Wacek i jego pies/Rozdział jedenasty
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wacek i jego pies |
Wydawca | Seminarium Zagraniczne |
Data wyd. | 1947 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Minęła zima i nastąpiły ciepłe, słoneczne dni wiosenne. Ludzie, zgnębieni przez wojnę, która trwała, gasząc codziennie tysiące istnień, mimowoli radośniej teraz spoglądali w świat.
Po polach, gdzie szybko topniał śnieg, zazieleniła się ruń.
Na drzewach nabrzmiały pączki.
Tu i ówdzie fruwały już białe i żółte motyle.
Wszyscy spoglądali na niebo, w oczekiwaniu rychłego już przylotu boćków.
Wychyliły się wreszcie z ziemi i rozkwitły pierwiosnki i skromne fiołki.
Wacek wykopał kilka ładnych roślinek i ozdobił nimi mogiłę matuli.
W niedzielę, idąc na przechadzkę z Mikusiem, miał z nim sto pociech.
Mikuś rozrósł się potężnie.
Był to już prawdziwy pies-wilk — ogromny, silny i zwinny.
Węch posiadał niezawodny.
Goniąc motyle i drobne ptaszki w polu, zatrzymywał się nagle i powęszywszy trochę skradał się do zaczajonego pod miedzą szaraka. Wypłaszał kuropatwy z krzaków tarniny, lub też zaczynał przednimi łapami gwałtownie rozkopywać ziemię, dobierając się do kretów i myszy polnych, skakał i szczekał na rozkrzyczane czajki, unoszące się nad błotem w kotlince i szalał coraz bardziej.
Od czasu do czasu powracał do Wacka i skacząc przed nim, lizał go w nos i policzki.
Gdy chłopak śmiejąc się, odpędzał go, Mikuś udawał wystraszonego i pomykał w pole, aż się kurzyło za nim.
Pewnej niedzieli Wacek z Mikusiem odeszli daleko od domu.
Minęli las i przeszedłszy przez szosę, skierowali się ku rzecze.
Idąc przez pola Wacek posłyszał sygnały samo-chodowe.
Obejrzał się. W oddali, podnosząc tuman kurzu, mknęły ciężarowe samochody z budami i na motocyklach pędzili żołnierze z karabinami i w hełmach.
Ponieważ chłopak nieraz już to widział, więc spokojnie ruszył dalej.
W godzinę potem siedział już nad rzeką i przyglądał się zwinnym rybitwom, szybującym nad wodą.
Wpadały do nurtu i porywały igrające w słońcu rybki.
Zmęczony hasaniem Mikuś leżał obok niego i drzemał.
Nagle oboje podnieśli głowy.
Skądś z daleka dobiegały głuche odgłosy strzałów. Powtórzyły się jeszcze kilka razy, a wnet potem spoza lasu unosić się poczęły ku jasnemu niebu czarne kłęby i słupy dymów.
— Gore gdzieś... — domyślił się Wacek.
Powaga zakradła mu się nagle do serca i już nie opuszczała chłopca.
Wszystko nagle straciło swój urok.
Pierzchła beztroska radość.
Nawet słońce, jak gdyby przygasło.
Widać, że i Mikuś odczuł to samo, bo usiadł, strzygi uszami, chrapliwie wciągał powietrze i chwilami warczał.
Kiedy tuż nad nimi ze skrzekiem przeleciała rybitwa, Mikuś nawet nie ruszył się z miejsca.
Siedział ponury i węszył głośno.
Od czasu do czasu skierował spojrzenie na niespokojną twarz chłopca.
Nie mogąc zwalczyć coraz bardziej ogarniającej go trwogi, Wacek, choć dużo jeszcze czasu pozostawało do zmierzchu, postanowił wracać do domu.
Szedł szybko w stronę szosy.
Mikuś, jak gdyby czując jakieś niebezpieczeństwo, szedł tuż przy nim.
Już nie hasał po polach, nie gonił ptaszków i nie tropił zajęcy.
Szedł z nisko opuszczoną głową i podwiniętym ogonem.
Z szosy słupy i chmury dymu były jeszcze wyraźniejsze. Wacek z przerażeniem przekonywał się, że coś się pali w wiosce. Kiedy przechodzili przez las gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy.
Przestraszony hukiem Mikuś, szczeknął i przytulił się do Wacka.
Chłopiec biegł teraz na przełaj przez ugór, skracając sobie drogę.
Koło zagajnika wpadł na gromadę dzieci.
Wylęknione i blade uciekały z płaczem.
Wacek dogonił przebiegającego w pobliżu chłopaka i zapytał go:
— Co się tam pali?
Chłopak szczękając ze strachu zębami krzyknął przeraźliwie:
— Zabijają...
Wykrzyknąwszy takie straszne słowo, wyrwał się Wackowi z rąk i popędził gdzieś. Wymachiwał przy tym ramionami jak nieprzytomny.
Z pagórka Wacek ujrzał wreszcie całą wioskę.
Przedstawiała straszny widok. Od jednego końca, gdzie stała stara chałupa Raciakowej, której na wojnie pod Kutnem zabito dwóch synów-ułanów — i — do drugiego, gdzie jakiś kupiec z Lublina wybudował dla siebie dwupiętrowy dom z dużymi oknami i gankiem na kolumnach, szalały płomienie.
Poprzez chmurę czarnego dymu niby ktoś czerwonymi wymachiwał płachtami. Snopy iskier wylatywały do góry, wiatr znosił ze strzech płonące snopki. Paliły się sterty ustawione na podwórzach, dom sołtysa, obory, spichrze, drzewa przydrożne. Co chwila coś nowego się zapalało i płonęło wielkim ogniem.
Dobiegało aż tu wycie płomieni, trzask palącego się drzewa i rumot zawalających się chat.
Czasami hukały strzały i dobiegały wtedy rozpaczliwe krzyki.
Wacek się zatrzymał.
Strzały przestrzegały go. Mówiły o niebezpieczeństwie dla życia.
Przypomniał sobie nieprzytomną odpowiedź uciekającego chłopaka.
— Zabijają!...
Wacek pomyślał, że nie ma po co wracać do palącej się wsi.
Lepiej uciekać do miasteczka, na plebanię.
Młody ksiądz-wikary zaopiekuje się nim.
Przecież matula przed śmiercią, przy ostatniej spowiedzi, tak serdecznie, ze łzami prosiła go o to.
Przez daleki zgiełk pożaru przedarła się krótka salwa.
Ledwo umilkło jej echo, Wacek, zamiast zawrócić ku miasteczku, pobiegł w stronę wsi.
Biegł, z troską myśląc o Siwikach — poczciwych, dobrych ludziach — o białej kotce i o wszystkich, którym grozi śmierć od ognia i tych strzałów.
Biegł ku wiosce, żeby ratować i pomagać, chociaż sam nie wiedział, jak będzie to robił.
Przy nim biegł Mikuś.
Zapewne wyczuł już wrogów, bo miał zjeżone na karku kudły i zmarszczony, zły pysk.
Wacek nie przebiegł jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzał kilka ciężarowych samochodów i motocykli z żołnierzami.
Boczną drogą powracały ze wsi ku szosie.
Wacek popędził naprzód, ile mu tchu starczyło.