<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł W mętnéj wodzie
Podtytuł Obrazki współczesne
Wydawca Mieczysław Leitgeber i Spółka
Data wyd. 1870
Druk Ludwik Merzbach
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Młyński nie wiedział jeszcze, co miał począć z panem Redaktorem — chciał się wprzódy naradzić z towarzyszami swymi, ale ci zostawiwszy na jego barkach pierwsze starania o dopełnienie formalności, jakich wymaga założenie każdego pisma, rozproszyli się po mieście. Nie łatwo ich było zgromadzić.
Po wielkiéj bieganinie nareszcie udało się jakoś na wieczór sprosić wszystkich do gospody, w któréj stał dotąd Sławek, nie znalazłszy w mieście pomieszkania. Wyprosił sobie tylko u gospodarza sąsiedni salonik, obesłał zebranych w mieście fundatorów przyszłego pisma i czekał ich tegoż wieczora. Posłał karteczkę do u Leny, oznajmując jéj, dla czego być nie może, a że sam przez cały dzień nie jadł, zbiegł do restauracyi, aby sobie coś kazać podać.
Garkuchnia pełna była gwarliwego towarzystwa, Drabickiego tylko brakło, który dotąd jeszcze liczył się za niebędącego w mieście... U małego stoliczka siedział pan Izydor już przy likworze, z cygarem a po twarzy i jego znać było, że humor, zwykle opryskliwy naczczo, obiad wielce zrestaurował.
Sławek kiwnął mu głową z daleka, a zmięszany tém, że wszyscy szepcąc i uśmiechając się, spoglądali nań ciekawie, zajął miejsce przy małym stoliczku w bocznym pokoju.
Jeszcze mu jedzenia nie podano, gdy we drzwiach czerwono-sina twarz Izydora się zjawiła.
— Widzę że pan mnie unikasz, rzekł, tłómaczę to sobie łatwo pańszczyźnianemi memi stósunkami z Drabem, ale, pozwól jeszcze parę słów powiedzieć... artykułu, de quo agitatur, nie pisałem, bo świństw nie piszę nigdy. Jestem nieubłaganym antagonistą, gdy idzie o politykę i zasady, ale w tego rodzaju intrygi się nie mięszam..
Sławek się zimno skłonił. Izydor nie zważając na to, zabrał miejsce naprzeciw niego.
— Pan wiesz, że za starych lepszych rycerskich czasów, nim przyszło do boju, żołnierze siadali nieraz prawie u jednego ogniska i gwarzyli poufale... nim więc i my bić się zaczniemy, czemu byśmy po ludzku z sobą nie pomówili.
— Nie mamy o czém — odparł Sławek.
— Owszém... owszém, rzekł Izydor.. Zakładacie dziennik, to jest, siadacie sobie na osiém gnieździe dla zabawki... Nie dziwujcież się, że was pokąsają.
— Nie, bo my téż kąsać będziemy, ale nie tkniemy ani osób, ani życia prywatnego, choćby nasze zaczepiono, bo tego rodzaju polemikę uważamy za nie-ucz-ci-wą...
Ostatni wyraz wymówił, dzieląc powoli, Izydor głową potrząsł.
— Ja także — rzekł...
— Dla czegóż pracujecie na współ z człowiekiem, który się tego dopuszcza?
— Dla tego, że — głodnym być nie umiem, odparł Izydor — jest to sztuka, któréj losy mnie uczyły i — nie nauczyły.
— Przecieżby, przebacz pan, znalazło się jedzenie u uczciwszego żłobu — choćby u nas... zawołał Sławek.
— U was! rozśmiał się Izydor — u was?? i wy myślicie, że to, co wy zamierzacie, żyć będzie, trwać? że wy nad parę miesięcy wymęczycie się dłużéj?
— Dla czego?
— Dla tego, że ogniście idąc a nieumiejętnie i pieniądz i zapał wyszafujecie na pierwsze danie... dla tego, że kraj się chwilkę zainteresuje i na wpół drogi was porzuci, dla tego, że Drab jest człowiek, który nic nie zaniedba... miny podsadzi, plotki rozpuści, robotników wam pobałamuci, i... pobije... otóż kochany panie, dla czego u waszego żłobu ja jeść nie chcę, bobym wkrótce żłób sam gryźć musiał.
— A! no zobaczemy! zawołał Sławek.
— Nie pan pierwszy i nie ostatni próbujesz się z Drabem...
— Ale kochany panie, odparł śmiejąc się Izydor, jać przecież do tyla znam ludzką naturę, że wiem, iż młodemu a śmiałemu, tém co mówię podbijam bębenka... Straszyć was nie myślę wcale — ale — ale... mi was szczerze żal, dodał po chwili... Lepiéj byście dni młodości zużytkować mogli, nie przerabiając ich na bibułę...
Sławek się skłonił.
— Drabickiego ja szanuję o tyle tylko, o ile mnie karmi i bawi. Boć to przecie widok ciekawy, mówił Izydor podchmielony, człek ni z pierza ni z mięsa, rozumu nie wiele, nauki nic, talentu pasz... a mimo to wszystko taki łotr zręczny, taki praktyczny, taki zgrabny, że jako Dawidek Goliatów wali w ciemię, przychodzi burza, rwą się tłumy, okna mu tłuką, kocia muzyka wyje, przycupnie tylko — a jutro... już jego na wierzchu... Słowem, milczeniem, szyderstwem, niezgrabnie niby a skutecznie zawsze rady sobie daje... kraj zna! i — prawdę rzec — oboje siebie warci, dla tego z sobą tak żyją.
Wy, mój panie, mówił daléj, idziecie w imię zasad pewnych, żądacie reform, ofiar... dobre to na jednę huczną kolacyę, ale gdy ludzie pomiarkują czém to pachnie — zostaniesz sam..
— I pójdę sam jeden, jeśli tego będzie potrzeba, zawołał Sławek... Między wami, co niewierzycie w obowiązki, którzy celu wielkiego życia nie widzicie przed sobą, a między nami co chcemy być ofiarnikami i kapłanami idei, trudne porozumienie.
Izydor począł się śmiać.
— O mój Boże, zawołał — jaki pan jesteś młody! jak naiwny.
— Nie jestem sam, po zamną są inni.
— Spytaj, czy długo pójdą z wami, do pierwszego guza... ale wola twa? Złudzenia młodości czemś przecie przypłacić należy.
Zrobisz, co chcesz, tylko do mnie gniewu nie miéj...
— Gniewu nie mam, litości się nie zaprę, rzekł Sławek.
Izydor, który już i tak był czerwony apoplektycznie, zsiniał cały.
— Litości! rozśmiał się, wstając... na cały głos... kochany panie, jeśli komu nad kim, to mnie nad wami by się ulitować należało... Cha! cha! cha!
I odparł...
Rozmowa dosyć głośna, na wpół może słyszana z pierwszego pokoju, kilku ciekawych ku drzwiom napędziła, zaraz po Izydorze, wszedł Samiel, który przypadkiem przechodząc, znalazł się na chwilkę w restauracyi.
— A! Jakże to dobrze, że ja cię tu znajduję, rzekł wbiegając... zmiłuj się, mów mi co myślisz? co robisz! najdziwniejsze pogłoski obiegają po mieście. Hrabina na ciebie skwaszona.
— Czy się ciebie o co wypytywała?
— Tak... trochę — rzekł Samiel...
— Całe miasto plecie o Lenie, dodał na ucho.
— Pleść wolno, odparł Sławek...
— Ale cóż ty na to? radzisz co?
— Dotąd nic jeszcze... i na włos z wytkniętéj drogi nie schodzę...
Samiel radby był wybadać, czy Sławek dostał już odprawę, którą przeczuwał, ale nie śmiał.
— Przyjdziesz wieczorem? zapytał Młyński.
— Zobaczę... tak na chwilę... odparł, żegnając go Samiel, który nie przyznał się, że szedł na obiad do hrabinéj.
Na prędce zjadłszy, Sławek wyszedł, na chwilę zabiegł do Leny sam... jeszcze, aby ją uspokoić, ale w domu jéj nie znalazł, powiedziano mu, że poszła na repetycyą. Ztamtąd powrócił do domu, zajął się przygotowaniem do przyjęcia swych gości i czekał,
Bardzo długo nie było nikogo, późno wreszcie kilka osób się ściągnęło. Po twarzach znać było, że nad niemi pracowano w mieście. Drabicki nie zaniedbywał żadnego wpływu... Wielu z najgorliwszych w czasie wieczerzy nie stawili się wcale, inni przyszli w usposobieniu opozycyjném, kilku z gotowemi planami własnemi i programatami, przynoszono artykuły, wiersze kuzynków i kuzynek do poumieszczania w felietonie, rozprawy o propinacyi obszerne... stosy rękopismów, które najwłaściwiéj było oddać na ogień. Sławek znalazł się wśród cale nie spodziewanych komplikacyi. Dziennik jeszcze nie istniał, a już zarzucano go chorobliwemi owocami miłości własnych, z któremi nie wiedzieć było co począć.
Wniesiono wreszcie, usunąwszy na stronę kwestye szczegółów, główną co do postępowania z Drabickim, który już nienarodzony jeszcze dziennik podminowywał.
Zdania były podzielone... Niektórzy powracali uparcie do kija, jako do jedynego argumentu przeciwko potwarzy, drudzy radzili ignorować, inni zbesztać. Nie było o czém mówić. Stronnictwo nowego dziennika na ostatek zgodnie uchwalono uczynić zupełnie nie zależném od już istniejącego, nie prowadzić polemiki, milczeć o niéj, robić swoje.
Wszyscy niemal akcyonaryusze, na późniéj odłożywszy wypłaty, prosili Młyńskiego, aby ich zastąpił tymczasowo... Sławek tegoż dnia po rozejściu się gości, którzy bardzo spieszyli jakoś, napisał do dzierżawcy, aby mu bądź co bądź... i ma jaki zechce procent i warunki, dał zaliczkę...
— Trzeba umieć uczynić ofiarę dla szlachetnego celu! mówił w duchu... Niepodobieństwém jest, aby kraj jéj nie uznał, a gdyby i tak było, sumienie mi powie, pokonałeś powinności? A zatém... bez wahania naprzód!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.