W pustyni i w puszczy/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W pustyni i w puszczy |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minął dzień, noc i jeszcze dzień, a oni pędzili wciąż na południe, zatrzymując się tylko na czas krótki w khorach, by nie zmordować zbyt wielbłądów, napoić je, nakarmić, a zarazem rozdzielić żywność i wodę między sobą. Z obawy pogoni wykręcili jeszcze bardziej na zachód, o wodę bowiem nie potrzebowali się przez pewien czas troszczyć. Ulewa trwała wprawdzie nie więcej nad siedem godzin, ale była tak niezmierna, jakby nad pustynią nastąpiło oberwanie się chmur, więc zarówno Idrys i Gebhr, jak i Beduini wiedzieli, że na dnie khorów i w tych miejscach, gdzie skały tworzą naturalne wgłębienia i ocembrzyny, znajdzie się przez parę dni tyle wody, że nie tylko starczy dla nich i dla wielbłądów, ale nawet na zrobienie zapasów. Po wielkim dżdżu nastała, jak zwykle bywa, wspaniała pogoda. Niebo było bez chmurki, powietrze tak przezroczyste, że wzrok sięgał na niezmierną odległość. W nocy niebo, nabite gwiazdami, skrzyło się i migotało, jakby tysiącami dyamentów. Od piasków pustyni szedł rzeźwy chłód.
Garby wielbłądów stały się już mniejsze, ale zwierzęta, karmione dobrze, były wciąż, wedle arabskiego wyrażenia, »harde«, to jest nie podupadły na siłach i biegły tak ochoczo, że karawana posuwała się naprzód niewiele wolniej, niż pierwszego dnia po wyruszeniu z Gharak-el-Sultani. Staś ze zdziwieniem zauważył, że w niektórych khorach, w rozpadlinach skalnych, zabezpieczonych od deszczu, Beduini znajdują zapasy durry i daktyli. Domyślił się z tego, że przed porwaniem ich zostały poczynione pewne przygotowania, i że wszystko było z góry ułożone między Fatmą, Idrysem i Gebhrem z jednej, a Beduinami z drugiej strony. Łatwo było również odgadnąć, że dwaj ci ludzie byli to stronnicy i wyznawcy Mahdiego, którzy chcieli do niego się przedostać i dlatego łatwo dali się wciągnąć Sudańczykom do spisku. W okolicach Fayumu i koło Gharak-el-Sultani sporo było Beduinów, którzy wraz z dziećmi i wielbłądami koczowali na pustyni i przychodzili do Medinet, lub do stacyi kolejowych dla zarobku. Tych dwóch Staś nie widywał jednak nigdy poprzednio — i oni również nie musieli bywać w Medinet, skoro, jak się pokazało, nie znali Saby.
Chłopcu przychodziło na myśl, czyby nie spróbować ich przekupić, ale, przypomniawszy sobie ich pełne zapału okrzyki, ilekroć wspomniano przy nich imię Mahdiego, uznał to za rzecz niemożliwą. Nie poddał się wszelako biernie wypadkom, albowiem w tej chłopięcej duszy tkwiła zadziwiająca istotnie energia, którą podnieciły jeszcze dotychczasowe niepowodzenia. »Wszystko, com przedsięwziął — mówił sobie — skończyło się na tem, że mnie obito. Ale, choćby mnie mieli codzień smagać korbaczem, a nawet zabić, nie przestanę myśleć o tem, by wyrwać Nel i siebie z rąk tych łotrów. Jeżeli pogoń ich schwyci, to tem lepiej, ja jednak będę tak postępował, jakbym się jej wcale nie spodziewał«. — I na wspomnienie o tem, co go spotkało, na myśl o tych zdradliwych i okrutnych ludziach, którzy po wyrwaniu mu strzelby okładali go pięściami i kopali, burzyło się w nim serce i rosła zawziętość. Czuł się nie tylko zwyciężonym, lecz i upokorzonym przez nich w swej dumie białego człowieka. Przedewszystkiem jednak czuł krzywdę Nel — i to poczucie wraz z goryczą, która zapiekła się w nim po ostatniem niepowodzeniu, zmieniało się w nieubłaganą nienawiść do obu Sudańczyków. Słyszał wprawdzie nieraz od ojca, że nienawiść zaślepia i że poddają jej się tylko takie dusze, które nie umieją zdobyć się na coś lepszego; na razie jednak nie mógł jej w sobie pokonać i nie umiał jej ukryć.
Nie umiał zaś tak dalece, że Idrys zauważył ją i począł się niepokoić, zrozumiał bowiem, że w razie, jeśli pogoń ich schwyta, nie może już liczyć na wstawiennictwo chłopca. Idrys gotów był zawsze do czynów najzuchwalszych, ale jako człowiek niepozbawiony rozumu sądził, że należy wszystko przewidzieć i w razie nieszczęścia zostawić sobie jakąś otwartą furtkę ocalenia. Z tego powodu chciał się po ostatniem zajściu jako tako ze Stasiem pojednać i w tym celu na pierwszym przystanku rozpoczął z nim następującą rozmowę:
— Po tem, coś zamierzał uczynić — rzekł — musiałem cię ukarać, gdyż inaczej tamci byliby cię zabili, ale zakazałem Beduinom bić cię zbyt mocno.
A gdy nie otrzymał żadnej odpowiedzi, tak po chwili mówił dalej:
— Słuchaj, sam powiedziałeś, że biali dotrzymują zawsze przysięgi, więc, jeśli mi przysięgniesz na twego Boga i na głowę małej »bint«, że nie uczynisz nic przeciw nam, to nie każę cię na noc wiązać.
Staś nie odrzekł i na to ani słowa i tylko z błysku jego oczu Idrys poznał, że przemawia napróżno.
Jednakże, mimo namów Gebhra i Beduinów, nie kazał go na noc związać, a gdy Gebhr nie przestawał nalegać, odrzekł mu z gniewem:
— Zamiast pójść spać, będziesz dziś stał na straży. Postanawiam też odtąd, że jeden z nas będzie zawsze czuwał podczas snu innych.
I rzeczywiście zmiany straży zaprowadzone zostały od owego dnia na stałe. Utrudniało to i niweczyło w wysokim stopniu wszelkie zamysły Stasia, na którego każdy wartownik zwracał baczną uwagę.
Lecz natomiast zostawiono dzieciom większą swobodę, tak, że mogły zbliżać się do siebie i rozmawiać bez przeszkód. Zaraz też na pierwszym przystanku Staś siadł koło Nel, pilno mu bowiem było podziękować jej za pomoc.
Ale choć czuł dla niej wielką wdzięczność, nie umiał wyrażać się górnolotnie, ani czule, więc począł tylko potrząsać obie jej rączki.
— Nel! — rzekł. — Jesteś bardzo dobra i dziękuję ci, a prócz tego otwarcie powiadam, że postąpiłaś, jak osoba, co najmniej trzynastoletnia.
W ustach Stasia podobne słowa były najwyższą pochwałą, więc serce małej kobietki zapłonęło radością i dumą. Wydało jej się w tej chwili, że niemasz dla niej nic niepodobnego.
— Niech ja tylko całkiem dorosnę, to oni obaczą! — odrzekła, spoglądając wojowniczo w stronę Sudańczyków.
Ale ponieważ nie rozumiała jeszcze, o co chodziło i dlaczego Arabowie rzucili się wszyscy na Stasia, więc chłopak począł opowiadać, jak postanowił wykraść strzelbę, pozabijać wielbłądy i zmusić wszystkich do powrotu nad rzekę.
— Gdyby mi było się to udało, — mówił — bylibyśmy już wolni.
— Ale oni przebudzili się? — pytała z bijącem sercem dziewczynka.
— Przebudzili się. Zrobił to Saba, który przyleciał i począł tak szczekać, że zbudziłby umarłego.
Wówczas oburzenie jej zwróciło się przeciw Sabie.
— Brzydki Saba! brzydki! Za to, jak teraz przyleci, nie przemówię do niego ani słowa i powiem mu, że jest szkaradny.
Na to Staś, choć nie było mu wogóle do śmiechu, uśmiechnął się jednak i zapytał:
— Jakże będziesz mogła nie przemówić do niego ani słowa i jednocześnie powiedzieć mu, że jest szkaradny?
Brewki Nel podniosły się do góry i na twarzy odbiło się zakłopotanie, poczem odrzekła:
— Pozna to z mojej miny.
— Chyba. Ale on nie jest winien, bo nie mógł wiedzieć, co się dzieje. Pamiętaj także, że potem przyszedł nam na ratunek.
Wspomnienie to złagodziło trochę gniew Nel, nie chciała jednak udzielić odrazu winowajcy przebaczenia.
— To dobrze, — rzekła — ale kto jest prawdziwym dżentelmanem, ten nie powinien szczekać na powitanie.
Staś uśmiechnął się znowu:
— Prawdziwy dżentelman nie szczeka i na pożegnanie, chyba, że jest psem, a Saba jest nim.
Lecz po chwili smutek zamglił oczy chłopca — westchnął raz, drugi, poczem wstał z kamienia, na którym siedzieli, i rzekł:
— Najgorsze to, że nie mogłem ciebie uwolnić.
A Nel wspięła się na paluszki i zarzuciła mu ręce na szyję. Chciała go pocieszyć, chciała z blizka, z noskiem przy jego twarzy, wyszeptać podziękowanie, ale ponieważ nie umiała znaleźć słów odpowiednich, więc ścisnęła go tylko jeszcze mocniej za szyję i pocałowała w ucho. Tymczasem Saba, który spóźniał się zawsze, — nie tyle dlatego, że nie mógł zdążyć za wielbłądami, ile dlatego, że polował po drodze na szakale, lub obszczekiwał sępy, siedzące na zrębach skał, — nadleciał z niemniejszym, niż zwykle hałasem. Dzieci na jego widok zapomniały o wszystkiem i mimo ciężkiego ich położenia zwykłe pieszczoty i zabawa rozpoczęły się na dobre, póki nie przerwali ich Arabowie. — Chamis dał psu jeść i wody, poczem siedli wszyscy na wielbłądy i ruszyli w największym pędzie na południe.