W więzieniu/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | W więzieniu |
Wydawca | Administracja »Naprzodu« |
Data powstania | 1904 |
Data wyd. | 1910 |
Druk | W. Teodorczuk |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Тюрьма |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Misza spał na pryczy twardym snem. Śniło mu się, że z trudem przedziera się przez wązką, ciemną ulicę... biegnie, bo ktoś pędzi za nim, ktoś niewidzialny... Dogania go, chwyta za ramię i krzyczy coś niezrozumiałego, jakieś ostre słowa:
— Wstaj pan! Do kontroli!
Otworzył oczy i wzniósł nieco w górę głowę. Ujrzał obok siebie ryżego, grubego dozorcę, który szarpał za poły jego surduta, podczas gdy wysoki, pochylony pomocnik dyrektora więzienia wpatrywał się weń, szarymi oczkami z pogardliwą miną.
— Raczy pan może wstać nareszcie... tu nie jesteś pan w domu u mamy!
— Wstaję! — rzekł Misza nie czując się wcale obrażonym, uśmiechnął się i zeskoczył z pryczy.
Pomocnik dyrektora spojrzał mu w twarz, zwrócił się do drzwi, mówiąc już nieco łagodniej.
— Powinieneś pan prosić o papier i napisać do domu po pościel... i inne rzeczy. I wyszedł, nie obejrzawszy się.
Miszę zaprowadzono do umywalni, na koniec kurytarza, gdzie nad długą, szeroką blaszaną rynną wmurowaną w ścianę, widniał szereg kurków mosiężnych. Woda ciekła z nich strumieniami. Po kurytarzu biegali aresztanci w szarych ubraniach, z blaszanymi saganami w rękach, a od czasu do czasu rozlegało się wołanie:
— Gorącej wody, dajcie no gorącej wody! Hej!
Szczękając łańcuchami, zbliżył się do Miszy, zakuty w kajdany, barczysty, wysmukły katorżnik o bladej twarzy z gęstą, jasną brodą. Spojrzał na studenta mrugnął oczami i rzekł z uśmiechem na ustach.
— Ha paniczu, złapali nareszcie ptaszka!
Ryży dozorca przyniósł Miszy w blaszance gorącej, cienkiej herbaty i wielki kawał czarnego chleba. Skórka jego podobna była do podeszwy buta, a lepka ośródka cuchnęła kwaśno.
W więzieniu huczało jak w ulu ós spłoszonych. Słychać było śmiechy, przekleństwa, urywki piosenek, i groźne wykrzyki dozorców, a w kurytarzu szeleściły cicho miotły, pluskała woda. Misza ciekawy życia i ludzi zamkniętych w tym starym, z brudu i kamieni składającym się budynku, nadstawiał uszy na te odgłosy.
Mało czytał, mniej jeszcze widział. Aż do czasów uniwersyteckich pędził nudne życie w ponurym domu szwagra. Płynęło mu ono szaro, smutno i gdy potem dostał się między studentów, czuł się nieswojo. Wszyscy mówili z zapałem, mądrze, posługiwali się wyszukanym, książkowym językiem, rozprawiali o różnych sprawach społecznych... Wielka fala niezadowolenia z dotychczasowych warunków życiowych porwała Miszę i obudziła w jego duszy niejasną, ale silną żądzę protestu. Ale nie miał jeszcze czasu zdać sobie z tego sprawy, zrozumieć w jakim kierunku protest ten ma być właściwie zwrócony. Teraz czując się bohaterem, chwytał nowe wrażenia z chciwością i wypełniał nimi młodą wrażliwą duszę.
Wypił herbatę i wlazł znowu na okno. Ścieżką biegnącą wzdłuż muru, otaczającego budynek więzienny, kroczył szybko z założonymi na plecach rękami, barczysty, czarnowłosy mężczyzna, w czapce i krótkiem, grubem palcie. Czasem odrzucał w tył głowę, i nie zatrzymując się obrzucał bystrem, krótkiem spojrzeniem okna. Misza poczuł, że to spojrzenie jasno błyszczących oczu prześlizgło się kilka razy po jego twarzy. Chciał mu coś powiedzieć, wymienić swe nazwisko, zapytać za co go uwięziono, i gdy człowiek w palcie znalazł się pod oknem, zawołał Misza półgłosem:
— Słuchaj pan!
— Nagle wylazł skądś żołnierz i krzyknął ostro, grożąc palcem Miszy:
— Hej ty tam słyszysz... niewolno!
Człowiek w palcie wzruszył ramionami i poszedł dalej, uśmiechnąwszy się do Miszy. Misza zeskoczył na podłogę. Żołnierz wyskakujący nagle, licho wie skąd, przeraził go, ale natomiast uradował bardzo uśmiech nieznajomego o błyszczących oczach i wydawało mu się, że ten uśmiech utrwalił między nimi jakąś bardzo miłą, cenną sympatyę i równość.
Około południa przyszedł, młody, cienki jak szczypa dozorca, z twarzą straszliwie zeszpeconą ospą. Stanął w progu i rzekł cicho, nie patrząc na więźnia.
— Kazano mi prosić, by pan wyszedł na przechadzkę.
Na podwórzu błoto było wielkie. W dołach, pomiędzy kamieniami, stały łachy wody brudnej. Aresztanci uzbrojeni w mietły chodzili po podwórzu i popychali leniwymi ruchami wodę ku bramie, ale rzadkie błoto rozlewało się znowu pomiędzy kamienie...
Nadzorca zaprowadził Miszę, za węgieł gmachu więziennego i rzekł półgłosem.
— Proszę spacerować, tam i napowrót, od rogu do muru... rozmawiać z aresztantami nie wolno!
Tutaj, pod szafirowem w bezmiar rozlanem niebem słowo »niewolno« pierwszy raz ukłuło Miszę w serce. W jego dźwięku poczuł coś co poniża, co zwala z nóg... coś jak tępe uderzenie. Ściągnął brwi i spojrzał w zeszpeconą, jak maska nieruchomą twarz, porośniętą na kościach policzkowych i policzkach rzadkiemi pęczkami żółtych włosów. Wyglądała komicznie, a oczy zdawały się na tej twarzy, na pierwszy rzut oka, czemś zgoła różnem od niej i obcem. Były to oczy ciemne, owalne, oczy pięknej kobiety, łagodne, słodkie ocienione długiemi rzęsami. Spoglądały życzliwie, smutnie wyzierało z nich wahanie, lękliwość i tragicznie harmonizowały ze straszną maską twarzy.
— Niech pan chodzi! — rzekł dozorca. — Stać także niewolno!
Misza począł iść powoli, dozorca oglądając się, szedł za nim nieco z boku.
— Czemu się ciągle buntujecie? — spytał cicho, patrząc w ziemię. — Czyż nie lepiej uczyć się... byłby Pan mógł zostać z czasem pomocnikiem prokuratora... a może i czemś więcej a pan się zamiast tego buntuje... taki młody piękny człowiek... szkoda... masz pan zapewne matkę?
Miszę uderzyły przyjemne, słodkie, łagodne słowa, stanął, uśmiechnął się i już chciał powiedzieć coś prostego a miłego i grzecznego... już kładł rękę na sercu... gdy nadzorca odskoczył przerażony, rzucił okiem dokoła i wyszeptał.
— Chodź pan, chodź pan! Gdyby nas zobaczono... ukarano by mnie za rozmawianie... zresztą nic więcej!
Oddalił się pospiesznie i znikł za narożnikiem budynku, a Misza z duszą pełną smutku, ciekawości i jakiejś radości zarazem, począł zwolna chodzić wzdłuż wysokiego, biegnącego dokoła więzienia, muru...
Nad zapadłym jakoby w ziemię, prostokątnym budynkiem więziennym o czterech wieżach po rogach rozlany był niemy, blady jakby, deszczem jesiennym wypłukany firmament... pusto tam było, smutno i zimno... i od wilgotnych murów więzienia wiało smętkiem i nędzą rozpaczną...
Ciekawym ile ja tu dni pobędę? myślał Misza, rozglądając się wokoło. Był przekonany, ze już i teraz, gdyby go wypuszczono, mógłby wiele ciekawych rzeczy opowiedzieć o więzieniu. W wyobraźni zjawiła mu się znowu ulica, tłum osępiałych, przerażonych, czarnych postaci, policyanci, dziewczynka...
Zatopiony w rozmyślania nie spostrzegł, jak szybko czas przechadzki minął i gdy zjawił się znowu ospowaty dozorca i odezwał się:
— Proszę wracać do kaźni! Misza zdziwiony zawołał:
— Jakto, już?
Dozorca skinął potakującą głową. W kurytarzu szepnął Miszy do ucha:
— Moja matka żyje w przytulisku dla starców.
I spuścił głowę zawstydzony.
— Aha! No... to nic... — odparł Misza i uśmiechnął się.
Nie mógł znaleść stosowniejszego słowa. Znowu zazgrzytała przenikliwie żelazna zasuwa i trzasnął zamek...
Misza został sam na środku kaźni. Stał i spoglądał przez chwilę dokoła, a potem siadł na pryczy. Wszystkie wspomnienia, wszystkie marzenia gdzieś pierzchły, uczyniła się w nim pustka dziwna i zapadł w półsenne odrętwienie. Dzień za dniem płynął mu tak czas jednostajnie bezbarwnie szaro... ale dzień każdy mimoto przydawał nieznaczną, małą kropelkę czegoś nowego, każde najmniejsze, najbłachsze wrażenie wydawało się jaskrawą plamą na tem dziwnie monotonnem podścielisku codziennego życia.