ale tu! tu! ja inaczéj obronić się od potwarzy nie mogę, tylko ubóstwém mojém... Wiesz ty, co niepoczciwi mówią na mnie i na ciebie?...
— Wiem, rzekł Sławek — czy cię to boli?
— Mnie! rozśmiała się boleśnie Lena — mnie? o mój bracie! ja nie to już przeżyłam! ale mnie idzie o ciebie, o ciebie... ja chcę, byś w oczach świata był tym moim ideałem wielkim i niepokalanym...
— To trudno — zawołał Młyński, potwarz już mnie obluzgała... Nie sądź tylko, ażebym na nią zabolał nawet...
— O i ja wiem! z uczuciem mówiła Lena — ty zniesiesz wszystko, boś czysty, ja zniosę, bom niewinna, przecież, przecież bracie... stać tak pod pręgierzem ciągle.
— A! prawda! dla ciebie.
— Nie! tobie, tobie! łamiąc ręce, coraz gwałtowniéj mówiła Lena... Ja jestem niczém... tyś nadzieja przyszłości, ty przedstawiasz młodzież, szlachtę, cały stan i pokolenie, tobie nie wolno lekceważyć opinii...
Ja! takich Len... Helen, Magdalen na świecie tysiące... Jesteśmy, jak na łące kwiaty, które zdepce przelatujący rumak,... a nowe odpuszczą... Lena jutro będzie tak dobrze zapomnianą istotą, iż nikt nie wspomni, że żyła... Ty, ty masz posłannictwo... obowiązki... a siłę stracić musisz, gdy choć nie słusznie szacunek ci odejmą...
— Do czegóż to zmierza? spytał Sławek chmurno...
Lena widząc go podraźnionym, przystąpiła łagodna, pokorna, błagająca...
— Mój panie! mój bracie... siądź i posłuchaj cierpliwie. Nie myśl, bym się drożyła z sobą i ofiarą? czego? cnoty, w którą nikt nie wierzy!! Idzie mi o ciebie! o ciebie...
Wiem, że krzyczą na Sławka za mnie. Sąż ci ludzie w stanie pojąć, że może być miłość czysta, anielska, braterska! a tak święta, że się już nawet nie lęka upadku!! Otóż ja niechcę, aby na Sławka krzyczano.
— I dla tego — przerwał ironicznie Młyński, porzucę go, gdy on niema brata, ani siostry, ani przyjaciela, ani żywéj duszy... która by go pocieszyć, podzielić troski... z nim... podtrzymać go chciała?? nieprawdaż?
— Nie — nie... mówiła, wzdychając Lena — nie porzucę go... ale... poradzę coś.
— Cóż poradzisz biedna...
— Trzeba się rozstać na pozór — tak — mówiła Lena... trzeba się widywać inaczéj, trzeba kłamać, kiedy ludzie prawdzie nie wierzą... O! nie uwierzą nigdy, ażebyś ty był uczciwym, a ja kochając cię, szanowała miłość naszą... braterską... dodała po cichu... Bracie! kłammy, Bóg, ja wiem, kłamstwo przebaczy!! niech ono spadnie na mnie!
— Jakże? cóż myślisz...
— Ja, niedawno aktorka! zmyśliłam sobie komedyą... Grałam już nie raz role młodych chłopaków... Będę do ciebie przychodzić przebrana... za mężczyznę...
Sławek rozśmiał się smutnie.
— Na co nam te komedye — ja niedbam o ludzi.
— To ja za ciebie dbać muszę, odpowiedziała Lena. Jedno z dwojga, albo ja ucieknę, tak, że mnie nie znajdziesz, a skosztowawszy życia z tobą, umrę i uschnę z tęsknoty... albo musisz mnie posłuchać...
Sławek uczuł dopiero w téj chwili, jak w przeciągu krótkiego czasu przywiązał się już do niéj... Groźba ucieczki już przeraziła go...
— Ucieczką byś mnie téż zabiła! zawołał — ja téj twojéj siostrzanéj potrzebuję duszy... ani myśl o tém!
Lena pocałowała go w rękę i łza jéj spadła na nią.
— Więc pozwól jak ja chcę!
— Ale to niepodobieństwo...
— Nikt mnie nie pozna! zaręczam! przysięgam...
— Nas szpiegują — przerwał Sławek, wolę nie taić się i stawić im czoło, aniżeli udawać, kryć się i przez to jeśli nie do błędu, przyznawać się do pozoru winy...
— A jednak inaczéj, wierz mi, być nie może... nie może...
— A! świat ten! świat przeklęty! wołał Sławek, chodząc po pokoju.
— Na ten raz nie przeklinajmy go, ani mu się dziwujmy, ma on może słuszność. Nikt z nich nie był w sercu mojém, znają mnie z pogłosek, mogąż uwierzyć, bym uboga nie korzystała z ciebie, bym ambitna nie chciała usidlić, bym wolała być ofiarą niż nikczemnicą. Ja się nie dziwię, że oni nie wierzą, któż zna człowieka? Ja im przebaczam... ale z tego właśnie powodu, mam do ciebie prośbę i zaklęcie, jesteśmy siostrą i bratem, pozwól mi być z tego dumną... i nigdy, nigdy nie pomyśl nawet... byś mi w czemkolwiek dał... poczuć litość nad ubóstwem mojém. Ja chcę być ubogą aż do nędzy, aby ciebie być godną!!
Mówiła i oczy jéj pałały... Sławek szlochał rozczulony i przejęty...
— Jedna sukienka od ciebie jużby mnie jak szata Nessusa paliła! Nie! nigdy!
— To okropne! rzekł Sławek, więc ty się będziesz męczyć a ja rozrzucać... ty cierpieć, ja używać i patrzeć na niedostatek.
— Z którym ja będę szczęśliwa! zawołała Lena... Inaczéj — mówię ci — ucieknę... bo to już nie będzie braterstwo, ale upokorzenie...
— Nie mów o tém, dość! dość! zawołał Sławek... panujesz już nademną!
— Ja tego nie chcę! przerwała dziewczyna ogniście — ja panować nie myślę, nie mogę, bom służebnica twoja, boś ty panem i słońcem mojém...
Ile razy Lena wpadała w taki zapał, Sławek czuł się nad wyraz pomięszanym... i w téj chwili zarumienił się, nie dając jéj mówić, chwycił za rękę, pocałował... ale bojąc się sam siebie, brał za kapelusz aby odejść.
— Czekaj — odezwała się Lena wstrzymując, postanówmy coś. — Najmiesz sobie mieszkanie... prawda? Nie przyjdziesz już do mnie... ale znajdziesz mnie u siebie... gdy zatęsknisz... tam, gdzieś w kątku... chłopiątko biedne... Utnę włosy!
Lena miała warkocz przecudny, Sławek zakrzyknął, ona się uśmiechnęła. — Tak mi dokucza!! rzekła, tak mi cięży!
— Ja nie pozwolę...
— No! to nie! nie... do zobaczenia!! Przyjdź tylko raz... dać mi wiedzieć, gdzie mam szukać ciebie.
— A teraz... idź!
Młyński poczuł rączek dwoje na swych ramionach, zdawały się go wypychać a przyciągały i trzymały, do jednéj z nich przyłożył usta i cały pomięszany... Odszedł...


Salon hrabinéj Drejssowéj wyglądał bardzo poważnie, był przyciemniony nieco, a wszystko co go zdobiło, nosiło na sobie cechę jakiéjś nieubłaganéj surowości sztywnéj i zimnéj. — Na ścianach było parę czarnych brzydkich obrazów z historyi biblijnéj i parę sztychów Ary-Schäffera prześlicznych w czarnych ramach... na stole nieco broszur francuskich. Monde, Univers, parę dzieł L. Venillot’a i różne cyrkularze do rozdawania... Godłami świętobliwemi ubrane były szafy rzeźbione, zajmujące część ściany i konsolki po rogach... Chłód przejmował, wchodząc do niego...
O szaréj godzinie przy wielkim krągłym, mahoniowym stole, na kanapie siedziała sama hrabina... a przy niéj czcigodny Sopoćko... pochylony był nieco, gdyż prowadził rozmowę, która nie powinna była być słyszaną przez kilka osób... znajdujących się w salonie. Twarz jego wyrażała jakieś uczucie dziwne... niby rozgorączkowaną ciekawość.
— Ale tak jest, mówiła hrabina, wiem z najlepszego źródła, po tym artykule w gazecie, który nie był zły...
— Nie był zły — potwierdził Sopoćko.
— Dała mu hrabina odprawę formalną i pokazała drzwi...
— Pokazała drzwi!! wtórował stary, no proszę...
— Dała mu do wyboru, albo aktorkę porzucić...
Sopoćko spuścił głowę na wspomnienie aktorki.
— Albo nie wracać... Dziewczyna, która się w nim słyszę kocha, zrobiła matce scenę, nic nie pomogło... Młyński się obraził i poszedł.
— Ale któż go zastąpi? spytał Sopoćko cicho, boć przecie wiadomo, że na niego rachowała w projektach...
— Nie bój się! ładna kobieta, a zalotna i nie skrupulatka, bez religii, albo raczéj z taką, jaką one wszystkie mają... która im do niczego nie przeszkadza... znalazła zastępcę łatwo... Już tam jest Samiel...
— Ale Samiel, począł Sopoćko głośno i doszeptał tak cicho, że go już słyszeć nie było można...
— No, tak! ja to wiem — odparła matrona, a cóż to ma do tego. Znasz teraźniejszą młodzież... wszystko to zgniłe, zepsute...
— A! tak! zepsute! bez wiary!!
— Nic pani nie słyszała o tym ich dzienniku?.. spytał po chwili stary...
— Stoją słyszę przy swojém... a już to wiem, że będą pisać przeciwko władzy doczesnéj i św. Pietrzu... o! to wiem...
— Ale czyby nie było sposobu Sławka tego opamiętać, nastraszyć, nawrócić, zawsze to zgorszenie... i na ludzi słabych zasad podziała... rzekł Sopoćko.
— A! no! byłby sposób... byłby...
— Jakiż? spytał stary, przysuwając się.
— Wszak ten kanonik, który tu mieszka u Bernardynów... to jego pierwszy nauczyciel, gdyby on chciał... gdyby przemówił...
— Kanonik! co! rzekł Sopoćko, to stary dziwak. Jest pobożny, uczciwy, niema co mówić, ale prawdziwego ducha kapłańskiego niema... Coś w głowie pokręconego.
— Ja to wiem i J. Ekscellencya zna go z téj strony, dla tego mu odebrano probostwo i oddano wikaremu, który jest z naszéj ręki... Jednak gdyby kanonikowi powiedzieć, że się chłopiec rozpuszcza... że w teatrze ma stósunki, że dziennik będzie antykatolicki i liberalny... może by go zreflektował. Waćpan znasz kanonika...
— Zmam... tak — ale unikam... Jest to, potrzeba pani wiedzieć, nieprzyjaciel Jezuitów! Ksiądz a nieprzyjaciel Jezuitów, dość powiedzieć, to go charakteryzuje.
— Gdyby z drugiéj strony... zawołała hrabina... ale to niepodobieństwo...
— Co takiego? spytał Sopoćko...
— Kazałam się pilno dowiadywać o tę aktorkę, z którą on żyje... mówiła hrabina... ją tu znają. Była to sierota, dziewczyna poczciwa, w kilku domach służyła za guwernantkę... charakter egzaltowany... poetyczny... nawet dosyć po swojemu religijna... Gdyby w niéj obudzić można chęć wstąpienia do klasztoru?... nie jest to niemożliwe, ale trzebaby bardzo zręcznéj osoby, bardzo zrazu wyrozumiałéj... żeby jéj nie spłoszyła...
Sopoćko zaciął usta, słysząc to, wahał się długo, hrabina spojrzała na niego.
— Wszak to ta jakaś panna Prater? spytał.
— Tak! ją tu młodzież nazywa Leną... po cichu szepnęła hrabina, która wiedziała wszystko...
— Przykro mi to wyznać — rzekł Sopoćko... ale to... ale to...
— Co? zapytała pani Drejssowa. — Cóż?
— To jest moja rodzona siostrzenica, tylko panię zaklinam na wszystko, o największy sekret.
Hrabina za rękę go chwyciła, tak ją to wyznanie zdziwiło...
— Co mówisz? nikt o tém nie wie...
— Nikt w świecie... ale to nieszczęśliwa tajemnica familijna... Jéj matka była moją siostrą rodzoną.
Westchnął.
— Okoliczności... wypadki, słowem, że poszła za mąż jak najnieszczęśliwiéj i familia... i — ja — musieliśmy z nią zerwać. Z tego powodu umarła w nędzy... a ja już córką się nie opiekowałem z powodu... iż... tego... gdyż... znalazły się osoby dobroczynne... Ja bym był temu zadaniu nie podołał... a lękałem się, ażeby dziewczyna i mnie nie była ciężarem i nie zaniedbała się.. znalazłszy niby opiekuna... Do tego, widzi pani hrabina — sam jestem bardzo ubogi... to jest niemajętny... I dla tego nie mówiłem wcale o pokrewieństwie, o którém ona niewie nawet...
Hrabina bardzo surowo spojrzała na Sopoćkę, ale stary westchnął, ręce złożył, zrobił minę pobożną i nią pokrył resztę...
— Uczyniłem to, dodał, jedynie dla jéj dobra, dla nadania hartu charakterowi... Późniéj, gdy się nie powiodło jéj wychowanie... te awantury różne... już niechciałem się nawet przyznawać, osobliwie do... aktorki.
— Ale zmiłujże się, gorąco zawołała hrabina, masz prawo i obowiązek wyrwania jéj z tych szpon szatańskich, z teatru... a nawet na jakiś czas zamknąć w klasztorze... na rekolekcye... właśnie taka egzaltowana, młoda osoba... pod wrażeniem błogiém... klasztoru, miejsca świętego, osób bogobojnych, mogłaby nabrać powołania do tego stanu. Cóż ona ma lepszego do czynienia na świecie! To miejsce dla niéj.
Sopoćko szeptał — Zapewne! zapewne! a po chwili rzekł.
— Wiadomo pani, że i do klasztoru... to są instytuta dziś zubożałe, złupione przez chciwość... potrzeba by kosztów... funduszów... a ja... prawdziwie.
Sopoćko był ponury, znać sobie wyrzucał, że się przed hrabiną wygadał, niespodziewając się, aby taki obrót wzięły rzeczy.
— Mój kochany Sopoćko, mówiła hrabina z zajęciem gorączkowém... ja ci się dziwię, żeś ty nie wpadł na tę myśl, którą ci obowiązek wskazywał. Jakże! wuj! rodzony wuj! jedyny opiekun. Jakeś się tylko przekonał o jéj płochości, powinieneś był użyć władzy ci danéj od Boga! powinieneś był — dawno. Ty! człek tak świętobliwy!
— Pani dobrodziejko — zawszem się lękał nawet zetknięcia z tym światem zgubionym.. Czybym ją potrafił uratować lub nie... a koszta...
— Cóż znowu, koszta! co tam o tém myślisz. Dam chętnie! Na to się znajdzie zawsze... ale zważ, to obowiązek sumienia! ja od tego nie odstąpię...
— Hrabino dobrodziejko! ale skandal! Moja siostrzenica w teatrze! od tak dawna!
— Mógłeś o tém niewiedzieć wcale...
— Na mnie spadnie cień...
— Żaden, my cię obronimy, uczynimy ci z tego zasługę owszém. Mój Sopoćko, ja od mojéj myśli nie odstąpię, ją potrzeba osadzić w klasztorze! Daje skandal publiczny! — Nie można tego tak zostawić.
Sopoćko przeklinał zapewne chwilę, w któréj niepotrzebnie w zaufaniu się zbyteczném wygadał. Znał nadto hrabinę, by się mógł spodziewać, wybić jéj to z głowy... Lubiła się opiekować, nawracać a szczególniéj, jeśli to wiele hałasu narobić mogło. Dla niego zaś, tylko nieprzyjemności płynąć ztąd miały. Sama tajemnica, którą okrywał swe pochodzenie, już przez to w części musiała być nadwerężona... Smutny spuścił głowę.
— Zaklinam panią, rzekł — o największy sekret... ja potrzebuję się namyślić.
— Ale straciłbyś cały mój szacunek! z przyciskiem odezwała się pani Drejsowa. Kochany Sopoćko — ja wszystko tak urządzę, żeby ci to najmniejszéj nie zrobiło nieprzyjemności, nie naraziło na żadne wypadki, ale jako wuj musisz wystąpić. Prawo jest za tobą... Teatr! skandal!... osadzimy ją w klasztorze, a siostra Adelaida... ją nawróci... Samo powietrze tego świętego ustronia.. wyrwiemy duszę ze szpon szatana! Jakżeś ty mógł cierpliwie i obojętnie na to patrzeć... ja niepojmuję.
— Bo ja... w istocie... nie rychło się dowiedziałem, o — o sierocie téj! skłamał Sopoćko.
Staruszka spojrzała nań milcząco.
— Naturalnie, żeś chyba nie wiedział, inaczéj byłbyś niewytłómaczony... ale to się jak najnaturalniéj rozwiąże wszystko... Gdyby był opór, ja biorę na siebie, że ci ją wydać muszą, a ty władzą opiekuna, wuja, zażądasz, aby była oddana do klasztoru...
Zresztą naradzimy się jutro rano... Ale z góry ci mówię — nie ustąpię. Wtém przystąpiła panna Karolina w okularach i rozmowa się przerwała, Sopoćko wstał blady jak ściana.
— Otóżem się potrzebnie wyrwał, rzekł w duchu... O! język nieszczęsny... ale żal był po czasie — niestety!


Ks. Kanonik żył, jak mówiliśmy w klasztorze, zajmował on w nim parę celek ubogich, ciasnych, smutnych, ale bogobojny prawdziwie staruszek, zgadzający się téż z wolą Bożą we wszystkiém, złe i dobre przyjmujący z uśmiechem — nigdy nie dał nawet poznać po sobie, żeby mu ta degradacya niesłuszna, to wygnanie do miasta, zbytnie ciężyło. Gdy mu bardzo stało się smutno na duszy, wówczas zamknąwszy drzwi, klękał pod krzyżem i wypłakał się przy modlitwie, od któréj wstawał wesoły i pocieszony. Ci co go bliżéj znali, mogli ocenić głąb téj pięknéj, spokojnéj, prawdziwie chrześcijańskiéj duszy, gołębiéj niewinności i prostoty; dla obcych była to niepoczesna figurka milcząca i zamyślona, na którą mało kto zwracał uwagę. Żył téż kanonik bardzo samotnie i czas spędzał na czytaniu, modlitwie i przechadzkach. U wyższego duchowieństwa wcale w łaskach nie był. Zadziwić się musiał mocno, gdy jednego z tych dni kleryk przyszedł go prosić nazajutrz na herbatę do ks. Sufragana... Godność tę piastował podówczas duchowny zaledwie lat trzydzieści mieć mogący, potomek znakomitéj niegdyś rodziny, wychowany w Rzymie, monsignor już, prałat domowy Ojca świętego... człek zacny, należący jednak nie do tego duchowieństwa zrosłego na ziemi naszéj, w obyczaju polskim, — ale do przywożącego z sobą francusko-włoskie obyczaje, teorye i tradycye z za morza.
Spędziwszy długie lata w Rzymie i na rozmaitych misyach, monsignor, zaledwie teraz uczył się na nowo swojego języka, z trudnością stósunki miejscowe i zwyczaje odwieczne pojmując. Każdy z kościołów katolickich, do wielkiego świata jedności należących, miał, jak wiadomo, przy dogmacie jednym obyczaje i dyscyplinę wielce różną, na któréj ukształtowanie się wpływał przez wielki charakter narodowy. W łonie katolickiéj jedności i związku była niby federacya kościołów i wielka harmonia a nie monotonia... jakiéj dziś po nich wymagają, zbyt ściśli ultramontanie... Dla tego i biskupstwa i kapitały, obsadzane były prawie bez wyjątku ludźmi miejscowymi, w żywym stósunku z krajem będącymi, znającymi go... posiadającymi tajemnicę władania sercami...
Monsignor, zresztą najzacniejszy człowiek w świecie, miał tę wadę wielką, że był obcym wśród tego, co go otaczało, ale z dobrą wolą, jaką okazywał nauczenia się kraju i obyczaju, mógł bardzo przyjść do porozumienia z nim. Tymczasem stósunki familijne, wychowanie... wszystko go zbliżało do arystokracyi, do wyższych klas społeczności i poniekąd utrzymywało w odosobnieniu, bo bywając po salonach tylko, i mówiąc po francusku, trudno się nauczyć — po polsku.
Monsignor był bardzo pięknym, młodym mężczyzną i jak na duchownego, może nadto o tych darach Bożych pamiętał. Włos miał kruczéj czarności, rysy regularne, rączki białe i bardzo wypieszczone, figurę zgrabną, nosił się elegancko, ubierał wdzięcznie i z efektem. Każdy ruch jego, czy w prywatném towarzystwie, czy u ołtarza, zdawał się obrachowany, tak był pełen gracyi i uroku. Nie bardzo majętny zrazu, najosobliwszym trafem już po wyświęceniu otrzymał znaczny spadek po wuju i teraz mógł żyć na bardzo pięknéj stopie, czego téż uczynić nie zaniedbał. Miał karetę wiedeńską, parę koni arabskich, dwóch lokajów, kamerdynera i lokal przepyszny... Przyznać mu należy, że uczynił wiele dobrego, że był przystępny dla ubogich, miłosierny, łagodny, że miał poruszenia serca najzacniejsze... ale obok tego wszystkiego był niezmiernie surowym w rzeczach ortodoksyi, a nawet w tych, w których jako in dubiis.. kościół orzeka — libertas.
Kanonik znał monsignora zaledwie z kościoła, z zakrystyi, w któréj ilekroć go spotkał, stawał w kątku ze swą wyszarzaną sutanną i butami kozłowemi, znał go z karety... nawet z jego jałmużn obfitych... ale osobiście... tak mało jak nic. Załamał ręce i w rozpaczy prawie myślał, jak wejdzie na te salony... i co tam robić będzie.
— Nie mógł mi większéj psoty wyrządzić, mówił w duchu — jak czyniąc mi tę grzeczność... Ale odmówić... nie wypada! nie można... powiedzą, żem dumny, że się buntuję, że sierdzę się na nich... panu Bogu ofiaruję i... pójdę.
Kanonik tak dawno w odwiedzinach nie bywał nigdzie, że gdy mu przyszło z kufra dobyć nową rewerendę... płaszcz... z pudełka distinctorium zaśniedziałe, z szafy buty zeschłe... wszystko nosiło ślady zbyt długiego spoczynku.. Kapelusz był rudy; a chustka od nosa, najlepsza! miała dziury, które umiejętnie dyssymulować należało...
Gdy nadeszła godzina, cichą odmówiwszy modlitwę, pociągnął się ks. kanonik ku domowi, w pobliżu katedry zajmowanemu przez monsignora.. Już wschody mieszkania imponowały... w pierwszych drzwiach stał Szwajcar skromnie ubrany, na stole przy nim leżała księga do zapisywania odwiedzin. Wschody okryte dywanem, prowadziły na piętro, gdzie lokaj znowu w czarnym fraku otwierał...
Mieszkanie było dosyć obszerne, a że gospodarz w czasie długiego we Włoszech pobytu zajmował się równie archeologią i sztuką jak teologią... ściany okrywały obrazy... na sprzętach pełno było włoskich pamiątek i marmurów. Wprawdzie nic pogańskiego i świeckiego nie mięszało się do tych zbiorów... ale one nadawały jakąś barwę światową mieszkaniu...
W trzecim dopiero salonie, dywanami wysłanym, gdzie mieściły się najkosztowniejsze obrazy, Chrystus Bonvenuta... w szafach mozaiki i naczynia XVI wieku, Monsignor siedział na kanapie, a przy nim na fotelu Cavaliere Sopoćko... w czarnym fraku. Gospodarz miał na sobie suknię czarną z guziczkami palowemi, z koronkowemi mankietami, krzyż złoty na piersiach i fioletowe tylko pończochy.
Postrzegłszy przygarbionego, śrebrnowłosego staruszka, który kapelusz trzymając w drżących rękach i chustkę w roztargnieniu wyjętą a świecącą dziurami, monsignor wstał, pospieszył przeciw niemu niezmiernie grzecznie, uprzedzający, uśmiechnięty i posadzić go chciał obok siebie na kanapie, ale skromny starzec, nie przyjął tego honoru i siadł opodal na krześle. Monsignor był tak bardzo grzeczny, iż w wyszukanych jego komplementach, czuć było straszliwy chłód tylko...
Była to owa znana grzeczność monarchiczna, gdy idzie o zyskanie wpływowego człowieka, który zresztą... na chwilę potrzebny tylko... zawadza.
Sopoćko raczył się przypomnieć z równie obrachowaną grzecznością.
— Ks. kanoniku, rzekł wesoło monsignor, (z obcymi zawsze zachowywał tę urzędową wesołość) — dla czego się tak zamykacie, że was nigdzie i nigdy oprócz kościoła widzieć nie można?...
— Stary jestem Ekscellencyo, stary i nie zdatny światu. Pan Bóg mnie przyjmuje takim, jakim jestem, ludzie są mniéj wyrozumiali...
— Ale i ludzie i towarzystwo różne przecie, a są między niém i tacy, liczę siebie do nich, którzyby ks. kanonika radzi widzieli i zbliżyli się doń.
Staruszek dziękując ze złożonemi rękami i zawsze na widoku będącą tą chustką dziurawą, skłonił siwą głowę. Zaczęto mówić o nowinach z Rzymu, o mieście, o roku... o tém i owém. Sopoćko był małomówny i milczący. Wśród saméj rozmowy kamerdyner otworzył podwoje drugiego pokoju, w którym podano herbatę i rodzaj wieczerzy. Stół nakryty starannie, błyszczący od srebra i szkła, oświecony lampami, wydawał się dziwnie kanonikowi, który swe obiady jadał na małéj serwetce i wyłupanych talerzach.
Monsignor wziął go pod rękę i wprowadził z sobą, sadzając z jednéj strony Sopoćkę, z drugiéj jego... Daléj usiadł przybyły kapelan i sekretarz Jego Ekscellencyi. Przy herbacie i postnych przekąskach bardzo smacznych i wytwornych rozmowa znowu ciągnęła się o rzeczach ogólnych... Kanonik mało jadł, był zakłopotany, a choć nic nie oznajmowało, aby był zaproszony z innego powodu oprócz grzeczności, przeczuwał jednak zawsze, iż to bez celu i interesu obejść się nie może... Ku końcowi herbaty kapelan odszedł, sekretarz się wysunął, słudzy znikli i monsignor gości swych nazad wprowadził do salonu. Kanonik liczył bijące kwadranse na wspaniałym zegarze, który komin przyozdabiał, myśląc, kiedy mu wyjść będzie wolno, gdy przerywane gawędki o tém i owém, padły na mediae res, na bieżące miejskie wypadki. Sopoćko zaczął mówić o zgubnym wpływie dziennikarstwa na społeczność, i wyraził się, że nowy przez stronnictwo liberalne, nieprzyjazny kościołowi założyć się mający dziennik, rodzi wielkie obawy.
— Któż to stoi na czele tego? spytał monsignor.
— Na nieszczęście potomek bardzo zacnéj rodziny, syn świętobliwéj matrony, którą znać miałem szczęście, pan podkomorzyc Młyński...
— Młyński! zawołał kanonik mimowoli, zdziwiony nieco — Młyński!
— Widzę, że się Wielmożny Pan Dobrodziéj dziwisz temu, ja także, mówił Sopoćko, ale sądzę, że go podejściem do tego skłoniono... młody, nieopatrzny człek dał się na lep wziąść błyskotliwym ideom... wieku...
— Czy ks. kanonik zna Podkomorzyca? zapytał monsignor.
— Ja? ale to mój uczeń, najukochańsze dziecię moje — zawołał kanonik, a znając go od pierwszéj młodości, wiedząc o głębokiém jego uczuciu religijném, pomnąc przykłady domowe, nigdybym nie sądził, aby się w coś bezbożnego miał wdawać.
— Za pozwoleniem — przerwał Sopoćko... ja niepowiadam, żeby dziennik miał być bezbożny. W takim razie nie był by niebezpiecznym, bo kraj by go odrzucił... Będzie on niby katolicki, a pełen tolerancyi, będzie głosił zasady równouprawnień wszystkich religii, małżeństwo cywilne... mięszane... i t. p. banialuki... które ludzi z drogi ścisłéj powoli odwodzą i ostudzają w nich wiarę!!
Kanonik zamilkł chwilę — monsignor spojrzał z ukosa na niego i dodał.
— W istocie, nic nie ma niebezpieczniejszego nad te książki i dzienniki, które pod płaszczem jakiegoś idealnego chrześcijaństwa wydają kościołowi wojnę nie otwartą, ale podjazdową...
— Ale mój mości dobrodzieju — począł kanonik łagodnie — ja tam o dzienniku nic nie wiem, znam tylko człowieka, i za niego ręczę, że jest katolikiem i Polakiem dobrym, co jedno znaczy...
Monsignor uśmiechnął się.
Już jak tylko katolikiem jest, to dosyć... katolik ojczyznę ma w Rzymie na ziemi, a po zgonie, jeśli Bóg da, w niebiesiech...
Kanonik umilkł przestraszony niemal, chustką otarł pot z czoła, w dysputy się wdawać nie miał ochoty...
Sopoćko dźwignął go z tego ciężkiego nieco położenia.
— Jeśli ksiądz kanonik go zna, rzekł powoli, warto by było, ażeby go zreflektował i od jego zamiaru odwiódł... wiele złego uczynić może...
Staruszek się zamyślił.
— Mój mości dobrodzieju, rzekł po chwili, ja te rzeczy po staremu widzę i po staremu może a błędnie pojmuję... Ale nie przypuszczam, aby wiekuistéj prawdzie kościoła swoboda rozpraw i zdań zaszkodzić mogła. Wiem to, iż wszelkie duszenie idei wykłuwającéj się z wieku czyni ją tylko silniejszą. Gdziekolwiek ona jest prześladowaną, tam nabywa potęgi. Owszém dać jéj wynijść z ciemności na światło, walczyć z nią i nie lękać się...
— O kościół, to pewna, lękać się nie mamy potrzeby, przerwał monsignor, ale iluż to ludzi łatwowiernych pada ofiarą téj swobody.
— Mój mości dobrodzieju — odparł zapomniawszy Ekscellencyi kanonik... jak w wielkich wojnach dla ludzkości przyszłość lepszą mających wywalczyć, nikt nie liczy ofiar, co padną na placu, tak i tu dla ocalenia kilku istot słabych, nie godzi się poświęcać sprawy kościoła. Musi on zwalczyć opozycyą, a nie pokona jéj tylko w walnéj bitwie, pocóż ją opóźniać i zwłóczyć?
Argument ten w prostocie ducha wyrzeczony, doniosłością swą zdziwił p. Sopoćkę, zdumiał nawet monsignora... na chwilę, ale nadto był wprawny dyalektyk, ażeby nim dał sobie usta zawiązać.
— Jest to bardzo słuszna uwaga, rzekł, jeśli podobne przypuszczonym premissa przyjmiemy... ale ja nego majorem; i nie sądzę, aby walka była konieczną, nieuchronną, i żeby przez nią przechodzić potrzeba...
— Może się mylę, rzekł kanonik pokornie, ale tak.. tak mi się zdawało. Historya świadczy, że nigdy nad fałszem nieotrzymano zwycięstwa, dopóki on był tylko in potentia; dopiero gdy wzrósł, spotężniał i jak aniołowie upadli porwał się na prawdę... blask jéj i siła strącić go mogła w przepaście. Pan Bóg téż nie wstrzymał aniołów, chociaż wiedział o ich buncie, ale dał im się podnieść, by ich zdruzgotać. Ta walka niebieska jest prototypem, jest symbolem walk ciemności ze światłem... na wieki wieków...
Kanonik powiedział to skromnie, cicho, ale monsignor słuchając z uwagą, tak był uderzony pięknością myśli, iż pochwycił go z młodzieńczą nieco żywością za rękę i uścisnął. Sopoćko osłupiał zupełnie. Nie spodziewał się on wcale takiego wystąpienia i tak dziwnego zwrotu; spojrzał na Ekscellencyą jakby żebrząc posiłku... Króciuchna chwila milczenia nastąpiła.
— Jest to myśl bardzo piękna, ks. kanoniku, ale w życiu praktyczném ludzie pojedyńczy mają obowiązki, o których dla teoryi historycznych zapominać nie powinni. Sam Bóg prowadzi i kieruje losami kościoła, my musimy pojedyńczych żołnierzy ochraniać od szwanku.. myśmy Chrystusowym ambulansem.
— Tak jest! tak jest! rozgrzany rzekł kanonik, to nasze posłannictwo... pocieszać, słodzić, nieść ulgę... chronić odezłego.
— Z tego tytułu, przerwał Sopoćko niecierpliwie trochę, winienbyś ks. kanonik dawnego swojego ucznia zreflektować i ku lepszéj zwrócić drodze.
Staruszek spojrzał i rzekł — o! chętnie spróbuję...
— W życiu wszystko się wiąże i trzyma... mówił daléj Cavaliere Sopoćko... póki żyła matka, nigdyby nie śmiał i pomyśleć nawet o takim brudnym zawodzie.. Ten nieszczęsny zawód go pobratał z ludźmi płochymi, a ich przykład wciągnął i w... stósunki cale nie zaszczytne i niebezpieczne...
— Niebezpieczne!! zawołał kanonik, składając ręce... niebezpieczne...
Sopoćko znaczącém milczeniem potwierdził swą mowę i ciszéj dokończył...
— Rozpuścił się zupełnie... skandal publiczny... żyje z kobietą płochą...
Kanonik aż się porwał z kanapy...
— Przepraszam pana dobrodzieja — to chyba plotki! to potwarze.. ja tego chłopca znam z gruntu. Nigdy skromniejszéj istoty i dziewiczéj takiéj czystości obyczajów w młodzieńcu nie spotkałem... Stary się rozśmiał, ruszając ramionami. Monsignor poprawiał koronkowe mankietki.
— Ale całe miasto patrzy na to i mówi o tém.
— Pozory może, bo to chłopiec nieostrożny, zaufany w swéj niewinności.
— Wszyscyśmy ułomni, a miasto psuje rychło młodych ludzi — rzekł monsignor.
— Tak! to pewna... zamruczał kanonik — nie sądzę jednak, żeby do bezwstydu doszedł... a gdyby, uchowaj Boże, nawet wpadł — pewien jestem, że się dźwignie i opamięta...
— W istocie szkoda by było młodzieńca, któremu Pan Dobrodziéj tak wielkie oddajesz pochwały — mówił gospodarz...
Sopoćko chciał jeszcze coś mówić, ale na dany znak przez monsignora, rozmowa się zmieniła zręcznie, staruszek dopiero teraz znowu spojrzał na zegarek i przestraszył się, że było późno. Furta klasztorna zamykała się wcześnie, wstał więc, żegnając monsignora i z daleka Sopoćkę. Ekscellencya nadto był wielkim ludzi znawcą, ażeby nie ocenił staruszka, przeprowadził go do drzwi drugiego salonu, a ztąd lokaj aż na wschody...
Kanonik dopiero włożywszy płaszczyk i usłyszawszy za sobą zatrzaskujące się wielkie drzwi, odetchnął swobodniéj. Cały ten wytwór, zbytek... jak zwykle ludzi prostych obyczajów, onieśmielały, przestraszały... wolał swą celę ubogą i raźno mu było, gdy się do niéj dostał, suknie uroczyste zdjął, a do modlitwy wieczornéj miał uklęknąć i potém wziąść się do brewiarza..
Niespokój wszakże pewien o wychowańca trapił go nawet na modlitwie, i postanowił zaraz nazajutrz widzieć się z Sławkiem, a wyspowiadać go i zburczeć jak należy.
Cała ta historya jakoś mu jasną nie była, ale teraz tylko to dobrze wiedział, iż do monsignora na herbatę nie dla czego innego był wezwany... zapewne by Sławka powstrzymał.
Nazajutrz po mszy wybrał się ks. kanonik do gospody, w któréj stał Sławek. Tam go już nie zastał... powiedziano mu, że dom najął na redakcyą nowego pisma i wyniósł się jeszcze wczora... Dano mu nawet adres, a staruszek, który chodzić lubił, spraw zaś pilnych zasypiać nie miał zwyczaju — pospieszył ku niemu.
Wskazany dworek wyglądał bardzo ładnie, nadto nawet świeżo i wdzięcznie na smutną oficynę plotek politycznych i garkuchnią spółecznych idei. Trudno było pogodzić wyobrażenie redakcyi z tym ogródkiem kwiecistym, który go otaczał...
Szczęściem zastał gospodarza...
— Niech będzie pochwalony! odezwał się u progu... Sławek pisał, porwał się i pobiegł uściskać kanonika, sadząc go w najwygodniejszym fotelu... i całując po rękach...
— Otóźci mi gościem miłym! zawołał.
— Ale, ale, nie mów hoc aż przeskoczysz, odparł stary nauczyciel — zobaczysz z czém tu ja do ciebie przyszedłem... mospaneńku... ze srogą burą...
— Do mnie! z burą! no ojcze, mów! słucham z pokorą, a jeślim winien przyznam się i poprawię...
— Co wy tam o jakimś dzienniku anty-katolickim myślicie! wy! Polacy! gdy katolicyzm, który nas wykołysał i wykarmił, którego dziećmi jesteście, prześladowany jest i znękany? Człowiecze! Jakby się to nazywało!
— Niewdzięcznością! — odparł Sławek — ale ojcze mój — powiedziano ci nieprawdę, o dzienniku anty-katolickim nikt nie myśli i myśleć nie może...
— A cóż macie robić?...
— Dziennik! mój ojcze! Sprawy religijne dogmatu, kościoła nie tyczą się nas wcale, a te, w których spór między kościołem a społecznością w nowe formy się układającą — rodzić się może... mamy i prawo i obowiązek mówić wedle sumienia i ducha wieku... Ci, co nas pomawiają o występek, nie widzą tego, że pragniemy właśnie przejednania katolicyzmu z wiekiem, ich zgody i pokoju...
Kanonik zaczął się śmiać.
— No i no! jaki z waści statysta teraz! zawołał. — Nie będę cię spowiadał z zasad i myśli, ale dajesz mi słowo, że w duchu jesteś katolikiem i synem wiernym kościoła?
— Daję — rzekł Sławek. Nie tajno ks. kanonikowi, że te pojęcia, o których ja mówię i które niedołężnie reprezentuję, objawiają się u ludzi dobréj wiary we Francyi, Niemczech, po całym świecie. Ultra-katolicyzm może tak o szacunek przyprawić kościół, jak despotyzm władzę monarchiczną.
— Bredzisz moje dziecko — odezwał się stary, porównanie kulawe. Kościół spoczywa na tradycyi i powadze... a bramy piekieł nie przemogą.
— Nie będę i nie mogę dysputować z ks. kanonikim — rzekł Sławek — ale wracam do tego, że w duchu jestem i będę katolikiem... tylko domagam się tego, co kościół dawno światu nadał, in dubiis libertas, dziś zaś, żeby ukrócić libertatem, wszystkie dubia poroztrząsano różnemi sposobami...
— Rób co ci sumienie mówi, ja się w to nie wdaję, rzekł kanonik po namyśle — jeźli się zapędzisz nadto... będę chłostał...
Tu zamilkł, zmienił ton i smutniéj, oglądając się do koła, spytał.
— Mój Sławku, moje dziecko, żebyżeś ty poczciwy, skromny, dawał publiczne zgorszenie. Co mi to ludzie o tobie mówią! zlituj się! Wszystkie słabości ludzkie Bóg przebacza, ale nie urąganie się z praw, ale nie bezwstyd umyślny, naigrawający się z cnoty i skromności. Nie wiem coś popełnił... ale ludzie są zgorszeni, a biada temu, od kogo przychodzi zgorszenie...
Sławek stał zarumieniony i zmięszany.
— Nie taję, rzekł, pozory, straszne pozory są przeciwko mnie — to prawda... ale mój ojcze, nim rzucisz anathema, wysłuchaj spowiedzi... Rzecz tak się ma.
Tu Sławek z największą szczerością, ale z przejęciem wielkiém, gorąco opowiedział milczącemu staruszkowi, przygodę swoją z Leną i bukiecikiem aster przed laty... a potém skromniéj już i nieco ją oszczędzając, ale nie kryjąc prawdy. — Spotkanie teraźniejsze po latach tylu, jéj wdzięczność... i swoje wymarzone z nią braterstwo...
Kanonik słuchał, nie przerywając.
— Na cienie mojéj świętéj matki, przysięgam wam, rzekł w końcu Sławek, iż dotąd w tym stósunku naszym, potępionym tak zuchwale przez ludzi, niema nic grzesznego, nic zdrożnego. Tylko nikczemni, zepsuci, co nie pojmują czystych uczuć... mogli mnie posądzić i osądzić — dodał Sławek... jestem niewinny... to jest uczciwa dziewczyna i byłbym podłym, gdybym z jéj wdzięczności i braterskiego przywiązania śmiał uczynić rozpustę!
Wymówił to z takim zapałem, z taką cechą prawdy, oburzeniem, iż kanonik, który go znał, ani na chwilę nie mógł powątpiewać, że mu powiedział całą prawdę.
— Wszystko to piękne i dobre do dziś dnia, odparł powoli starzec, ale, mój Sławku, i opinią szanować i pozornie zepsucia należy unikać. Nie dosyć jest być cnotliwym, nie trzeba stawić się w położeniu takiém, aby ludzi zmuszać do przypuszczania u nas bohaterstwa i świętości, wedle pospolitego prawa, zbyt bliskie, poufałe stósunki między młodym mężczyzną a młodą kobietą, narażają zawsze na posądzenia niepotrzebne... Tego unikać należy. Więcéj powiem, należy unikać napróżnych walk z pokusami, które sto razy zwyciężysz, ale wreszcie chwili szału i zapomnienia nie będziesz panem, upaść możesz i nieszczęście istoty biednéj sprowadzić...
Zapewnij jéj los, widuj ją w pewnych godzinach przyzwoitych, szanując zwyczaje, nie brawując sądów ludzkich... ale nie pochwalę ci tego, żeś takiego skandalu był przyczyną.
— Niewinną — rzekł Sławek.
— Zaręczasz, wierzę, odparł kanonik... ale wiesz że ty, czy młokos jaki, co cię widział z nią, a niema uczciwości i szlachetności, nie będzie cię naśladował... w najgorszy sposób?
— To prawda, zawołał Młyński, całując ręce księdza — w tém się poprawię...
— Ale nie zetrzesz złego wrażenia! rzekł wzdychając staruszek... boleję nad tém — bo to nie powetowana omyłka i grzech...
— Nie byłoby ani skandalu, ani plotek, przerwał Sławek powoli, gdyby nie ten dziennik... Porywając się nań, nie mógłem przeczuwać, że na osie gniazdo nastąpię, jak mi to ktoś prorokował. Naprzód współzawodnicy w dziennikarstwie, potém ludzie krańcowych przekonań, w ostatku poruszone temi dwoma siłami złośliwości bezmyślne... próżniactwo chciwe skandalu... cała armia intrygantów i intryg wysypała się na mnie...
Ale mamże ustąpić? stchórzyć, ulęknąć się gróźb i wyrzec walki!
Nie! to wszystko mnie do niéj zachęca... powołanie łatwe, zadanie bez przeszkód i niebezpieczeństwa nie miałoby dla mnie powabów. Idę drogą wskazaną mi przez sumienie, spełniam powinność... nie cofnę się...
Kanonik słuchał ale smutnie...
— W téj chwili, rzekł — ważą się może losy twoje, przechyla szala, nie wiem na którą stronę... Mogłeś obrać życie spokojne a użyteczne, biegniesz na ogień z młodości zapałem... Bóg jeden wie, co cię czeka...
Ale dziecko moje! pomnij na świętą macierz, którą tak kochałeś, która cię tak kochała... nie zdradź ogniska, przy którém ogrzewała cię życie całe, tradycyi katolickich, polskich, naszych... Ludzie cię będą łudzić postępem kosmopolitycznym. Narody nie szczepią się jak jabłonie... naród każdy z łona swego prawdę swą wydać musi, pracą własną i boleścią.
Powiedziałem źle, jeden jest Bóg i prawda jedna i myśl jedna i dusza — ale ta prawda, jak się wyraża w tysiącu językach coraz innemi dźwiękami, tak w narodach tysiącu wyraża się pod inną coraz postacią... Nasze idee z nas wyrość powinny. Może je słońce wieku oświecić i do życia powołać, ale wierzajcie mi, przywiezione z Francyi, z Niemiec, z Anglii doktryny na naszym gruncie zmarnieją lub w chwast pójdą...
Niech Bóg błogosławi dobrym chęciom, dodał kanonik — nie zapominaj wszakże, żeś katolik i Polak... nigdy... że nasz katolicyzm jaśniejszy był i gorętszy i rozumniejszy niż którykolwiek bądź, co go dziś sprowadzają z za gór i chcą zaszczepić na nas.
Machnął ręką... Sławek stał i słuchał.
— Nie lękaj się, ojcze, rzekł, ale téż i nie wierz lekko, gdy ci na mnie źli ludzie powiedzą, żem oszalał i ogłupiał... z początków wnosząc, miarkuję, że mnie nie jedno słowo niejasne... nie jedna myśl źle wypowiedziana, pod pręgierz wywlecze!!
— Pomódl się! cicho szepnął kanonik.


Lena siedziała w krześle, trzymając w ręku rolę nieznaczącą, którą jéj wyznaczono, a myślała pewnie nie o niéj, gdy do drzwi dziwnie jakoś zapukano...
Po chodzie byłaby poznała Sławka... domyśliła się, że to ktoś obcy i wstając, dosyć nieukontentowana, że jéj przerwano, odezwała się — proszę.
Drzwi otwarły się powoli, ostrożnie, i w progu ukazał się stary jegomość, przyzwoicie ubrany, nieznajomy całkiem, z twarzą zaschłą i nieokreślonego wyrazu... niemający w sobie nic teatralnego. Wyglądał raczéj na przeżyłego jakiegoś profesora...
Lena przypatrywała mu się bacznie, usiłując odgadnąć, coby ta wizyta znaczyć mogła.
— Wszak z panną Heleną Prater mam przyjemność mówić? spytał nieznajomy, wpatrując się w nią bardzo bacznie.
— Tak jest panie...
— Wszak z córką pani Prater, która była z domu Sopoćko? zapytał nieznajomy po chwili.
— Imię mojéj matki... było... Aniela, a nazwisko rodziny... tak! zdaje mi się Sopoćko...
— Imię było Aniela! powtórzył przybyły, tak imię jéj było — Aniela, nie mylę się...
Lena stała niezmiernie zdziwiona.
Przybyły zdawał się wzruszony, pomięszany, jakby niepewien, co mówić daléj... Milczeli oboje...
— Proszę mi przebaczyć, odezwał się po chwili nieznajomy... jestem... w tak dziwném położeniu...
— Niech pan siada... podsuwając mu krzesło — rzekła Lena, która z niego niespuszczała oka.
— O Boże! zawołał, ręce składając, stary... mógłżem się spodziewać kiedy...
Tu przerwał nagle... zamilkł.
Lena, wpatrując się w niego coraz baczniéj, przypomniała sobie w nim zmienioną tylko perspektywę, jednę z tych postaci w ulicy widywanych od wieków, w mieście znanych, do któréj, nazwiska niewiedząc tylko, nawykła była od dawna. Sopoćko kręcący się nieustannie po ulicach, był popularnym, ulicznicy zwali go szaraczkiem, gdyż najczęściéj ubierał się w suknie tego koloru, przydomek ten dany mu Lena niegdyś słyszała nawet i pomyślała sobie — co téż ten szaraczek chce odemnie?
— Mógłżem się ja spodziewać kiedy — dokończył Sopoćko, żebym córkę méj siostry... zastał... aktorką!!
Lena w pierwszéj chwili usłyszawszy to, zawołała.
— Siostry twéj! Pan byś był bratem méj matki? Matki mojéj! krewnym tak bliskim?
Oczy jéj pałały, ale myśl, że ten tak bliski krewny dopiero się teraz o niéj dowiedział, że nie szukał ani matki ani sieroty po niéj, ostudziła ją i uczyniła ostrożną a nieufną.
— I pan... dopiero teraz... dowiedziałeś się.
— Wypadkiem! rzekł Sopoćko...
— A o zgonie méj matki... o losie matki... Sopoćko się zmięszał widocznie.
— Matka waćpanny, rzekł surowo, naraziła się całéj naszéj rodzinie przez nierozważne i nieodpowiednie zamążpójście... wyrzekliśmy się jéj i stósunków z nią.
Lena cofnęła się o krok dumnie.
— A zatém, odparła, i sieroty się państwo wyrzekliście — nie mam więc szczęścia być siostrzenicą pańską.... Nic uwłaczającego pamięci méj drogiéj matki słyszeć nie chcę...
Gorąco wyrzeczone słowa zmięszały pana Sopoćkę..
— Ja wcale w złéj intencyi tu nie przychodzę, rzekł, ani myślę wywoływać pamięć rzeczy dawnych i już na sądzie Bożym będących... Mam pewne obowiązki względem waćpanny...
— Żadnych, odpowiedziała żywo Lena, jeśli ich nie mieliście względem méj matki. Powtarzam panu, jesteśmy i będziemy sobie obcy. Dwadzieścia kilka lat, sierota nie miałam rodziny, ona zapomniała o mnie — ja dziś nie pamiętam o niéj... Przyznam się, że w innych okolicznościach rodzina... byłaby dla mnie największym skarbem, szczęściem... ale... ja nie mam rodziny.
— Czy waćpanna chcesz, czy nie, ale ją prawnie masz, rzekł zimno Sopoćko... ja jestem legalnym jéj opiekunem...
— Być może — nie zdaje mi się jednak, bym teraz potrzebowała opieki — odpowiedziała Lena równie chłodno. Nie miałam jéj, gdym z głodu marła, gdym była dzieckiem na miłosierdziu i jałmużnie, nie chcę jéj teraz...
— Powtarzam pannie, zawołał Sopoćko, że tu nie idzie o jéj zezwolenie... fakt jest, żem ja opiekun...
— A z tego faktu cóż pan chce wyciągnąć?
— Może to, iż o przyszłości jéj mam myśleć prawo...
— W jaki sposób?
— Jak mi się podoba... A naprzód może niechcę méj siostrzenicy widzieć na deskach teatralnych i na drodze do zguby.
Lena ruszyła ramionami.
— Daruj mi pan, rzekła, prawa nie znam, ale serce ludzkie oceniać nauczyło mnie nieszczęście. Nie ozwało się ono jeszcze w panu... powiedz mi więc, proszę... czego możesz żądać odemnie i z czém do mnie przychodzisz?
— Chcę się zająć jéj losem...
— Zawsze dla mnie tajemnicą, dla czego teraz, nie dawniéj?
— Bom o niéj nie wiedział.
— Przepraszam pana, nagle zbierając swe wspomnienia, odpowiedziała Lena... pan doskonale musiałeś wiedzieć o mnie, ale zapewne naówczas nie miałeś powodów upominania się o opiekę. Doskonale pamiętam, gdym była u Sióstr i na pensji, żeś pan asystował eksaminom, na których moje nazwisko było czytaném... Gdybyś był chciał choć spytać naówczas... o tę biedną Helenę Prater... Teraz zapewne masz pan jakieś dla mnie niezrozumiałe przyczyny troskliwego opiekowania się.
Rozśmiała się gorzko: Sopoćko schwytany na fałszu, porewał się zarumieniony, gniewny, napróżno usiłując być panem siebie. Nic go więcéj upokorzyć nie mogło, jak być złapanym na gorącym kłamstwa uczynku.
— Nie spodziewałem się, zawołał, abym w niéj zastał istotę, tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... tak zdziczałą, tak... z prawéj drogi sprowadzoną, dla któréj najświętsze uczucia rodzinne.
— A! panie! ja je szanuję, gdzie są... ale, gdzie ich nie czuję...
— Szczególne zaprawdę przyjęcie wujaszka, rzekł, śmiejąc się złośliwie Sopoćko.
— Prawda... aleś pan przybył tak późno!
Dałeś uschnąć sercu mojemu...
Odstąpiwszy kilka kroków, ukłoniła mu się, jak gdyby wzywając do wyjścia — Sopoćko tak z niczém odejść sobie nie życzył.
— Nie przyszedłem tu, aby jéj przykrość zrobić — anim się spodziewał téż, że jéj od panienki doznam... przecież musisz mi wierzyć, że mam dla niéj dobre chęci...
— Wierzę panie, odpowiedziała Lena... i dziękuję mu za nie, ale w żadnym razie nic nie pragnę i chcę tylko pozostać swobodną...
— Cóż to? tak szczególne powołanie do teatru? spytał stary.
— W istocie.
— Mówiono mi, żeś była nauczycielką?
— Nie miałam znać do tego potrzebnych zdolności..
— Może stan ten zbyt dla niéj był surowym...?
— Nie rozumiem...
— Teatr jest swobodniejszym, ale w nim traci się sława, czystość...
— Ci je tracą, którzyby i gdzieindziéj ich nie uchowali — odparła Lena.
— Mówmy otwarcie — nalegał Sopoćko — ja WPannie pomimo to, że wychodzisz z tego nieszczęsnego teatru, wyrobię miejsce nauczycielki, w zakładzie znakomitym... i gdzie przynajmniéj sława jéj będzie zabezpieczoną!
Lena śmiała się pogardliwie.
— Mów waćpanna ze mną po dobréj woli, zawołał rozgniewany Sopoćko — to nie są żarty! Ja jestem jéj opiekunem legalnym... prawo mi przyjdzie w pomoc, mogę WPannę wziąć siłą z téj jaskini.
— Jaskini! z oburzeniem podchwyciła Lena... Prawo może przyjść mu w pomoc — dodała, po latach dwudziestu kilku, w przeciągu których pan mnie w pomoc przyjść nie myślałeś! A! to by było srogie szyderstwo!! to by była tyrania...
Ja jestem pełnoletnią! zawołała — WPan szydzisz chyba ze mnie, grożąc mi prawem i siłą... ja chcę być swobodną — jakem była... i nic, nawet łaskawéj waszéj opieki nie potrzebuję...
Domawiała tych wyrazów, gdy spostrzegła, że wśród gorącéj rozmowy drzwi się były cicho otwarły... i zdumiony, zdrętwiały niemal oburzeniem i gniewem stał u nich Młyński...
Ostatnie słowa Sopoćki i odpowiedź Leny słyszał całą...
Stary, który go był dotąd niepostrzegł, wzdrygnął się zobaczywszy... Zmierzyli się oba oczyma groźnemi. Milczenie dość długą trwało chwilę...
Sopoćko musiał się dobrze zastanowić, jaką mu tu rolę przy obcym, żywym, młodym człowieku grać wypadnie, aby się i tchórzem nie okazać i nie skompromitować. Milczał jeszcze, gdy Lena bardzo śmiało i zręcznie zawołała.
— Przedstawiam panu mojego wuja p. Sopoćkę... pan podkomorzyc Młyński, któremu winna jestem ocalenie moje, wychowanie, wszystko, czém jestem i że żyję... dla którego mam niezmierzoną wdzięczność.
Młyński się skłonił zimno.
— Ja mam przyjemność znać WPana dobrodzieja...
— A! panowie się znają! dodała Lena... tém lepiéj, oba jesteście opiekunami, sądzę, że porozumienie się będzie łatwe.
— O cóż to idzie? spytał Młyński...
— Nie wiedziałem, że pan jesteś opiekunem téj młodéj osoby...? rzekł, uśmiechając się Sopoćko.
— Była dziecięciem jeszcze, gdym był tak szczęśliwym, w dniu zgonu jéj matki... przybyć osieroconéj w pomoc... to była pierwsza nasza znajomość.
— Odnowiona jak widzę... sarkastycznie rzekł Sopoćko.
— Tak jest, śmiało dodał Młyński — czy pan znajdujesz w tém co zdrożnego?? I jakże się to stało, że dopiero teraz zgłaszasz się do tak bliskiéj krewnéj.
— Bom się o niéj teraz dopiero dowiedział, rzekł Sopoćko i przyznaję się, dowiedziałem się z boleścią, że taki sobie zawód wybrała.
— W każdym zawodzie można zostać czystą i poczciwą! zawołała Lena.
— Tylko nie w teatrze — sucho odparł Sopoćko... teatr potępia kościół...
— Przecież teatra są w samym Rzymie! zawołał Młyński.
— Tak, jak są i rynsztoki! gniewnie odparł stary.. i Immondezaio.
— Pozwól pan chłodniéj pomówić o tém, przerwał Młyński — gdybyś znał lepiéj pannę Helenę, niewidziałbyś dla niéj niebezpieczeństwa... Ma prawdziwe artystyczne powołanie...
Sopoćko ruszył ramionami...
— Czy późno się zgłosiłem — za późno może — rzekł z przyciskiem, nie wchodzę w to, obowiązkiem moim wyrwać ją z tych szpon szatańskich... zaopiekować się... i tego bądź co bądź dopełnię.
— Przeciwko woli panny Heleny? zapytał Młyński.
— Chociażby — odparł stary — mam prawo, legalnie jestem jéj opiekunem...
— Wątpię, żeby się to dało zrobić, rzekł Młyński zimno[1] i nie życzyłbym próbować... dowiódłbym panu, żeś matkę jéj i ją opuścił, gdy rzeczywiście pomocy i ratunku potrzebowały... musielibyśmy się prawować... proces narobiłby skandalu... a ostatecznie pan byś go jeszcze przegrać musiał...
— Niewiem... niewiem, rzekł ciszéj na to Sopoćko.
— Ja mogę za to ręczyć, bo broniłbym mojéj pupilli.. do ostatka... zawołał Młyński. Wiem, że stojąc w jéj obronie, na potwarze się narażam, ale czystym będąc w sumieniu, nie dbam o to wcale, panna Helena także. Przeciwko woli jéj nie zrobię kroku... ale jeśliby gwałt zadać chciano... uprzedzam, że do upadłego walczyć będę. Najmniejszą nieprzyjemność jéj uczynioną... potrafię stokroć odpłacić...
— Bohaterstwo! rzekł! bohaterstwo... niedziw, panna Helena ładna a pan młody.
— Nie zapominaj pan, że ona była dzieckiem, a ja studentem, gdym opiekunem jéj został...
— Piękne cnoty zawczasu się rozwijają! mruczał stary — podziwiam... podziwiam.
Skłonił głowę i milcząco poszedł ku drzwiom, nie mówiąc już słowa... Zamknęły się za nim, a Lena padła na krzesło...
— Uspokój się, rzekł Sławek — jest to niemiła niespodzianka... ten zjawiony wujaszek, ale to intryga przeciwko mnie wymierzona zapewne, a ja nie dam się zgnieść tak łatwo, gdy piersią ciebie zasłaniam... Powiedz mi, jakże to było? zkąd? co?
— Pierwszy raz dziś w życiu dowiedziałam się, że mam rodzinę i wuja... Dla czego on teraz dopiero mi się oznajmił i przyznał do mnie, tego nie pojmuję... Całe jego tłómaczenie ciemne, dziwne, chciał coś mówić przeciwko mojéj matce... nie dopuściłam.
— Czegóż on chce?
— Powiada, że ma się zająć moim losem, że chce mnie wyrwać z zatracenia, że mi w jakimś zakładzie wyszuka miejsce...
— Dla czegóż wprzódy o tém nie myślał?
— Rzecz niezrozumiała... nie wiem, dodała Lena, to wiem, że się mocno lękam.
— Nie trzeba się obawiać — przerwał żywo Młyński, ale natychmiast cokolwiek bądź się stanie, dać mi wiedzieć. Mam słuszne powody domyślać się, iż cała ta sprawa przeciwko mnie jest wymierzona, słuszna więc, abym ja ją podjął i prowadził... A gdyby ona tylko ciebie się tyczyła, nie jesteśmyż bratem i siostrą.
— Tak! cicho szepnęła dziewczyna, ale dla świata.. my jesteśmy czém inném.. ja nie wiem... Ogarnia mnie jakaś trwoga, przeczucie jakieś... lękam się, drżę... czuję że tu nie idzie o mnie, że oni chcą ocalić — ciebie odemnie! że będą usiłowali rozerwać ten węzeł święty, który poczciwe twe serce związało...
Jak walczyć ze światem? W końcu oni mnie pokonają! jam bezbronna!
— A ja? zapytał Sławek, stając przed nią, liczyszże mnie za nic? nie wierzysz mi?
— W końcu ulegniesz, zawstydzisz się, i — opuścisz mnie! wzdrygnęła się.
— Przysiągłbym ci, gdyby przysięga dla mnie więcéj co nad słowo znaczyła. Daję ci to słowo, że cię nie opuszczę i nie dam się złamać...
Lena schyliła mu się do kolan, błagającym wzrokiem patrząc na niego.
— A! rzekła, być sierotą opuszczoną od dziecka, nie mieć nikogo... to nic, to jeszcze nic! ale ujrzeć światełko na chwilę i pogrążoną być znowu w tych ciemnościach — to śmierć!!
— Ja ci jedno powtarzam, bądź spokojną i ufaj mi, a o jedno proszę, nie czyń żadnego kroku bez mojéj wiedzy...
— Brońże mnie! zawołała Lena[2] od wszystkiego, od wszystkich, odemnie saméj... bądź bratem...
— Powtarzam ci raz jeszcze — nie opuszczę, a że intrygę należy natychmiast dociec i w zarodzie zniszczyć, niemam chwili do stracenia, muszę iść, śledzić i zapobiegać...
Podał jéj rękę, którą ona uścisnęła żywo i przyłożyła do serca...
— Broń mnie! szepnęła raz jeszcze, Sławek wybiegł natychmiast.
Lena zaczęła chodzić po pokoju i łzy mimowolnie z pod powiek się dobywały. W obec niebezpieczeństwa widocznego, oznaczonego, miałaby może siłę i energią, nieokreślona groźba napełniała ją strachem...
Chodziła tak długo, gdy drzwi się otworzyły i — wszedł szybkim krokiem pan Dyrektor teatru, oglądając się na wszystkie strony.
Pan Dyrektor teatru był człowieczyna mały, zwinny, suchy, nerwowy, kręcący się ciągle, śmiejący zawsze, szepleniący nieco.. Znano go z tego, że najtrudniejszą w świecie do komenderowania armią artystek i artystów dowodził szczęśliwie, że umiał być jak najlepiéj z publicznością, miał łaski u władzy, uchodził razem za patryotę, duchowni go tolerowali, arystokracya protegowała... Słowem niemiał prawie nieprzyjaciela. Wiedział, jak sobie z każdym dać rady, grzeczny był, kłaniający się, zręczny, usłużny... W artystyczność transcendentalną się nie wdawał, o teatrze miał pojęcie jak najprostsze, ale umiejętnie nim kierował, i szczęśliwie dla kieszeni. Wykręcał się raczéj ze swéj roli, niżeli ją odegrywał — ale ostateczny cel był osiągnięty — on żył a teatr wegetował.
Wiedział, że wstępnym bojem na świecie nie wiele się zdobywa, a wyrobkiem prawie wszystko... na téj teoryi oparty, pracował ukłonami, słowy, datkiem, uśmiechami artystek, kantatami, patryotycznemi reprezentacyami, protekcyami — aby daléj.
Zjawienie się samego Dyrektora u Leny było pełném znaczenia, nigdy on tu prawie nie bywał... a nie miał czasu na to, by wizyty oddawać artystkom... można się więc było spodziewać, że coś z sobą przynosi, w każdym razie nie gratyfikacyą, bo tych nigdy dawać nie miał zwyczaju...
— Jak się panienka ma! jak się ma! upadam do nóżek! co słychać! co dobrego słychać? Hę? panienka sama?
— Sama jak pan widzisz...
— A niema gdzie schowanego jakiego opiekuna lub adoratora?
— Panie Krzyszko! czy pan o mnie masz tak złe wyobrażenie?
— Złe? jakto złe? dla czego złe! a to pięknie! Byłoby istotnie źle, gdyby panna Lena nie umiała obudzić szacunku i... czulszych uczuć... To by było dopiero źle!
Lena ruszyła ramionami.
— Znasz mnie pan — odpowiedziała, nie staram się o to.
— Tak! tak! znam, rzekł Krzyszko — a! tak! znam, to jest, trzeba powiedzieć znałem, bo z wami kochane panie, kto was wczoraj znał.. nigdy pewnym być niemoże, iż jutro znać jeszcze będzie. — Frt! i już nowa postać! Tak! tak!
— Albożem się zmieniła.
— Odrobińciuńko... odrobiątko! odrobineczkę! rzekł ze śmiesznemi ruchami Dyrektor.
— Na gorsze? spytała Lena.
Krzyszko zamilkł..
— To jest... na inszą! rzekł po namyśle, ruszając ramionami — tak! tak!
— Masz mi co do wyrzucenia, kochany Dyrektorze?
— Ja! a! uchowaj Boże! ja! a cóżbym miał panience do zarzucenia... nie — nic... ale...
— Mów już pan otwarcie... co masz mi powiedzieć? bojaźliwie spytała Lena.
— Panna zgaduje, że mam coś do powiedzenia! Tak! tak! na nieszczęście... ale mi to z trudnością przez gardło przejdzie...
— Po prostu a szczérze, panie Dyrektorze...
— Ja! ja, rzekł zacierając ręce Krzyszko, ja — jak mamę kocham, jestem z panny kontent, ale jak!! powiem, że na niéj budowałem wielkie nadzieje... ale pocóż było, nagle... po takiém śliczném, cichém, skromném życiu... po takiéj surowości, że się tak wyrażę, nagle znowu zrobić taki głośny skandal.. Ja się w to nie wdaję, to do mnie nie należy... to nie moja rzecz... umywam ręce, ale ściągnęło to oczęta ludziąt na pannę, chłopak majętny, młodziuśki, skoligacony.. familia, przyjaciele... wszystko to intryguje... tak! tak! intryguje... Nasiedli jedném słowem na mnie, ale nasiedli na szyję, żebym pannę z teatru odprawił! ot co! tak! tak!
— I pan im ulegniesz...
— Ale ba! jak nie uledz? czy panienka wie, czém to pachnie? Nie pójdą do teatru, obrzucą nas zgniłemi jabłkami, wyświszczą, zrobią spisek... teatr ogłodzą... i jak twierdzę żywność jéj odciąwszy — wezmą... Gdybym miał się czém bronić.
— Niechcę pana narażać na to, odpowiedziała Lena, chociaż dobrze nie rozumiem, na co się im to zdało...
— Mogę panu poprzysiądz na cienie mojéj matki, że stósunek nasz jest święty i czysty.
— Tak! tak! ale dajże panienka pokój! wierzę... wszystkie miłości są czyste... tylko skutki ich bywają czasem niezupełnie... tak! tak!
— To mój brat! przysięgam panu...
— A! zawołał Dyrektor zdumiony — brat! tego nie wiedziałem... a dla czegóż?... a no tak! rozumiem... z lewéj ręki... tak tak!
Lena nie dosłyszała i nie zrozumiała.
— I nikt nie o tém nie wie?
— Ludzie po ludzku nas sądzą... więc nie słusznie.
— A objaśnić im nie można? spytał Krzyszko... hę?
— Nie uwierzą.
— Tak! tak! ma panienka słuszność, nie uwierzą... Plotki chodzą... no... i osoby wpływowe, wysoko położone... które dla mnie są wielkiego znaczenia, wymagają, nalegają, forsują.
— Musisz mnie pan oddalić!
— Tak! tak! muszę! sama niech panna Lena wejdzie w położenie moje? hę? Nie zechcesz mnie zgubić?
Zamilkli, Dyrektor cały był w ruchach jakichś sprężystych, któremi wyrażał stan swéj duszy... nieszczęśliwy, zburzony... oczy podnosił w niebo — łamał ręce — wzdychał...
— Muszę! jestem zmuszony! tak! tak! jestem zgnieciony, jestem zniewolony... na to nie ma wyrazu... tak! tak!
— Ponieważ, odpowiedziała zwolna Lena, zależę teraz od brata mego i nic bez jego rady nie czynię, zatém Dyrektor będziesz łaskaw z nim o tém pomówić.
— Z nim? hę? Jakto? ale ja nie znam go? i kontraktu z nim nie zrobiłem, i nie mogę pójść mu powiedzieć... To chłopiec żywy, opryskliwy... mógłbym mieć nieprzyjemność — ale nie! niech się sobie pani z nim rozmówi...
To mówiąc, dobył z kieszeni pugilares.
— Miesiąc skończony... umówioną pensyą składam na stole, w banknotach nie publikowanych, o kwit proszę i od téj chwili jesteś pani wolną... a ja rozwiązany. Dałem na to słowo... dotrzymuję go.
— Komu? zapytała Lena obojętnie już.
— A! dałem słowo téż, że nie powiem, zawołał Dyrektor — tak! tak! że nie powiem. Pozostaje mi prośba usilna do panienki...
Złożył ręce i podniósł je do góry.
— Śliczności moje! panno Heleno! daruj mi, przebacz mi, za złe nie miéj, nie klnij, nie złorzecz i chciéj wierzyć szacunkowi, z którym zawsze mam honor zostawać.
Choć smutnie uśmiechnęła się Lena, bo Dyrektor był pocieszny w téj chwili.
— Panienko! paniusiu! panieneczko! dodał — nie frasujta się! Młodzieniec jéj brat... szlachetny, mówią wszyscy... tak! tak! — on nie da ci zakosztować goryczy... on obmyśli...
Dla mnie to większa strata! bo byłbym z panny miał taką Maryą Stuart... (pocałował się w palce)... taką Ofelią... a! a! tak! tak! coby z waćpanny nie było!! Ale z publicznością walczyć nie podobna! Siła złego wielu na jednego... Jest nawet jakieś łacińskie przysłowie podobne, którego nie pamiętam... kończy się na... ures... czy ules... nie pamiętam... kłaniam uniżenie! tak! tak! do nóg upadam! słowo honoru, byłem zmuszony! do nóg upadam!!


Nazajutrz rano Sławek zbladły i wymęczony siedział nad stosem papierów w redakcyi, rozmyślając nad drugim już artykulikiem z wiadomości krajowych, który znowu przyszedł go ukłuć boleśnie. Brzmiał on jak następuje:

„Nowy dziennik zapowiedziany tak szumnie, któryśmy już oglądać mieli... węże podobno dusi w kolebce, z któréj się nie może wydobyć. Dwom panom służyć nie podobna, a serce zajęte przez wielkie uczucie, nie może bić dla wielkiéj sprawy.. słychać, że wyjście dziennika odroczoném zostało do nieoznaczonego czasu... Powitalibyśmy go byli staropolskiém — Szczęść Boże! ale podobno skończy się na nekrologu dla niedonoszonego niemowlęcia“ i t. d.

Dziennik w istocie doznawszy zwłok wielu, miał nareszcie ukazać się w przyszłym tygodniu, dla tego rozgłaszano usilnie, iż cale na świat nie przyjdzie. Trzeba to było znieść cierpliwie... lub redakcyi nasłanym urzędownie listem zaprzeczyć — ale wyzywać ją do nowéj walki niemiał Sławek ochoty.
Osobiste ukąszenie bolało...
Zamyślony siedział tak, gdy w przedpokoju dał się słyszeć hałas, drzwi otwarły się z trzaskiem i osoba płci żeńskiéj, w średnich latach, rzekła... mimo oporu sługi, który ja chciał zameldować.
— Żebym ja się jeszcze potrzebowała meldować, zawołała głosem piskliwym — słyszał kto co podobnego? Gbur?... Przepraszam pana, rzekła zwracając się do Sławka i twarz usiłując uczynić wdzięczną — przepraszam... mam honor sama się zaprezentować. Jestem Prakseda Wielebiska... Pan zapewne słyszał już? Miałożby nazwisko moje być mu nieznaném? Tłómaczyłam Legendę Wieków Wiktora Hugo, jestem wielką admiratorką jego... drukowałam téż.
Ale słówko tu o pannie Praksedzie. Mogła mieć lat trzydzieści, nie była ani piękną, ani brzydką, nosiła okulary, ubierała się starannie i dosyć pretensyonalnie, ruchy miała żywe i śmiałe... Znano ją z wyobrażeń postępowych... i z wielkiéj pracowitości, wszystkie redakcye drzwi przed nią zamykać musiały — wszyscy księgarze uciekali przed nią, wszyscy literaci drżeli na widok jéj i sam postrach rozpraw które zawiązywać lubiła... Tego dnia miała na sobie suknią czarną, mantylkę i duży worek z papierami i drukami...
Nim Sławek miał czas ją przywitać, usiadła.
— Nie przeszkadzam panu? proszę ceremonii nie robić, pan zajęty??
Ja tylko parę słów mam... parę tylko. Poświęciłam się literaturze naszéj, która tak jest ubogą, z całym zapałem oddałam się jéj od lat najmłodszych... Nie wdzięczne to jest pole... ale kto uczuł powołanie? nieprawdaż?
Nie czekając odpowiedzi, mówiła daléj.
— Przyzna pan, że raz wszedłszy na tę drogę, cofnąć się już niepodobna... Chociaż krytyka zawsze zjadliwa, dosyć mi dni zatruła... i teraz téż nie cofam się... pracuję. Słyszałam że pan ma wydawać dziennik, nie może istnieć bez odcinka? przychodzę mu ofiarować usługi moje... Mam poezye... poezye które znalazły powszechne uznanie... mam dwie powieści. Tytuł pierwszéj jest... Zakapturzony. Prawda że tytuł wyborny. Ja się mogę pochwalić, że mam talent do tytułów... Powieść współczesna... dotknięta w niéj kwestya niewiast w społeczeństwie... Druga ma tytuł — Mózg i serce... także nazwanie szczęśliwe... Jest tylko w czterech tomach... oparta na rozwoju uczucia... tragiczna! do odcinka stworzona! Pewna jestem, że nadałaby młodemu pismu urok wielki. Ja mam tu przyjaciół wielu między postępowemi... Możemy się umówić łatwo. Wreszcie kończę poemat w rodzaju Słowackiego — Bromira! i tem bym służyć mu gotowa! Co? Sławek odurzony tym słów potokiem, niemiał jeszcze czasu opamiętać, ani wcisnąć wyrazu, gdy pani Prakseda już po kruciuchnym przestanku poczęła daléj...
— Władam dobrze językiem polskim, niemieckim, francuskim, umiem po angielsku i po włosku... mogłabym zdaje mi się być użyteczną Redakcyi — nie jestem interesowaną. Pan wie że pracy słusznie się należy wynagrodzenie, ale nie byłabym wymagającą...
Sławek niewiedział już co na tę napaść odpowiedzieć.
— Chce pan posłyszeć mały wyjątek z Bromiry, ażeby mieć pojęcie o udatności fermy?
— Daruje pani... ja... ja — wolałbym sam przeczytać... w téj chwili mam właśnie wyjść... A co się tyczy dziennika, plan jego jest jeszcze nieustalony.
— Więc o cóż idzie? więc w czém nieustalony? spytała panna Prakseda.
— Nie wiemy nawet czy mieć będziemy odcinek powieściowy, a co się tyczy poezyi, tych dziennik polityczny nie znosi.
— Dziennik! dziennik pojęty wedle ducha wieku, dla szerokiego ogółu? zawołała literatka — mógłby się obejść bez tego, co stanowi najponętniejszy pokarm młodzieży, osób płci mojéj...? To by był błąd, niedarowany, nie mógłby rachować na powodzenie!
— Daruje pani... ale w téj chwili!
— Pan wychodzi? pilno mu? przepraszam, ale pan będzie pamiętał nazwisko moje — Prakseda Wielebiska... mieszkam u krewnych, ulica Turecka, numer 8... pierwsze piętro... Nawet zdaje mi się żem pana widywała, będąc na wsi w okolicy, w któréj mieszkała pani podkomorzyna... Matka moja jest z domu Kantabrien z hrabiów Kantabrien... a podobno nawet dawniéj książęcéj familii. Wielebiscy, rodzice moi mieli majątek znaczny w Wielkopolsce... Ja jestem osieroconą, ocaliłam część majątku i mając zapewnioną skromną egzystencyą, oddaję się poezyi i piśmiennictwu... Na nieszczęście u nas brak przedsiębiorców, organów, współczucie i głos mój ginie stłumiony...
Sławek nie mógł nic mówić, tak był zmięszany płynnością mowy p. Praksedy... kłaniał się tylko.
— Niechże mnie pan téż odwiedzi? na herbatę kiedy? przeczytałabym panu choć jedną pieśń Bromiry, lub parę urywków z Zakapturzonego. Wcieliłam do téj powieści nieco poezyi, jak Shakespeare do niektórych swych dramatów prozę... Dosyć szczęśliwie mi się to udało...
P. Prakseda wstała, uśmiechnęła się, podała już rękę Sławkowi, a jeszcze odejść nie mogła.
— Więc mam nadzieję do zobaczenia — tak? Młyński mruczał niezrozumiale coś i przyprowadzał do drzwi.
— Ulica Turecka numer ósmy... Pan mi daruje, żem mu się narzuciła, ale ja nie zwracam uwagi na przestarzałe formy. Trzeba mieć odwagę zdeptać je... i wzgardzić przesądem. Dla czegoż by kobieta nie miała równego prawa pójść, podać rękę pracującemu na jedném polu...
Do zobaczenia...
Zdaje się, że wyszedłszy na ganek pani Prakseda mówiła jeszcze... ale Sławek już siedział w fotelu i odpoczywał, gdy — był to dzień feralny prawdziwie, służący oznajmił pana Aurelego Matapackiego...
Ponieważ p. Aureli spotkał się w ganku z p. Praksedą, nie podobna było go nie przyjąć.
P. Aureli miał lat pięćdziesiąt, kulał na jedną nogę, u guzika miał jakąś wstążeczkę... surdut zapięty pod brodą, ubranie wyszarzane, wąsy duże... postawę profesorską, pół żołnierską, Sławek podniósł się na powitanie go.
— Aureli Matapacki, doktor filozofii, rzekł chrząkając — nazwisko moje znanem panu być musi? Jestem, jak wiadomo autorem przekładu rozprawy znakomitego filozofa francuskiego „o zgryzotach sumienia”, przekładałem także Bukoliki Wirgiliusza, począłem jak wiadomo Lukrejusza... a teraz zajmuję się dykcyonarzem łacińskim...
— Czemże doktorowi służyć mogę? spytał Sławek.
— To ja, to ja zwracam do pana pytanie, czem mu użytecznym być mogę? Pan jak słyszałem, wydawać ma dziennik? tak?
— Tak jest...
— Nic właściwszego jak w odcinku dla wszczepienia dobrego smaku w nowe pokolenia, dać Bukolik Wirgiliusza... lub niektóre ułamki Lukrejusza, albo li téż z Metamorfoz coś. Ułamkowo pracowałem nad Metamorfozami...
— Szanowny doktorze... to dziennik polityczny.
— Rozumiem, wszakże nie przeszkadza to, by się i literaturą zajmować nie miał... ale zdrową, klasyczną. Wreszcie kto ma styl, naukę, wytrawność, może pisać lub przekładać z pożytkiem — co zechce... ofiaruję panu pomoc moją. Tu nikt pisać nie umie, to studenci, to fuszery panie dobrodzieju... to tałatajstwo... marodery...
— Co do dziennika, odparł zafrasowany Sławek — jeszcze nic pewnego nie ma jaki program ostatecznie będzie przyjętym... Daruj doktór, że się téż nie mogę zobowiązywać.
— A! jak się podoba! jak się podoba! ja się nie narzucam nikomu! Znam wartość swoją... Ale jeśli państwo zechcecie stworzyć rzeczywiście coś po polsku pisanego i poważnego, to bezemnie nie obejdziecie się. Mnie tu znają, ale intrygi! intrygi niecne.
Do nóg upadam!
Wyszedł, ale się drzwi nie zamknęły, gdy chudy, blady młodzieniaszek nieśmiały, choć szydersko uśmiechnięty, wpadł do pokoju — czekał jak się zdaje w przedsieni na oddalenie się doktora. Sławek już był tak znużony jak czytelnik, któremu ten najazd przedstawiamy, porwał się od stołu przepraszają...
— Emil Zaparski... pan dobrodziéj Podkomorzyc Młyński? Redaktor nowego dziennika — Chwila? jeśli się nie mylę.
— Tak.
— Przychodzę jako współpracownik, wiedząc, że dziennik bez sił młodych istnieć nie może... Młodość jest wyrazem wieku... w niéj jego siła...
— Cóż byś nam pan mógł dać? zapytał Młyński, przyglądając się twarzy zwiędłéj wprawdzie, ale jeszcze nawet nieokrytéj włosem.
— Wszystko co pan dobrodziéj zechce. Władam piórem dzielnie... mam rzeczywisty talent, któremu przyznają świeżość i oryginalność. Sam się chwalić nie mogę... Ale może pan czytał moją krytykę pana Tadeusza, w któréj z błotem zmięszałem tę mniemaną epopeję i postawiłem jéj autora tam, gdzie oddawna zasłużył być pomieszczonym.
— A! a! rzekł uśmiechając się Sławek.
— Tak jest... Słowackiego teraz rozbieram... o innych mówić niema co — to są trupy i to zgnilizna!! Nowa poezya dopiero się ma narodzić.. Ja mogę do dziennika co zechcę... studya... obrazy obyczajów... dziejowe rysy... polityczne, wstępne artykuły... cokolwiek będzie potrzebném — nawet powieść! Jestem autorem — krwawéj Chmury, pod pseudonymem Emila Lapislazuli... Tak! Lapislazuli to ja, panie dobrodzieju.
— A! a! powtórzył Sławek, którego to niemal bawić zaczynało.
— Musiałeś pan skończyć studya uniwersyteckie?
Lapislazuli uśmiechnął się pogardliwie.
— To są przesądy te studya... to jest gymnastyka tylko... Geniusz jéj nie potrzebuje, mając siły rodzinne... Studya zabijają właśnie oryginalność, traci się świeżość tchnienia... rzut, werwę...
— Wszakże zapas wiadomości przynajmniéj... przerwał Sławek.
— Ale ja czytam, ogromnie! czytam...
— Ma pan łatwość do języków...
— Nie — języki psują styl... umiem naturalnie po niemiecku, innych nie chciałem się uczyć z zasady...
— A! a! ale mi się zdaje dla literata niezbędne...
— Tak! dla literata? ja będę wieszczem lub niczém... To co dziś piszę, jest tylko przejściowe... wprawiam się na krytyce, wyrabiam styl... ale całą siłę wyleję w wielkim poemacie... i to są dotąd tylko zarysy, widma przyszłości...
Szanownemu Lapislazuli, tę samą dał niemal odpowiedź Sławek co jego poprzednikom i miał już drzwi zamknąć wszystkim, gdy wszedł przyjaciel Samiel.
Młyński odetchnął, postrzegłszy go i widząc że serya kandydatów do współpracownictwa na dziś się wyczerpała. Samiel który teraz był w wielkich łaskach u hrabinéj Wartskiéj, a przyczynił się do wysadzenia ztamtąd, zawadzającego mu Sławka, grał jeszcze rolę najczulszego przyjaciela, choćby dla tego, żeby wiedzieć o jego obrotach. Młyński rad mu był prawie.
— Cóż mi przynosisz? zapytał...
— Powiedz lepiéj co u ciebie znajduję... odpowiedział Samjel — cóż? dziennik?
— A no! idziemy ku niemu.
— Znasz już artykuł gazety?
— Leży na stole.
— Trzeba nań odpowiedzieć!
— Zdaje mi się że nie — odrzekł Sławek... na takie napaści, milcząca wzgarda odpowiedzią całą.
— Co zaszło między tobą a hr. Wartską, spytał filut, udając, że nic nie wie — przestałeś tam bywać... kilka razy wspomniałem o tobie, jakoś mi nie odpowiedziano... co to jest?
— Nic niema? czasu mi brak... jestem zajęty... zresztą chcę i muszę całkiem się od świata usunąć.
— To źle, kochany, dziennikarz musi żyć w świecie i trzymać na jego pulsie,
Sławek odwracając rozmowę spytał o zdrowie tych pań.
— Jak najlepsze, panna Jadwiga, cudne dziewczę, szczebiocze... mama miła i dobra... usiłuje ściągnąć najlepsze towarzystwo do siebie. Wprawdzie Drejssowa także ma dawać wieczory, ale śliczna hrabina przemoże ją...
— Cóż więcéj? spytał Młyński.
— A! no! nowina dzisiejsza musi ci być wiadomą.
— Nie wychodziłem z domu i nie widziałem nikogo, prócz kandydatów do stanu redaktorskiego...
— Ale bo nowina i ciebie się tyczé, choć nie bezpośrednio.
— Mnie?
— Ciebie, bo Leny... Lenie Dyrektor na naleganie wuja i jego przyjaciół dał dymisyą... z teatru!
Sławek się zarumienił i drgnął.
— Wiedziałem, że to ciebie obejdzie, rzekł Samiel — ale wdałaś się w walkę z tymi świętoszkami, będą cię kłuć i prześladować na wsze strony. Któżby się był spodziewał, że w czcigodnym Sopoćce znajdą jéj wujaszka...? Ale bo téż zbytecznie się z nią afiszowałeś.
— Wiesz dla czego? odparł Młyński, dla tego właśnie, że nic na sumieniu nie mam. Jestem dla niej bratem, opiekunem.
— Na tę funkcyą niemasz lat...
— Niech ludzie plotą, co chcą...
— Jakkolwiek bądź! za granicą uchodzi wszystko, ale w naszém małém miasteczku, gdzie każdy krok widny jak na dłoni, wśród kraju tak surowego jak nasz!
— Surowy! bardzo dobrze, odparł Sławek, ale niechże będzie sprawiedliwy, do kaduka... Dla czegoż posądzać ma zaraz o złe, gdzie go niema.
— Pozory na świecie wszystkiém! —
— Ależ hrabia Alfred jest jawnym protektorem pani B... a nic mu nikt nie mówi.
— Naprzód hrabia, to należy do atrybucyi stanu, powtóre zachowuje pewne dekorum, po trzecie nie zabiera się do wydawania dziennika, po czwarte szpakowacieje... Wszystko to są łagodzące okoliczności. Ale cóż się stanie z tą piękną Leną?
— Nie wiem, pomyślimy o tém, rzekł zamyślony Sławek.
— To są dopiero początki twojéj drogi krzyżowéj, mówił Samiel... przyznam ci się, że ani tobie, ani żadnemu z ludzi publicznych nie zazdroszczę. My pokorne cielęta... cicho sobie robimy, co chcemy... wy stoicie na świeczniku, wymagają od was więcéj.
— Może mają słuszność, krótko odparł Sławek, są łaski stanu, ale są i starsze brzemiona.
Samiel spojrzał na niego, ale nie śmiał badać więcéj i rozmowę odwrócił.
— Nie będziesz u hrabinéj? spytał.
— Nie mam czasu.
— Czyś tylko zemną szczery? dodał Samiel... ja się czegoś domyślam?
— Domyśl się, powiedzieć nie chcę lub nie mogę.
— Czy Wartska jest tak bardzo rygorystką? znasz ją dawno, ze wsi, naucz mnie?
— Wartska może ma słuszność także — krótko odparł Sławek. Ja sam czuję, że w fałszywém jestem położeniu. Była dla mnie zimną, uznałem właściwém się usnąć. Może téż kto z dobrych przyjaciół powiedział jéj co o Lenie.
Samiel zaczerwienił się, buchnął dymem. Jużciż mnie nie posądzasz?
— Nikogo!!
— Ale coś zaszło? zaszło?
— Była chłodną, żenowaną ze mną... ja się nikomu nie narzucam...
— No, to ci powiem, że ona jak ona, ja tam nie znam bliżéj waszych stósunków, ale Jadzia tęskni i rozbija się za tobą. Nieustannie pyta o ciebie...
— Biedne dziecko! ma dobre serce!
— Ale dziecko! westchnął Samiel — dla mnie dojrzała piękność matki ma więcéj uroku... I nie jestem w wielkich łaskach u Jadzi...
Jadzia to laleczka.
— To kwiatek, którego chłodny powiew nie tknął jeszcze... tylko co rozwity ku słońcu... rosa na nim lśni, a listki drżą...
— Czy byś się kochał w Jadzi?
— Nie — ale kocham Jadzię...
— Bliskie kuzynostwo?
— Dosyć... znamy się od dzieci.
— Będziesz tam dzisiaj pewnie? dodał Sławek, pokłoń się Jadzi odemnie.
— Po cichu!
— A! uchowaj Boże! jak możesz najgłośniéj.
— Więc i mamie.
— Jak zechcesz... wszakże nie koniecznie.
Poczęli się śmiać... Samiel, któremu o to szło, ażeby go widziano z Młyńskim, nawrócił go na przechadzkę...
Sławek przyjął to, ale postanowił sobie z niéj pójść do Leny i obmyśleć, co ma począć... Żal mu było biednéj, czuł że nie za swoją, ale po części za jego pokutowała winę, wiedział jak ją zaboli oddalenie od teatru, który lubiła, i w nim widziała przyszłość. Potrzeba było znaleść jéj zajęcie, chleb... opiekę... i odepchnąć prześladowanie dalsze Sopoćki, które się zdawało jéj zagrażać... W tych myślach wyruszyli razem z domu, a Samiel pociągnął go najgłówniejszemi ulicami... przypadkiem czy umyślnie, któż zgadnie? Tacy Samiele, wszakże rzadko co czynią bez rachuby pewnéj i bez celu — Sławek nie wiedział dobrze, dokąd idzie.


W sercu człowieka o każdéj życia jego dobie — co innego mieszka, inne uczucie porusza nim, a gdybyśmy zajrzeć mogli do téj puszki Pandory!! Jak się tam z niczego rodzi to, co człowiekiem całym ma owładnąć... jak rośnie pod wpływem często przeciwnych na pozór wypadków, jak się z miłości nienawiść wykluwa, jak namiętność stygnie, gaśnie, spopiela się i rozwiewia... Te dzieje serca rzadko całkowicie zna świat po wulkanicznych tylko na zewnątrz wybuchach, krótkich i zamykających dramat. Patrząc na rozkwitłą swą córkę hr. Wartska badała nieraz jéj rumieńce, uśmiechy, ożywione ruchy i pochmurne zamyślenia, pytając sama siebie, coby one znaczyły, a choć własne doświadczenie miała za tłómacza, a córka jéj młodość przypominała, tak się zatarły! tak były daleko, tak była oną dziś inną, że córka stawała się zagadką.
Przecież Jadzia nie umiała się ukrywać z niczém i nie miała do tego powodów, ale jest w duszy wstyd dziewczęcy, który nie dozwala odsłonić nawet najniewinniejszych tajemnic... Człowiek czasem niemi bawi się, jak skąpiec zamkniętemi dukatami. Jadzia od kilku zwłaszcza dni mocno niepokoiła hrabinę, matka zauważała w niéj niecierpliwość jakąś, ożywienie, eksaltacyą nie zwyczajną. Nawet ulubione czytanie nie w smak jéj szło, przechadzała się po salonie, wyglądała oknami, zapytywała często matkę — dla czego Sławek nie przychodził.
— Ale dla czegoż cię znów ten Sławek tak mocno interesuje? spytała hrabina.
— A to pięknie! Jakżeby mnie nie miał obchodzić. Ja go uważam za brata... ja go jak brata kocham, przyzwyczaiłam się i z całego naszego towarzystwa męskiego, on mi najmilszy.
— Nie przeczę że może mieć zalety, ale znów tak nadzwyczajnéj doskonałości nie widzę.
— A! niechże Bóg broni doskonałości, przerwała Jadzia, to bym go cierpieć nie mogła, byłby sztywny, nudny... okropny... Matka na tém skończyła, ale nazajutrz wróciło pytanie... i hrabina musiała wytłómaczyć.
— Już o Sławku nie mów i nie pytaj o niego... zrobił pewną niedorzeczność i musiałam się z nim pokłócić...
Jadwiga poskoczyła ku matce łamiąc ręce — to nie może być! on! zrobić niedorzeczność! To są plotki. Niech go mama przeprosi...
— Ja! jego... przepraszać! nigdy w świecie.
— A więc nie będzie nawet bywał...
— Sądzę... do pewnego czasu...
Jadzia spojrzała na matkę, zrobiła posępną minkę i odeszła ale zamyślona i spoważniała. Matka była nie spokojna. Miałażby się na biedę pokochać w nim! A! to szczęście, żem go odprawiła... to szczęście — żem go odprawiła... to szczęście — ale nie może być, ażeby Jadzia! a! nie! to dziecko jeszcze...
I na tém się skończyło.
Dzień był piękny, panie obie pieszo wyszły na przechadzkę, wypadek... chciał, żeby Samiel ze Sławkiem zagadani o czemś zeszli się z nimi na trotuarze. Młyński byłby się cofnął, gdyby je wcześniéj postrzegł, ale zobaczywszy panie, był już o krok tylko od nich. Jadzia, która szła z matką obok i znalazła się naprzeciw Młyńskiego, zarumieniła się, zapomniała i w sposób nader kompromitujący pochwyciła kuzynka za rękę, drugą z dziecinną poufałością, kładąc mu na ramieniu.
— A! dobrze, żem winowajcę złapała! zawołała uradowana, pomięszana, niepamiętna na burę, którą sobie u matki mogła zarobić. — Zaraz mi pan pocałuj mamę w rękę, przeproś ją i zrób zgodę!!
Hrabina spojrzała, mrucząc na Jadzię, ale to nic nie pomogło, dziewczę tak było ucieszone, przejęte, tak mocno sobie postanowiło pośredniczyć pomiędzy kuzynem a mamą, że na nic już nie zważało. Sławek uśmiechał się, patrząc na hrabinę, pani Wartska ruszyła ramionami, a Samiel nie chcąc być świadkiem familijnych interesów ukłonił się i wysunął natychmiast.
— Jadzia nie wiedzieć co plecie! zawołała pani hrabina.
— Żadnego sporu między nami nie było, dodał Sławek...
— O! bałamucisz! przerwała Jadzia, — a dla czegóż bywałeś wprzódy codziennie, a teraz całkiem u nas bywać przestałeś. Byłeś domowym, stałeś się więcéj niż obcym, bo jak nieznajomym... Otóż mnie bez ciebie nudno, tęsknię za tobą i z tém się nie taję... proszę cię o zgodę! No! zgoda między parami chrześcijańskiemi! dodała, spoglądając na matkę, która stała zakłopotana i chmurna.
Trudno się było pogniewać na to miluchne dziecko. Hrabina tylko nie wiedziała jak to zakończyć; Sławek ukłoniwszy się z przymuszonym uśmiechem miał odchodzić, gdy na nic nie zważając dziewczę, nawet na to, że mnóstwo osób zdala się im przyglądało, z naiwnością klasztornéj pensyonarki, która nic nie widzi zdrożnego w poczciwém choć żywiéj objawioném uczuciu, odciągnęła o krok Sławka...
Twarzyczka jéj uśmiechnięta, oczki błyszczące, ruchy wdzięczne, prostota i szczerość, z jaką kuzynka wśród ulicy pochwyciła i puścić go już nie chciała... napełniły mamę trwogą, a Sławka nie małym kłopotem. Ale Jadzia była uparta jak dzieciaczek...
Na trotuarach stawano, przypatrując się téj ślicznéj parze, domyślając jakiéjś sceny nieodgadniętéj.
— Sławku mój — zawołała Jadzia — byliśmy jak brat i siostra... było nam z sobą dobrze... pocóżeś mamę obraził, mnie zasmucił... Zaraz mi przeproś i popraw się.
— Jadziu droga, przerwał Młyński, pozory były przeciwko mnie. Mama nic a nic nie winna, ale i ja nic nie jestem winien... Wszystko się to rozjaśni, porozplątuje, wróci do dawnego porządku.
— Tak! ale prędko! prędko! mój Sławku, — bo ja bez ciebie się nudzę, nie mam przyjaciółki, ty jesteś moją przyjaciółką! Ja proszę, ja każę...
I ścisnąwszy go kilkakroć za rękę z uśmiechem, z błaganiem, pobiegła do oczekującéj niespokojnie matki, która ją wołała po kilka kroć, niecierpliwiła się, rumieniła i rada byłaby co prędzéj uciec od natrętnych oczu. Jadzia wesoła, szczęśliwa, nie posądzając siebie o to, ażeby przeciwko formom światowym zgrzeszyć miała, śmiała się, była rozbawiona, roztrzepana i odchodząc już, powtarzała ciągle.
— Sławek przyjdzie, wytłómaczy się, przeprosi i wszystko się skończy...
Gdy się to działo, Samiel uchodził powoli za bliski klomb drzew, — nagle stanął zdziwiony wielce, bo za drzewami, z oczyma gorączkowo wlepionemi w tę żywo rozprawiającą młodą parę, znalazł Lenę... Od początku stała tu jak wkuta, chwytając wyrazy, łapiąc ruchy, usiłując odgadnąć jakie uczucie biło w dwojgu tych piersi. Była smutna, pogrążona, jakby rażona od pioruna... Ten mały dramat domowy, wydawał się jéj miłosną sceną... pożerała oczyma Jadzię, Sławka i równie jak Jadzia nie zważała wcale, że na nią także patrzyli ludzie... Samiel postrzegł ją i przybliżył się... ona zobaczyła go dopiero, gdy stanął przed nią i jakby strwożona, cofnęła się, ale z Jadzi niespuszczając z oka... Osłupiała patrzyła ciągle, łzy kręciły się jéj pod powiekami, na wargach czuła gorycz, w ustach żar...
— Kto to jest? zapytała Samiela, mów mi pan kto to?
— To panna Jadwiga hr. Wartska... jakaś daleka kuzynka jego...
— Kuzynka... tak! mówiła pół głosem Lena — wychowali się razem... kochać muszą od dzieciństwa...
— I ja się tego domyślam, rzekł Samiel... bo przez kilka dni... gdy Sławek bywać tam poprzestał... Jadzia chodziła jak zwarzona, uspokoić się nie mogąc.
— A dla czegoż bywać poprzestał? zapytała zamyślona.
— Nie wiem... może go tam ogadano... może... ale a prawdziwie nie wiem.
— Biedne dziecię cierpieć musiało! cicho dodała Lena. Pan tam bywasz?
— Tak jest, znam te panie.
— Nie wiesz przyczyny tego nieporozumienia.
— Nie... wahając się, rzekł Samiel.. nie domyślam się...
— A ja.. łatwo je odgaduje! szepnęła Lena, żegnając go ukłonem i oddalając się szybko... Samiel, który był ciekawym bardzo, równie żywo pogonił za nią. Zdaje mi się, rzekł, że pani odgadujesz fałszywie!!
Na te słowa jeden z dawnych natrętnych adoratorów Leny, Jasiek... przyskoczył i ukłonem powitał artystkę...
— O co tu idzie? zapytał... o co?
— Pan znasz te panie? podchwyciła Lena.
— A jakże, nie! znam! hr. Wartska i p. Jadwiga, kuzynka a bodaj narzeczona Podkomorzyca.
— Widzisz pan? odwracając się do Samiela — odezwała się Lena, pan mi tego nie mówiłeś? ona jest narzeczoną...
— Nie mówiłem, bo jeszcze dotąd przynajmniéj nią nie była...
— Oto mi mówisz — przerwał gorąco Jasiek, całe miasto o tém wie? jeśli od pewnego czasu stósunki te ostygły... są może przyczyny!! dodał, bystro spoglądając na Lenę, która oczy spuściła.
Biednéj Lenie zimno było, gorąco i słabo, ruchem głowy milczącym pożegnała tych panów szybko i pobiegła ku domowi na pół obłąkana...
Wpadła nieprzytomna prawie do swego pustego saloniku, zaryglowała drzwi wewnątrz i poczęła płakać, chodząc po nim, a twarz tuląc rękami.
— A! jaka ona piękna! wołała — jak świeża i piękna! jak na niéj znać gołąbka, który się wypieszczony pod skrzydłem matki wychował!... Jemu takiego serca, takiéj było potrzeba istoty świeżéj, niewinnéj... a nie jak ja zniszezonéj i uwiędłéj... życiem zmęczonéj z oczyma i sercem wypłakaném. A! czyż ja godną jestem, aby mój wzrok spoczął na nim, ...A przecież uchwyciłam się go, narzuciłam mu, stanęłam mu może na drodze do szczęścia... Widziano mnie z nim... doniesiono... to biedne dziecię cierpieć musiało... on także! ale dla mnie zniósł i nie dał nawet poznać po sobie...
Godzi się, bym ja trupem moim drogę mu do szczęścia zaparła? Nie — nie! byłabym podłą.
Wolę być nieszczęśliwą niż nikczemną. A! tak przy nim, u jego boku byłam niebiańsko szczęśliwą, spokojną... odmłodzoną... ale trzeba się zdobyć na męstwo, umieć kochać poświęceniem, nie egoizmem... i choćby umrzeć dla niego!
Zapalając się tak coraz bardziéj, Lena wpadła w rodzaj szału... łzy płynęły z jéj oczów, łamała ręce, chodziła, klękała... modliła się i płakała znowu, rzucała się na sofę, wstawała... była chwilami obłąkaną... Nareście przetrwawszy tę walkę z sobą, nagle porwała się pakować rzeczy... zawołała sługę... zamknęła drzwi i gdy w kilka godzin późniéj nadszedł Sławek, napróżno się do nich dobijał, próżno stukał — powiedziano mu, że pani nie było w domu.
Młyński się jeszcze nic złego nie domyślał, rozstali się w takiéj zgodzie, po tak uroczystych przyrzeczeniach... mógłże przypuścić jaką w niéj zmianę? — Sądził, że była w teatrze, powlókł się tam i nie zastał także. Dyrektor nisko mu się kłaniając, zapewnił go, że nie widział za kulisami panny Prater.
— Tak! tak! nic niewiem! Słowo uczciwe daję panu baronowi (wszyscy dla Dyrektora byli hrabiami lub baronami) — nie mam najmniejszego wyobrażenia, gdzie by się mogła znajdować.
Sławek powrócił raz jeszcze do jéj domu, ale na wschodach już spotkała go służąca, oznajmując, że pani nie powróciła... przechadzał się dosyć długo w ulicy, myśląc spotkać się z powracającą, na ostatek noc mu odjęła nadzieję, smutny, zdziwiony, niespokojny poszedł do siebie.
Nazajutrz niespokojny trochę, nie odebrawszy ani kartki, ani żadnego znaku życia od Leny, wstał raniéj, niż zazwyczaj i pobiegł do niéj. Na kamienicy uderzyła go przylepiona karteczka o mieszkaniu do wynajęcia... na górze salonik zastał pusty, papiery porozrzucane po podłodze... meble porozsuwane, wszystkie oznaki nagłego pakowania się i wyniesienia... Lena w istocie w nocy jeszcze wyprowadziła się z mieszkania, nikt nie wiedział dokąd... W domu ani sługi, ani nikogo nie było, któryby najmniejszą mógł dać wiadomość lub wskazówkę do zrozumienia przyczyny i celu tak nagłego wyjazdu. Gospodarz mruczał, że mu za kwartał zapłacono — ale z temi aktorkami — dodał, to licho ich wie, kiedy to wyleci i dokąd... Ot i to! zdawała się osoba porządna — stateczna: wczoraj jeszcze mówiła zemną, że z lokalu kontenta... żeby jéj tylko piec na zimę postawić. Mówiłem, jeśli nie postawię, to poprawię... A wieczorem, łap, cap... płać! jedź! nie wiedzieć dokąd!! Dowiedział się Sławek tylko, że sprowadzono wóz, który zabrał ją, sługę i rzeczy...
W tém wszystkiém Sławek czuł niewidomą rękę wujaszka Sopoćki i to go najwięcéj przerażało... W istocie saméj Sopoćko skorzystał wcale niespodzianie z eksaltacyi chwilowéj biednéj Leny... Nadszedł on wieczorem, gdy już postanowiła była uciekać, nie wiedzieć jeszcze dokąd, aby tylko nie być Sławkowi ciężarem i w obec świata nie kompromitować go sobą. Lena myślała, że przebędzie dni kilka ukrytą w zajeździe, a potém znajdzie na wsi lub mieście choćby najbiedniejsze zajęcie nauczycielskie, robotę ręczną, co bądź... byle z głodu nie umrzeć. Na te marzenia wszedł Sopoćko... Wiedział on od Dyrektora, że Lenie dano z teatru odprawę, chciał korzystać z pierwszéj chwili niepewności i trwogi. Wsunął się tym razem, łagodząc wyraz twarzy..
Niespodział się wcale, że siostrzenica przyjmie go teraz... zdając mu się na łaskę... nie zrozumiał nawet téj zmiany w niéj i przypisywał ją samemu sobie.
— Ofiarowałeś mi pan pomoc swoję — zawołała — biorę go za słowo... Nie jestem już w teatrze, nie mam gdzie podziać.. wskaż mi pan, jeśli możesz, gdzie się umieścić.
— Ja com powiedział raz, nie cofam nigdy — odezwał się Sopoćko — ale proszę w wyborze umieszczenia i zajęcia spuścić się zupełnie na mnie...
Lena milczała...
— WPanna, jak wiem, sposobiłaś się na nauczycielkę, najwłaściwiéj jest powrócić do tego stanu... a że długi pobyt w teatrze i we wirze świata potrzeba nagrodzić duszy spokojem... życzę, abyś WPanna udała się do Wizytek, u których ją jako nauczycielkę postaram się umieścić...
W parę dni Lena, która się wyrzekła sama siebie, złamana niemą jakąś rozpaczą powtarzała ciągle jedno.
— Umrzeć dla niego! nie być mu u szyi kamieniem! Umrzeć... Niech on nic nie wie...... Zamknęła się z dobréj woli w klasztorze, nie jako zakonnica wprawdzie, ale jako pomocnica nauczycielki i dozorczyni.
Sopoćko w oczach hr. Dreissowéj i wszystkich wtajemniczonych w tę sprawę tryumfował, noszono go na rękach, sadzano na pierwszém miejscu, słów nie umiano wynaleść na pochwały dla niego, gorliwości jego, zręczności — siły przekonania, jaką posiadał.
Następnych dni pensyą Pań Wizytek odwiedzały wszystkie protektorki i tercyarki ciekawe, zdala przypatrując się téj ocalonéj istocie, która chodziła niema, milcząca, posłuszna, z oczyma osłupiałemi, nieprzytomna ale zrezygnowana do odrętwiałości. Słowa się było od niéj trudno dopytać — a wyraz jéj twarzy przerażał. Posłuszeństwo jednak było tak przykładne, iż nic jéj zarzucić nie umiano... W godzinach nabożeństwa szła do kaplicy, klęczała, ale usta jéj się nie poruszały, oczy wlepione w jedno miejsce, a jeśli rozłożyła książkę — na jednéj karcie trzymała ja tak rozłożoną przez mszę całą...
Dla sióstr, dla świeckich pań, dla wychowanic był to przedmiot podziwu, litości, współczucia... a może i szyderstwa. Wskazywano ją sobie, jako przykład stanu duszy, który się zyskuje na obcowaniu ze światem... Poczciwe siostry napróżno usiłowały przynieść jéj ulgę w cierpieniu, nie przyznawała się do niego...
Wszystko przeszłe wydawało się jéj snem... a pozostała reszta życia.. powolném konaniem... I mówiła sobie w duszy, aby się ukrzepić — umrę dla niego... a w ostatniéj godzinie wszak niema na świecie tak nielitościwój istoty, która by mi go zobaczyć i pożegnać nie dozwoliła!!
Sławek biegał ale gniewny, burzyło się w nim wszystko. To łatwe zwycięstwo intrygi nad nim, nad nią młodą, jego duszę napełniało oburzeniem. Był pewnym, że użyto siły, grozy, podstępu może, aby mu Lenę odebrać i uspokoić się nie mógł. Przez parę dni nie spoczął na chwilę, poszukując na wszystkie strony śladów znikłéj, ale nic nigdzie nie mogąc wynaleść. Nareszcie postanowił oko w oko spotkać się z nieprzyjacielem, dowiedział się, gdzie mieszka Sopoćko i poszedł do niego. Nie łatwo wszakże z nim w domu widzieć się było, bo nigdy nikogo u siebie nie przyjmował. Mieszkał na trzeciém piętrze w lokalu zajmowaném od lat wielu, do którego nawet gospodarz nie miał wstępu. Wszystkie zgłoszenia przyjmował na piśmie. Wkładano je do skrzynki przybitéj do drzwi. Nie było przykładu, ażeby się go kiedykolwiek dodzwonił, choćby o szóstéj rano. Wychodził z domu, zabierając klucze z sobą, wracał i zamykał się, służącéj nie dopuszczał robić u siebie porządku, mówiąc, że sam starczy sobie — wodę przyniesioną stawiono mu podedrzwiami.
Można sobie wyobrazić, jaką ciekawość obudzało mieszkanie, tak szczelnie od lat wielu zamknięte, do którego nikt nigdy nie wchodził. Opowiadano o niém osobliwsze rzeczy, ale faktem było, że nikt do niego nie zajrzał. Sopoćko nie wszedł i drzwi nie otworzył, dopóki kto stał przy nim, — natychmiast za sobą ryglował. Okna jego pokoików wychodziły w ciasną uliczkę, tak że przez nie, gdyby były otwierane, cośby we wnętrzu zobaczyć można, ale ani podwójnych nie wyjmowano, ani oprócz małych szybek otworzono co kiedy... Zresztą zapuszczał story... a w wieczór migało tylko przez nie światło, które u niego po całych nocach czasem widzieć się dawało.
Nie było powodu urzędownie się dostawać do mieszkania tajemniczego człowieka, który zresztą z władzą i z policyą był w jak najlepszych stósunkach, ale nie jeden wiele by był dał, żeby się dostać do tych troskliwie skrywanych izdebek. Sopoćko wychodził do kościoła rano, obiad jadł w mieście, w domu nigdy nie potrzebował pić ani jeść... wracał późno... i zamykał się — gdy go się pytano, dla czego u niego po nocach bywało światło — odpowiadał, że się modlił długo.
Sławek dowiedział się, złotówkę dawszy stróżowi domu, iż próżno by biegał tu, chcąc się widzieć z czcigodnym Ritterem...
— Już to, Jaśnie Panie! łatwiéj się do namiestnika dostać, niż do niego, mówił stróż — już to — panie nie praktykowana rzecz, żeby tu kto dostukał się i dodzwonił. Jego bo i nigdy w domu niema...
Machnął ręką z jakimś wyrazem oznaczającym, że w tym przedmiocie rozprawiać dłużéj nie warto.
Młyński czekał na Sopoćkę we drzwiach kościoła po mszy rannéj — schwytał go na progu.
— Przepraszam pana za natręctwo moje, rzekł, miałbym parę słów do pomówienia.
— Bardzo chętnie — rzekł grzecznie Sopoćko.
— Jako opiekun panny Heleny, miałbym przynajmniéj wiedzieć prawo, co się z nią stało?
— Opiekun? spytał Sopoćko — o żadném na seryo opiekuństwie nie wiem, bo ja, jako wuj rodzony, sam jeden opiekunem jéj jestem.
— Wiadomo panu, że gdyś pan ani o umierającéj matce jéj, ani o niéj nie wiedział, ja miałem przyjemność być im użytecznym...
— Tak! tak! dodał stary — ale jeśli się dobry uczynek popełni, czy koniecznie ma się potém o wypłatę z lichwą dopominać?
— Ale ja żadnéj wdzięczności nie żądam, zawołał Sławek — chcę wiedzieć, co się z nią stało. Nie należało mi się więcéj nad proste pożegnanie, ale to mi się należało...
— Nie wiem — odparł stary... to nie moja rzecz.
— Mógłbyś mnie przecie pan dobrodziéj objaśnić o jéj losie.
— Nie wiem, czy to się godzi i czy potrzebne.
— Ale jesteś pan uwiadomiony o nim.
— Spodziewam się! trochę szydersko odparł Sopoćko.
— Czy wyjechała z miasta...?
— Gdyby panna Prater była uznała właściwém dać o sobie wiadomość, zapewne by to uczyniła.
— Może nie mogła, rzekł gniewnie Sławek, wiemy o podobnych w imię świętobliwych intencyi popełnionych sekwestracyach... trafiało się to gdzieindziej. Któż wie czy i tu co podobnego się nie stało.. Mogliście użyć zwykłych narzędzi podstępu, kłamstwa i siły, wszakże u was cel uświęca środki.
— Co to jest u was? spytał Sopoćko...
— Domyśl się pan... rzekł Sławek, i bierz, to jak chcesz.
— Ja tę maksymę, cel uświęca środku — oddaję na użytek rewolucyonistom, jest to ich broń przecie, nie nasza, nie moja... Żegnam pana!
— Do widzenia! spodziewam się! rzekł szydersko Sławek.
W ten sposób się rozeszli.


Nikomu przygody nieszczęśliwe Sławka, o których naturalnie wiele mówiono po mieście — nie przypadały lepiéj do smaku, jak zacnemu Drabickiemu, który ręce zacierał i oczkami mrugał, a po cichu przez swych rozesłańców powoli, postrachem wydatków, kosztów i daremnych zachodów usiłował odciągnąć obywateli, którzy się do nowego Dziennika byli przyłączyli.
Umiał on wybornie z czasu korzystać. Otwarcie od wystąpień w gazecie przeciwko rzeczy nie istniejącéj jeszcze powstrzymywał się, utrzymując bardzo trafnie, iż jéj by tém raczéj służył, mnożąc rozgłos, niżeli zaszkodził. —
— Będzie na to czasu dość, gdy dzienniczek się ukaże...
Tymczasem nie zaniedbywał nic.
Szepnięto drukarzowi, który był zamówiony, że przedsięwzięcie kruche, kary sądowe pewne, a w ostatku bankructwo niezawodne. Drukarz się uląkł, począł robić trudności i cofnął się ostatecznie. Drugi prasy takich rozmiarów, jakich dziennik wymagał, nie miał; trzeci wcześnie dał słowo Drabickiemu, że się nie podejmie niczego, coby mu szkodzić mogło.
Tak w chwili, gdy już dziennik miał się ukazać, zabrakło mu środków, kto inny byłby się cofnął, co krok spotykając przeszkody, Sławek z całą energią młodości, postanowił iść przebojem. Pożyczył pieniądze na majątek, dał lichwę, bo z niego nie zaniedbano korzystać — i zakładać się wziął drukarnią własną. Współnakładzcy słyszeć o tém nie chcieli, przyjął więc Młyński na siebie ryzyko i brnął daléj.
Ale do drukarni potrzeba było ludzi, a Drabicki umiał być popularnym, gdy tego potrzebował, miał swych ajentów we wszystkich klasach społeczeństwa... i każde mu z czułością szepnął sam lub przez swoich na ucho.
— Niech cię Bóg broni tam iść! To już dziś trupem pachnie! Miejsce stracisz, a za dwa miesiące wszystko się rozsypie. Po przyjacielsku życzę... dajcie pokój. To interes nie solidny...
Z największą trudnością przyszło zawerbować pijaków, robotników bez zajęcia i wybierki czeladzi...
Na tych drobnych codziennych walkach, do których mało kto znajdzie w sobie siłę potrzebną, bo powolnie wyczerpują, wysysają człowieka — nużył się, nękał Sławek. Ale od czegoż młodość! przeciwności są dla niéj bodźcem, są raczéj zachętą niż przeszkodą.
Mimo tych intryg, które co dzień mu się w różny sposób czuć dawały ze swą zaskórną robotą, niszczącą, — drukarnia przepłacona, stanęła...
W walce téj Sławek zyskiwał tylko, że zapomniał przy pracy o tęsknocie za Leną, o ukąszeniach robactwa tego, co go pokątnie gryzło. Przyjaciele usłużni przynosili mu co dzień... krążące po mieście sarkazmy... Pierwszy numer obmyślany, wystylizowany, stokroć przemieniany.. ukazał się nareszcie pełen drukarskich omyłek i młodzieńczych niezręczności.
Wstępny artykuł — program był pisany lawą Etny i Wezuwiusza — Sławek wylał go z siebie w gorączce, był piękny, był poruszający... ale czuć w nim było ogień razem i niedoświadczenie wieku, który go dyktował.
W polityczne wiadomości, w krajową kronikę wcisnęły się z pospiechu usterki codzień trafiające się dziennikom; które były doskonałą gratką dla nieoszacowanego Drabickiego. Z jakim on zapałem pochwycił ten mokry arkusz drzącemi rękami — któż opisze! jak się trząsł z radości, notując czerwonym ołówkiem omyłki, jak poskoczył, znajdując niezręczną zaczepkę duchowieństwa, diatrybę przeciwko szlachcie zardzewiałéj i arystokracyi kosmopolitycznéj. Naturalnie występował zaraz w ich obronie...
Drabicki nie umiał pisać... ale wskazać swoim pisarkom słabizny, ale podyktować ukąszenie najzłośliwsze, pokrytą osobistość, aluzyą wściekłą a adeptom tylko zrozumiałą — potrafił jak nikt. W tém był mistrzem nieporównanym... Śmiał się żółto... i cichusio szepnął tylko...
Pierwszy numer dziennika jest zawsze ciekawością wielką, ale z zajęcia, jakie obudza, żadnego prognostyku przyszłości wyciągać nie można, bo każda nowość jest dla ludzi lepem...
Wyrywano go sobie z rąk do rąk. Przyjaciele Drabickiego wcześnie wskazali słabe miejsca, podłechtano kilka osób... wzbudzono sztucznie oburzenie... okrzyczano nową publikacyą jako najczerwieńszą... Prokuratorya wprawdzie nie skonfiskowała pierwszego numeru, aby pismu na wstępie nie nadawać popularności, ale na denuncyacyach nie zbywało — Drabicki numer poznaczany wykrzyknikami i znakami zapytania sam złożył w ręce pana Radzcy..
Pod wieczór już Sławek nie mógł wyjść na ulicę, przyjaciele mu radzili, aby dał przejść burzy, nie narażając się na nią. W gazecie Drabickiego ukazał się tylko króciuchny artykuliczek pełen wykrzykników, ale zły, jak pies wściekły. Kąsał, nie szczekając, podnosił, uwydatniał, tłómaczył a w końcu witał uprzejmie nieszczęśliwą towarzyszkę, prorokując jéj zgon rychły.
Nie było czasu na lamenta, mimo widocznie fatalnego wrażenia pierwszego numeru, musiał on ukazać drugi. Nastąpiła narada nad tém, czy na zaczepkę odpowiedzieć. Sławek uznał, że nie należy. Inni mniéj dumni a żywiéj dotknięci prorokowali, że milczenie jak najgorzéj będzie przez publiczność przyjęte i tłómaczone... Stanęło wszakże na nic nie zważać i iść daléj...
Następne numera przeszły niemal cicho, Drabicki przycupnął, aby nie zwracać uwagi na współzawodnika. Niektóre Sławka artykuły podobały się — położenie wyjaśniać się nieco zaczęło... abonament... rosnął.
Było coś w nowém piśmie żywego, mówiącego za uczciwością i szczerością redakcyi, jakieś tchnienie szlachetne, którego żadną zręcznością wynaśladować nie podobna — obudzające w ludziach uczciwych współczucie.
Mimo omyłek i usterków, poważniejsi prorokowali pismu temu, jeśli przetrwa pierwsze burze, istnienie świetne i pożyteczne...
Drabicki, który po kawiarniach zbierał posłuchy, z tryumfującego wrócił trwożliwym do domu... Zawołał do siebie p. Izydora... byli sami... Stary żołnierz nieco podchmielony, szydersko spoglądał na swego wodza.
— No? co tam panie Redaktorze...
— Co?... co? źle.
— Jakto źle...
— Ale ja mam węch... źle... i będzie coraz gorzéj powiadam... to nie są żarty, Sławek nie jest bez talentu... ludzie są głupi... a ja jestem stary, a waćpan obojętny, choćby na głowę naszę sklepienie runąć miało...
— Myślisz? spytał szydersko Izydor...
— No, czemu nie radzisz?
— Radź sam... jam tu nie do rady, tylko do roboty.. gdybym miał radzić, to bym powiedział, idź, sprzedaj gazetę swoję i pókiś cały umykaj z placu.
— Ale ba! pókim cały! Źle czy dobrze, ja się im przecież nie dam...
— No to się nie skarż.
— Na jutro napiszesz artykuł pochwalny, w tonie humorystycznym, lekkim, pogardliwym, wszystko wynosząc, ale tak, żeby śmiertelnie wydrwić.
— To najmniejsza rzecz...
— A więcéj nic — dodał Drabicki... ja już wiem, jak postąpię... ale nagle nie mogę... nie mogę... trzeba poczekać...
Artykuł pochwalny wyszedł, ale się nie udał, był słaby, czuć w nim było nieszczerość, złość... brak przekonań...
Daleko skuteczniéj działał Drabicki żywém słowem po szyneczkach, po restauracyach i na zgromadzeniach, do których go przypuszczano, bo wszędzie potrafił się wcisnąć jeśli nie jako prezes, to jako członek...
Szło sobie pomalutku, cicho, ale skutecznie... We dwa tygodnie po wyjściu pierwszych numerów, Sławka poznać nie było można, tak wychudł, zbladł, zestarzał. Przez pół dnia ogniem mu się paliły policzki, potém nabierały marmurowéj bladości... Wieczorami kaszleć zaczynał, ale cygaro mocne tłumiło tę nerwową draźliwość. Pochłonięty pracą nad siły, pożerany chęcią wystarczenia wszystkiemu — Sławek się powoli zabijał. Dobijano go téż zewsząd, bardzo umiejętnie, dopomagając do tego.
Z pięciu listów co dzień przynajmniéj trzy przychodziły anonymy. Znacie czytelnicy tę broń sztyletników, która się listem bezimiennym zowie.
W piśmie takiém można powiedzieć wszystko bezkarnie, zbezcześcić matkę, rzucić plamy na rodzinę, zasiać nieufność wśród familii, szafować potwarzą i nie żałować obelg najkarczemniejszych, od perfumowanego anonymu pisanego złotém piórkiem na palisandrowém biurku, woniejącego patchulą, zapieczętowanego francuską dewizą, aż do brudnéj szmaty na papierze od świec, pisanéj szuwaksem i zapieczętowanéj groszakiem, a śmierdzącéj tytuniem i wódką. Ten, co to pisze, zna wszystkie rodzaje ich, bo je przebolał, bo je zebrał na pamiątkę boju. Nic podlejszego wystawić sobie nie można nad zbiór anonymów, ale nie ciekawszego nad taką dwudziestoletnią kollekcyą! W przeciągu dwóch tygodni Sławek mógł się pochlubić téż sporą kupką groźb, łajań, szyderstw... krytyk bez sensu i napaści pełnych jadu... Ale był młodym i to policzkowanie ręką niewidomą, w ciemnościach, krew w nim burzyło — kipiał. Darł w kawałki i deptał te brudy, a zapomnieć o nich nie mógł.
Czasem słowo bolesne wpiło mu się w pierś i tkwiło w niéj długo, a rana po nim zostawała nie zgojoną... a trzeba było milczeć i nie dzielić się tą chłostą z nikim, bo któżby się z tego nie uśmiechnął obcy?... Z cudzéj boleści najserdeczniejsi przyjaciele po troszę tryumfują — a cóż? nie mówiłemże? nie przestrzegałem go? Wlazł? niech siedzi.
I przyjaciel odchodzi uszczęśliwiony, że ta strzała nie w nim utkwiła...
Współczucia w ludziach... trudno znaleźć — a litość to jałmużna upokarzająca. W dodatku u nas wszystko, co zakrawa na wyraz ogólnéj opinii, choć by było najnierozsądniejszém, przestrasza ludzi pospolitych tak, że rodzonego ojca dla bałamutnego strachu onego odstąpić gotowi. Nie raz téż i matki rodzonéj dlań się wyrzekli.


W téj saméj restauracyi, w któréj powieść się nasza rozpoczynała, w bocznym pokoiku zachowanym dla ludzi lubiących spokój a mających szczególne względy w obec kelnera... siedział szlachcic ze wsi za stolikiem i trzymając w ręku nową gazetę, którą sobie podać kazał, czytał ją pół głosem, zżymając się i wykrzykując co chwila.
— A! niechże go djabli wezmą!
— A bodaj cię piorun trzasł...
— I to szlachcic pisze... kość z kości... swoje gniazdo kalając...
— Sto kaduków zjadł...
Po pokoju spokojny, z miną zrezygnowaną, z rękami w kieszeniach chodził Drabicki, nie okazując najmniejszego wrażenia...
Szlachcicowi czupryna się jeżyła, nareście zamaszysto porwał się z krzesła, cisnął arkuszem o podłogę i zdeptał go nogami w największym gniewie.
Szlachcic był z tych jeszcze, co się to na wysadki zostali z paszkowskiéj epoki, krwi rokoszanów, ognisty, sierdzisty, zawadyaka, gęba wyszczekana (z pozwoleniem), dłoń jak półmisek, ramiona i grzbiet jak u żubra, w głowie nie wiele, ale buta i fantazya, choć głową o mur. Znano go z tego, że się nikogo nie uląkł, że złmotał wielu, pił jak gębka, plótł, co ślina przyniosła... zresztą serce miał najpoczciwsze... ale ładu było nie pytać, ani w kieszeni, ani w głowie.
Zwano go panem Kanarkiem.
Nie było to nazwisko, ale przezwanie nadane mu z tego powodu, że od młodego chłopca odznaczał się misterném gwizdaniem naśladującém śpiew ptasi a szczególniéj kanarki.
Kanarek był wściekle zły... Na wysiadaniu z bryczki pochwycił go Drabicki, zaprowadził do restauracyi, począł gawędę, przypominając lepsze szkólne czasy... i dał mu w rękę nową gazetę. — Patrzajno kochanie, co to ci ludzie piszą o was szlachcie!!
W dzienniku był bardzo słuszny, ale nieco ostry artykuł, malujący tych zardzewiałych, którzy pod pozorem zachowania obyczaju narodowego» pielęgnują wady i nałogi... Nie wiedzieć, jakim przypadkiem autor artykułu, wystawiając typ hulaszczéj a próżnującéj szlachty, odmalował kubek w kubek Kanarka i nazwał go sobie panem Szczygielskim. — Przyszło mu to bez myśli.. ale Drabicki zaraz zwrócił uwagę szlachcica.. że pomiędzy szczygłem a kanakiem zachodzi wielkie podobieństwo, że to jest niedarowana osobistość, że wytknięto go palcem i narażono na śmiech ogólny.
— Macie tedy waszych tych sławionych dziennikarzy... kość z kości! mówił redaktor... otóż to patrz, co dokazują! I oni mówią, że kochają tę świętą ojczyznę naszą... tę miłą macierz naszą starą, tę Polskę rycerską i szlachecką...
Drabicki teatralnie westchnął, podnosząc ręce do góry, Kanarek ujął go w szerokie ramiona, był wzruszony jego boleścią, kazał podać butelkę starego węgrzyna.
— Oby się nam dobrze działo!
— Kochajmy się! Pocałowali się ze łzami.
— To są zdrajcy ojczyzny — mówił po cichu Drabicki... nie zaręczam, żeby pomiędzy nimi nie było przekupionych przez Rosyę... tak! tak, a reszta! to kosmopolici! to... Bo proszę cię Młyński...
— Panicz... błazen! ozwał się Kanarek... ale ja mu tego płazem nie puszczę...
— Daj pokój... do czego by się to zdało, rzekł Drabicki... Temu nie mogę zaprzeczyć, żeśmy ciebie wszyscy poznali... że namacalnie chciał odmalować ciebie..
— Niema wątpliwości! Szczygielski!! dam ja mu szczygła... zobaczy...
— Ale nie rób awantury...
— Niech mi się wytłómaczy! wołał Kanarek... Cóż to on téż za bocian, żeby miał sobie wybierać... z nas... O! ja go nauczę.
— Kochany przyjacielu — przerwał Drabicki — przyznaję, masz słuszność się gniewać, bo to infamia! osobistość! zaczepka wyraźna... ale nie rób awantury! Kanarek wypił swój kieliszek, oczy mu się paliły.
— Już ja wiem, jak sobie począć, ty mnie nie ucz... Będą na potem ze szlachtą ostrożniejsi...
Nalał drugi i wychylił, nie pamiętając już o Drabickim, któremu téż o wino nie szło...
— A cała rzecz, dodał, że chcieliby was ze skóry odrzeć!... Oni jak was zaczną do składek, do ofiar, na różne instytucye napędzać, a szkółki zakładać, a ochronki, a czytelnie... pójdziecie z torbami... Lud, lud! i ja kocham lud, mówił Drabicki, ale bądź co bądź, siła u nas w szlachcie.
— Ale tak! przerwał Kanarek — lud będzie jeszcze bydłem sto lat... a bez batoga z nim nie podobna... między nami mówiąc. Co to gadać i to są deklamacye...
To mówiąc, podniósł gazetę z podłogi i przybliżywszy się do okna, odczytał raz jeszcze ustęp o Szczygielskim... Drabicki oczyma wiódł po twarzy, badając wrażenie.
Obiad był skończony, butelka także... Kanarek uściskał poczciwego Redaktora, nałożył czapkę na bakier, pasa poprawił, bo się nosił po polsku i wyszedł na ulicę...
Nie można zaprzeczyć, że miał minę gęstą, aż mu się co żyło ustępowało z chodników, bo laską wywijał, jakby tylko czyichś pleców szukał...
Na rynku przeciw kościoła, Kanarek z dala spostrzegł spiesznie idącego Młyńskiego. Z widzenia go znał, a nawet spotykali się nie raz na wsi... zobaczywszy go, podwójnym krokiem przeciw niemu pospieszył szlachcic... krew w nim na widok winowajcy się zburzyła. Drabicki z daleka, ale bardzo z daleka przyczajony z za węgła, przypatrywał się gotującéj scenie.
W pierwszéj chwili Kanarek powiedział sobie — palnę... ale potém się rozmyślił — trzeba rzeczy robić porządnie, powiedzą, żem burda.
I zbliżył się napuszony, ale czapki uchylając nieco.
— Podkomorzyca! witam.
Sławek bardzo grzecznie zbliżając się, rękę wyciągnął, Kanarek swoją cofnął.
— Czekajno pan z ręką, rzekł, a naprzód odpowiedz na pytanie, kto pisał tę infamią na szlachtę, coś to ją jegomość w swoim dzienniku wydrukował! tę o Szczygielskim!
Sławek stanął zdumiony.
— A cóż to pana obchodzi?
— Co to mnie obchodzi! Ludzie palcami wytykują mnie... mnie, powiadając, że to jest satyra na... mnie! Słyszy pan!
— Słyszę! wcale pan krzyczeć nie potrzebujesz — odezwał się Sławek.
— I co pan na to?
— Że obraz ogólny wad krajowych do osób się nie stósuje... nie słyszałem, żebyś pan zwał się Szczygielskim.
— Pan dobrze wiesz, dla czego ja to mówię.
— Mówisz, co mu się podoba... nikomu ust nie zamykam.
— Ale ja wam bazgrałom jakimś, co swe gniazdo kalacie... usta zatulę, począł Kanarek coraz głośniéj.
Powoli przechodzący stawać zaczęli, gawiedź awantury między dwoma ludźmi porządnymi ciekawa... zbierała się do koła... Szlachcic dostrzegłszy, że jest na scenie, jeszcze się więcéj rozsierdził, podniósł głos, daléj rękę do góry, jakby miał ochotę uderzyć... W istocie nie zbywało mu na niéj, ale Sławek od kilku dni nosił rewolwer w kieszeni i z zimną krwią go z niéj wyjął. Widok rurki, ostudził zapał Kanarka...
— Masz szczęście, rzekł, żeś się opatrzył w repetyer, a byłbym ci dębczakiem dat naukę...
— Możemy się spróbować gdzieindziéj, chłodno odparł Sławek, kłaniając, jeśli wola i łaska...
— A dobrze! bo mam apetyt ci uszy poobcinać! zawołał Kanarek...
Podkomorzyc do tego rodzaju rozmowy nienawykły, zburzony rzucił mu kartę swoją, i odszedł. Szlachcic został w miejscu, hałasując jeszcze po węgrzynie, aż go ktoś ze znajomych wziął i siłą niemal do pobliskiéj kamienicy uprowadził. Ciżba już ludu zebrała się była patrzeć na to ciekawe widowisko.
Tegoż wieczora po całém mieście rozeszła się pogłoska, iż Kanarek zbił na gorzkie jabłko podkomorzyca i że z tego powodu ma pojedynek nastąpić.
W dwuznacznych wyrazach, z jadem pełnym złości gazeta doniosła o tém, niby jako o awanturze zaszłéj w Paryżu. Drabicki ręce zacierał, ale stał sobie z boku, nie mięszając się do niczego.
Przed ludźmi poważnymi ubolewał wielce nad tém, iż do skandalów daje powód dziennikarstwo...
— Ale bo téż, panie dobrodzieju| pozwalają sobie. Ja od tylu lat mam szczęście stać u steru dziennika, przecież mogę sobie oddać tę sprawiedliwość, że nigdy nie dałem powodu itd.
Tegoż dnia liczne towarzystwo zebrane było u hrabinéj Wartskiéj, a Samiel przyniósł na ucho gospodyni wiadomość o nieuchronnym pojedynku. Hrabina pobladła... Gniewała się mocno na Sławka... może dla tego, iż go wprzód zanadto lubiła... ale teraz żal jéj było biednego chłopca, bo Samiel dawał do zrozumienia, że ten Kanarek był strasznym antagonistą, strzelał jaskółki w lot, a w pałasze bijąc się, na kapustę ludzi siekał.
— Zmiłuj się pan.. nie mów nic o tém... boję się, żeby mi się Jadzia nie dowiedziała... to dziecko...
Podawano sobie wiadomość z ust do ust, przecież panienki miały co innego do czynienia i biedna Jadzia nie posłyszała nic...
Samiel wymknął się wcześnie, był bowiem jednym z sekundantów Sławka i na umówioną godzinę miał się stawić w mieszkaniu szlachcica. Chciano tylko, żeby mu wprzódy węgrzyn wyszumiał.
Młyńskiemu nie zbywało na osobistéj odwadze, umiałby był życie dać bez wielkiego żalu, ale żal mu było rozpoczętego zawodu, walki i przyszłości.
Milcząc, ułożył papiery, napisał słów kilka, uporządkował pilniejszą robotę, smutném okiem rzucił na swój cichy pokoik, westchnął i zadumał się. Dał był pełnomocnictwo zupełne swoim przyjaciołom do ułożenia się o pojedynek, czas, miejsce, broń — warunki. Późno już gdy się Kanarek wysapał, zapukano do drzwi jego, Samiel i pan Rotmistrz von der Decke zameldowali się od podkomorzyca Młyńskiego. Świstał właśnie z zadziwiającym talentem — Jeszcze Polska nie zginęła.
— Co panowie rozkażą?
— Przychodzimy od Podkomorzyca...
— A no! uszy mu zawadzają... dobrze, rozprawim się... na co chce, od armaty do szpilki... mnie to wszystko jedno... Sekundantom w interesie klienta zdało się wybrać pistolety, można było przy strzale rachować na opatrzność, na szczęście, a zresztą na dobre oko i rękę Młyńskiego, gdy na szable walka by była nierówną. Wzrost Kanarka, siła jego dawały mu zbyt wielką przewagę.
Samiel więc zaproponował pistolety.
— A bardzo dobrze... wiele? o trzy kroki? Były to żarty, jednak umówiono się iść do baryery, a strzelać na komenderówkę.
— Przyznacie, że jestem powolny jak baranek — zawołał szlachcic — ale ja téż podam warunek, od którego nie odstąpię. Niewiem, jak wasz szanowny gryzipiórek strzela, co do mnie, ja nie chybiam nigdy, mam więc nadzieję, że będzie zwierzyna. Pudła nie dam... Pocóż potém wozić się, nosić z nieboszczykiem... Będziemy się strzelali na cmentarzu...
Samiel zaprotestował.
— Ale co za myśl... zlituj się pan...
— Oryginalna! ja lubię pomysły oryginalne, widzicie. A ponieważ na nowym cmentarzu mogą być goście, którzy nam przeszkadzać zechcą, pojedziemy na stary cmentarz za miasto... pusto... i nikt się nas tam szukać nie domyśli — Rotmistrz i Samiel chcieli się sprzeciwić, ale nie było sposobu.
— Jakto? proszę acaństwa, rzekł szlachcic, jestem wyzwany, mam prawo wyboru broni, pozwalam na pistolety, choć wolałbym staropolską szablę... godzę się na najlichsze w świecie warunki, na taki szewski pojedynek... do baryery... a wy mi odmawiacie nawet takiéj małéj rzeczy... Cóż to ma do pojedynku, gdzie się on odbywać będzie, ja mówię na cmentarzu i nie ustąpię...
Męczono godzinę Kanarka, ale się zaciął, miał swoją fantazyą i nie chciał się jéj wyrzec za nic w świecie, potrzeba było przystać nareszcie... Dzień wyznaczono bliski, godzinę o rannym brzasku i dano sobie słowo honoru, że puści się pogłoska o zgodzie, ażeby nie wywołać interwencyi policyjnéj. Jakoż nazajutrz w mieście nosił po cichu Drabicki wiadomość, iż Młyński pobity i wyłajany przeciwnika przeprosił, uściskał i stchórzywszy... na wszelkie jego przystał warunki.
Ludzie trochę się temu wprawdzie dziwili, bo u nas bojaźliwość jest rzeczą rzadką... ale pogłoska potwierdzała się zewsząd... Sławek stchórzył...


Stary cmentarz za miastem, który dla zupełnego braku miejsc i niemożności rozszerzenia został od lat kilku zamknięty, był miejscem wcale do pojedynku dogodném. Szła wprawdzie tamtędy stara droga niegdyś, ale po usypaniu nowéj szosy, została prawie nieużyteczną i nieuczęszczaną. Drzewa, korzystając ze swobody, rozrosły się po nim przepysznie, ocieniły go, okryły, a pośrodkiem szedł wąwóz suchy, w którym się doskonale ukryć było można... Dawne, skromniejsze od dzisiejszych, grobowce, po większéj części z cegły, z wmurowanemi napisami, rozpadały się powoli... zielsko i chwasty je obejmowały... i rzadko która mogiła okazywała pamięć żywych o zmarłym, lecz latem bogata roślinność weselszym płaszczem nowego życia oblekała ruinę.
Dniało zaledwie, gdy niecierpliwy już Sławek w towarzystwie Samiela i Rotmistrza przybył do bramki jedną ścieżką, a drugą prawie w téj saméj chwili ze swymi przyjaciołmi zjawił się pospiesznie idący Kanarek... Dzień był wilgotny i mglisty, ziemia oślizła, szczęściem grunt piaszczysty samego cmentarzyska... dozwalał dogodne wybrać miejsce w wąwozie. Okolica pusta jeszcze była... cicho do koła, a z miasta dolatywał tylko dźwięk dzwonów wołających na ranną mszę do kościołów. Jeden po drugim budziły się sygnaturki małe i większe dzwony i różnemi głosy, szeroko rozchodzącemi się w powietrzu wilgotném — wzywały pobożnych na modlitwę.
Wszyscy szli w milczeniu, tylko Kanarek poświstywał, wypiwszy po drodze parę kieliszków wódki, od czego rada przyjaciół wstrzymać go nie mogła.
— To chcielibyście, żebym zębami dzwonił i żeby mi się ręce trzęsły! zawołał...
Zamiast baryer w wąwozie, położono dwie suche gałęzie ze starych dębów upadłe... wzięto pistolety do nabijania... Oba przeciwnicy ubrani byli bez szczególnych ostrożności, jak na codzień, zrzucili tylko płaszcze.
Dzień był nieco szary, ale sekundanci téż rachowali na to. Rotmistrz miał komenderować... Ustawiono przeciwników o trzydzieści kroków, Sławek skłonił się wedle zwyczaju, szlachcie tylko głową podrzucił i zaraz wziął na cel. Pomaluteńku szli na siebie...
Raz — dwa — trzy...
Oba wystrzały zagrzmiały razem, dym się rozszedł... przeciwnicy stali nietknięci...
— Do stu tysięcy djabłów! zagrzmiał Kanarek... gdzież kula... ja chybić nie mogłem, powiadam acaństwu, że nie mógłem...
Kula, jak się okazało, przeszyła w istocie poły surduta Młyńskiego z lewéj strony... Sławek chybił, ale koło ucha samego świsnął strzał jego przeciwnikowi.
— Nie źle strzela, jak na literata! rzekł szlachcic, nabijcie no pistolety na nowo... bo to się nie liczy...
Rozstąpili się znowu, ale trzeba było pospieszać, gdyż na huk wystrzałów acz stłumionych, mogła nadbiedz policya... Stanęli, Kanarek usta zaciął, oko przymrużył i począł iść.
— Raz — dwa... trzy, komenderował Rotmistrz... Dym powlókł się długo... sekundanci poskoczyli, szlachcic trzymał się za rękę, którą kula wzdłuż oszarpnęła długą smugę zostawując po sobie... Sławek padł był na ziemię i ręką się na niéj opierał... kulę miał w lewym boku... Przeciwnik celował w serce, ale zdołował i przestrzelił poniżéj ciało, gruchocząc dolne żebra. Kula została we środku.
— Mówiłem, że ja chybić nie mogę, ale pistolety nie od rzeczy — flegmatycznie odezwał się Kanarek, dobywając chustki, którą sobie na prędce krwią płynącą rękę bandażował...
Sławek nie wydawszy jęku, leżał bezprzytomny, nie było lekarza, Rotmistrz pobiegł po ratunek do miasta, a Samiel został przy rannym, którego twarz omdlenie powlokło bladością śmiertelną... Szlachcic nie czuł się obowiązanym przyjść mu w pomoc, gdyż i sam cierpiał mocno, rana była na pozór wcale nie groźna, ale głęboka i bolesna.
Krew buchała z boku biednego Sławka, a tamowano ją niezręcznie... dopóki lekarz, felczer i powóz nie przybył... O ranie nic powiedzieć jeszcze nie było można... a na słocie i wilgotnéj ziemi do operacyi brać się trudno... Lekarz szczęściem opatrując Młyńskiego, namacał kulę za skórą i niezwlekając rozciął ją... natychmiast, aby dobyć... Obandażowano na prędce, i nosze chwycone z bliskiego szpitalu posłużyły lepiéj od powozu do przetransportowania chorego.
Smutnie powlekli się przyjaciele za Sławkiem, który niekiedy tracił, to znów odzyskiwał przytomność, ale milczał i nie skarżył się... Ranek już ożywiał miasto i ruch w ulicach był wielki, gdy bocznemi zaułkami, wnoszono Sławka na dziedziniec jego dworku... W tym pochodzie jakby pogrzebowym, było coś nad wyraz smutnego... Uliczką szła hr. Wartska z Jadzią i postrzegły zdaleka Samiela idącego przy noszach... nie mogły zrazu zrozumieć, co by to było, nagle Jadzia jakby jasnowidzeniem jakiém rażona, rzuciła się naprzód, odepchnęła Samiela i pobiegła ku temu łożu zbroczonemu, na którém niesiono Młyńskiego.
Z przeraźliwym krzykiem, z załamanemi rękami przypadła ku niemu. Wartska także, zapomniawszy swego gniewu, z niewieścią litością pobiegła za nią. Na płacz ich, Sławek oczy otworzył, uśmiechnął się i drżącą, słabą rękę podał Jadzi... ale słowa wymówić nie mógł... omdlał...
Biedne dziewczę we łzach, nie mogąc się na nogach utrzymać, łamiąc ręce, wlokło się, czepiąc noszów... a gdy rannego złożono na pościeli, upadła na posadzkę przy nim... Hrabinie i dziecka i żal Sławka było, i ona płakała. Samiel stał jak winowajca ze spuszczonemi rękami... niemy...
Ale wszystkich odpędził lekarz dla opatrzenia rany... Jadzia jednak nie dała się wyciągnąć matce daléj, jak do drugiego pokoju...
Napróżno całując ją, przyrzekając powrót, prosiła matka wylękła, ażeby z nią odjechała, Jadzia całowała ją po rękach, po nogach... i przysięgała, że ztąd nie odejdzie...
Położenie było przykre... tém bardziéj, że wyświecało dopiero teraz całe przywiązanie Jadzi do Młyńskiego, o którém naturalnie wkrótce już po mieście gwarzyć miano. Dwie kobiety przytulone jedne do drugiéj, we łzach, modląc się, przebyły tak długą, śmiertelną godzinę, aż nareszcie lekarz wszedł, zalecił spokój i powiedział hrabinie.
— Wedle wszelkiego podobieństwa żyć będzie... krwi dużo uszło... ale rana dobra, budowa mocna, młodość wszechmogąca... tylko spokoju... ciszy i żeby wzruszeń mógł wszelkich uniknąć...
— Widzisz, odezwała się hrabina do córki, że my musimy się oddalić.
— To ja nie pokazując się, będę go pilnować z drugiego pokoju, odpowiedziała Jadzia... ja ztąd nie pójdę. On niema nikogo... siostry, matki... brata, nikogo... ja muszę tu być.
— Dziecko! ale cóż ludzie powiedzą...?
— Cóż ludzie mogą powiedzieć? ja mu jestem i będę siostrą... Pocałowała matkę w rękę... zaczęła płakać, hrabina zrzuciła szal i kapelusz — pozostały obie.


Na sofce brudnéj w hotelu leżał rozciągnięty Kanarek z cygarem w ustach, przywołany felczer obwijał mu zranioną rękę, on syczał i klął, bo się powstrzymać nie mógł... Na humor, jak Pasek powiada, wypił szklankę portweinu, ale ta podniosła w nim tylko draźliwość a wesela nie dała... przyjaciele i znajomi zaczęli się cisnąć do gospody, bo już zasłyszano coś o pojedynku i rozpytywano bohatera, ale ten milczał zły i cygaro gryzł. Między innemi nadszedł ów poczciwy, krągły pan Teofil, który zarazem do przyjaciół Sławka i do starych druhów a nawet koligatów Kanarka należał. — Z załamanemi rękami zbliżył się do sofy i całując czoło Kanarka zawołał.
— Co się dzieje! co się dzieje! miły Boże... ty! pojedynkować się z poczciwym podkomorzycem? o co? pytam się? o co? o jakieś dziwactwo... o przywidzenie... Kanarek spojrzał mu w oczy...
— A wieszże przyczynę?
— A wiem! ale to paskudna jakaś intryga niepoczciwa... któż mógł ciebie mieć na myśli? gdzie? jak? kto ci to wbił w głowę? jakeś mógł temu uwierzyć?
— Ale dajże mi pokój!
— Właśnie, że ci nie dam pokoju! boś zrobił źle... i skompromitowałeś siebie, a pozbawiłeś nas poczciwego człowieka.
— Cóż? umarł? spytał chmurno Kanarek.
— Chwała Bogu, nie! i spodziewam się, że nie umrze, ale nam popsułeś sprawę, bo gazeta nasza w kolebce, a im tylko tego trzeba było, żeby jéj teraz siłę odebrać...
— Wasza gazeta piękna! piękna gazeta? zawołał Kanarek... co szlachtę błotem obrzuca. Pan Teofil ruszył ramionami.
— Niema co i mówić z tobą... ale pamiętaj, przekonasz się, żeś padł ofiarą intrygi tego Drabickiego.
I w dodatku, patrz... bestya! jaką mi szramę na ręku zostawił!
— E! tobie nic nie będzie!... bywaj zdrów. Jeden po drugim przychodzili przyjaciele do Kanarka, ale widział po ich twarzy i mowie, że mu nikt tego wielkiego czynu nie miał za bohaterstwo... Zaczął już sam powątpiewać, czy czasem głupstwa nie zrobił. W mieście wiadomość o tém rozeszła się do południa, ale prawdy w opowiadaniach dojść było trudno. Drabicki był jednym z tych, którzy najszczerzéj nad wypadkiem ubolewali.
— Ja! mitygowałem Kanarka jak tylko mogłem, mówiłem tym, co go słuchać chcieli, przewidywałem, że to się skończy na awanturze, ale kto tego waryata powstrzyma! To szalona pałka! powinien się był o sto lat wprzódy urodzić. Przywidziało mu się, że to o nim tam pod imieniem Szczygła czy Szczygielskiego pisano... Nie mogłem mu tego wybić z głowy!...
Szkoda mi młodego człowieka, który się nie w swoją rzecz wdał!
Zdało się Drabickiemu, że się oczyścił z wszelkiego podejrzenia... a tymczasem postanowił korzystać ze składu nowego okoliczności. Obrachował bowiem, że nowy dziennik pozbawiony najgorliwszego swego wodza, dosyć obojętnie podtrzymywany przez założycieli, musi być w położeniu takiém, iżby rad się z niego uczciwie wyśliznąć, gdyby tylko było można... postanowił więc wymacać, jak mówił, usposobienie rady... administracyjnéj i... przyjść jéj przez miłosierdzie w pomoc, przejmując na siebie abonentów, a ruinę dziennika biorąc na swe ramiona...
Długo przemyślał nad wyborem człowieka, któremu by się mógł zwierzyć, aż nareszcie... za pośrednika wziąć postanowił p. Samiela, z którym był ni źle, ni dobrze, który do żadnego obozu nie należał wyłącznie... i gotów był zawsze płynąć sobie środkiem między jednymi a drugimi. Właśnie się z nim spotkał w ulicy... Uścisnął go bardzo serdecznie naprzód... a potém odciągnąwszy na stronę... i wpatrując mu się w oczy, rzekł.
— Pan mnie trochę znasz... niech tam sobie ludzie co chcą gadają, nie jestem tak zły, jak mówią ci, co sami dobrzy nie są... Serce mam... Mój kochany panie, nie uwierzycie, jak mi tego poczciwego zresztą, ale nieopatrznego podkomorzyca żal... Ja mu to przepowiadałem... Ale i on i jego współpracownicy będą w kłopocie teraz... bo na jego głowie był cały dziennik — niema co mówić... Radź im pan, niech się go pozbędą, niech porzucą... do czego to im się zdało!! do czego! po co! To egzystować nie może! pieniędzy stracą tém więcéj, im dłużéj się to pociągnie. Niech zawczasu się zlikwidują... a ja im szczerze pomogę... po przyjacielsku, bez gniewu za przeszłość, jako rodak... Nierozmyślnie postąpili, ale się ratować mogą...
Samiel pomyślał.
— Jeżeli chcesz, to im to powiem...
— Nie, nie — od siebie im to tylko powiedz — od siebie im to tylko powiedz — od siebie, lub tak, jak byś się domyślał, iż ja to bym mógł uczynić... Widzisz kochany, są uprzedzenia... oni mi nie wierzą... choć ja im złego nie życzę.
Uścisnął go za rękę i uszedł.
Sopoćko wchodził z twarzą wypogodzoną i ubłogosławioną do salonu hr. Dreissowéj.
— Wie pani co się stało? palec Boży!! a! palec Boży! przestroga opatrzna! Taki los spotka zawsze niedowiarków i tych, co chcą walczyć przeciwko opoce... Podkomorzyc, redaktor nowéj liberalnéj owéj gazety, w pojedynku śmiertelnie raniony... Powiadam pani! palec Boży...
Wszyscy wierni zgromadzili się około pana Sopoćki, który wzdychając, z namaszczeniem powoli opowiadał...
— Napróżno go odciągnąć wszyscy chcieli od tego dzieła bezbożnego... bezbożnego powiadam, gdyż zaraz w pierwszym numerze wystąpili z równouprawnieniem żydów, z tolerancyą, z... sympatyą dla Włochów, jako italianissimi. Ale niepodobna było podkomorzyca odwieść, ani ks. Kanonik, jego nauczyciel... ani nikt z przyjaciół... Trzeba było, żeby ze wsi przybył, mówią że natchniony snem, czy widzeniem jakiémś, człek zresztą pospolity... który postanowił stanąć w obronie kościoła i prawdy... Słyszał podobno z obrazu jakiegoś do siebie przemawiający, jakoby głos: — Idź i pomścij się, a daj przestrogę.. Tak, że ten człowiek pchany, pędzony swą misyą szedł, leciał sam, nie wiedząc poco, gdzie, aż głos wewnętrzny wskazał mu tego człowieka — oto jest!
Wiem, że niedowiarkowie wcale to inaczéj tłómaczą i opowiadają, ale rzecz przecie tak się miała a nie inaczéj, wiem z najlepszego źródła!!
Sopoćko obejrzał się, chcąc przekonać się, jaki skutek mowa jego uczyniła i postrzegł spuszczone oczy, oblicza dowodzące skruszonych serc... efekt był wielki.
Hr. Dreissowa kiwała głową, jak była zwykła, gdy ją coś bardzo przejmowało... trzymała palce pod brodą i za każdém kiwnięciem, uderzała się oń.. ale nie czuła, tak się wpatrzyła w apostoła Sopoćkę.. Ten powtarzał — palec Boży!
— Teraz, mówił daléj — piorun padł na tę Babel... i rozproszą się, a budowa runie...
— Ale co nam z tego, przerwała hrabina, myśmy się na nasz własny organ zdobyć nie mogli i znowu wszyscy przejdą do Drabickiego...
— Otóż ja pani dobrodziejce powiem otwarcie, że Drabickiego wolę — rzekł Sopoćko, jest człowiek bez pryncypiów, to prawda, tchórz przed opinią, — ale z nim porozumieć się można... On by rad i liberalnym się podobać, ale i z konserwatystami a kościołem nie zrywać także. Siedzi na dwóch stołkach... zawsze wolę go, niż tych, co głośno nam wojnę wypowiadają w imieniu postępu... Drabicki nigdy o rzeczy draźliwéj nie powie ani tak, ani nie... ale zabałamuci... oszczędza wszystkich. Zresztą ja nie rozpaczam, że jego by nawet nawrócić można.
Hrabina westchnęła — ale ciągle jeszcze głową kiwała zamyślona.
— Trzeba, żeby się wyspowiadał... cicho rzekła.
— Któż? Drabicki? spytał Sopoćko.
— Ale nie — ranny, ranny... może umrzeć, toby było dobrym przykładem...
Sopoćko obiecał się postarać.
Na intencyą nawrócenia, miano odprawić nabożeństwo... chociaż poczciwy chłopiec nawracać się nie potrzebował, bo się nigdy od drogi wiary nie odwrócił.
Dla plotkarzy był to dzień bardzo pomyślny, a artyści, którzy na ladajakiéj tkance ładnie haftować umieją, na pojedynku tym osnuwali najrozmaitsze powiastki... Samielowi przytomność pani Wartskiéj u łoża kuzynka nie szła w smak... ale z niéj korzystał, bo on znowu przy tych paniach siedział. Sławek nie wiele pewnie wiedzieć mógł, kto przy nim był... Po osłabieniu przypadła gorączka...
Najlepszą może próbą człowieka jest szał jego; naówczas jak z rozbitego naczynia wylewa się wszystko, aż do mętów, będących na dnie — tak z niego myśli się wylewają i uczucia... często takie, jakich się w nim nikt nigdy ukrytych nie spodziewał. Ileż to razy z przerażeniem słyszano chwilowo obłąkanych ludzi, objawiających namiętności, żądze, idee, z któremi nigdy przytomni poznać się nikomu nie dali...
Hrabina posłyszawszy Sławka mówiącego z gorączki.. odprawiła Jadzię... lękała się dla niéj wrażenia, ale sama wstrzymać się nie mogła, ażeby chorego nie podsłuchała...
Gorączka była silna, Sławek marzył... że stary kanonik przyszedł go słuchać spowiedzi... i z uśmiechem na ustach przerywanym mówił głosem...
— Mój ojcze... nie czuję ciężkich grzechów na sumieniu... starałem się być poczciwym... Wiem... dodał, jakby podsłuchawszy pytania... ludzie mi zarzucali mój stósunek z Leną... na cienie matki méj przysięgam ci, byłem jéj bratem, nic więcéj... Niegdyś uratowałem jéj życie... była mi wdzięczną... ludzie osądzili niesprawiedliwie... Chciałbym ją widzieć, ona była dobrą i szczerą, na jéj serce mogłem rachować...
Potém zaczął mówić o powołaniu, o pracy, o ofierze i zawołał — zawsze mi cień świętéj matki był przytomnym, wszystko com przedsiębrał, pytałem jéj w duchu — jakby to ona przyjęła? co by ona powiedziała na to? i nie uczyniłem nic... przeciwko jéj woli a memu sumieniu...
Hrabina słuchając, rozpłakała się... Była płochą i próżną, ale miała dobre serce niewieście, wyrzucała teraz sobie, że biednego Sławka posądzała i tak się z nim surowo obeszła...
Jadzia w ciągu téj sceny stojąc pode drzwiami, płakała także...
Ona sama powiedzieć sobie nie umiała, czy to, co czuła dla kuzynka, było miłością siostry... krewnéj, czy więcéj, czémś gorętszém, silniejszém — ale cierpiała... i myślała, że jeśli Sławek żyć nie będzie — zawsze po nim całe życie nosić postanowi żałobę, a gdyby nie pozwoliła mama, to choć czarną na szyi wstążeczkę na pamiątkę po tym dobrym, kochanym kuzynku.
Ku wieczorowi tego dnia hrabina choć wielce rozczulona dla Młyńskiego, po wysłuchaniu spowiedzi, widząc napływających coraz przyjaciół, gości, ciekawych, niechcąc siebie i córki kompromitować... uprosiła lekarza, aby je obie władzą swą konsyliarską ztamtąd wygnał. Stało się wedle jéj woli, Jadzia, która niechciała słuchać matki, musiała być doktorowi posłuszną...
Nie rychło dowiedział się o przypadku poczciwy stary Kanonik, i zabrawszy brewiarz pod pachę, pobiegł do łoża ucznia swojego, postanowiwszy go nie opuścić. Napływ do dworku był tego dnia bardzo wielki, a hałas na Drabickiego, którego posądzano, że się podszczuciem Kanarka przyczynił do tego wypadku — nie mniejszy. Niektórzy stawali w jego obronie, zwalając winę na hałaburdowstwo szlachcica. Najgorzéj wszakże było w redakcji, gdzie młody, acz zdatny chłopak pochwycił kierunek dziennika i z wielkim smakiem puścił się na pole wałki z przesądami, zastałością, zardzewieniem itd. Rada postanowiła utrzymać bądź co bądź dziennik aż do wyzdrowienia Sławka, lekarz bowiem za życie zdawał się ręczyć.
Bezład, który musiał się wkraść w czasie bezkrólewia, nie tyle może pismu uszkodził, co nieszczęśliwéj jego kasie, czerpanéj z kieszeni Młyńskiego. Wszystko szło na jego rachunek, a gdy ludziom wolno rachować na kogoś, co się nie broni, rzadko wstrzemięźliwymi być zechcą.
Nieśmiały wniosek Samiela, który życzył poprzestać wydawania, a likwidacyą powierzyć Drabickiemu i oddać mu abonentów, wywołał protestacye gorące...
U łoża chorego teraz skupiało się zajęcie całe... a los jego żywo obchodził wszystkich...
Dni kilka jednak stanowczo jeszcze nic wyrzec nie było można... dopiero gdy gorączka przeszła, a rana okazała się w dobrym stanie, nadzieja wstąpiła we wszystkich... Trzeciego téż dnia, najgorliwsi się zmęczyli, znudzili i powoli dworek coraz się stał puściejszym. Jeden staruszek Kanonik wiernym uczniowi swojemu pozostał, spał na sofce przy nim i pacierze odmawiając pilnował.


Choć mury klasztorne wysokie i bramy zamknięte i od świata rzadko tam dochodzi głos jaki... są szczeliny, przez które i tam wiadomości miejskie się przekradają. Zwłaszcza gdzie panienki mają pozwolenie odwiedzania czasem rodziców... niepodobna by z sobą coś nie przywiozły oprócz włóczek, kanwy i funta cukierków.
Stało się temi właśnie dniami, iż panna Julia, córka urzędnika wysoko położonego, otrzymała urlop dla imienin matki... Bawiła cały dzień, nocowała w domu i nie wróciła, aż nazajutrz o południu. A że wieczorem było osób mnóstwo (tańcowano przy fortepianie) panna Julia spragniona wiadomostek, ogromny ich zapas rówieśnicom, równie łakomym nowości miejskich, przywiozła do klasztoru. W czasie poobiedniéj rekreacyi, która dla brzydkiéj pory odbywała się w sali... pensyonarki pod dozorem nauczycielki grały w gry... a panna Julia uczestnicząc pozornie w zabawie, starszym opowiadała swe przygody... strój, w jakim występowała na wieczorze... opisywała ubranie pań, przywodziła nazwiska młodych panów, którzy tańcowali, w ostatku poczęła téż mówić o strasznym pojedynku, którym całe miasto się zajmowało pomiędzy panem... Kanarkiem, a podkomorzycem Młyńskim...
Wymówienie tego imienia zrobiło takie wrażenie na milczącéj zwykle dozorczyni zabawy, iż się widocznie zbliżyła, i przysłuchiwać zaczęła. Pochlebiało to pannie Julii i rozpowiedziała z największemi szczegółami o przygodzie... jak się ci panowie wśród ulicy pobili... jak się wyzwali, że popełnili okropne świętokradztwo, gdyż strzelali się na cmentarzu...
Wszystkie pensyonarki w kupkę zbite jak owieczki, ręce łamiąc i podnosząc do góry, powtórzyły — O mój Boże! na cmentarzu!!
Cichość panowała w sali jak największa, a panna Julia widziała, że dozorczyni okropnie się zarumieniła... zatrzęsła ze zgrozy... Opowiadała tedy daléj, iż pięć razy do siebie strzelali, niemogąc się trafić... że jednego z nich kula padła w grób ojca...
Tu znowu wykrzyknęły panny ze zgrozą i zatrzęsły się... dozorczyni przystąpiła bliżéj... nareszcie Julka poprzysięgała, że podkomorzyc był śmiertelnie ranny, że się na śmierć dysponował... a drugi był pokaleczony...
Nie wiadomo, co się stało dozorczyni, ale na niéj także opowiadanie zrobiło wrażenie nadzwyczajne, tak, że panienki musiały jéj podać wody i posadzić ją na krześle, zdawało się bowiem, że zemdleje, potém druga nauczycielka przyszła ją zastąpić, a chorą odprowadzono do jéj pokoiku...
Każdy się domyśli, że tą biedną nauczycielką była Lena... ale nikt nie pojmie boleści, jaką uczuła. Być zamkniętą, uwięzioną, zaryglowaną w téj chwili, gdy ten jéj brat jedyny tam konał, a może wspomniał ją, a może szukał oczyma... Wszystkie najmocniejsze postanowienia wytrwania w odosobnieniu, nie widzenia go więcéj, rozbiły się o to uczucie... o tę niewysłowioną boleść. Jak w pierwszéj chwili gdy sądziła, że jest ciężarem, zawadą... porwała się, skazując na wygnanie... tak teraz przerażona z równą gorącością chciała wybiedz, lecieć i pójść służyć umierającemu... a potém! potém... dla niéj już życia nie było... i myśli o życiu. Potem... ciemności... śmierć |
Dzika natura sieroty, nigdy zwalczoną być nie mogła, tylko własną siłą, ilekroć ta obracała się przeciwko niéj, Lena niczém już od pierwszego popędu wstrzymać się nie dała...
Wszedłszy do swéj izdebki spłakana, rozgorączkowana, powiedziała sobie.
— Iść tam! być tam! bądź co bądź! zobaczyć go raz jeszcze...
Rygle i zamki i więzienne mury klasztoru ją nie ulękły, wszystkie środki ucieczki, o jakich kiedykolwiek czytała, na myśl jéj razem poprzychodziły... Nie można było ani przypuścić, żeby ją wypuszczono z dobréj woli, chociaż dobrowolnie tu weszła... Trzeba było uciekać, ale jak?
Nadchodzi wieczór.. drzwi izdebki skrzypnęły... wcale niespodzianie weszła kobieta, przychodząca zwykle z miasta, która zabierała bieliznę panienek do prania... Była to uboga, młoda jeszcze gosposia z przedmieścia, żywa, serdeczna, która wiele współczucia okazywała zawsze Lenie, widząc ją smutną, i pocieszać się ją starała, choć nie wiedziała przyczyny cierpienia.
Znalazłszy Lenę na łóżku z twarzą zapłakaną, zgorączkowaną strasznie, Stachowa pobiegła, koszyk postawiwszy, do niéj.
— Cóż znowu panience jest! Jezu i Marya! czy to się godzi tak desperować! Ta to może serce pęknąć... Co panience jest...
— A! moja Stachowa! zaryczała boleśnie Lena, rękami zakrywając oczy — nie pytaj, nie pytaj!
— Ale cóż! czy panna mi nie wierzy? Przecież jeśli co takiego, co ludzie mogą.. No... to ludzie serce mają.
— Nie mają...
— Mówże no panna!
— Lena płacząc z za łez... prawie nieprzytomnie sparłszy się na ramieniu poczciwéj kobiety, wyszepnęła. On umiera... a mnie tam nie ma!
— Któż, proszę panny...
— On, ja jego jednego na świecie mam, brat... brat... najdroższy! on...
— Toć by pannę puścili do niego.
— Nigdy w świecie?
Stachowa westchnęła, strasznie się jéj żal zrobiło biednéj dziewczyny... poczęła chodzić po izdebce i powtarzać.
— Cichoż no, cicho... moja panno... zobaczym, może się co zrobi...
Ale czyżby nie puścili?
— O! o tém mowy być nie może...
Stachowa chodziła, myślała, siadła na krześle u drzwi i myślała znowu i zdawała się walczyć z sobą, a co spojrzała na lamentującą, to ręką zamachnęła — No, cóż tu poradzić, kiedy rady niema!!
Już by nawet powinna była odejść, ale porzucić tak téj swojéj biednéj panienki nie umiała, nie mogła...
Trwało to z dobry kwadrans...
— Moja panienko, odezwała się nakoniec... czy gdybyście wyszli, to byście późniéj wrócić chcieli, czy nie?
— Ja nic nie wiem...
— Bo, no, tak przypuściwszy, że byś uciekła, to gdyby kto nam pomógł do tego, musiałby się zaprzeć i zwalić winę na was... a...
— Jakto? zawołała Lena... można by uciec? ztąd? O! aniele mój! zbawco! gdybym za furtą być mogła, niechby się na mnie zwaliło, co chciało! niechby powiedziano, co się podoba!! a! być tylko za drzwiami... a zresztą...
— No! cichoż! — dodała Stachowa, a jeśli ja stracę robotę w klasztorze...
Lena zamilkła.
— Ja z tego żyję, a dzieci mam dwójko... a żebyś téż zobaczyła te aniołeczki... o Jezusie słodki, jakie to kochane... a jak one będą głodem mrzeć?
Lena nic odpowiedzieć nie umiała, a Stachowa się zamyślała wciąż i brała w boki i chodziła.
— No! cóż! cóż! dziéj się wola Boża! ino tak zróbcie, jak ja wam powiem? Weźmijcie chustkę oto tę, okryjcie się nią, het i z twarzą... weźmijcie kosz mój na plecy i idzcie prosto do furty... furtyjanka wam nie pytając otworzy... powiedźcie, niech będzie pochwalony...
— A wy?
— No! ja! wy mnie w swojéj izbie na klucz zamknijcie... i zostawcie klucz w zamku... Ja siądę i zdrzemnę się... Cóżem ja winna, że wy ze snu mego korzystając, zabraliście chustkę i kosz... W pół godziny po wyjściu waszém, dopiero ja tu łomotu narobię, co się cały klasztór zleci...
Stachowa się uśmiechała... Lena upadła przed nią na kolana, nie mogąc mówić z radości ściskała ją i całowała...
— Cichoż! cicho! odparła poczciwa kobieta... a żywo w drogę... obaczcie ino, czy kogo w korytarzu niema i spuście drzwi na klucz...
To mówiąc, narzucała na nię swoją chustkę, opinała, dała jéj kosz na plecy... i wyczekawszy, gdy się po korytarzu nikt nie snuł, pożegnała ją i puściła. Lena zamknęła drzwi na klucz, otuliła się jak mogła najlepiéj. Sama niewiedziała jak się przesunęła przez pierwszy korytarz... nie spotkawszy prawie nikogo... i dochodziła już do furty, gdy po za nią hałas jakiś i wrzawa słyszeć się dały... Była pewna prawie, że przedwcześnie odkryto jéj ucieczkę, ale postanowiła próbować szczęścia, pospieszniejszym krokiem zdążyła do furty, siostra mówiąc pacierze otworzyła jéj drzwi... była na ulicy!... postawiła kosz przy bramie i wiedząc, że z za muru widzianą być nie może, poczęła biedz żywo... mrok padał... tłum pociągał jakiś z pogrzebem bliską uliczką... utonęła w nim... Co się działo w klasztorze... Bóg wiedział, ale ona była wolną! wolną!!
To uczucie swobody po długiém zamknięciu, jakiém szczęściem napełnia serce, jeśli ono nie zaschło i niezwiędło w więzieniu! Są przykłady więźniów, którzy gdy im otwarto wrota, wyjść nie umieli i nie chcieli... ale to nie byli już ludzie, były to żywe słupy więzienne... Lena odzyskawszy wolność, odetchnąwszy powietrzem... zrazu jak upojona niespodziewaném szczęściem swém... oparła się o mur... stała... nie wiedziała dokąd iść, nawet od kogo się o Sławku dowiedzieć... Nie rychło dopiero, zebrawszy myśli i przypominając sobie, co jéj mówił, widząc się z nią przedostatnią razą.. jak przez sen przypomniała sobie także nazwisko uliczki. Była ona nieznaną jéj, ale miasto znała zbyt dobrze, by w niém zabłądzić, wiedziała gdzie szukać dworku... domyślała się już przynajmniéj,
Pogrzeb przeciągnął, w uliczce zrobiło się pusto — Lena poszła znajomemi sobie przejściami ku téj stronie, gdzie się spodziewała znaleść, zobaczyć jeszcze może raz ostatni... tego, którego w sercu nosiła od owéj godziny, kiedy ją dzieckiem przytulił u łoża konającéj matki... Zdawało jéj się zawsze, że ona mu swe prawa przekazała...
Lena szła żywo... z oczyma załzawionemi... spytała po drodze głosem drżącym kogoś, wskazano jéj domek nie daleko, otwarła furtkę do ogródka... stanęła... W chwili gdy już miała wnijść, sił jéj zabrakło... W dworku widziała okna oświecone... przesuwające się cienia ludzi... odwaga, jaką dotąd miała, opuściła ją wyczerpana... Ale niepewność ta trwała chwilkę tylko, obawa o jego życie przywróciła męztwo, posunęła się znowu szybkim krokiem ku dworkowi... nie zatrzymała na progu, weszła... Wewnątrz panowała cisza uroczysta, smutna, ludzie chodzili na palcach i szeptali między sobą...
Służący widząc kobietę ubraną niepocześnie, niechciał jój puścić daléj, Lena prosiła go napróżno... głośniejsza nieco mowa, wywołała staruszka z drugiego pokoju... Był to kanonik chodzący z brewiarzem.. Lena rzuciła się ku niemu... spojrzała na twarz jego łagodną i dobrą i chwyciła za rękę, którą całować poczęła.
— Czego chcesz moja pani? co to jest?
— Chcę... chcę widzieć choć na chwilę mojego dobroczyńcę... mego brata! mego brata!
Słowa te były wymówione po cichu... a w téjże chwili głośny krzyk dał się słyszeć z za drzwi do bocznego pokoju wiodących — Lena!!
Na głos ten, nie widząc już nic przed sobą, przybyła przedarła się przeze drzwi, pobiegła instynktowo... i padła na kolana u łóżka Sławka... którego blada twarz uśmiechała się do niéj, a ręka drząca ku niéj wyciągała. Nie mówiąc słowa poczęła, chwyciwszy tę rękę, płakać i oblewać ją łzami... chwilami patrzyła na twarz Sławka, który zdawał się uspokojony i szczęśliwy.
— Ojcze... to siostra... odezwał się Młyński.
— Tak... ale po cóż! doktor mówił, żeby unikać wzruszenia! widzicie! co tu począć z wami! wołał stary...
— Ale ja nie... nie jestem wzruszony... ja słyszałem jéj głos, jam czuł, że ona teraz przyjść musi... i że zostać tu powinna...
Kanonik ręką machnął w rozpaczy.
— Ja zostanę w izbie sług... ja wdzieję suknię sługi... tylko mi pozwólcie zostać...
Najprzykrzejsze było położenie starego Kanonika, który niemógł przytomnością swą uświęcać tak nieprzyzwoitych stósunków, a czuł, że gdy odejdzie, jeszcze się mniéj staną przyzwoitemi — wiedział, że nazajutrz w mieście pełno będzie plotek przez ludzi... słowem dałby był wiele, żeby wyjść z tego położenia.
Sławek teraz zdawał się nie tylko nie gorzéj, ale znacznie spokojniejszy, a gdy doktór nadszedł i znalazł tę improwizowaną siostrę miłosierdzia nie umiał sobie wytłómaczyć, jak ona cudownie na polepszenie stanu chorego wpłynęła...
Koniec końcem. Lena zapomniawszy o wszystkiém, nawet o skutkach tego postępku swojego dla Sławka — jako prosta sługa została przy nim...


Codziennie przyjeżdżała się o zdrowie kuzyna dowiadywać hrabina Wartska, była już na to wyznaczona godzina i odwiedziny odbywały się ceremonialnie przy doktorze, ażeby Jadzia zbyt sobie nie pozwalała... Matka widziała z wielką pociechą, że córka znajdowała się bardzo przyzwoicie, umiarkowanie i nie rzadko popisywała się z sympatyą dla biednego rannego.
Nazajutrz konie już były zaprzężone i hrabina kładla rękawiczki, gdy powolnym krokiem wszedł z posępną twarzą przyjaciel Samiel... Była to jakoś nie jego godzina. Wartska domyśliła się, że przybywał, nie bez powodu. Spojrzała mu w oczy, przeczytała coś w nich i cicho zapytała — Il y a du nouveau?
Samiel głową potwierdził.
— Moja Jadziuniu, przynieś mi téż flaszeczkę z wódką kolońską... tę... wiesz...
Hrabina umyślnie jéj zażądała, choć miała w kieszeni, aby Jadzia dłużéj szukać jéj mogła.
— Czy chory ma się gorzej?
Nie, rzekł Samiel — lepiéj, ale.
— Ale co...
— Ale... zawahał się...
— No, mówże pan? zaciekawiona spytała hrabina,
— Ta... niby siostra przybrana, Lena, wczoraj nocą wykradła się z klasztoru, dowiedziawszy o wypadku, wpadła do dworku i żadna siła ludzka jéj z tamtąd wygnać, wyciągnąć nie może — Kanonik w rozpaczy...
Hrabina padła na krzesło...
— Przyznam się, dodał Samiel, że miałem sobie za obowiązek tu pospieszyć, byłem w obawie nadzwyczajnéj, żebyś pani się nie pospieszyła z wyjazdem... bo nużbyś ją pani tam spotkała?
Hrabinie wargi drzały, darła rękawiczki, nie śmiała powiedzieć, co myślała... a myślała w duszy — co zrobić z Jadzią...
— Wyjdź pan, zawołała nagle, wyjdź... muszę się z córką rozmówić... wrócisz wieczorem.
Samiel przypuszczony do tajemnic, szczęśliwy z tego obrotu rzeczy... wysunął się żywo... Zaledwie drzwi się za nim zamknęły, gdy Jadzia wpadła.
— Ale nie ma téj flaszeczki z wódką kolońską.
Spojrzała po pokoju.
— A gdzież pan Samiel?...
— Wyszedł..
Po twarzy matki Jadzia poznała, że się coś stało, zbladła strasznie, domyślała się, że Sławek był gorzéj chory... Myślą nie śmiała sięgnąć daléj.
— Mamo... mamo, mów, ten złowrogi człowiek przyniósł z sobą jakieś nieszczęście...
— Nie to jednak, co myślisz dziecko moje... odezwała się matka...
— Sławek zdrów? spytała Jadzia.
— Zdrów.
— Oddycham...
— Ale nie pojedziemy do niego, odezwała się matka — nie jesteś już dzieckiem, trzeba, żebyś sama sądzić się nauczyła i postępować za przekonaniem własném... Nie możemy go odwiedzić... tam jest... kobieta...
Jadzia zdawała się nie rozumieć, patrzyła na matkę długo... czekała.
— Jaka kobieta?
— Ja niewiem... Słyszałaś może... Sławek będące studentem, ocalił jakąś sierotkę... ta się w nim czy zakochała, czy co... nie wiem, ale mu pokoju nie daje... Teraz słyszę, dowiedziawszy się, że chory, uciekła z klasztoru i nie można jéj... wypędzić... dokończyła hrabina.
Jadzia była bardzo blada.
— A na cóż ją wypędzać? odparła głosem drzącym, jeśli Sławkowi jest miłą, jeśli i służyć może...
— Jakże, tego nie rozumiesz dziecko moje, to młoda dziewczyna. Bóg wie, co plotą...
— Cóż? że on ją kocha? brew marszcząc, spytało dziewczę...
— No... tak...
— A jeśli.. poczęła mówić Jadzia, głosu jéj zabrakło...
Stała tak, że siebie mogła widzieć w zwierciadle, oczy jéj padły na nie, oprzytomniała, nabrała siły, i choć przed okiem matki nie mogło się ukryć wrażenie, jakiego doznała, opanowała je... udała spokojną i obojętną. W żywém dziewczęciu było to pierwsze odniesione nad sobą zwycięstwo... Matka więcéj się niém może przestraszyła, niż by była zgryzła z łzami i rozpaczą. Dowodziło ono uczucia tak potężnego, jakiego w tém młodém sercu spodziewać się nie było można.
— Ja — odezwała się nareście Jadzia głosem jakimś dziwnym, przyznaję się mamie, że tego nie rozumieniem, jak wielu zresztą jeszcze rzeczy na świecie... mama postąpi, jak wypada i jak zechce... ale — —
— Ale powiedz mi myśl swoją...
— Ale mnie się zdaje, że jeśli my nie będziemy tam.. to właśnie może nadać dziwne znaczenia przybyciu téj sieroty.. Wszakże my o niéj nie wiemy... to jest nie wiedziałybyśmy, gdyby nie usłużny Samiel, który wszystkie niepotrzebne plotki zawsze przynosi.
Mama się zmarszczyła.
— Wszakże my jéj widzieć nie będziemy. Ja — dodała Jadzia... szanuję tak Sławka, tak w jego poczciwe wierzę serce, że nie mogę przypuścić, aby to, na co on się godzi, złém być mogło.
Przemówienie Jadzi było czémś tak nadzwyczajném dla pani Wartskiéj, iż na chwilę usta jéj zamknęło... zdziwiona zamilkła, a po tém dodała.
— Myśmy tam już nie potrzebne.
— Mamo! mamo!... a gdybym ja zaś poprosiła pięknie, bardzo pięknie... na klęczkach...
— Czyż ci to nie robi przykrości, przerwała matka, że tam znajdziesz, lub czuć będziesz przytomność drugiéj kobiety przy nim...?
— Drugiéj siostry? spytała Jadzia udając spokojność. Ja tak kocham Sławka, dodała, tak kocham, że nawet o niego nie jestem zazdrosną... a jeśli mu wdzięczność i przywiązanie téj sieroty są potrzebne? a jeśli on ją kocha... jak siostrę? Czyż dla tego ja go... jak siostra i choćby więcéj, niż siostra, kochać nie mogę?
Pani Wartska wpatrywała się w córkę, oniemiała prawie ze zdumienia... co to było, nie mogła zrozumieć: Prostota, niewinność, miłość niepohamowana, czy obojętność? Choć to było serce córki, którego każde uderzenie znała, czytać w niém nie potrafiła.
Jadzia spojrzała na matkę... uśmiechnęła się z przymusem jakimś...
— Jedziemy? spytała.
— A jeśli ją tam... u niego... zastaniemy?
— O! mamo! ja tak jestem widzieć ją ciekawa!
— Alem ci nie powiedziała... że ona jakiś czas była... w teatrze?
Jadzia spojrzała na matkę dziwnie.
— A! to jeszcze ciekawsza rzecz! zawołała... była w teatrze! uciekła z klasztoru, kocha Sławka... Mamo, ja ją muszę zobaczyć!
Pani Wartska jakby zrozpaczona, ręce opuściła.
— Jedziemy? zapytała Jadzia.
— Ale nie! nie! stokroć nie! to niepodobieństwo, odparła matka...
Bardzo spokojnie dziewczę zdjęło rękawiczki, zrzuciło kapelusik i pomału wyszło do swojego pokoju...


Sopoćko był na obiedzie u hrabinéj Dreissowéj, gdy służący przyniósł mu na talerzu... list... Szczęściem było to po sztukamięsie, gdyż biedny człowiek nie jadł był jéj pewnie nakarmiwszy się wiadomością, którą mu to pismo przyniosło, zbladł... zmięszał się, wszystkie oczy były nań zwrócone... Żywo schował list do kieszeni, ale nie powiedział nic.
— Wszak to od panny Starszéj! szepnęła hrabini.
— Tak jest... mruknął niewyraźnie Sopoćko.
— Uchowaj Boże, co złego?
Sopoćko wypił wina kieliszek, zbywając odpowiedzią niewyraźną.
Było w obyczaju domu, nie dopytywać nigdy natrętnie, ale tajemnica mocno wszystkich obeszła... Sopoćko byłby ją może powierzył swéj protektorce, lękał się wszakże rozgłoszenia.
— Muszę iść zaraz po obiedzie — dodał powoli.
Obiad przeszedł w milczeniu, mówiono o rzeczach obojętnych, myślano o tym liście w kieszeni p. Sopoćki. Panna w okularach nie mogąc widzieć listu, oczy trzymała wlepione w kieszeń, jak gdyby ją na wylot przebić chciała.
Czytelnik domyśli się łatwo, iż owe pismo zawierało treściwy opis wypadku wczorajszego, niesłychanego, niepraktykowanego, który dotknął klasztór jak plaga Boża — którego ukryć było niepodobna, a ściągał na zgromadzenie nieprzyjemne następstwa...
Oburzenie przełożonéj naturalnie spadało równie na p. Sopoćkę, który tę istotę wyrodną umieścił w klasztorze, jak na nią samą. Gniew ten już sam mu był przykry, a w dodatku następstwa, gadaniny, plotki i... poszukiwanie zbiegłéj... postępowanie z nią?? co tu począć było...
Gdy wstali od stołu, po modlitewce... Sopoćko wziąwszy kapelusz, przeszedł do pokoju gospodyni...
— Wielkie mnie dotknęło nieszczęście, rzekł... moja siostrzenica uciekła a raczéj gwałtownie się wyrwała z klasztoru...
Hrabina w ręce uderzyła...
— Jest wszelkie prawdopodobieństwo, dodał, że wiadomość przypadkowo do klasztoru przyniesiona o pojedynku i ranie podkomorzyca stała się przyczyną i że nieszczęśliwa u Młyńskiego się znajdować musi...
— Waćpan jako wuj, jako opiekun, masz i prawo i obowiązek, wezwać policyą i odebrać ją, i...
— Hrabino dobrodziejko... a cóż z nią pocznę.
— Więzienie! klasztór! ja nie wiem... to istota zgubiona, jeśli sławy nie można, duszę jéj ratować potrzeba...
Sopoćko zamyślony zamilkł... pocałował ją w rękę, westchnął i wyszedł... Ale kilkanaście ledwie kroków oddalił się do domu hrabinéj, gdy posłyszał — upadam do nóg i ujrzał naprzeciw siebie stojącego ze wzrokiem bazyliszkowatym uśmiechającego się p. Drabickiego.
— Upadam do nóg p. Barona! powtórzył Drabicki — jakże szacowne zdrowie? dobrze? Widzę z obiadku od hrabinéj... która słynie z kuchni wykwintnéj.
Sopoćko nie wielką miał ochotę prowadzenia rozmowy, ale Drabickiego pozbyć się nie było łatwo... a przytém rozmaite względy nie dozwalały go sobie narażać, — człowiek był z natury złośliwy, miał w ręku dziennik, mógł wplątać w wiadomostki brukowe i Sopoćkę i klasztór i siostrzenicę i — bezbożne stworzenie — i całą ową pobożnych ludzi gromadkę. Nie sposób, żeby nie wiedział o wypadku, bo Drabicki miał naturalnie płatnych zbieraczy takich ciekawostek brukowych, którzy mu je znosili, biorąc od wiersza po kilka groszy. Choć więc i pilno było się coś dowiedzieć i radby się go pozbyć i wcale na uśmiech mu się nie zbierało, nieszczęśliwy Sopoćko począł się dla rozbrojenia nieprzyjaciela uśmiechać... ale tak, jak gdy wypieszczony pokojowy szpic biały dostanie się w łapy podwórzowego brysia.
Drabicki przybrał postawę dobroduszną, nawet pietystyczną... i widząc, że stary jest zmięszany, usiłował go rozochocić i rozweselić,
— Tak, rzekł, widzę że pan dobrodziéj od szanownéj naszéj, czcigodnéj matrony pani hrabinéj wychodzi. Niestety! ja nie mogę się jéj łaskami poszczycić... Państwo wszyscy macie mnie, jeśli nie za przeciwnika, to za indyferentystę... ale, zawsze to powtarzam, potrzeba znać położenie i wymagania jego. Duch wieku wionął na nasz kraj od wieków katolicki... jak burza obalił wiele... Wstępnym bojem z nim walczyć, nic się nie uczyni, trzeba... lawirować... Ja téż lawiruję — lawiruję, dodał rękami komentując wyrazy — ale mi państwo nie zarzucicie, żebym sprawy kościoła i religii nie bronił...
— Nie występujesz pan przeciw... ale téż nie masz odwagi wystąpić za... rzekł Sopoćko.
— Bo by się to na nic nie zdało... mówił Drabicki — w kwestyach ogólnych, mości dobrodzieju — uczucia religijnego, przywiązania do wiary przodków tradycyi narodowych i t. p. stoję zawsze przy sztandarze...!
— Temu nie zaprzeczamy... rzekł Sopoćko.
— I nie możecie mnie na jednéj linii postawić z nowym dziennikiem, który otwarcie religii bój wytacza... paple przeciwko... encyklikom... władzy doczesnéj, gada za żydami, gotów z Tatarami trzymać!! hę... Gdybyście państwo do gorliwości religijnéj łączyli cokolwiek zmysłu praktycznego powinnibyście teraz całym obozem przerzucić się do mnie, popierać i propagować moją gazetę, a zabilibyście organ przeciwny!!
— I pan byś na tém zyskał! rzekł cicho Sopoćko.
— Ma się rozumieć, ale nie tylko ja, zyskalibyście téż państwo... nie mało... bo bym wam przyszedł w pomoc do pozbycia się nieprzyjaciela. Ręka rękę myje, takie alianse nie są bezprzykładne.. a chłodny czy nie, przecież katolik jestem... temu nie zaprzeczycie.
— Hm! rzekł Sopoćko, patrząc w świecące oczy Drabickiego — hm! należałoby rozważyć.
— Należałoby i bardzoby należało — podchwycił Redaktor. — Ja mam tysiąc zręczności teraz ukąszenia i jego i was... Pojedynek... ostatnie numera więcéj niż czerwone... a wreście i cała historya téj aktorki Leny...
— Otóż, przerwał Sopoćko, zapominając się niemal — na początek zrób mi ty tę łaskę, żeby historyi z aktorką nie tykać...
— A! nie tykać! dobrze! rzekł Drabicki — dla czegóź!
— Są osoby, które ona obchodzi... i spodziewają się jeszcze, że ją na lepszą wprowadzą drogę.
— Nie tykać! powtórzył Drabicki — chcecie? dla was to uczynić mogę... mogę się powstrzymać od aluzyi.
Czuł, że schwycił poniekąd i związał już Sopoćkę.
— Bardzo dobrze — dodał, ale panie dobrodzieju, w zamian przemówcie téż między swoimi za abonamentem... niech przecie po waszych domach pokaże się moja gazeta... Wypychacie ją zewsząd... wszędzie u was Czas, Czas... przecie my nie gorsi nic od niego... a bulle drukujemy... i będziemy drukowali choćby po łacinie.
— Zrobi się, zrobi się, co tylko będzie można, rzekł, kłaniając się Sopoćko.
— Rachuję na wpływ pański i znam jego ważność, jakby mi już parę set abonentów przybyło! odezwał się Drabicki — co chcecie! czasy ciężkie, redakcya kosztowna... ja goły... i gdyby nie dla... ojczyzny...
Posłyszawszy ten wyraz Sopoćko, już chciał uchodzić, przeląkł się, miał poniekąd słuszność. Wiedział on z doświadczenia, ile nim się rzeczy pokrywało i pokrywa, jak go niegodnie nadużyto i nadużywają. Przytem między osobami, w których kole żył Sopoćko... nigdy nie wymawiano imienia tego, stósując go wyłącznie do niebieskiéj tylko ojczyzny...
Zaczął się więc żegnać. Drabicki rozczulony chwycił go za rękę, aby zapieczętować pacta conventa.
— A więc stanęło na tém, ozwał się, że ja nie zaczepiam bez waszéj wiadomości sprawy aktorki... a wy, łaskawy panie, pomożecie mojéj sprawie... działając przeciwko nowemu dziennikowi. Jeśli się umiejętnie weźmiecie, ręczę wam, że z początkowych kilkuset abonentów zjedzie na kilkudziesięciu... Wiem od zaufanych osób, że kasa już i tak bokami robi... a wkrótce pajęczyny w niéj będzie więcéj niż pieniędzy... cha! cha!
Sopoćko wyrwał się nareszcie, ocierając pot z czoła... i pobiegł... Drabicki ukłonił mu się, zatarł ręce i powoli kroczył daléj, wybrał się bowiem był umyślnie dla oddziaływania na opinią publiczną... jak się wyrażał... Zapewne jednak skutkiem braku materyałów do czynu... przeszedłszy się raz, drugi, wzdłuż i w szerz po uliczkach, zajrzawszy do drzwi szklannych kilku cukierni, gdy zmierzchać zaczęło, schronił się do dyrekcyi policyi, gdzie już do późnego wieczora pozostał. Czy tam także chwalił się swém poświęceniem dla ojczyzny, o tém z pewnością niewiemy. Ale są tak różne ojczyzny, jak różni są ludzie!


Jeśli kto był w kłopocie i utrapieniu przez te dni, to czci najgodniejszy ks. Kanonik... który od przybycia Leny do domu, nie wypuszczając z rąk brewiarza, poczynał modlitwy, żadnéj skończyć nie mogąc, stawał zamyślony i łzy mu się z oczów toczyły... wzdychał... klękał, rwał się wychodzić, stawał to w progu pokoju Sławka, to z niego uciekał — słowem walczył z sercem i obowiązkami, nie mogąc wynaleść drogi, którą mu iść należało.
Nigdy jeszcze w życia ważniejszych wypadkach tak srogiéj nie podpadł wątpliwości, zawsze od pierwszéj chwili czuł i widział, dokąd miał iść — teraz po raz pierwszy litość, przywiązanie do ucznia, złamało go.
— Pójdę ztąd — mówił do siebie — po co ja tu? jam mu już niepotrzebny wcale... a patrzeć na tę nieprzyzwoitość, uświęcać moją przytomnością niejako to położenie fałszywe... nie godzi się! nie godzi się! nie godzi! Pożegnam go i pójdę...
Potém już zebrawszy męztwo na pożegnanie... poczynał się reflektować.
— Tak! pójdę! łatwo to powiedzieć... ale wychodząc, zostawię ją tu panią... on chory... ta się tu wprowadzi i osiądzie... potém obowiązki wdzięczności... nałóg... Nie! nie! winienem przysługę podkomorzynie... dosiedzieć, zapobiedz, zreflektować... Uczynię jéj uwagi, ręczę, że się da namówić, aby sobie przecie poszła... ale trzeba powoli i ostrożnie...
Tak mówiąc, wzdychając co chwilę, cały dzień nic w usta nie wziąwszy, Kanonik ku wieczorowi osłabł, ledwie trochą kawy czarnéj się odżywił i znowu chodził, dumał a wzdychał.
Zmierzchało już i świece zapalono... Lena u stóp łoża na ziemi klęczała na dywaniku, sparta o poręcz, patrząc często w oczy Sławka... który nie wiele jeszcze mógł mówić...
Kanonik przesuwał się niekiedy około drzwi, rzucił okiem, potrząsł głową, pomruczał coś i chodził tak, niby na straży... W tém po cichuteńku otworzyły się drzwi główne i na palcach, ostrożnie... wsunęła się kobieta zakwefiona, widocznie (jak z ruchów poznać było można) młoda, przestraszona... onieśmielona... stanęła...
Kanonik zobaczywszy ją, osłupiał... Nie dość było jednéj... jak na przekorę jemu los zsyłał jakąś drugą nieznajomą... W pierwszéj chwili nic mu na myśl nie przyszło tylko zdumienie nad zepsuciem tego ukochanego Sławka, który tyle niewiast bałamucił.
— A! bezbożnik! zawołał w duchu.
Nieznajoma zobaczywszy niespodzianie Kanonika, także przestraszona o krok się cofnęła... milczący stali tak przeciwko sobie. Zdawało się, że biedna owa istota zechce uciec... Kanonikowi również zbierało się na łzy i ucieczkę... Myślał, otrząsłszy proch ze stóp swych, wyjść co rychléj z tego domu...
W tém drząca ręka podniosła zasłonkę i Kanonik poznał — Jadzię... odetchnął wolniéj — boć był pewnym, że przybyła matką.
— A! to wy! zawołał ucieszony... a mama...
— Mamy niema! ja sama jestem, odezwała się po cichu Jadzia, byłam niespokojna o Sławka... przybiegłam na chwileczkę...
— Suma? jakto? może i bez pozwolenia?
— A! ojcze! mój ks. Kanoniku, żywo poczęło dziewczę... ale nie łajże mnie, już i tak dobrą burę zniosę od mamy, alem się oprzeć nie mogła...
To mówiąc, posunęła się o krok, a staruszek w téj chwili z rozpaczą sobie przypomniał, że u łoża Sławka była Lena... Zaczął drzeć ze strachu, drzwi powoli przymknął i bądź co bądź, postanowił bronić wnijścia — ale jak? jakim argumentem i bronią? co tu począć!
Na samo przypuszczenie, że to dziecię nieświadome świata, niewinne, może się tam spotkać z tą... nieznajomą... jakąś niewiedzieć zkąd... kobietą, Kanonikowi robiło się słabo.
— A! ratujże mnie Boże i siły dodawaj! rzekł w duchu.
Jadzia zobaczyła, że drzwi zamknął staruszek i zarumieniła się.
— Chciałabym choć na chwilkę Sławka zobaczyć, rzekła...
— Ale... moja hrabianko... daję słowo... niepodobieństwo... śpi... doktor zakazał pod groźbą śmierci, żeby do niego nikogo, ale co się zowie nikogo, nie puszczać.
— Nikogo! przerwała Jadzia, ale ja! ja tu byłam w pierwszéj chwili, ja się przecię nie liczę... przyjdę na palcach i odejdę, nie powiedziawszy słowa... nie zrobię najmniejszego szmeru...
I złożyła rączki z minką błagającą, a w oczach dojrzał ks. Kanonik świecące łezki.
— Już moja dobrodziejko, rzekł stanowczo, żebyś mnie na nie wiem co zaklęła — nie puszczę... bo nie mogę! nie mogę! Bogiem się świadczę! to niepodobieństwo. Proszę mi wierzyć...
— Tylko zajrzeć!
— Ani nawet do drzwi się przybliżyć! odparł Kanonik... nie mogę...
Rozmowa była cicho prowadzoną, ale ci chorzy mają tak podraźnione nerwy, a słuch zaostrzony!
W chwili, gdy Kanonik bronił wnijścia zażarcie, — Sławek usłyszał rozmowę, począł się domyślać czegoś, choć nie zupełnie i zawołał przez drzwi...
— Ojcze... Kanoniku, od kogoż tam tak bronisz mnie... ojcze!
Posłyszawszy głos Jadzia, leciuchno odsunęła staruszka, porwała za klamkę i z odwagą nieopatrznego dziecięcia, blada, drząca ale pełna energii jakiéjś dziwnéj — weszła.
Kanonik oczy sobie zasłonił i jak omdlały padł w krzesło...
W pokoju, w którym leżał Sławek, była tylko lampka przyćmiona w kątku... półmrok okrywał łóżko, przy którém stała teraz w postaci winowajcy, sługi pokornéj... Lena, usiłując ujść oka lub udać tylko kogoś, co chorego pilnuje...
Jadzia spojrzała na nią, ale ani jéj twarzy, ani postaci nawet pod ubraniem zaniedbaném, osłoniętém dojrzeć nie mogła... postąpiła parę kroków ku choremu, nie okazując ani zdziwienia, ani się zawahawszy... i podała rękę kuzynkowi... tylko głosu jéj zabrakło...
Sławek oniemiał także i zrobiło mu się słabo... bo zmierzył oczyma całą tego położenia dziwnego niestósowność ale nim pomyślał, co daléj czynić, Lena pierzchnęła, wyśliznęła się raczéj niż wyszła, jak sługa, która przed panią ustępuje... Byłaby zdołała uciec przed inną każdą kobietą, radą, że się jéj pozbywa, ale nie przed Jadzią, która na najtrudniejsze zawikłania rzucała się z prawdziwą naiwnością niedoświadczonego dziecka.
Zobaczywszy ją uciekającą, podbiegła i już będącą w progu Lenę ujęła za rękę...
— Nie uchodź pani przedemną, rzekła, łagodnie się w nią wpatrując... ja wiem kto jesteś... jam tu przyszła umyślnie... prawie umyślnie, aby cię widzieć...
Sławek niespokojny podniósł się sił ostatkiem na poduszce i opadł na nią, nie mogąc przemówić słowa...
Dwie kobiety zmierzyły się oczyma, ale — co tak rzadko się trafia — nie było w tém wejrzeniu nienawiści, niechęci, zazdrości, żalu, była ciekawość i jakieś współczucie... Jadzia szepnęła cicho.
— Nie lękaj się mnie... dwie siostry jego jesteśmy... chodź!
Tamtéj łzy się z oczów rzuciły, wzięła rękę Jadzi i całować ją zaczęła i płakać... Kanonik, który na to z drugiego pokoju patrzał, oparty na poręczach fotelu... oczom własnym nie wierzył. Trzeba przyznać, że Jadzia w téj chwili podobną była do tych aniołów w raju Fra Angelico, które dusze do niebios prowadzą... Spokojna, silna, uśmiechnięta ze łzami, zwróciła z progu Lenę zmięszaną, która cicho stanęła u łoża Sławka. Chory otworzył oczy, patrzał na nie obie i Jadzi rękę pocałował.
— Tyś świętą! zawołał — tyś dobra, jak anioł, ty jedna zrozumiesz tę siostrę... tę sierotę... któréj drudzy zabraniają być wdzięczną, być dobrą, jak ona jest...
I wysilony padł na poduszkę, ściskając jéj rękę.
— Sławku! ja wiem tę całą historją... i przyszłam tu... dodała Jadzia, zbierając się na siłę, — przyszłam téj dobréj siostrzyczce podziękować... uścisnąć...
Lena podniosła głowę i ręce...
— Niech Bóg ci zapłaci twoją wiarę we mnie, twój dobry uczynek... twoją odwagę... twe serce... zawołała, bądź pani pewną, że gdybyś życia za tę chwilę zażądała odemnie, oddała bym je dla ciebie...
Scena ta byłaby może przedłużyła się u łoża chorego, gdyby Lena nie postrzegła, kończąc te słowa, że twarz Sławka okrywała się bladością śmiertelną... domyśliła się raczéj, przeczuła, niż dojrzała omdlenia... Obie kobiety pospieszyły go trzeźwić... i Sławek oczy otworzył, westchnął... Kanonik z doktorem stał w progu, a wnijście lekarza... było znakiem ustąpienia kobietom. Jadzia ścisnęła rękę chorego i pociągając za sobą Lenę, wyszła da pierwszego pokoju.
Tu ją prawie trzeźwić znowu było potrzeba, wzruszenie wyczerpało siły, poczęła płakać i śmiać się razem, a śmiech ten w płaczu był straszny, Lena go znała... Zapominając o sobie, poczęła się krzątać około Jadzi, przerażona...
Dziewczę samo wstydziło się téj słabości i usiłowało ją przemódz, stary Kanonik przyniósł wody... wódki kolońskiéj... jakichś kropli, Jadzia porwała się na nogi, obwinęła chustką... i postanowiła powrócić. Wzrok jéj starał się przy świetle pochwycić lepiéj rysy téj kobiety, któréj dała imię siostry... i przelękła się ruiny, śladów boleści i wyniszczenia, jakie w nich znalazła.
Lena niepodobną była do siebie, pobyt w klasztorze, męczarnie serca, praca, bezsenność, płacz, zostawiły ledwie cień piękéj niegdyś twarzy, przed czasem zestarzałéj, wychudłéj, zmęczonéj. Musiała wzbudzić litość w tém świeżém dziewczęciu, ledwie rozpoczynającém życie, ledwie kosztującém pierwszych jego boleści...
— Panno Heleno, odezwała się wstając Jadzia — wierz mi, mieć we mnie będziesz siostrę i przyjaciółkę... Ja nie mam ani znałam przyjaźni... Nie opuszczaj go... jeśli będzie można... zobaczysz mnie tu! lub — nie wiem, ale się zbliżyć musimy!
Ścisnęła jéj rękę, zawinęła się chustką i wyśliznęła na palcach z pokoju... Kanonik drzący pozostał na progu... Lena pobiegła łzy skryć gdzieś w bocznéj izdebce. Przy Sławku siedział lekarz, pomrukując niezadowolniony bardzo z chmury.
Zaledwie minut kilka upłynęło po wyjściu Jadzi, gdy w ulicy turkot się dał słyszeć, a wkrótce potém Kanonik się domyślił po prędkim chodzie i szeleście sukni kobiecéj hrabinéj Wartskiéj.
Ona to była w istocie, w ślad pędząca za córką. Jadzia z wieczora skarzyła się na ból głowy, mówiła, że chce się położyć i czytać swobodnie... dała dobranoc matce i wyszła. Hrabina ani się mogła domyślić nawet jakiegoś szalonego w tak łagodném i posłuszném dziecięciu — postępku... Ale w godzinę może potém niespokojna o ból głowy, poszła zapukać do córki, pokój był zamknięty... słabe światło lampki widać było przez dziurkę od klucza. Hrabina coraz silniéj dobijać się zaczęła... bojąc się, czy Jadzia nie zemdlała... przerażona milczeniem... musiała kazać drzwi wyłamać. Jakież było podziwienie, przestrach, rozpacz, gdy w pokoiku zastała palącą się lampkę, rozłożoną książkę... rzucone rękawiczki... a w szafie na pół otwartéj zabrakło chustki, okrycia i kapelusza...
Matka nadto znała dobrze serce swego dziecięcia, aby o niém zwątpić mogła, nie pojęła zrazu tajemnicy, potém dopiero wspomnienie Sławka ją rozjaśniło... Konie pochwyciwszy, pobiegła wprost do dworku Młyńskiego.
Kanonik przeczuwał jéj przybycie... Na nieszczęśliwego staruszka zwaliły się dziś wszystkie brzemiona... załamał biedny ręce — co tu począć! co począć! Czy przyznać się do bytności Jadzi... czy powiedzieć... że jéj nie widział!
Ale fałszem zmazać usta! jemu, co kłamstwo nawet najpobożniejsze uważał za zmazę ducha ludzkiego!
Nie... nie! bądź co bądź... należało powiedzieć prawdę.
Hrabina blada pokazała się w progu, zobaczyła Kanonika i odetchnęła.
— Moja córka... rzekła miarkując się i kryjąc, jak mogła, niespokojność, moja córka mnie tu... poprzedziła? Ona tu jest?
— Nie ma, pani dobrodziejko — rzekł ksiądz po cichu...
— Nie ma?? jak to? nie ma? łamiąc ręce, krzyknęła, zapominając się hr. Wartska — nie ma...
— Ale była — była przed chwilą, dodał spiesznie Kanonik, widząc wrażenie, jakie to na matce uczyniło Niech się pani uspokoi...
Ten jeden wyraz — była — już do pewnego stopnia uspokoił w istocie, bo odjął niepewność i potwierdził domysły... Hrabina odetchnęła swobodniéj...
— Tylko co wyszła! rzekł biedny ksiądz...
— Mój ojcze — szepnęła błagająco matka, to dziecko jest... ona nie wie ważności uczynku... nie rozumie świata.. wszak tu nie było — nikogo... wszak...
— Ale tak jak nikogo! odparł Kanonik... a potém wszakże ja jestem... Nie śmiała już pytać więcéj Hrabina.
— Mój ojcze... to krok nierozważny... ale ona... dziecinna! ludzie by mogli.
— Ale nikt... moja mościa dobrodziejko... mówił staruszek... to rzecz... między nami... zresztą familia... chory... to nie ma nic...
Rzuciła okiem na jedne i drugie drzwi, a nie widząc nikogo... pomyślała, że tego spotkania, którego się tak lękała — może Jadzia uniknęła. Schyliła się więc, ściskając rękę Kanonika i blada... zmięszana wyszła...
W chwili potém wysiadała przed domem, i bojąc się spytać o córkę, szła na wschody... Jadzię znalazła w salonie oczekującą na siebie, bladą, ale mężną. Na widok wchodzącéj matki, dziewczę pobiegło i rzuciło się jéj do nóg, wyciągając ręce.
— Mateczko! rzekła — bij mnie, bom zasłużyła! ukarz, mnie bom winna... ale serca nie odbieraj... ja go potrzebuję!... Pozwól mi ci się wyspowiadać — dodała, widząc otwierające się usta matki... jestem szalona... jestem dziecinna... ale nie mogłam się oprzeć uczuciu, chciałam Sławka widzieć... może więcéj kogoś... walczyłam z sobą...
— Ale ty nie rachowałaś, jakie to ściągnie następstwa za sobą! dziecko nieszczęśliwe, zawołała matka — to ci może odebrać przyszłość... skazić twoje czyste imię...
— Skazić? podchwyciła Jadzia dumnie, nigdy! zresztą cóż mnie obchodzi sąd ludzki... Bóg mnie widział i osądził...
— Przyszłość twoja... przerwała hrabina.
— Mateczko... przyszłość nie moja, ale Boża... ja na nią patrzę obojętnie... a poddaję się jéj zawczasu...
— Ale ja! matka twoja! mogęż patrzeć obojętnie... na nią? na przyszłość mojego jedynego dziecięcia...
Jadzia zamilkła, w rysach jéj dziecięcych malowało się jakieś postanowienie niezłomne... niepokonane...
— Nie gniewaj się... mateczko... rzekła powoli... nie gniewaj się... cierpię i tak... nie każ mi boleć podwójnie.
I przytuliła się pieszczono do płaczącéj matki łona... i łzy pociekły jéj także z oczów. Zamilkły obie...
— Co tu począć! zawołała po chwili hrabina, padając na fotel — nie pozostaje nam nic, chyba wyjechać z miasta... ale jutro ten wyjazd potwierdzi niegodziwe tłómaczenia, które źli ludzie do niewinnego postępku przywiążą.
— Nie mamo, ani jechać, ani zważać, ani się lękać, czołem pogodném patrzeć na nich... niech mówią, co chcą... Jesteśmy krewni... on chory... Cóż powiedzieć mogą?
— Nieszczęśliwa! powiedzą że się w nim kochasz, że za nim szalejesz! przerwała matka.
Jadzia spojrzała na nią milcząca ale nieulękniona...
— Niech sobie mówią — odpowiedziała zimno — nie wstydziłabym się kochać Sławka...
— Ale ty go kochasz...?
— Kocham go... jak brata! dodała, bledniejąc Jadzia i klęknąwszy przed matką, w jéj dłoniach ukryła twarz i łzy...


Nie ma nic szkodliwszego dla niemłodych ludzi nad dobre obiady, jeśli po nich nie są zapewnionymi wygodnego w krześle spoczynku, rozmowy nazbyt nie wzruszającéj i należnego trawieniu poszanowania. Lepiéj jest nie jeść dobrego obiadu, niż narazić się na chorobę nieprzyzwoitém po nim znalezieniem się. Obiady u hr. Drejssowéj były bardzo wykwintne, wino stare, Sopoćko nie młody i trochę smakosz (do czego się nie przyznawał) skutkiem zbiegu tych wszystkich okoliczności było, że wyszedłszy po przerwanéj listem ofierze na ulicę i zgryzłszy się spotkaniem z Drabickim, które dla najstrawniejszych żołądków nie było przyjemném, czcigodny baron poszedł do klasztoru, zbytecznie się spiesząc (co także starym ludziom nie służy), w klasztorze miał znowu nieprzyjemną rozprawę z przełożoną, i wśród rozmowy z nią — zasłabł.
W klasztorze tym jak w innych, Sopoćko wielkiéj powagi używał, nadawał sobie tony protektorskie i tym razem, gdy szło o rodzoną siostrzenicę, nie mógł przebaczyć lekkomyślności, z jaką jéj dopuszczono ucieczki.
— Ale moja mościa dobrodziejko, rzekł do panny Starszéj — żeby w biały dzień dać furtą wymknąć się osobie, która wam powierzoną została — to jest coś niesłychanego! Więc żadnego nie ma dozoru!
— Posłuchaj mnie, panie baronie, odpowiedziała przełożona ze łzami — w tém była sprawa szatańska! zuchwalstwo niepojęte... wypadek niesłychany... Nie chcę wam zatruwać serca, ale ta, która dokonać mogła takiego czynu... musiała mieć przewrotność... my przypuścić nie mogłyśmy...
— Jakże się to stało?
— Weszła do jéj pokoju praczka, a że była zmęczona i chora, prosiła o pozwolenie spocząć nieco na krześle. Panna Helena nie tylko że jéj pozwoliła, ale zdjęła z niéj chustkę... a gdy niewiasta usnęła, wziąwszy jéj okrycie i kosz od bielizny, zamknąwszy ją na klucz... sama wyszła z klasztoru. Nie była może za furtą, gdy kobieta przebudziła się i narobiła wrzawy, nadbiegłyśmy...
Sopoćko głową kiwał...
— Dozoru nie ma! należnéj surowości brak! odrzekł — wiesz pani, co to za następstwa ciągnie?
— A! wiem! ze łzami odparła panna Starsza, to jest najstraszniejsza próba, jaką Pan Bóg na dom nasz niewinny mógł dopuścić — ale cóżem ja zawiniła?
— A czyjaż wina! wołał Sopoćko, czyja wina! niczyja tylko zbytniéj pobłażliwości, a raczéj niedołęztwa, tak, niedołęztwa.
Przełożona płakała, Sopoćko się burzył, ale nagle zabełkotał coś niezrozumiale, chwycił się za poręcz od krzesła i padł na nie zbladły z oczyma wysadzonemi... wołając głosem już niezrozumiałym... wody!
Panna Starsza pobiegła, przyniesiono nie tylko wódek, esencyi bobkowéj, laurowych kropel, pomarańczowego ekstraktu... herbaty, mięty i rumianku... ale to wszystko się na nic nie zdało. Panna Infirmerka utrzymywała, że został ruszony paraliżem, mowę bowiem utracił i stan był przerażający. W skok posłano po doktora, a gdy ten się zjawił i rozmyślał, czy krew puścić, Sopoćko już był zmysły całkiem postradał. Uderzenie apoplektyczne było silne... i niestety ratunek zapóźny... Wszystkie pobożne zakonnice i pensionarki poszły do kaplicy odmawiać litanią na intencyą chorego Sopoćki, tymczasem musiano wynieść go z klasztoru, gdzie pozostać nie mógł... i na materacu wyruszono z nim do jego mieszkania. Przełożona posłała do hrabinéj Dreissowéj z zawiadomieniem... Ponieważ do mieszkania Sopoćki było daleko i trzeba go było nieść na wschody, doradzili przyjaciele, ażeby w pobliskim szpitalu św. Ducha w osobnym pokoiku go złożyć. Tu puszczono mu krew raz i drugi i trzeci, ale zgęsła iść już nie chciała, a w nocy nie odzyskawszy przytomności nawet, ale przy modlitwach Kanonika i kilku duchownych, których wezwano, biedny baron, wczoraj jeszcze zdrów jak ryba... życia doczesnego dokończył.
Wiadomość o tym zgonie tak nagłym, przeraziła wszystkich, Drabicki wierzyć jéj nie chciał... w ogóle ubolewano nad stratą pobożnego i czynnego członka tylu zgromadzeń, bractw i stowarzyszeń... Z Kanonikiem przybyła do umierającego, sama czując się do tego obowiązaną, Helena i pozostała u łoża wuja, który wszakże ani jéj widzieć, ani słyszeć nie mógł. — Tragiczny ten zgon na chwilę przynajmniéj odwrócił uwagę od Sławka i tyczących się go okoliczności, było to szczęśliwą dla hrabinéj i Jadzi dywersyą.
Trzeciego dnia, staraniem szczeréj w istocie przyjaciółki Sopoćki, hrabinéj Dreissowéj, która w nim traciła starego pomocnika do dzieł miłosiernych, domownika, sługę niemal, odbył się pogrzeb Sopoćki skromny, ale odznaczający się liczbą duchowieństwa, żebractwa, które w nim uczestniczyły... Kilku kapłanów miało mowy bardzo piękne, a ze świeckich nastręczył się Drabicki, aby w imieniu obywatelstwa miasta i ojczyzny pożegnać zmarłego. Wiedział bardzo dobrze, iż to mu wcale nie zaszkodzi, szczególniéj w téj chwili.
Od pierwszego dnia policya i sąd, który miał na oku owe tak śmiesznie i pilno zaryglowywane mieszkanie Sopoćki, położył na niém pieczęcie.
Testamentu nie było żadnego, z familii jedna tylko siostrzenica... którą on uznał i przyjął, jak to już wiedziano powszechnie, — ale ta o czynnościach sądu i o niczém wiedzieć nie chciała. Najęła sobie mieszkanie szczupłe w bliskości dworku Sławka, rzadko i potajemnie przychodziła się o niego dowiadywać... a resztę czasu spędzała u siebie zamknięta.
Nie wiedziała więc nawet, co się działo w mieście, gdzie na otwarcie obsygilowanego mieszkania tak niezmierna czyhała ciekawość.
Sąd w pełnym komplecie z protokulistą zjawił się u drzwi rano, obejrzał pieczęcie nienaruszone.. i przystąpił do otwarcia z całą formalnością biurokratyczną.
Izba pierwsza z nagiemi ścianami, zawierała na szaragach dwa stare płaszcze, pod niemi dwie pary butów, dzbanek z wodą i trzy zapylone stare czapki, dawno wyszłe z używania.
W prawo ciągnęły się pokoiki — pierwszy niegdyś zapewne od gości... okryty grubą warstwą pyłu, zawierał komodę zamczystą, kanapę z nogą złamaną, stół bibułą zasłany i kilką krzesełek... Daléj następowała izdebka z szafami zamkniętemi, a za nią pokój sypialny. Łóżeczko nader skromne, brudne, wyleżane, wązkie... stoliczek pod oknem, a między niemi ogromny żelazny o czterech zamkach stał kufer! — Najniewprawniejsze oko widziało w tém ślady niepojętego prawie skąpstwa... Człowiek ten nie żył tu, nie jadł, spał nie wygodnie, całe jego życie było w kufrze... Ale nim przyszło do otwarcia go urzędowego, opatrzono szafy i komody, w których znalazły się rozliczne fanty ponumerowane, kosztowności i materye, srebro... widocznie wzięte w zastaw...
Pobożny baron był, jak się okazało, zatwardziałym lichwiarzem, ale prowadził swe interesa tak ostrożnie, tak cicho, że nikt się tego nie domyślał. Udawał, że służy za pośrednika tylko...
Kufer więc nabierał wagi i obiecywał być wielce interesującym...
Urzędnicy przystępujący do egzaminu jego, wzdychali, myśląc nad tém, czemu z nich żaden do spadku należeć nie może.
Nareszcie klucz w zamku misternym zakręcony brzęknął, otwarty się wrzeciądze... i widok przyjemny oczom ciekawych się przedstawił. Wszystko to było w rozczulającym porządku... złoto z jednéj strony, papiery poklasyfikowane i pozortowane z drugiéj, skrypta pozwięzywane czerwonemi sznureczkami od świec... rejestra, kwitki... srebro w starych szkarpetkach i miedź nawet w gałgankach... Inwentarz tego kufra zajął niezmiernie wiele czasu... trzeba go było porządnie bardzo wylegitymować, zregestrować, obliczyć i stan fortuny w interesie fiskusu oznaczyć ściśle... Na pierwszy rzut oka w mieszkanie Sopoćki żyd by był nie dał za jego mienie i tysiąca złotych, popatrzywszy zdala na kufer znowu, osoby żywéj imaginacyi mogły by się były spodziewać milionów... a wszystkiego wszystkiém w pocie czoła zarobionego grosza było trzykroć sto tysięcy guldenów pewnych i ze sto wątpliwych... nie licząc fantów i t. p.
Wiedziano już, iż spadek weźmie siostrzenica, a że ta się nie pilnowała, bo wcale o tém wyobrażenia nie miała i nie myślała nawet, obcięto ją na korzyść fiskusa i urzędu, o ile się tylko dało... ociągano się nawet z urzędowém oznajmieniem jéj o tém. Gdy niemal pierwszy Samiel dostał o tém języka, obrachował dobrze spadek i powiedział sobie, że nie złym by być mogło interesem, wcześnie się przyjaźni panny Heleny polecić.
O nowém jéj mieszkaniu dowiedział się łatwo i wymiarkowawszy godzinę, w któréj ją najpewniéj zastanie, do drzwi jéj zapukał. Panna Helena stała w oficynce niepoczesnéj w dwóch izdebkach, nie przyjmowała tu nikogo i zdziwiła się nie pomału, słysząc skrzypiące buty na progu. Ale Samiel był dobrym dawnym znajomym, podała mu rękę grzecznie.
— Cóż pana tu do mnie sprowadza? spytała.
— Obowiązki przyjaźni... chęć dowiedzenia się o zdrowie... o humor...
— Dziękuję panu... zdrowie straciłam a humor został fantastycznym i nieukołysanym, jak był. Cóż pan chcesz, jestem stara...
— Cóż pani myślisz? co zamierzasz?
— Nic!! odpowiedziała krótko — na ten raz przykuta jestem do łóżka mojego brata chorego... gdy on da Bóg, wyzdrowieje... pomyślę o sobie. Może téż teraz dyrektor łaskawszy będzie i przyjmie mnie do teatru...
— A! rzekł Samiel, jeźli sobie tego życzysz, jestem z nim dobrze — pójdę do niego i pomówię.
Postanowił nie wydawać się z tém, że wiedział o spadku.
— Byłbyś pan tak grzecznym? spytała Helena.
— O! najchętniéj! ale no cóż pani teatr...
— Na co? czuję się powołaną do teatru a nic innego, lepszego na świecie do czynienia nie mam... Memu bratu dziś mogę być potrzebną sługą, jutro stanę się ciężarem, a nikomu nim być nie chcę...
— Więc upoważniasz mnie pani? spytał Samiel. Wierz mi, masz we mnie szczerego, dobrego przyjaciela...
— Wierzę i jestem wdzięczna — prosto odpowiedziała Lena.
— Dodam, rzekł Samiel, że jakkolwiek postanowienie jéj może mi osobiście do smaku nie przypada... ale dobrze pani czynisz, chcąc zostać niezależną... bo...
Tu urwał tajemniczo.
— Bo co? spytała Lena — co?
— Bo... to ciężko powiedzieć, odezwał się Samiel, niby wzdychając... Sławek jest poczciwy chłopak... ale.
— O! nic na Sławka! nic mi pan nie mów przeciw niemu.
— Nie miałem na myśli przeciw niemu mówić ale o nim, powoli dokończył Samiel. Sławek poczciwy, dobry, serdeczny... ale... czy się pani nie łudzisz?
— Czém? spytała Lena.
— Czy pani nie nadto rachujesz na serce, które... które... może już dawno należeć do innéj??
— Ja się nie łudzę niczém, nie spodziewam niczego, kocham go jak brata... a nie wyglądam za to ani wzajemności, ani na tém buduję projektów.
— Jak brata? podchwycił Samiel, więc serce pani może jeszcze uderzyć dla... przyszłości?
Lena się zarumieniła.
— O! nie! nie, rzekła... ja nie żądam od przyszłości prócz, żeby mi wiary w mój ideał nie odebrała.
— A jeśli ideał... ożeni się? spytał uśmiechając się Samiel.
— Będę go kochać razem z jego żoną — odpowiedziała Lena.
— I możesz téż pani kiedyś.
— Ale dajże mi pan pokój? Czy widziałeś kiedy stare, z wypłakanemi oczyma artystki, którym bielidło zjadło płeć, ruż wydarł rumieniec, łzy zgasiły wejrzenie... wychodzące za mąż inaczéj, jak w trzecim akcie komedyi?
— No... ale, wszystko się trafia.
— Trafia się tym, które się lękają pozostać same na świecie, które przerażała samotność... którym się chce niewoli dla odmiany... Ja... chcę zostać swobodną.
— A jeśli serce przemówi?
— Ja z sercem mojém znam się dobrze, — nie jest ono sroczką i paplać nie ma ochoty...
— Ale za przyszłość ręczyć nie można.
— — Czasami! Samiel wstał i rzekł. — Idę więc do Dyrektora teatru...
Nie chciał dłużéj przeciągać rozmowy i odegrawszy w porę, jak mu się zdawało, preludyum, wysunął się z oficynki.
Tegoż dnia pod wieczorem nastąpiło przewidziane oznajmienie urzędowe pannie Helenie Prater o spadku po wuju... Biedne dziewczę zrazu nie zrozumiało, potém uszom wierzyć nie chciało, naostatek... wyprosiło u urzędnika uśmiechniętego o chwilę czasu dla uspokojenia się, namysłu... podziękowania Bogu. — Helenie zdawało się, że była w teatrze, tak teatralnie los jéj pod nogi rzucał fortunę pańską, niezależność, bogactwo...
Pobiegła naprzód do Sławka... przyklękła przy łóżku i zamyślona, obłąkana, nic mówić nie mogła. Powoli, po cichu, potém ostrożnie oznajmiła mu o zmianie swego losu, ale Młyński który był nieco zdrowszy, choć się dla niéj ucieszył tém, nie okazał zbytku radości, prosił tylko w obawie, aby jéj nie oszukano, żeby mecenasowi, którego jéj wskazał, zaraz nazajutrz dała pełnomocnictwo. Kanonika, który chodził na straży z brewiarzem, przywołano. Staruszek podniósł ręce do góry i rozpłakał się.
Ale ludziom serca choć przybytek grosza zrzuca z niego ciężar troski nieustannéj o jutro... wcale ich przecie nie uszczęśliwia. Wszyscy po chwili uczuli, że się w ich położeniu wcale nie nie zmieniło, Helena radowała się tylko, że Sławkowi może w czém użyteczną być potrafi...
Wcale inne wrażenie wieść o spadku po Sopoćce zrobiła w mieście. Hrabina Dreissowa, która podobno przeczuwała, iż zmarły zostawi coś więcéj nad stare płaszcze, buty, pewną była, że znajdzie się testament, którym on rozporządzi pozostałością na rzecz bractw i klasztorów. Spodziewano się, iż zapisze kapitał na założenie klasztoru Ignacyanek, którego potrzeba czuć się nadzwyczajnie dawała dla starych panien... Tymczasem testamentu nie było, siostrzenica się znalazła i cała ta fortuna przechodziła na... osobę nieznajomą...
Osoba ta jednym zupełnie nieznana, drugim dawniéj nie miła, teraz w blasku téj sumy... którą odziedziczyła, zaczynała się jakoś całkiém inaczéj wydawać. Wszyscy, a szczególniéj młodzież, znajdowała, że panna Lena... była wprawdzie ekscentryczną, ale broniono jéj sławy, wynajdywano w niéj przymioty, odkrywano zalety, jakich nigdy nikt wprzódy jéj nie przyznawał.
Dyrektor teatru bił się po głowie z rozpaczy, że ją tak niegrzecznie ze sceny spędził.
— Tak! tak! mówił — o! tak! tak! zrobiło się głupstwo! któż wie? Jestem nie żonaty... ona lubi pasyami teatr... ale... teraz! przepadło wszystko!
Z młodzieży niemal każdy utrzymywał, że on jeden tylko zawsze bronił téj nieszczęśliwéj Leny, że on jeden się poznał na niéj.
Hrabina Dreissowa nie rozpaczała o nawróceniu, hrabina Wartska milczała, Jadzia się cieszyła szczerze, ale jéj uśmiech zrezygnowany był i pełen boleści, po cichu szeptała — przeznaczenie!!
Drabicki żałował, że był żonaty, a syna miał znowu za młodego, bo niezawodnie starałby się go zaswatać. — Obrachował także, iż gotowa co dać na ten nieszczęsny dziennik Sławkowi i agonią jego przeciągnąć. — Było mu to wcale nie na rękę... ale potrzebował się namyśleć, bo kontr-miny zawsze jakieś znalazł przeciw wszelkiemu niebezpieczeństwu...
Śmierć Sopoćki, jego mienie, los Leny, na tydzień przynajmniéj dostarczyły paszy plotkarzom... Wszyscy byli ciekawi zobaczyć bogatą eksaktorkę, ale ona się nigdzie nie pokazywała. Nie zmieniła nawet pomieszkania, nie przebrała się z ciemnéj sukni staréj, posłała kilka tysięcy dla ubogich przez Kanonika, ofiarę znaczną dla klasztoru, zamówiła grobowiec dla wuja, dla matki... i śmiała się smutnie, mówiąc Sławkowi, że teraz już nie wie, co z pieniędzmi robić będzie. Pierwszym darem, który uczyniła sobie saméj, był przepyszny Shakespeare i Goethe... Podarte tomy dawne schowała na pamiątkę!
O, mój Boże, kiedy człowiek zestarzawszy z tych lat ubóstwa, nadziei, pracy, znajdzie na dnie kufra podartą książczynę, nad którą płakał i wzdychał do świata, tylu od niego pięknych spodziewając się rzeczy — jak mu naówczas... miło ucałować te karty, na których ślady łez pozostały! Milsze i droższe są stokroć te łzy, niż jesienny uśmiech zwątpienia — nad grobem...
Lena z uczuciem schowała te poszarpane, tomy Wilhelma Meister... Egmont’a... i Schillerowskiego Wilhelma Tella.. które tyle razy czytała, marząc...
Skutkiem zmiany opinii o niéj — o cudo! mniéj za złe jéj miano, że... chodziła do Sławka... Hrabina Wartska prawie się nie lękała jéj tam spotkać, osobliwie, gdy się dowiedziała, że ładnie mówi po francuzku... Słowem — o dziwna potęgo grosza, o uroku mienia! siło złota... co wy z ludźmi nie wyrabiacie? Stare to prawdy, powtarzamy je wszyscy, ruszamy ramionami, słysząc, je — a mniéj więcéj ulega z nas każdy téj władzy niepojętéj?
Lena wypiękniała, wyrozumniała, wymyślono jéj przodków, szlachectwo, znajdowano kolligacye, o mało nie nazywano Baronówną, a kilku młodzieży mówiło sobie, przeciągając nie daleko dworku w świeżych rękawiczkach, że... gotowi by ją byli uszczęśliwić... gdyby się tylko na to zgodziła. Utrzymywano, że takie przypadkowe przejście przez teatr nic a nic jéj nie uwłaczało.[3]
Samiel, który przekonał się, że o Jadzi ani myśleć może, a hrabina posługuje się nim chętnie wprawdzie, ale westchnień nie chce rozumieć — stał w pierwszym rzędzie adoratorów de la veille.
Czy Lena to wiedziała? czy śmiała się w duszy z téj nikczemności ludzi, przypominając sobie, jak oni innemi wprzódy dla niéj byli... któż zgadnie. Twarz jéj nie zdradzała nic oprócz tęsknoty i znużenia... Swojego bogactwa wyraźnie użyć nie umiała... kupowała bukiety dla Sławka, przynosiła mu książki, obrzucała go, jak dziecko zabawkami...


Stan chorego był wprawdzie bardzo zadowalniający, lekarz nazywał ranę prześliczną, wzorową — ale mimo to Młyński czuł w sobie, że z tą krwią, która zeń wyszła, część jakaś życia uciekła... Siły nie powracały, a w dodatku kaszlał, lekarze mówili o Teplitz, o południu, o klimacie cieplejszym... o Włoszech...
W czasie choroby najwięcéj obchodząca Sławka sprawa dziennika, zdana na ręce poczciwych ludzi, ale nieobeznanych z dziennikarstwem, gorących, nieopatrznych... szła coraz gorzéj. Nie mówiono mu o tém, bo lekarz wzruszeń zakazywał — ale powoli to ten, to ów przebąknął, reszty domyśleć się było łatwo.
Nakoniec objawienie stanu tego nieszczęśliwego dziennika stawało się koniecznością, gdyż długi rosły, wyczerpywały się fundusze, ruina groziła, poczciwi szlachcicowie, początkowo gorliwi założyciele, bronili teraz swych kieszeni z nadzwyczajnym zapałem... Drabickiego ręka, niewidzialna ale wszechmogąca i wszędobylska, dawała się czuć na każdym kroku... W redakcyi nawet miał swojego człowieczka którego tam za pewnemi wpływami wpakował, a ten mu donosił i niektóre rzeczy doradzał... rozumie się z życzliwości dla dziennika... Poczciwy ów człeczyna, narzędzie bierne, nie czuł i nie wiedział, co robi — naiwnie nosił ogień pod stodołę, w nadziei, że zboże wysuszy...
Skutkiem tych przerozmaitych działań, oddziaływań, krzyżujących się robót, było, że dziennik plątał się, kompromitował, stawał przy najlepszych chęciach coraz gorszym, padał... Ażeby go dźwignąć, ktoś doradził głośniejszą opozycyą przeciwko rządowi — bo to mogło uczynić go popularnym, ale za drugim w tym duchu i z tą fizyognomią artykułem, Drabicki poszedł do przyjaciela swojego pana Radzcy, wskazał mu wystąpienie i spytał, czy téż prokuratorya takie rzeczy znosi.
— Bo, widzi kochany Radzca — to proste pytanie — niewinne! jeżeli wolno takie rzeczy pisać bezkarnie...
no! to i ja chwycę się tego sposobu zyskania abonentów! Czemu nie! Radzca, ażeby się nie kompromitować, nigdy nie miał zwyczaju odpowiadać ani tak — ani nie... powiedział, Hm! schował numer do kieszeni, a nazajutrz go — skonfiskowano.
Dziennik, który raz uległ téj chorobie konfiskaty, dostaje łatwo recydywy. Śniadecki utrzymywał, że kto raz miał wrzód w gardle, może się go spodziewać, byle najmniejsza okazyjka. Tak samo z konfiskatą... niezmiernie się z niéj trudno wyleczyć, a kuracya tak ścisłéj wymaga dyjety, że chory czasem z konsumcyi umiera.
Otóż i dziennikowi Sławka trafiło się, że w przeciągu tygodnia razy trzy został zabrany, poszedł pod sąd, stracił z kaucyi ogromną jakąś sumę złotych, redaktora przeznaczonego na to, by kozę odsiadywał, skazano na piętnaście lat ciężkiego więzienia, z postem, z pracą przymusową i wszystkiemi akompaniamentami najwykwintniejszego kodeksu karnego,
Wszystko to cieszyło Drabickiego... jak cieszy przechodnia cegła spadająca z dachu na głowę blizko idącego człowieka... zacierał ręce. Obawiał się tylko, żeby prokuratorya nie nabrała apetytu przy jedzeniu, a dziennik nie zyskał popularności. Szczęściem dla poczciwego człowieka, ani jedno, ani drugie mu nie groziło. Lena dowiedziawszy się o długach i potrzebie kaucyj, zapłaciła oboje — dziennik wlókł się daléj, ale Sławek po długiém niespotkaniu się z tém dziecięciem swém, gdy je ujrzał... nie poznał go... Ton, barwa, styl — wszystko było zmienione... na łzy mu się prawie zebrało... ale sił do przedsięwzięcia reformy nie czuł w sobie...
Chciał dziennik oddać w ręce silniejsze, nikt podjąć się go nie chciał.
Najzdolniejszy z tych panów odpowiedział grubijańsko nieco, że woli uszyć nowe buty, niżeli w starych dziury łatać.
Wlokło się więc tak smutnie, twardo daléj... dokąd? nikt dobrze nie wiedział.
Drabicki jeden przewidywał, że to się już rychło skończy i siedział cicho, nawet się już na konającego nie porywając.
Miał on ten system, że o przeciwniku, jeśli nie był zmuszonym, nie wspominał nigdy, aby mu reklamy nie robić. Ogłoszenia nawet do inseratów za pieniądze nie przyjmował, cytat się wyrzekał, polemiki unikał, obchodził... ignorował i z wielką umiejętnością zabijał milczeniem.
La conspiration du silence, jest zaprawdę sztuką wielką! i zabójczą... Człowiek tak mądry jak Redaktor, nie mógł na sile jéj się nie poznać.
Szło mu szczęśliwie bardzo...
Jednego poranka wszakże, gdy właśnie uznał własciwém przerwać to milczenie głuche gwałtownym artykułem wymierzonym (pod odsłonką) przeciwko osobie Młyńskiego, wszedł do jego gabinetu p. Izydor z korektą w ręku.
— Mój redaktorze, odezwał się — proszę cię, posłuchaj ty mnie choć raz... do czego ci się to zdało dobijać człowieka, który i tak dogorywa?
— He? spytał Drabicki, kładnąc ręce w kieszenie — co?
— Dajże pokój Młyńskiemu! to nie był zły człowiek! Sam wiesz, że i tak go masz na sumieniu!
— Ja? jego na sumieniu? ruszając ramionami, rzekł z flegmą Drabicki — a po co lazł? a po co zaczepiał? gdzie drwa rąbią, tam trzaski padają.
— Toś go już zmógł?
— Widzisz kochanie, panie Izydorze, ty tego nie rozumiesz, nieprzyjaciela jak zwierzynę, nigdy nie trzeba puszczać postrzelonego... zdechnie w kniei i korzyści z tego nie ma... zawsze trzeba dobić! Widzisz kochanie, to jest w naturze rzeczy, zwierzęta, gdy słyszą, że które z nich skomli a boleje — zawsze dobijają. Jest to litościwe prawo natury, ażeby się nie męczyła istota...
Izydor popatrzał zdumiony, nigdy jeszcze nic podobnego nawet z ust tego człowieka nie słyszał.
— Co ty mówisz? zapytał.
— Żartuję, żartuję! rzekł Drabicki — no — żartuję...
— Ten człowiek leży chory, daj pokój temu artykułowi...
— Nie mogę...
Izydor zdusił go w garści i rzucił na podłogę, spojrzał w oczy Drabickiemu groźno... Redaktor dobył pugilaresu.
— Zapomniałem wiecznie, że panu się należy extra kilkanaście guldenów... Izydorowi ręka drzała, czuł się podłym, ale ostrygi i wino!! Wziął gratyfikacyą milczący, dumny i wyszedł.
Artykuł został wydrukowany — dobił on może dziennik — ale do Sławka go nie dopuszczono.
Gdzie tak wielki artysta jak p. Drabicki do dzieła rękę przykłada, można się zawsze spodziewać, że żadna część jego zaniedbaną nie zostanie. Tak się i tu stało, nie zostawiono poczciwéj nitki na nieszczęśliwym podkomorzycu, puszczono między tłum (a tłum lubi plamy na tych, co się wyróżniają wykształceniem i majątkiem) najdziksze, najsprzeczniejsze z sobą wieści o życiu i obyczajach Sławka, którego malowano i wystawiono sobie powszechnie, jako rozpustnego marnotrawnika. Przywiązanie panny Leny przypisywano jego zwodzicielstwu... pleciono niestworzone rzeczy... rzucając potwarze na hrabinę, na Jadzię... na osoby nawet, których nie znał Sławek.
Oprócz tego Drabicki i jego przyjaciele utrzymywali, że podkomorzyc, będąc od dawna zadłużony i nadrujnowany, użył funduszów publicznych, powierzonych mu na dziennik — dla swego prywatnego użytku, że zawiódł zaufanie współobywateli i t. p.
Tego rodzaju niepoczciwe czernidła mają to do siebie nieszczęściem, że, jak to dawno uznano — do najniewinniejszych nawet przylegają. Jeśli nie wszystko, to choć część potwarzy pozostaje... — (Calomniez, calomniez, il en restera toujours quelque chose.
Tak się stało... Sławek był bez dowodu osądzony, i zabity na sławie. Nie wiedział wprawdzie o tém, ale mógł niemal wyczytać ze smutnych twarzy przyjaciół, a Kanonik i kilka osób bliższych gryźli się tém niezmiernie. Cóż było począć?
Gdy Młyński począł powoli przychodzić do zdrowia, pierwszy stary przyjaciel poszedł doń przemówić w imię zdrowia i potrzeby spoczynku, chcąc wymódz na nim zrzeczenie się Dziennika...
Sławek, który istotnych powodów nie znał, a boleśnie był dotknięty tém, że nieudolność swą okazał i chciał dowieść, iż lepiéj potrafi... który żył tylko nadzieją, że ozdrowiawszy, dźwignie ten organ ludzi niezawisłych, dobréj wiary... rzucił się na pierwszą o tém wzmiankę...
— Mój dobry ks. Kanoniku, to nie może być...
— A ja ci powiadam, że tak być musi.. bo i dziennikowi rady nie dasz i siebie zabijesz!! Masz do czynienia z ludźmi, dla których żadna granica moralna nie egzystuje, którzy w obronie swego dobra gotowi się dopuścić największéj szkarady... zginiesz i zginiesz bezpożytecznie.
— Nie zginę, bo wierzę w to, że prawda zwyciężyć musi...
— Tak, mój drogi! ale zwycięży kiedyś, a ty będziesz tylko gruzem, który kałużę fałszu trochę przysypie... wóz jéj przejedzie po tobie.
— Niech się co chce stanie...
— My wszyscy przyjaciele twoi prosić cię będziemy i wymodlimy, że tę robotę niewdzięczną rzucisz...
— Ale zkądże rozpacz taka? zapytał Sławek...
— Nie wchodź bliżéj w powody, nie gryź się, rzekł stary — naprzód ci zdrowie potrzeba odzyskać. Powiem ci tylko jedno, że przez czas twéj słabości i korzystając ze składu różnych drobnych, nieszczęśliwych wypadków, potwarzą... szkalowaniem... odebrano ci siłę do działania... Sławek spuścił głowę...
Po wyjściu Kanonika, rozkazał do siebie przywołać pomocnika z redakcyi, przynieść papiery, dzienniki, korespondencyą, rachunki.
To zetknięcie się z rzeczywistością było dlań ciosem okrutnym — nie miał nawet wyobrażenia tego, co się w czasie słabości jego działo i jaki zastanie stan rzeczy... Wrażenie było straszliwe, pod wieczór Młyński położył się milczący — z gorączką... ale nie dał znać po sobie, czego doznał...
Nazajutrz obudzeni wieścią o uzdrowieniu przedwczesną, czy poduszczeni przez szanownego Drabickiego wierzyciele zbiegli się z rachunkami. Znaczniejszą ich część popłaciła była tajemnie Lena, ale niektórych likwidacya była niemożliwa... Z rachunków jednych wykryło się łatwo że przyjaciółka inne zaspokoiła... Sławek dotknięty był tém boleśnie.
Z ogólnego spisu długów widział, że jeżeli mu współuczestnicy w pomoc nie przyjdą, będzie w wielkim kłopocie pieniężnym, a niechciał być winien poczciwéj Lenie i wstydził się téj ofiary z jéj strony...
Tymczasem ci, co brali udział w założeniu dziennika, nawet tacy, którzy pewne oznaczone sumy przyrzekli, wszyscy się cofnęli pod rozmaitemi pozorami, nikt nic dać nie myślał... Sławek bez namysłu napisał do plenipotenta, aby jednę z wiosek jego za co bądź sprzedał.
Na te rozrzucone papiery, wśród których Sławek podparty na bladych rękach zadumany siedział — trafiła Lena, przychodząca zwykle raz na dzień dowiedzieć się o jego zdrowie.
Podkomorzyc ścisnął ją za rękę czule.
— Moja ty dobra siostro, rzekł do niéj, gdym ci ofiarował braterstwo, sądziłem, że z niém dam ci opiekę i pomoc, a nie że ty swojém sierocém mieniem będziesz ratowała rozrzutnego i niebacznego brata! Nie umiem ci wyrazić wdzięczności, ale żebyś wiedziała, jak mnie to boli, żem ci dłużny.
— Mój kochany bracie — odparła panna Prater, obowiązki siostry i brata są równe... co ty chciałeś uczynić, ja w części spełniłam — i jestże o czém mówić?
— Ale, przerwał Sławek — bądź spokojna — ja wioskę sprzedać kazałem i dług ci natychmiast oddam.
— Obrazisz mnie tém — odparła Lena po cichu.
— Czém? zapytał Sławek...
— Bo postąpisz jak obcy, nie jak brat...
— O! nie, obcy by ci nie oddał, brat powinien... Dzisiaj dotknąłem się rzeczywistości, smutnéj nader rzeczywistości, jestem upokorzony, ale nie złamany jeszcze, może się wszystko da naprawić, jeśli ja sam według pierwotnéj myśli tém pokieruje.. zobaczysz...
Smuci mnie tylko jedno, to że oprócz siostry nikt już we mnie wiary nie miał, a ci, co mi dali mój mandat, cofnęli i zaufanie i współudział... kraj potrzebuje surowéj nauki... powiem mu słowo prawdy! muszę.
Lena chciała go odwieść od téj polemiki nieszczęsnéj — ale Sławek z zaciśniętemi ustami nie odpowiadał nawet, milczał z jakimś uporem zawziętym. Twarz jego wybladła, zniszczona, na chwilę znowu połyskiwała, jakby gorączkowém jakiémś życiem... uśmiechał się dziwnie...
— Tak mi przykro, że sam pisać nie mogę, a tak potrzebuję wylać z duszy, co się w niéj przyzbierało...
Nic nie mówiąc Lena, siadła przy stoliku, wzięła pióro i spojrzała nań, gotowa do pisania, Sławek się zawahał zrazu, ale wprędce natchnienie zwyciężyło... począł powoli... dyktować ten nowy manifest, protestacyą, wykrzyk duszy zawiedzionéj boleśny, gwałtowny i nieoszczędzający nikogo... Najmniéj téż łagodnie obszedł się z tymi, którzy obrawszy go za przewodnika do podróży, na pierwszym kroku opuścili samego.
Gorzkie były wyrazy, które do kraju stósował — ciężkie wyrzuty mu czynił. Ból ten, manifest dziwną wymową, lub raczéj poezyą napiętnował, artykuł był arcydziełem formy, uczucia, stylu, ale przewidzieć było łatwo, jaką miał burzę wywołać...
Lenie zdawał się tak pięknym ten krzyk zranionéj, prawéj i czystéj duszy, iż zapomniała o następstwach, zdawało się jéj, że skrucha musi po nim nastąpić... że ludzie się zawstydzą i poprawią — nie znała ludzi...
Sławek wyczerpał wiele sił na to wystąpienie, na które rachował, a po wyjściu Leny, przywołał zastępującego redaktora, polecając mu, aby artykuł na czele dziennika nazajutrz był wydrukowany — chciał go sam poprawić jeszcze... nie dał się sprzeciwić sobie w niczém, ani ubłagać, by mu odjął gryzące, ostre... piekące wyrażenia, podyktowane boleścią,
Z przyjaciół Sławka, którzyby mogli mieć jakiś wpływ na niego, nikt nawet o artykule nie wiedział...
Nazajutrz zdziwienie było ogromne, oburzenie straszliwe, wrażenie nadzwyczajne, na chwilę dziennik już opuszczony, stał się popularnym, rozchwytywano go, wyrywano sobie, oczom własnym nie wierząc.
Nigdy nikt jeszcze tych prawd źrących, nagich, bezlitościwych, krajowi powiedzieć nie śmiał...
Izydor, który pierwszy w redakcyi pochwycił artykuł wstępny, uniesiony nim był nadzwyczajnie, pobiegł do Redaktora... Drabicki właśnie się golił i z namydloną brodą, z brzytwą w ręku począł go czytać... niezmierna radość odmalowała się na jego obliczu, uśmiechnął się, odsunął papier i zarzynając po troszę, co najprędzéj dokończył golenia.
— Masz słuszność, artykuł pyszny! rzekł, ale się nim pan podkomorzyc dopiłował...
Na dziś milczenie, jutro staniemy w obronie kraju, odpowiemy nań!
Zaledwie przyodziany, Drabicki poleciał na miasto... podpalając umysły przeciwko Sławkowi, każdemu mówiąc co innego, a w każdym budząc miłość własną ku obronie...
— Nie jeszcze podobnego w naszém dziennikarstwie się nie ukazało... kraj zmięszany z błotem, zuchwalstwo młokosa godne kary... wysmagać go potrzeba... Moskale to przedrukują, ja ręczę...
Na różne tony śpiewał tę piosenkę, a trzeba przyznać, że i bez niéj oburzenie było powszechne...
— Co on sobie myśli? wołano... on nas wszystkich ma za głupców lub łajdaków... o! to tak przejść nie może bezkarnie.
Dotknięci słusznemi wyrzutami dawni współuczestnicy w założeniu dziennika hurmem przeszli do przeciwnego obozu. Już z południa Drabicki widzące, iż rzeczy dlań idą nader pomyślnie, szepnął, ażeby się zgromadzić dla narady w górnéj salce nad restauracyą.
Wezwanie to z ust do ust sobie podawano, interesowani, ciekawi, nieprzyjaźni, obrażeni, wszyscy na naznaczoną postanowili się stawić godzinę. Drabicki podpoił Izydora, oświadczył mu, iż zwiększa miesięczną jego pensyą, i wziął go z sobą, polecając mu, aby gorąco przemawiał nie w sprawie redakcji, która tego nie potrzebowała, ale w obronie kraju...
Salon nad restauracyą przedstawiał już na pół godziny przed otwarciem posiedzenia fizyognomią nader ożywioną. Panowie obywatele ugrupowani kupkami, rozprawiali gorąco, niektórzy łajali po prostu Sławka...
Drabicki milczał — czekał.
Na wezwanie jednego z przytomnych odczytano inkryminowany artykuł.
— Panowie, zabrał głos jeden z poważniejszych obywateli, który w spoczynku błogim dorobił się był żołądka... i podbródka — panowie! zgromadza nas tu okoliczność nader ważna. Jeden z tych, których liczyliśmy za swoich, młokos mogę rzec, targnął się na całe społeczeństwo, na przeszłość, na święte wspomnienia i tradycye, mogę rzec, na sławę i dobre imię narodu... Bezprzykładne to zuchwalstwo zasługuje na najsurowszą téż karę...
— Za pozwoleniem, przerwał Drabicki — niech mi się odezwać będzie wolno... Dano mu głos, podniósł się nieco, opierając na krześle...
— Panowie, zawołał — jeśli kto, to ja mam prawo przemówić w téj sprawie, bom był jéj ofiarą... i męczennikiem. Zostałem nieraz za umiarkowanie moje oplwany... a o to macie dowód łatwo z porównania wynikający, jaki organ reprezentuje kraj, szanuje go i sprawę ojczyzny popiera z ofiarą bezgraniczną.
Ojczyzny! powtórzył Drabicki, téj ukochanéj ojczyzny naszéj polskiéj którą całą widzicie przez tego człowieka obluzganą, w błocie starzaną, bo wy ją reprezentujecie, a kto was tknie, serca jéj dotyka.
Lekkie oklaski dały się słyszeć.
— Cierpiałem z radością dla ojczyzny, dodał Drabicki — i gdyby nie ona, nie występowałbym i dziś, aby mi nie zarzucono, że bronię siebie a nie téj, któréj poświęciłem życie!
Mówił długo, przeplatając ojczyzną i poświęceniem, Polską i ofiarą... bardzo zręcznie... ale nie konkludując nic...
— Masz waćpan, przerwał jeden z założycieli dziennika — sympatyą naszą i adhezyą... omyliliśmy się. Człowiek ten nas zdradził, zawiódł, oczernił, wyrzekamy się go wszyscy...
— A więc — szepnął Drabicki — należałoby to... sformułować? hę!
— Co to znaczy? — spytał jeden ze szlachty.
— No, nie wiem — odparł drugi, zobaczemy.
— Napisać rodzaj protestu i kondemnaty — dodał Redaktor i opatrzyć go w podpisy głównych panów obywateli...
— Doskonale! zawołali gorętsi — doskonale... piszcie...
Wezwano do pióra kogoś, bo Drabicki się podjąć nie chciał redakcyi. Jednym manifest ten wydawał się za łagodny, drugim, za namiętny, rozpoczęto rozprawy. Drabicki pilnował, aby panowie szlachta nie ostygli — chodził od jednych do drugich, rzucając im kwestye propinacyi, składek, ofiar, podatków dobrowolnych, jako grożące niechybnie, jeśliby szlachta nie stanęła w obronie praw swoich. Sławka malował jako radykalistę, który ich odrzeć usiłował i zbłaźnić. Szlachcie zaręczał, że wszystko to, dąży do zguby jéj, na korzyść krańcowéj demokracji; mieszczanom, że to jest wymierzeném przeciwko nim, szczególniéj zaś w duchu feodalno-szlacheckim księżom, że to jest zamach na wiarę; liberalnym, iż w tém wszystkiém za skórą fanatyzm i pietyzm się kryje. Nie dziwić się temu, że on jeden mówił tak różnemi językami (gdyż nie samego Ducha św. darem jest języków wielość, bywa ona figlem szatana) — ale dziwném w istocie było, że wszyscy mu wierzyli. Zgromadzenie było wrzawliwe, oburzenie wzrastające coraz, i stante pede po redakcyi manifestu, jako znak czynéj adhezyi, złożyli wszyscy abonament na Gazetę Drabickiego...


Podkomorzyc nie znalazł i jednego człowieka, który by go śmiał bronić...
Pomiędzy czynnymi członkami zgromadzenia znajdował się poczciwy przyjaciel Sławka, pan Samiel. Nie zabierał on głosu, bo nie miał zwyczaju przemawiać publicznie, słuchał, co mu mówiono, ramionami ruszał, głową potakiwał, śmiał się, mruczał, ale w ogóle grał rolę bierną postrzegacza.
Przy podpisywaniu owego manifestu, który się miał ukazać w gazecie, Samiel uznał stósowném wyśliznąć się zręcznie... a powracając do domu, zamyślił się głęboko...
Sławek ranny, chory... padał najwidoczniéj, ruina materyalna już palec na nim położyła, jak kładną znaki w miastach po domach przeznaczonych na zbicie. Czemużby ratować go nie mogąc, przyjaciel nie miał skorzystać? Powtarzał sobie pan Samiel wyrzut zbytniéj delikatności, wyrzucał niepotrzebną szlachetność... (któréj wcale nie miał) wmawiał, że ten upadek na coś się komuś przydać był powinien. Czemuż nie jemu?
Pokonawszy sumienie, które się tak bardzo nie oponowało — Samiel szukał już tylko planu rozumnego postępowania...
Ale ażeby plan stworzyć, należało widzieć jasno położenie... a tego właśnie Samiel mimo wielkich zdolności do podsłuchiwania tajemnic spółecznych, dotąd nie umiał osięgnąć — nie wiedział naprzykład, w kim się rzeczy wiście Sławek kocha i kto mu milszy, czy Lena czy Jadzia? Zdawało mu się na przemiany jedno... potém drugie, ale ostatecznie był w niepewności wielkiéj.
W tych myślach pogrążony, machinalnie zaszedł Samiel podedrzwi hrabinéj, a uważając to za znak dany od losu, postanowił wnijść i zobaczyć się z nią — w nadziei, że jakąś wskazówkę pochwycić może.
Hrabinę zastał samą w saloniku smutną i — tak mu się zdawało, ze świeżemi śladami łez na oczach... Był to znak dobry dla niego, kto płacze, ten się łatwo wywnętrza. Należało tylko zgrabnie nić od repetyera pochwycić, aby wybił godzinę...
Samiel siadł wzdychając i począł rozmowę o Sławku, pełną razem współczucia i nieukontentowania z jego postępowania w ogóle. — Hrabina słuchała uważnie.
— Pan jesteś jego przyjacielem, rzekła, powinien byś nań wpłynąć, ażeby coś postanowił i nie gubił się tém postępowaniem bez celu... bez idei... temi stósunkami dziwnemi...
Pomilczała chwilę.
— Czy pan myślisz? zapytała po chwili, że on się w niéj kocha?
— Nie łudzę — odparł Samiel, wzdychając... prędzéj bym go o inne potajemne przywiązanie podejrzywał.
Spojrzał znacząco na Hrabinę.
— Mówmy otwarcie — przerwała p. Wartska, sądzę, że mogę na pana jak na przyjaciela rachować... Trzeba by go odwieść od téj kobiety... Nie przeczę jéj zacności, jéj dobroci... ale... Sławek do innego świata należy... zresztą...... Zawahała się nieco...
— Ja bym z chęcią za niego Jadzię wydała — rzekła śmieléj. Jadzia ma dla niego wiele dziecięcego przywiązania...
— A ja pani Hrabinie powiem z równą szczerością, — dodał Samiel, że chętniebym się z panną Heleną ożenił...
Hrabina zwróciła się cała ku niemu.
— Więc bardzo dobrze, rzekła, działaj pan w tym celu, ja pomogę, szczerze pomogę. Niech się to raz rozwiąże... ta niepewność i fałszywe położenie.
— Będę się starał przyspieszyć rozwiązanie, rzekł Samiel — ale proszę mi zostawić swobodę działania i nic nie czynić bez narady zemną. Idę zaraz do Sławka i będę się starał wyciągnąć z niego... wyznanie... lub skłonić go Enfin, zrobię l’impossible.
— A ja pomogę panu z całego serca! zawołała Hrabina, uścielę Helenie drogę, aby ją w towarzystwo wprowadzić... aby przygotować nasz świat do tego projektowanego małżeństwa. Nie sądzę, żeby to spotkało trudności.
Samiel pocałował w rękę i wymknął się, pędząc prędzéj, niż był zwykł, do przyjaciela. Szczęściem nie zastał u Sławka nikogo, nawet Kanonika, świeża tylko woń bukietu zdradzała niedawną bytność Leny. Nikt jeszcze z tych, co byli na burzliwém zgromadzeniu nie miał czasu i ochoty przyjść z doniesieniem do podkomorzyca. Siedział sam i dumał o wrażeniu swojego artykułu, policzki mu gorzały gorączką, oczy paliły się podnieceniem jakiemś, znać był w nim całym stan ducha niezwyczajny, kosztem ciała schorzałego zdobyty.
Podał rękę żywo przybyłemu Samielowi.
— Cóż tam słychać? zapytał — czytałeś artykuł?...
— Czytałem, rzekł Samiel zimno.
— Co mówisz?
— Chcesz prawdy?
— Naturalnie.

— Nie pochwalam go — nie dla tego, żebyś słuszności nie miał, masz ją może, ale że do nas i do kraju zbolałego, chcąc go poprawić, takim się nie mówi językiem... Oburzenie jest powszechne...
Samiel należał do tych przyjaciół, którzy się tém tylko od zaciętych wrogów różnią, że zraniwszy, mają prawo rękę położyć na sercu i skutek uderzenia wymierzyć. Oprócz tego wypadało mu może z rachuby oszczędzać Sławka.
— Jakto? spytał — więc nic nie wiesz?
— Nie wiem nic, rzekł spokojnie młody człowiek, ale usta mimo tego spokoju pozornego mu drzały.
— Opuścili cię wszyscy, wszyscy podpisali manifest przeciwko tobie i przeszli do obozu Drabickiego.
— Smuci mnie to dla kraju, nie dla mnie, odezwał się Sławek — ale nawet już nie dziwi.
— Cóż ty poczniesz?
— Ja? nie wiem... może pójdę przebojem.
— Czytać cię nie będą...
— Muszą — odparł podkomorzyc. Zawsze się czyta tych, co nam gorzką mówią prawdę... potém się ich łaje i przeklina. Ale skutek prawdy ten jest, że działa na tych, co na nią plwają i przeciw niéj wrzawę podnoszą.
— A! gdybyś był na zgromadzeniu, nie wiem, czy byś tak mówił — rzekł Samiel — jam był i przerażony jestem.
— Cóż? drugi pojedynek? spytał Sławek, śmiejąc się.
— Coś gorszego nad to... zupełne zaparcie się ciebie.
— A jakże ty śmiałeś tu przyjść do mnie? z przymuszonym śmiechem rzekł Młyński.
— Umiem być przyjacielem bądź co bądź, odezwał się Samiel — słuchaj. Ta sprawa dziennika, to rzecz twéj woli... nie mięszam się do niéj, pozwoliłbym sobie w innéj rzeczy odezwać się do ciebie... i w imię przyjaźni poczuwam się do obowiązku.
— Mów... z pewném szyderstwem ozwał się Sławek — słucham...
— W sprawie dziennika byłeś aż do zbytku otwartym i szczerym, w innych jesteś tajemniczym i ciemnym, tak że cię nikt nie rozumie... Co myślisz... o Jadzi...
— O Jadzi? podchwycił podkomorzyc — o Jadzi? dla czegóż mnie pytasz o nią?
— Dla tego, że świat mówi i sądzi bardzo różnie. Jedni cię mają za pretendenta, do ręki hrabianki, drudzy za kochanka Leny, obu im szkodzisz, obu jesteś zawadą do przyszłości, a przecie z obiema się ożenić nie możesz.
— Z obiema? nie — rzekł powoli Sławek — ale mogę nie ożenić się — z żadną.
— Jakto? żartujesz chyba? zdziwiony zawołał Samiel.
— Spojrzyj na mnie, rzekł Sławek powoli — posłuchaj mojego kaszlu, przesiedź przy mnie noc jednę, a powiesz dopiero, czy o miłości, o ożenieniu myśleć, marzyć mogę. Byłbym niepoczciwym... Mam dosyć siły, by ostatek jéj dać na posługę idei, nie mam nadto, abym miał ją na własne obracać szczęście. Tajemnica mojego serca zostanie może dla mnie samego — tajemnicą... ale nie nie zmusi, abym uczciwości méj skłamał czynem...
— Ale... Jadzia... Jadzia cię kocha! zawołał Samiel powolniéj.
— Kto ci to powiedział? odparł Sławek. Czytałeś w jéj sercu, jak w mojém... po ciemku... możeś nie to wyczytał, co w niém jest... Gdyby nawet tak było... to miłość — marzenie, które ze łzami wypłynie... na cóż je ściągać na ziemię, żeby po sobie zostawiło ranę i blizny. Daj mi pokój...
— A Lena? spytał Samiel.
— Lena jest moją siostrą przybraną... rzekł sucho podkomorzyc.
Przyjaciel ruszył ramionami.
— Zresztą, dodał Sławek spokojnie, ja nie długo wam i im zawadzać będę. Nie jestem poetą kaszlącym dla tego, aby sobie nadać suchotniczą barwę, mającą się zlać na wydany tomik poezyi — ale kaszlę i pluję krwią, niestety! mimo chęci najszczerszéj wyzdrowienia. Jestem, nie należy się łudzić, chodzącym trupem, ty byś chciał, bym jak widmo podał rękę młodości życia, i pociągnął je z sobą w grób...
— Mówisz o tém tak spokojnie... i symptom wiedzy przeciwi się saméj chorobie. Suchotnicy są zawsze pełni nadziei...
— A ja — pełen jestem rozpaczy... zwolna odparł Sławek.. Nie — złego użyłem wyrazu — rezygnacyi. Nic nie pomoże targać się przeciw nieubłaganemu wyrokowi, tylko zwierzę krzyczy konając, mężczyzna umiera w pełni mocy nad duchem własnym. Takim ja chcę umrzeć... na wyłomie, przy pracy, otoczony uśmiechami... przyjaźnią i nieulękły...
— Dziwny z ciebie człowiek — odezwał się Samiel, któremu wymykała się ofiara — a co gorzéj tajemnica — ale przypuściwszy nawet nieprawdopodobne... że jesteś istotnie chory niebezpiecznie, toć przecie choroba trwać może...
— Czy chciałbyś, żebym się prędzéj uwinął? rozśmiał się Sławek! a! przepraszam cię, nie mogę. Samobójstwem się brzydzę równie, jak postrachem zgonu... ale bądź co bądź... nie lękaj się, to nie potrwa... Jadzia i Lena będą wolne... a ty... rycerzu! weźmiesz po mnie.. spadek może...?
Rozśmiał się Sławek dziwnie, szydersko i pierwszy raz poczuł ów przyjaciel farbowany (jak to ich zwano za dawnych czasów) — że podkomorzyc jasno widział w jego myślach.
— Dajże mi pokój, rzekł, otrząsając się — i nie mówmy o tém.
— Przeciwnie, rozłożyłeś kartę, czytaj do końca, zimno mówił podkomorzyc... powiedz mi, o którą z nich ci idzie?... Nie spodziewam się byś myślał o Jadzi? a pewien jestem, że Lena o tobie nie myśli.
— Niewiem, odparł obrażony nieco Samiel — ale to pewna, że jest mi przyjazną z dawna, i że ja zawsze dla niéj miałem największe współczucie.
— A! rozśmiał się podkomorzyc... i w tém zakaszlał mocno, przyłożył prędko do ust chustkę, która się krwią zbroczyła — i skrył ją co najprędzéj.
Samiel przerażony umilkł.
— Nie mógł byś mi dostać tego manifestu przeciwko mnie i imion tych, co go podpisali?
— Niechcę cię męczyć tém...
— Nie zmuszam, zawsze jutro wiedzieć będę, odparł Młyński, przepraszam cię — ale w téj chwili mówienie mnie męczy... muszę się położyć... Dobranoc ci.
Przyjaciel pożegnany po serdecznym ręki uścisku, wyszedł nadzwyczaj z siebie niezadowolniony. O tém, czego pragnął, wcale się nie dowiedział. Sławka, jak się zdawało — podraźnił... i celu odwiedzin nie dopiął. Jedną tylko nową dla siebie i dla świata wynosił ztąd wiadomość o niebezpiecznym stanie... zdrowia podkomorzyca...
Nie dowierzając oczom i uszom, pod pozorem troskliwości, pobiegł do jego lekarza...
Lekarz p. Barbiszewski, był to człek stary, sceptyk, ale człek taktu pełen, a z ludźmi, których nie potrzebował, szyderski i niekiedy okrutny... Gdy do niego wpadł Samiel i wyciągnął go od rodziny, z salonu do gabinetu, badał go po drodze oczyma, usiłując odgadnąć, o co mu chodzić mogło.
— Doktorze! na miłość Boga! zapytał Samiel — mam w tém interes największéj wagi — powiedz mi prawdę! całą prawdę? czy podkomorzyc jest w niebezpieczeństwie? czy życie jego jest zagrożone?
— Pan mi naprzód powiedz, po co ci ta wiadomość? odrzekł doktór, zażywając tabaki...
— Ale są interesa... moralne, materyalne — które należą do jego przyjaciół?
— A! zawołał Barbiszewski... pan się liczysz i ludzie pana liczą, ale poczciwy Sławek, czy go téż rachuje?
Przybyły ramionami dźwignął.
— Proszę o to w imię krewnych?
— Jakich?
— Hrabinéj Wartskiéj.
— Słuchaj że — odparł doktor — podkomorzyc żyć nie będzie, to nie ulega kwestyi... on sam o tém wie i stósownie do tego się urządza... mężniejszego umysłu człowieka nie widziałem nigdy... Nie trujcie mu ostatnich dni głupiemi interesami, dodał doktor — zostawcie go w pokoju... nie mówcie o tém, nie pokazujcie mu twarzy katafalkowych... nie gryźcie go waszém politowaniem, bo on go nie potrzebuje. Drabicki może się pochwalić, że doskonale celował, strzelił i trafił. Samiel zamilkł.
— Suchoty rozwinięte są w takich warunkach, wieku, budowy, świeżego wypadku, który sił pozbawił, iż cud żaden ocalić go nie może. Dni jego policzone... I długoż to potrwać może? zapytał Samiel.
— Czy chcesz się przygotować do mowy pogrzebowéj! rzekł doktor... no! to ci tylko powiem, nie trać czasu... Zasłużył na piękną mowę, to pewna, ale takiéj jak on wart, nikt mu nie powie, niestety!
Doktor westchnął...
— Czy jeszcze ci co mam powiedzieć więcéj, spytał.
— O! tego coś mi dał, mam aż nadto... rzekł Samiel, którego mimo chłodnego serca — przerażała wiadomość o stanie Sławka...
— A gdyby go do Włoch wyprawić?
— Umarł by może w drodze, a pewnie na miejscu — odparł Barbiszewski, trzęsąc głową, po co go męczyć, gdy ocalić niepodobna...
— Drabicki jest nikczemny... szepnął mimowolnie Samiel.
— Drabicki jest człowiek logiczny tylko, odparł Barbiszewski... zawadzał mu, zabił go. Działał w obronie własnéj, jak wilk lub lis... ręczę, że się skutkiem nie zgryzie... ale mnie herbata stygnie... dodał lekarz, albo chodź ją pij ze mną, albo bywaj zdrów...
Z czołem, na które wystąpiły krople zimnego potu, wyszedł powoli pan Samiel... na miasto — potrzebował ochłonąć, namyśleć się, rozerwać.
Do opuszczonego dworku Sławka o zwykłéj porze, wsunęła się Lena, ocierając łzy w progu, serce jéj trwogi było pełne, domyślała się złego, choć nie wiedziała nic... Stan brata ją przerażał, patrzyła doktorowi w oczy, chcąc w nich coś wyczytać, ale doktór był panem siebie i nie pokazywał nic.
Zastała Sławka nad stołem z dłońmi zaciśniętemi i spartą na nich twarzą, podniósł ją bladą, ale uśmiechniętą, zobaczywszy Lenę.
— Cóż ty? cierpiący? spytała.
— Nie — nie, tak, trochę... zmęczony jestem, był Samiel... znudził mnie... mówić trudno... poczytaj mi...
Lena usiadła i poczęła przerzucać książki, ale wybór był trudny, wesołego nie chciał, smutnego ona się lękała, przypadkiem Przedświt wpadł jéj w ręce.
Zaczęła: omijając pierwszą pieśń od tego obrazu:

Czy pamiętasz nad Alp śniegiem
Rozwieszone Włoch błękity?
Nad jeziora włoskim brzegiem,
Czy pamiętasz Alp granity?

Głos jéj był dźwięczny jak muzyka... przejęty, łzawy, czytała cudnie, bo sercem czytała całém i tak zamarzyli się, utonęli w téj poezyi do późna, nie myśląc, że świat.. był jaki inny za nimi.
Sławek słuchał z głową opartą na rękach, aż ostatni dźwięk z ostatnim skonał wierszem...

Ducha męzkiego niewieści aniele!
Czuwaj nademą — i zostań się przy mnie
Aż zginę, cząstką, w trudów arcydziele,
Aż skonam, zwrótką, w poświęcenia hymnie. —

Słowa te, dziwnie przystawały do położenia i uśmiechając się, powtórzył je powoli podkomorzyc, podając rękę — niewieściemu aniołowi.

— Tak! rzekł — byłaby to piękna śmierć, gdyby módz poświęcenia hymnem umierać! ale na świecie coż się właściwie poświęceniem nazwać może? Nie mówmy o tém...
Śliczny ten poezyi świat! jedyny... prawdziwy! rzeczywistość jest kłamstwem... poezya tylko prawdą! Cokolwiek człowiek zechce ująć dłonią, dotknąć ciałem, to mu się w proch rozsypie i rozleje w błoto... jedna myśl i poezya nieśmiertelną, widomą, choć nie poścignioną świeci gwiazdą.
— Prawda — odpowiedziała Lena — kto chce być szczęśliwym, ten w myśli i śpiewie szczęścia szukać powinien, nigdy w życiu... Ja także nie wierzę w rzeczywistość.. wyjmuję miłość dwóch czystych istót... jakby z poematu wyjętą... Ta może na całe wystarczyć życie.
— Ale ona — rzekł Sławek, rzeczywistością nie jest, tylko marzeniem, a im mniéj tknie się ziemi, tém cudniejsza..
Zamilkli...
— Sen życie... dorzucił tęskno podkomorzyc.
Gdyby się tylko przebudzić w jasnym obłoku, ręka w rękę z Beatrysą.. jak w przedostatnich pieśniach raju, w tych sferach blasku i pogody, dokąd z piekieł nie do chodzi zgrzyt zębów, kajdan brzęki i plusk ludzkiéj błota kałuży...
Sławek głowę spuścił.
— Co ci jest? czule spytała Lena.
— Nic... marzę, jak widzisz... odparł Sławek.
— Ale smutnie...
— Bo ja wesołym być nawet, gdy szczęśliwy jestem... nie umiem...
Zamilkł, podali sobie ręce... Lena zbliżyła ukradkiem usta do białéj jego dłoni... nie cofnął jéj — postrzegła dopiero po ostygnięciu, że — omdlał...
Na krzyk przelękłéj kobiety — nadbiegł z drugiego pokoju tylko co przybyły Kanonik, posłano po Barbiszewskiego... odtrzeźwiono Młyńskiego, który z przestrachem otworzył oczy, i zobaczywszy Lenę, ręce ku niéj wyciągnął... Chustka, którą usta miał zatulone, pełną była krwi...
Doktór nakazał spoczynek... ale sercu i duszy, któż spocząć potrafi nakazać słowem... Sławek się położył... a miasto pokoju przyszła gorączka.


Nazajutrz... około południa pan Samiel nieco wzruszony stawił się w salonie hrabinéj, Jadzia w drugim pokoju czytała książkę, rozmowa więc musiała toczyć się z razu o rzeczach obojętnych.
Dopiero gdy szelest sukni oznajmił, że wedle zwyczaju swego, wyszła, unikając spotkania z Samielem... mogła go spytać hrabina, co przynosił.
— Moja twarz mogłaby pani odpowiedzieć, rzekł cicho... kochałem Sławka... a...
— Cóż się stało?
— Dotąd nic, ale mu grozi nieodwołalnie — śmierć!
Wartska załamała ręce — to nie może być! zawołała.
— Wczoraj przy mnie... krew mu się rzuciła, on się z tém tai, ale doktór wyznał mi, gdym go nacisnął, że dni jego policzone.
Biedna kobieta płakać zaczęła... chodziła po pokoju, myśląc... rozmowa stawała się niepodobieństwem, bo jak rozmawiać ze łzami? Samiel wyszedł. Usiłując moc wyrobić w sobie Wartska otarła powieki, poszła do zwierciadła... obmyła twarz... i z książką, któréj czytać nie mogła, oczekiwała na córkę...
Nie będziemy powtarzać sceny, między matką a dziecięciem, w któréj miłość macierzyńska, pragnąca je uchronić od cierpienia, zwyciężyła. Mimo oporu i próśb Jadzi, skłoniła ją hrabina do podróży za granicę, a znalazła podwód do przyspieszenia jéj. Biedne dziewczę zmięszane, milczące, wymodliło tylko, że Sławka pożegnać pojadą...
Było to w parę dni po ostatniém omdleniu. Sławek silniejszy nieco, pracował... krzepił się... opanowywał, uśmiechał się wesoło do wszystkich, aby myśleli, że jest wesołym. Wiedział on już o projekcie wyjazdu, a nie próbował ich nawet powstrzymać.. zobaczywszy przybywające, domyślił się pożegnania. Wyszedł na próg do hrabinéj... W pokoju był szczęściem Kanonik, który teraz prawie go nie opuszczał. Na ten raz bardzo się przydał i był potrzebnym świadkiem, przy obcych ludzie się mimowoli hamują.
Jadzia nie wbiegła, jak zwykła była dawniéj — weszła zwolna, blada, uśmiechnięta i popatrzywszy w kuzynka (o którego chorobie wcale nie wiedziała) odezwała się, wyciągając doń rączkę.
— Wiesz Sławku, myśmy przyjechały cię pożegnać.
— Ja, żegnać się nie lubię — odpowiedział podkomorzyc — zwykłem przy pożegnaniu mówić — do widzenia — zawsze się ludzie gdzieś spotkać muszą.
Kanonik zagadał hrabinę, która siadła w fotelu, bo cała była drząca... i młodzi zaczęli mówić z sobą. Jadzia daleko zręczniejsza od Sławka... choć wcale po sobie tego nie pokazywała — wyszła z nim obejrzeć kwiaty do drugiego pokoju...
— A! jedziemy! rzekła! jedziemy! i tak daleko, aż do téj uroczéj Italii, któréj laury i granaty nic mnie nie wabią ku sobie... a za krajem, który po raz pierwszy opuszczam, tęskno mi bardzo! bardzo... ale powtarzam z Byronem...

Jedźmy — nikt nie woła...

— Jakto, nikt? spytał Sławek — przecież ja wołać będę?
— Ty? mnie? rozśmiała się smutnie, to dopiero chyba, gdy daleko odjadę? na cóż ja — tobie.
— Na co? żebym patrzył na ciebie i cieszył się jak ty różą rozkwitłą...
— Tylko że ja nie jestem różą... ale rozrosłą pokrzywą... która piecze i niezgrabnie siedzi w kątku pod płotem... rzekła Jadzia... Zostawiam ci drugą, lepszą siostrę, która pewnie lepiéj cię zrozumiała, a tyś ją lepiéj niż mnie ukochał...
Sławek pobladł nieco.
— Jadziu, rzekł, równo kochałem was obie, nie bądź zazdrosną... tylko każdą z was inaczéj.
— A mnie — jak? spytała Jadzia...
— Powiedz sobie, żem cię tak kochał, jak chciałaś być kochaną... a powiesz prawdę.
— O! nie!
— O tak...
Jadzi łzy w oczach błysły...
— A ją jak? dodała ciszéj.
— Tak, jak ty byś ją kochała, gdybyś znać bliżéj ją mogła...
Spojrzeli na siebie, a Sławek schwycił drzącą rączkę jéj i pocałował... Czuł, że to pocałunek ostatni, a musiał ustami się jéj uśmiechnąć i pokazać oczyma nadzieję.
Jadzia była prawie szczęśliwą...
— A jednak — rzekła po chwili — choć by tu tak dobrze być mogło — jechać potrzeba... przyjedź ty do nas.
— Gdy będę zdrowszym, odparł, uśmiechając się dziwnie i gdy... ta zazdrosna gazeta puści mnie ze szpon swoich...
— O! obrzydła! szkaradna — dodała Jadzia, przeklęłam ją sto razy...
— A ja ją błogosławię, bo gdyby nie ona, powiedz, czy miałbym czém się w życiu pochlubić i czém, że żyję, usprawiedliwić?
W tém hrabina niespokojna, zaczęła wołać na córkę, a Sławek pospieszył z nią do matki. Hrabina nie śmiała prawie spojrzeć na niego, po tym wyroku, o którym się dowiedziała... nie umiała doń mówić... łzy jéj się kręciły w oczach... Musiała skrócić odwiedziny, choć Jadzia wesoła, weselsza niż dawno bywała, trzpiotała się, nie wiedząc o niczém, i prawie swawoliła.
Ten kontrast śmierci i wesela przejmował hrabinę.. nie mogła patrzeć na komedyą życia... na ironią tę straszną nadziei u grobu.
Sławek wydał się jéj niezrozumiałym...
— Pamiętajże, gazetę spal, a sam do Włoch przyjeżdżaj.. czekać cię będę — rzekła Jadzia w progu... i znikła... Milczące obie kobiety poszły do powozu przeprowadzone przez Kanonika...
Staruszek wróciwszy, zastał dawnego ucznia w oknie patrzącego załzawionemi oczyma na odchodzący powóz.. Jadzia powiewała białą chustką i śmiała mu się prawie wesoło... Słowa jego przedostatnie brzmiały w jéj sercu... czuła się kochaną... była pewną, że Bóg opiekuje się miłością jak kwiatkami... i ufała, że Sławek do niéj przyjedzie, lub ona do niego powróci.


Wieczór był letni, a że się z miasta ludzie wynieśli na przechadzki dalsze, — cicho było i pusto i pompejańsko na małych zwłaszcza uliczkach. Sławek blady siedział w oknie, wychodzącym na ogródek, zmęczony, bo przez cały dzień pisał gorączkowo, jak gdyby myśli ostatek chciał z siebie wylać, nim słabość nawet myśl mu wydrze... naprzeciwko niego z brewiarzem na kolanach, smutny Kanonik wpatrując się w twarz ukochanego dziecka, łykał łzy... bo — łudzić się było niepodobna, lampa ta dogorywała. Sławek codzień był gorzéj. A choć nigdy nie mówił o tém, choć się do otaczających uśmiechał, z przypadkowych wyrazów, z samego postępowania znać było, że o losie swym wiedział i że się wyrzekł nadziei.
— A! mój ojcze — rzekł, wzdychając do Kanonika po długiéj przerwie w rozmowie, bądź co bądź... smutno tak świat opuszczać podciętemu kosą, nie dokwitnąwszy, nie rozwinąwszy się, niedokończonemu sercu, niedojrzałemu... nie wypowiedziawszy, co jest na dnie... a co najgorzéj, nie dopełniwszy obowiązków...
— Mój drogi panie Świętosławie, odparł ksiądz — nie lubię tęsknych myśli w człowieku, bo to zawsze samolubstwo... Jeżeli żal siebie to już prosty egoizm, jeśli żal świata to gorzéj, bo niewiara w opatrzność. Szczera i chrześcijańska dusza patrzy na świat — jako na dzieło twórcy, w którém wszystko dla nas niedocieczone — konieczne i potrzebne.
— A! dziecię moje? cóż my rozumiemy z tego porządku przerażającego wszechświata? czy pojęta dla nas potrzeba boleści? czy zrozumiałe męczeństwa powszednie... i te wśród kół zębatych życia gruchotane w dzień ofiary, które nam niewinnemi się zdają? Wierzaj mi, gdybyśmy nie widzieli przed sobą innego życia i nieśmiertelności... świat byłby dla nas urągowiskiem...
— Tak — mój ojcze... ale trudno nie zapłakać, gdy boli? rzekł Sławek, weź dolę moją i połóż ją przed sobą i powiedz mi — nie smutnaż to dola?
— O! nie mój Sławku poczciwy, odparł wzruszony starzec, dla ludzi, quorum Deus venter est, dla ludzi, którym trzeba zostawić milion po sobie i ofiar pół miliona, aby się im życie nazywało skończoném — dla tych ludzi... ty i twoja egzystencya do dziś dnia niezrozumiała, biedna dla nas... ona piękna i pełna. Miałeś młodość czystą i świętą pod bokiem zacnéj macierzy, wyszedłeś w świat z duszą poczciwą, z chęcią dobrą, z czcią prawdy... walczyłeś i pracowałeś dla niéj — czegóż ci brak...
— Szczęścia... szepnął Sławek.
— Dziecko moje... tak! po ludzku ci szczęścia brak było — odrzekł kapłan — ale po Bożemu je miałeś. Czy ty wiesz, co zostają za męty i fusy w człowieku po tym napoju, który się szczęściem nazywa? Na dnie twojéj duszy ich niema... Szczęście! tak to ziemski napój co odurza... i zabija, co przykuwa.. i zbydlęca...
Sławku mój... mówmy o czém inném.
— O czém? zapytał Młyński — o czém chcesz? Niemogę się oprzeć jakiemuś smutkowi. Tęskna jest dusza moja... jakby przeczuciem mimowolném...
— Wieczorem westchnij do Boga, pomyśl o braciach twych ze krwi i ducha, błądzących bez przytułku, łaknących bez pokarmu, strapionych bez pociechy... a nie będziesz na los swój narzekał...
— Masz słuszność mój ojcze — odparł, mężniejąc Sławek... nietylko to, co Goethe nazwał poezyą szpitalną, jest śmieszne, ale i rozmowa szpitalna nie męzka...
To mówiąc, przycisnął rękę do piersi, jakby ból w niéj uczuł, a pod dłonią zaszeleściało mu coś, niby schowany papier... Usłyszawszy ten szelest, Sławek uśmiechnął się gorżko. —
— Mój ojcze, rzekł... wielcy to byli mężowie ci, co jak prorocy kamienowani, wyśmiewani, wyszydzani, oplwani, potrafili zachować hart duszy i nieodstąpili prawdy... Ale jakże to bolesny widok narodu, który głuchym, ślepym jest, a nie widzi prawdy... i szaleje..
— Widok straszny, rzekł kanonik — ale popatrz, gdziekolwiek prawda była zapartą, oplwaną, udręczoną, czy tam kiedy ostatecznie fałsz zwyciężył? Nigdy... Wszystko to, co tryumfowało chwilowo... padło w gruz i rumowisko... a prawda dobyła się z pod ruin w tysiące lat... a oplwane zwłoki jéj obrońców relikwiami się stały.
Sławek się uśmiechnął dziwnie i znowu słychać było szelest papieru, jak gdyby go tarł w dłoniach...
Kanonik wstał, potrzebował pójść na wieczorną modlitwę, podali sobie ręce w milczeniu.
— Do zobaczenia.
Sławek jak wkuty pozostał na miejscu... patrzał w okno... Po wyjściu kanonika wyjął z za surduta papier i począł, rzuciwszy nań okiem, drzeć go powoli...
Wtém szelest się dał słyszeć, a podkomorzyc jakby przelękły szybko tę kartkę schował do bocznéj kieszeni, domyślał się kto wchodzi, twarz mu się rozjaśniła.
Była to Lena cała w czerni, z bukietem kwiatów w ręku... smutna, wybladła, udająca wesołą dla niego... Wszedłszy, wpatrzyła się w jego twarz, która ją uderzyć musiała niezwyczajnym wyrazem i podała mu kwiatki.
— Moja ty dobra siostrzyczko, rzekł, podając jéj rękę Sławek... co jabym ci miał przynosić kwiaty, jak na męża przystało, to ty mi bukiety ofiarujesz...
— Przypomnijże sobie... to była misya mojego żywota... Dzieckiem biedném na ulicy schwyciłam cię biedaku... myśląc, że za asterki dla matki umierającéj grosz dostanę... a teraz niemi dla saméj siebie żebrzę o jałmużnę serdeczną...
— To prawda, odpowiedział Sławek, ale ty jałmużnę, jak ją nazywasz, wzięłaś całą... nic mi już dla nikogo nie zostało, oddałem ci wszystko... i jestem jeszcze dłużny...
— Przepraszam!! ale dajmy pokój obrachunkom... między siostrą a bratem... być ich niepowinno...
— Jam ci zawsze dłużny... za to żem młodą, wesołą, przykuł do tego szpitalnego krzesełka...
— Wstaniesz przecie z niego?
Sławek się uśmiechnął i nic nie odpowiedział.
— Dzień tak śliczny — dodał — tak bym chciał wyjrzeć w świat, odetchnąć powietrzem wiejskiém... a tu to miasto w okowach mnie trzyma...
Westchnął.
— Wyjedziesz — odezwała się Lena...
I znowu nie było odpowiedzi.
Podkomorzyc gorączkowo się rzucił na krześle.
— O mało nie zapomniałem, rzekł... moja Leno, wstyd mi wyznać, ale wstać mi trudno... gdybyś mi moją, o tę szkatułeczkę podała...
Wskazał na stolik... Lena prędko przyniosła i położyła mu ją na kolanach. Sławek otworzył, ale w chwili, gdy miał wieczko podnieść, zatrzymał się i patrząc na nią, rzekł cicho.
— Daj mi słowo — że prośbie mojéj nie odmówisz...
— Mój drogi... byleś nie żądał niepodobieństwa.
— Ale rzecz najprostsza w świecie, a nie miałem nigdy odwagi ci jéj powiedzieć — mówił podkomorzyc — wiesz, że chorym się nic nie odmawia, oni są jak dzieci niegrzeczne...
— Przestraszasz mnie...
— Nie lękaj się... chcę, żebyś odemnie małą przyjęła pamiątkę, koniecznie. Od czasu, jak mi kiedyś powiedziałaś, jeszcze tam w tym pokoiku na trzeciém piętrze, że każdy mój dar palił by cię, jak suknia Nessusa, bałem się ci ofiarować cokolwiek... a nie wiesz, nie wiesz, jakby mi było miło...
— O mój bracie... drząc i ze łzami wyjęknęła Lena.
— Najprzód historyą ci powiem... Mój pradziad wzięty był przez Turków w niewolę... Sprzedany został jakiemuś Baszy. Turek zachorował mocno.. niewolnik wiedział jakieś lekarstwo, poradził je i ocalił niewiernego... Ale niewierny serce miał wielkie, bo go obdarzył swobodą, i wyprawił do Polski nazad, opatrzywszy kiesą złota... kilku końmi i wielbłądami. A że miał serce Turek... na wyjezdném jeszcze włożył pradziadowi pierścień z turkusem. Kamień to nie wielkiéj wartości, ale na Wschodzie i u nas przywięzują doń wiarę, że szczęście przynosi z sobą... Otóż turkus pradziadka włożę ci na palec... a ty... ty go nigdy nie zrzucisz.
To mówiąc, wyjął z pudełeczka dziwny pierścień z ogromném okiem niebieskiém i wsunął go na palec Lenie, która nic nie mówiąc, spuściła głowę i płakała... Mężną była aż do téj chwili... w któréj poczuła jakby pożegnanie uroczyste. Ale okazać boleść było powiększyć ją w jego sercu... z ściśniętemi ustami wstała, by ukryć łzy.
— Jak się to dziwnie, rzekła po chwili, myśli czasem ludzkie zbiegają — ja noszę się od kilku tygodni z turkusem... dla ciebie...
— No! to właśnie pora, zawołał weseléj Sławek, abyś mi go oddała... będą to braterskie zaręczyny...
Lena przyniosła zdjęty z palca pierścień nowy, także turkusowy i nieśmiało wcisnęła mu go na rękę.. Sławek uśmiechnięty nań patrzał.
— Powiedziałem, że te kamyki niebieskie szczęście przynoszą... niechże ziszczą, co obiecują!
Spojrzeli na siebie i Lena usiadła uspokojona... Dziwny traf te dwa turkusy, rzekła — ale się dzieją cuda nawet w małych rzeczach...
— Jestem pewny — rzekł Sławek, że myśli w ludziach nawet nie wyrażone przez słowa, gdy są silne i potężne, oddziaływają na tych, ku którym są skierowane... Dziwią się nieraz zkąd przychodzi jakaś idea niespodziana... która jutro rzeczywistość zmienia w fakt.. cóż to, jeśli nie poczucie myśli, która leci i jak błyskawica grzmot, poprzedza czyn.
Było to ostatnie słowo rozmowy, bo Sławek uczuł się zmęczonym, zakaszlał, zamknięto okno, a Lena choć pragnęła zostać przy nim, musiała go pożegnać...
Scisnął ją za rękę... już odchodzącą przywołał i... jeszcze raz spokojnie, na białém jéj czole złożył pocałunek bratni...
— Moriturus te salutat! rzekł w myśli — a głośno... Dobranoc Lenie...
Nazajutrz rano w domu chodzono na palcach... Sławek spał.. ale spał tak długo, tak niezwyczajnie cicho... nie kaszląc... spokojnie, iż strwożony Kanonik, który od godziny czekał na przebudzenie, siedząc w krześle.. wreście na palcach wszedł do sypialni.
Sławek z uśmiechem na ustach, leżał piękny, jak anioł, uśpiony na poduszce, zbroczony krwią... w ręku miał pomięty i poszarpany papier... Nie było to omdlenie, ale — śmierć...
Otwarto okiennice, zbiegli się słudzy, wszyscy poklękli przy łożu i płakali.. Sławek spał... a dusza jego, uleciała w niebiosa... Kanonik wyjął mu z zaciśniętéj dłoni zmięty papier...
Był to w liście bezimiennym, przesłany mu niepoczciwy, plugawy artykuł gazety... który go dobił.


Drabicki siedział w fotelu oszarpanym i oplamionym atramentem, gdy Izydor wpadł z brwią zasępioną.
— No — powinieneś być rad.
— Z czego?
— Podkomorzyc nie żyje...
— A! a!.. mniejsza oto! odezwał się, nieco bledniejąc Drabicki.
— I wiesz, jak umarł?
— No cóż? cóż? przecie naturalną śmiercią z suchot dziedzicznych...
— W ręku, konając, cisnął artykuł twój wczorajszy, nadesłany mu w liście anonyme.... to go dobiło.
Drabicki z krzesła się zerwał.
— Pleć! pleć! głupi... krzyknął gniewny... żeby drudzy powtarzali...
— Ale całe miasto wie o tém... List złożony na stole przy katafalku... Pan Redaktor chciał coś mówić i odwrócił się.
— Dosyć że z tym człowiekiem końca nie będzie! nawet po śmierci mnie prześladuje! zawołał.
Izydor patrzał nań z pogardą.
— Słuchajno, rzekł, klepiąc go po ramieniu, znam cię dawno, powalałem się cały, ocierając o ciebie... sprzedałem ci sumienie za sztukę mięsa, a wstyd za kieliszek wódki.. ale wszystko ma granice. Gdybym miał z głodu zdechnąć... nie chcę mieć więcéj z tobą do czynienia... bywaj zdrów... Drabicki ramionami ruszył.
— No? to idź do stu tysięcy...
— Wielką mi szkodę zrobisz! Myślisz, żem bardzo ciebie potrzebował... wycisnąłem cię jak cytrynę... cóż ty teraz wart, zszarzany, zszargany, obrukany, przepity i osławiony... idź! idź!
I pokazał drzwi.
Pan Izydor włożył czapkę na głowę.
— Masz słuszność... i to, co mówisz, spotyka mnie sprawiedliwie. Z ludźmi twojego rodzaju nie kończy się inaczéj tylko wypchnięciem za drzwi, gdy jak pijawka krew wyssali... kto inny wszakże zrobiłby sobie tę przyjemność, żeby cię wypoliczkował, ale ja ręki walać nie chcę...
To mówiąc, drzwiami zatrzasnął i wyszedł...
Drabicki napił się wódki, pochodził po pokoju, ręce włożywszy w kieszenie... zatarł kilka razy czuprynę, i ważył tylko jedno — czy nie wypada mu pójść za pogrzebem podkomorzyca?....

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Maleńkie grono przyjaciół zebrało się pod dworkiem... przez którego okna otwarte, widać było trumnę czarno obitą, zarzuconą kwiatami, a wśród nich marmurową twarz rycerza, który poległ zabity w obronie prawdy. U nóg klęczała ze spuszczoną głową w czerni kobieta, któréj żal był spokojny, ale głęboki, osłupiający, na pozór chłodny... w rzeczy niezgłębiony... przerażający... Łzy już była wypłakała, a oczy wypalone, patrzały na twarz bladą Sławka, jakby się na całą wieczność nasycić nią chciały. Chwilami jakaś łza zabłąkana pod sercem przybiegła na powiekę, stanęła i stoczyła się nieotarta od twarzy...
Kanonik płacząc, czytał modlitwy, sposobił do konduktu... zresztą, zresztą garstka ciekawych, kupka znajomych i orszak ubogich, co po jałmużnę przyszli. Młodzież się była rozjechała i nie jest dziś we zwyczaju młodzieży poszanować zgon, bo się nie szanuje życia... między przechadzką wesołą a pielgrzymką cmentarną mając do wyboru, zawsze się znajdzie środek wybrać to, co łatwiejsze a dogodniejsze. Słońce się miało ku zachodowi, gdy skromny orszak nie wielki, pustemi ulicami na cmentarz wyruszył. I było coś dziwnie, szyderczo bolesnego w tém opuszczeniu człowieka — ofiarnika przez ludzi, co wszelką ofiarą się brzydzą... Zdala poszła Lena ze spuszczoną głową, zamyślona, z wiankiem aster w dłoni...
Po drodze spotykano ludzi, którzy stawali, łączyli się na chwilę, rzucali pochód... i wracali do czynnego życia.. Gdzieś z kąta ukazała się twarz pożółkła Drabickiego, który popatrzał i znikł... Izydor zaczerwieniony po dobrym obiedzie, wystąpił z restauracyi, koło któréj przechodził kondukt, rzucił cygaro i połączył się z pogrzebem. Samiel także miał sobie za obowiązek towarzyszyć umarłemu, a więcéj pono Lenie, któréj zajął stanowisko... Niewiadomo tylko było, czy się tu znajdował dla nieboszczyka, czy dla żywéj istoty?
Inni przyjaciele rodziny i polityczni współpracownicy, nie pokazali się — byli zajęci...
Tak szczupła ta garść ludzi dowlokła się zwolna do cmentarza, obcy wzięli trumnę na ramiona i ponieśli do grobu... Ostatnia swój wieniec aster położyła na wieko Lena... klękła i modliła się płacząc...
Kanonik chciał przemówić nad grobem, ale dla kogo do kogo? Ci, co tu byli, czuli to, co on, a słowo nie starczyło sercu, ukląkł więc z załzawionemi oczyma, odmawiając Anioł Pański i powoli ziemia się sypać zaczęła na zwłoki Sławka.
Samiel na pół omdlałéj Helenie podał rękę, ale podziękowawszy mu skinieniem, pozostała biedna w miejscu, nie chcąc odejść, nie mówiąc słowa, nie mogąc się nawet rozpłakać. Na pół już przysypano ziemią mogiłę, a ona siedziała jeszcze na starym kamieniu i patrzała w tę głębinę, która go pochłonęła.
Taka była ostatnia scena tego cichego dramatu, — zwyczajna, prosta, smętna — bez wystawy i kłamanego występu. Łzy starca i ból sieroty, ziewanie tłumione przyjaciela, westchnienie kilku obojętnych nad sobą samymi — oto wszystko.
Nazajutrz Gazeta między wiadomościami krajowemi umieściła wzmiankę następującą.
„Dnia b. miesiąca zmarł z suchot, ś. p. Świętosław Młyński, syn podkomorzego, mając lat wieku dwadzieścia i pięć. Zmarły przez czas jakiś zajmował się redakcyą pisma, które ze śmiercią jego wychodzić przestaje.“

Drezno, 1869.




  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie zimno brak znaku interpunkcyjnego.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie Lena brak znaku interpunkcyjnego.
  3. Cytowano Alboni, Ristori i t. p.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.