W walce z życiem/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W walce z życiem |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
Zobaczywszy na ulicy Adama, lokaj stojący przy karecie otworzył drzwiczki; ale prezes nawet nie spojrzał na niego i poszedł chodnikiem, chwilami zataczając się. Ogromne, nie dające się sformułować, uczucie boleści przygniatało go. Z trudnością przypominał sobie, że jest na ulicy, i dziwił się, że nie może zapanować nad nogami, które mu się plątały niekiedy.
Potem przestał się dziwić i przestał myśleć. Machinalnie odwrócił głowę i ujrzał swoją karetę, która wśród cieniów nocy posuwała się zwolna jak za pogrzebem. Wtedy znowu szepnął:
— Mój syn nie żyje!...
Wyprostował się i szedł dalej sztywny.
W duszy tego człowieka pod grubą skorupą egoizmu, chęci błyszczenia wśród zbytków, fałszywej dumy i jeszcze fałszywszej idei rodowej, kryła się potężna miłość dla syna. Póki na niego patrzył, póki obcował z nim osobiście i listownie, nie przeczuwał nawet, jak go kocha. Zrozumiał to dopiero dziś, gdy piorun śmierci zdruzgotał skorupę, z pod której teraz lawa niezmiernej boleści wypłynęła.
Jego syn umarł! Do tej pory iluż to synów widział on okrytych całunem? ilu rozpaczy rodzicielskich był świadkiem? lecz ani jedno, ani drugie nie robiło na nim wrażenia. Dziś dopiero poznał, że jest coś straszniejszego od śmierci rodziców i żony, od bankructwa i upokorzeń — oto śmierć syna. Tamci, którzy poprzednio umierali, nie byli jego synami — ci, którzy płakali nad nimi, nie jego serce nosili w rozdartych piersiach.
Do swego gabinetu wszedł Adam na palcach; podniósł płomień lampy i wydobył z kieszeni kopertę, oddaną mu przez Rudolfa. Był tam list, obcą pisany ręką, w którym jeden z kolegów donosił, że Mieczysław — rzucił się pod biegnący pociąg, a także kartka od samego Mieczysława.
- Przebaczcie mi, ojcze i siostro — pisał zmarły — bo Bóg już mi chyba przebaczył. Zdrowie moje do reszty podkopane, zdolności z każdym dniem gasną. Umieram, bo lękam się szaleństwa, które mi nieustannie zagraża, bo nie mam odwagi konać, Bóg wie jeszcze jak długo...
- Przebaczcie mi, ojcze i siostro — pisał zmarły — bo Bóg już mi chyba przebaczył. Zdrowie moje do reszty podkopane, zdolności z każdym dniem gasną. Umieram, bo lękam się szaleństwa, które mi nieustannie zagraża, bo nie mam odwagi konać, Bóg wie jeszcze jak długo...
Wkońcu znalazł Adam świadectwo podpisane przez kilku lekarzy, że od pewnego czasu Mieczysław, lubo na krótko, wpadał w stan obłędu... Nie donoszono o tem wcześniej ojcu, z powodu usilnych błagań syna, który obiecywał, że sam wróci do kraju, aby odpocząć.
Dla Adama przyczyny śmierci syna stały się teraz zupełnie jasne: był to rezultat odziedziczonej wątłości po matce, najnierozsądniejszego systemu wychowania i sztucznych warunków życia. Gdyby z tych przyczyn usunięto choć jedną, zdolny ten i zacny młodzieniec nie skończyłby tak marnie.
Zkolei przyszła prezesowi na myśl Helenka. I ona przecież odziedziczyła chorobę sercową i jej nie pozwolono się rozwinąć... Do świeżej boleści po stracie syna przybyła teraz Adamowi obawa o zdrowie córki i — co mu się nader rzadko zdarzało, poszedł do jej sypialni.
Pokój dziewicy zalewało łagodne, niebieskawe światło lampy. Przy blasku jej prezes spojrzał na córkę i pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Helenka spała twardo, twarz jej miała jakiś sinawy odcień, na smutnie uśmiechniętych usteczkach można było dostrzec ślady gorączki. Oddychała szybko i niespokojnie, a gdy ojciec dotknął jej ręki, uczuł, że puls bije nierówniej jeszcze niż zazwyczaj.
— Kto tu?... — zapytała nagle przebudzona.
Szeroko otwarte oczy jej mocno błyszczały; uśmiechała się, lecz przez długą chwilę była nieprzytomna.
— Ach! to ty, papo? — dodała. — Czy już dzień?...
I znowu opadła na poduszki, ujęta snem chorobliwym. Gdy prezes schylił głowę, usłyszał ciężkie i nierówne uderzenia jej serca. Ogarnął go taki żal, takie jakieś osłabienie, że chciał uściskać, utulić to jedyne już teraz dziecko i — zapłakać. Ale że nie robił tego nigdy, że podobny objaw rodzicielskiej tkliwości wydawał mu się czemś nienaturalnem, cofnął się więc, z trudnością powstrzymując łkania. Znowu przypomniał sobie Mieczysława i począł w duchu oskarżać wszystkich i złorzeczyć wszystkim. Wszakże syn słabą kompleksją odziedziczył po matce? Wszakże to matka przeciążała go w dzieciństwie bezużyteczną pracą? To Grodek zapalił w nim namiętność do nauki i zachęcił do szkoły politechnicznej? To wreszcie najbliższym powodem samobójstwa była niecierpliwość tego bezwstydnego chciwca Rudolfa, który już dziś narzeka, że rozpoczął układy o nabycie ich dawnego majątku!
Słowem, w oczach tego szalonego marzyciela, winnym był cały świat, tylko — nie on sam. Nie on, który wybierał matkę dla swych dzieci i który wdzięki ich i zdolności robił głównemi czynnikami samolubnej i bezrozumnej walki przeciw duchowi czasu.