Wacek i jego pies/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wacek i jego pies
Wydawca Seminarium Zagraniczne
Data wyd. 1947
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
FERDYNAND OSSENDOWSKI



WACEK I JEGO PIES


OPOWIADANIE DLA MŁODZIEŻY
Z CZASÓW OSTATNIEJ WOJNY






1947
NAKŁADEM SEMINARIUM ZAGRANICZNEGO
W POZNANIU


K - 27393

Drukarnia św. Wojciecha pod Zarządem Państwowym w Poznaniu



WSTĘP
Z życia śp. Ferdynanda Ossendowskiego


Ferdynand Ossendowski urodził się 27 maja 1876 r. koło Witebska.
Gdy mały Ferdynand miał 3 lata, rodzice jego przenieśli się do sąsiedniej gubernii Pskowskiej, gdzie wtedy można było jeszcze spotkać ślady pogaństwa. Ossendowski opisał później wspomnienia z tego okresu w szeregu nowel, pisanych po rosyjsku, a zatytułowanych: W zapadłym kącie“, Straszny wąwóz“, Dąb Perkuna“, W mroku“ itd..
Ośmioletni Ferdynand wraz z rodzicami i młodszą siostrą przeniósł się do Kamieńca Podolskiego. Tu odbył pierwszą swoją samodzielną awanturniczą wyprawę. Mieszkając w lecie koło Chocimia nad Dniestrem, zwiedzał tam starą turecką fortecę, w której spostrzegł głęboką studnię. Z pomocą dwóch starszych przyjaciół, 9-letniego Wyszyńskiego i 12-letniego Ejsmonda, na sznurze opuścił się do studni i w jej ścianie spostrzegł otwór, przez który dostał się do galerii podziemnej. Tu wykrył miecz turecki i szkielet ludzki w łańcuchach. Fakt ten dał powód T-wu Archeologicznemu do dalszych poszukiwań w Chocimiu.
W Kamieńcu zaczął uczęszczać do klasy przygotowawczej gimnazjum. Po roku jednak rodzice jego przenieśli się do Petersburga, gdzie też oddali syna swego do gimnazjum państwowego.
W czasie swych wakacji letnich Ferdynand odbył podróż na półwysep Kola, w towarzystwie przyjaciela rodziny dra Saloma z Wiednia. Tu spędzili obaj całe lato w namiocie, trudniąc się polowaniem i rybołówstwem.
Te fakty z lat dziecięctwa wpłynęły na rozwój romantyzmu i zamiłowania do podróży młodego ucznia.
Po śmierci ojca stan finansowy rodziny stał się bardzo ciężki, lecz matka, wykształcona i energiczna kobieta, zaczęła pracować, udzielając lekcji muzyki i przygotowując młodzież do średnich klas gimnazjalnych.
Młody Ferdynand pragnął jej dopomóc. Zarabiał przez to, że młodszym kolegom udzielał korepetycji. Na lato wyjeżdżał zwykle ze swymi bogatszymi uczniami do ich majątków, gdzie jeździł konno, pływał, odbywał wycieczki i polował. Za czasów gimnazjalnych odbywał ze swymi uczniami pieszą wycieczkę po całym Krymie i podróż morską na statku „Petersburg“ do Batum (Zachodni Kaukaz) i Konstantynopola. Podróż tę opisał w jednej z gazet odeskich, za co otrzymał pierwsze honorarium literackie w sumie 12 rubli.
Profesorowie gimnazjalni przepowiadali mu, że będzie albo wybitnym adwokatem (ponieważ umiał publicznie przemawiać) albo literatem.
Literackie zacięcie Ossendowskiego w czwartej klasie gimnazjum naraziło go na duże nieprzyjemności. Profesor literatury rosyjskiej ogłosił temat wypracowania szkolnego: „Moje mieszkanie“. Każdy uczeń miał więc opisać wygląd swojego mieszkania. Ponieważ mieszkanie matki nie nadawało się do opisu literackiego, więc Ossendowski opisał jeden z pałaców widzianych w Konstantynopolu. Gdy profesor zwrócił wypracowanie, w zeszycie jego figurował stopień najwyższy — piątka z krzyżem, lecz pod nią napis: „Pozbawiony jest prawa korzystania z bezpłatnej nauki“. Gdy matka przyszła do gimnazjum dowiedzieć się o przyczynach takiej decyzji Pady Pedagogicznej, dyrektor, który był właśnie profesorem rosyjskiego, oznajmił, że widocznie rodzina ucznia jest bogatą, skoro mieszka w tak pięknym pałacu. Z wielkim trudem udało się za pomocą specjalnej komisji dowieść, że mieszkanie matki jego wcale do pałacu nie jest podobne. Na zapytanie, dlaczego nie opisał swego mieszkania, tylko pałac, odpowiedział:
— Mój duch w chwili pisania tej pracy mieszkał w pałacu!
— Będziesz pisarzem i nauczysz ludzi czuć słońce, gdy będzie noc, uśmiechać się do szczęścia w chwilach bólu i tęsknoty — odpowiedział dyrektor.
Po ukończeniu gimnazjum, Ossendowski, którego nęciły nauki przyrodnicze, zapisał się na wydział przyrodniczy fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego.
Przez cały czas życia uniwersyteckiego zarabiał na życie lekcjami, a w lecie, jako asystent prof. Zaleskiego, brał udział w podróżach tego znakomitego przyrodnika na południe Rosji, do obwodu Donieckiego (Sławiańsk), na limany Odessy, nad Jenissej, jezioro Sziro, na Ałtaj i wreszcie na zachodni Kaukaz (Soczi, Tuapse, Batum). Zaburzenia studenckie w r. 1899 zmusiły go do wyjazdu z Rosji do Francji. — Z Paryża został zaproszony na asystenta i docenta fizyki i chemii fizycznej do świeżo otwartej politechniki w Tomsku, gdzie wykładał do r. 1903.
Żądny wrażeń i przygód, porzucił politechnikę i na zaproszenie władz przeniósł się na Daleki Wschód. Tu został organizatorem wielkiego centralnego laboratorium kolejowego we Władywostoku. Stąd też odbył szereg podróży do Korei, na Sachalin, w dolinę Ussuri i do obwodu Amurskiego, studiując fizyczno-chemiczne właściwości węgla kamiennego, nafty i badając rudę złotą. Przez cały czas pełnił obowiązki sekretarza Władywostockiej filii T-wa Geograficznego.
Na Dalekim Wschodzie mógł dać swobodnie upust swemu myśliwskiemu zapałowi, gdyż spotykał się tu z tygrysem, niedźwiedziem, jeleniem i niezliczoną ilością bażantów i ptactwa wodnego.
W roku 1906 przerzucił się do dziennikarstwa, pisując do „Torgowo Promyszlennaja“, „Petersburgskij Listek“, „Wieczerneje Wremia“, „Słowo“; „Birżowyje Wiedomosti“ i redagując polską gazetę „Dziennik Petersburski“. Szybko zdobywa sobie doskonałe stanowisko w prasie stolicy. Jednocześnie nie porzuca beletrystyki, umieszczając swoje powieści i nowele w różnych tygodnikach i miesięcznikach. Na wszechrosyjskim konkursie literackim otrzymuje odznaczenie za powieść Przed obliczem Boga“.
W r. 1920 wybrał się w podróż ku granicy Mongolii. Przebył konno bez żadnych środków materialnych Azję Centralną, w czasie wojny chińsko-mongolskiej i krwawej epopei barona Ungern-Sternberga.
Chorobliwa fantazja, żądza krwi i sławy, rzuciły Ungerna, oficera pułku kozackiego, na rubieże Wschodu. Gdziekolwiek przeszła jego noga, wszędzie lała się krew, paliły się wioski i miasteczka. Spotkanie z tym awanturnikiem miało dla Ossendowskiego poważne następstwa. Pewnego razu baron Ungern zaprowadził go do klasztoru buddyjskiego w Narabanczi-Kure, w którym stary kapłan buddyjski wróżył wybranym. Ungernowi przepowiedział wróżbita, że zginie śmiercią gwałtowną, Ossendowskiemu zaś, że nie umrze, dopóki Ungern nie przypomni mu, że nadszedł czas jego śmierci.
W następnym roku Ossendowski podróżuje po Chinach, Japonii i Stanach Zjednoczonych.
W kwietniu 1922 r. przybywa do Polski, gdzie w wyższych zakładach naukowych w Warszawie (Wyższa Szkoła Wojskowa, Akademia Handlowa), wykłada geografię polityczną.
W dalszym ciągu Ossendowski odbywa podróże po Hiszpanii, Afryce Północnej i Centralnej. Owocem tych podróży są liczne książki, tłumaczone również na kilka języków.
Ostatnia wojna zastała Ossendowskiego w Warszawie. W tym czasie świetny ten pisarz, mimo nadwątlonego zdrowia i szarpiących nerwy przejść, przygotowuje do druku dalsze książki, m. i. niniejsze opowiadanie pt. „Wacek i jego pies.“
Znajomy lekarz zwraca mu uwagę na lichy stan zdrowia i konieczność wypoczynku.
— Możesz się nie fatygować doktorze — przerwał Ossendowski — cała medycyna jest bezsilna w moim wypadku.
— Jak pan to rozumie?
— Słuchaj. Ja wierzę święcie w to, co usłyszałem od starego wróżbity w Narabanczi-Kure. A gdzież tu oczekiwać na znak od Ungerna? Już pewnie po nim i ślad zaginął.
Nadszedł rok 1944. W powstaniu spłonęła stolica, a część ludności musiała szukać przytułku w okolicy. Ossendowski znalazł się w Żółwinie, w gościnnym domu p. p. Witczaków.
W styczniu 1945 r. pewnego wieczoru mieszkańcy domu, w którym mieszkał Ossendowski, zostali zaalarmowani wiadomością, że jakiś młody oficer niemiecki pyta się o Ossendowskiego. Gospodarz domu wyszedł z pokoju. W hallu na jego widok podniósł się z ławy młody oficer niemiecki.
— Jestem porucznik baron Ungern von Sternberg — przedstawił się Niemiec. — Chciałbym zobaczyć się z prof. Ossendowskim. Szukam go już od miesiąca.
— Czy pan zna profesora Ossendowskiego? — pyta gospodarz.
— Osobiście nie. Znam go jednak z jego książek, w których opisał mojego stryja, barona Romana Ungerna von Sternberg.
Zaprowadzony do pokoju chorego, spędził u niego kilka godzin. Nazajutrz Ossendowski umiera nagle, zabierając z sobą tajemnicę ostatniej rozmowy z młodym Ungernem.

Dziwnie się składa, że ostatnia książka wielkiego pisarza, a zarazem entuzjastycznego przyjaciela młodzieży, jej właśnie jest poświęcona. Ogłaszając więc drukiem tę książkę, Wydawnictwo nasze pragnie się przysłużyć młodzieży polskiej a zarazem uczcić imię świetnego pisarza i podróżnika.

Wydawnictwo
Seminarium Zagranicznego.


Rozdział pierwszy


Młody wilczek zaczaił się za pniem omszałej sosny. Złamała ją niegdyś burza.
Wilczek przycisnął się do ziemi.
Nadstawiał uszu i poruszał chrapami.
Skądś, z daleka jeszcze dobiegał go głuchy skowyt. Wilczek posłyszał w tym skowycie wołanie:
— War... War... War...
Tak wołała na niego matka-wilczyca, bracia, siostry i ojciec stary, zawsze czymś zatroskany basior.
Ale teraz Warem był tylko dla matki.
Ojciec z rodzeństwem Wara przed miesiącem wyszli z legowiska na bagnie i nie powrócili.
Była wtedy jasna noc księżycowa.
War porywał się iść z ojcem.
Matka jednak zatrzymała go.
Zapewne uważała, iż był mały jeszcze i słaby. Pozostał więc na bagnisku i nadsłuchiwał. Wilcza zgraja szła bez szmeru.
Przekradała się ostrożnie przez haszcze wiklin i ścianę suchych trzcin.
Wilki sunęły, jak gdyby nie dotykając ziemi.
Raz czy dwa tylko War uchwycił lekki trzask suchej gałązki. I więcej — nie.
Stary basior-ojciec prowadził rodzinkę po zdobycz.
Od rana już zwęszył padlinę.
Wiatr zanosił ku bagnu powiew z wąwozu.
Z tego co dobiegał aż do skraju puszczy.
Powiew ten miał pełno różnych zapachów.
Jeden z nich przekonał basiora, że w wąwozie leży zdechły koń.
Długo słuchał zasmucony wilczek i nagle drgnął.
Ze skraju bajorzyska umknął czym prędzej w największy gąszcz sitowia.
Przycisnął się do matki z przestrachu.
Spojrzał na nią i jeszcze bardziej się przeraził.
Stała nieruchoma, wyprostowana, mrużyła żółte, świecące się ślepie i ukazywała długie, lekko zakrzywione kły.
Słuchała długo.
Raz jeszcze dobiegły odgłosy, które przeraziły Wara.
Były jak krótkie uderzenia pioruna.
Chociaż nie miały tej siły, lecz przerażały bardziej niż piorun.
Stara wilczyca wiedziała, że były to strzały.
Ludzie usiłowali zabić tych, których umiłowało jej wilcze serce.
Czekała trwożnie do północy powrotu basiora i młodych.
Kiedy zrozumiała, że już nigdy nie powrócą, podniosła łeb, wyprężyła szyję i wyć poczęła.
Mrużąc ślepie, które niby czerwone iskry zapalały się i gasły w mroku, wyła długo.
Wyrażała tym swój ból, łzy i rozpacz.
Od tej nocy matka wołała na niego — War!
I teraz czający się za sosną wilczek w skowycie wilczym posłyszał chrapliwe wołanie:
— War.. War... War...
Nie wiedział na razie co ma robić.
Pędzić do matki, czy być na ostrożności?
W tej właśnie chwili dobiegł go z lasu powiew wiatru.
Zaszumiały i rozkiwały się świerki.
Poruszyły i zgrzytnęły suche badyle i gałązki krzaków.
War pochwycił natychmiast zapach zwierza.
Nigdy go nie widział. Za to jadł jego mięso. Niedawno przyniósł spory jego ochłap stary basior z łowów. Dobre było! Może najlepsze z tego, co kiedykolwiek jadł.
Teraz zwierz, mający takie dobre mięso, zbliżał się szybko w jego stronę.
War domyślił się, że matka goni zwierzę i woła do pomocy sobie syna.
Wilczek wytknął głowę ponad leżącą kłodę i patrzał.
Wkrótce ujrzał piękne zwierzę. Miało ciemno brunatne futro na grzbiecie, białe — na brzuchu i nogach. Szerokie, łopaciaste rogi kołysały się nad potężnym łbem. Z pyska spadały płaty biafej piany. Spod ostrych racic wylatywały grudki śniegu i mchu.
War nie wiedział, że był to łoś — potężny mieszkaniec puszczy. Odważał się on walczyć nawet z niedźwiedziem.
Pędził wprost na kryjówkę Wara.
Wilczek podczołgał się do końca kłody i sprężył się do skoku.
Mały, zuchwały drapieżnik postanowił napaść na łosia.
Na długie namyślanie się nie miał czasu.
Widział już przed sobą, rozdęte chrapy i duże, gorejące oczy łosia. Słyszał coraz bliższy już skowyt wilczycy i tupot wielu kopyt.
W głowie Wara mignęła myśl, że matka wytropiła i goni całe stado łosi.
War skoczył naprzód. Wpatrywał się w grubą szyję zwierza. Schwycić łosia za gardło, zdusić i zatrzymać aż nadąży wilczyca!
Kiedy był już w skoku, coś uderzyło go w kilku naraz miejscach, a porwany rogami, wyleciał wysoko w powietrze. War zaskowyczał cienko i żałośnie.
Szarpnął się i... obudził. Był zdumiony.
Nie ujrzał nic z tego, co widział przed chwilą.
Nie było puszczy i ośnieżonej, mchem okrytej kłody, ani łosia, ani skowytu i poszczekiwań matki — wilczycy, ani jego samego — młodego wilczka — Wara.


Rozdział drugi
MIKUŚ I WACEK


Zamiast tego zobaczył siebie — kundla-przybłędę, z kłakami na grzbiecie i w ogonie, i z łysiną na lewym boku.
Stał wśród krzaków wierzbowych nad zamarzniętą, rzeczką.
Nieraz biegał tam, żeby wyspać się spokojnie.
Dziś wyśledzili go w jego kryjówce chłopcy wiejscy.
Ciskali w niego kamykami, a dwóch starszych skoczyło ku niemu z widłami.
Kundel nie czekał aż go uderzą.
Podwinął ogon i popędził przed siebie.
Od czasu do czasu oglądał się, marszczył pysk i pokazywał białe, mocne kły.
Odbiegł daleko od krzaków nad rzeką.
Przez złamane ogrodzenie wpadł na cmentarz i ukrył się za pagórkiem wykopanego niedawno piasku.
Zwierzęta nie odróżniają snów od jawy.
Toteż kundelek nie mógł zrozumieć, jak się to stało, że nie jest już Warem, nie słyszy głosu matki i że nic wokół nie przypomina mu puszczy. Na szczęście dla niego natychmiast zapomniał o wszystkim.
Gdyby bowiem nie zapomniał, smuciłby się i, żałowałby czasów, kiedy jego pradziadkowie nie byli jeszcze oswojonymi psami, żyli na wolności — na stepach, w kniejach i na bagnach, jak żyją i teraz jeszcze dzikie, drapieżne wilki.
To co było niegdyś, strasznie dawno, odezwała się nagle w głowie i krwi pieska — przybłędy.
Odezwało się i zgasło.
Kundelek począł się rozglądać dokoła.
Na cmentarzu cicho było.
Tu i ówdzie zgrzytały suche badyle, poruszane wiatrem.
Dzwoniły żelazne wieńce na krzyżach.
Krakały wrony.
Piesek nagle sapnął i jął węszyć.
Wytknął łeb spoza pagórka i rozejrzał się.
Niedaleko od siebie spostrzegł małego chłopaka.
Siedział skulony przy świeżo usypanym żółtym kopczyku na grobie. Chłopak modlił się i płakał cicho.
Nieufny i zły zawsze kundel poruszył nagle kitą i ostrożnie poszedł ku niemu.
Stanął przed chłopakiem, łeb przekręcił na bok i przyglądał mu się uważnie.
Nie lubił chłopców.
Ciskali za nim kamieniami, gonili krzycząc i gwiżdżąc, szczuli psami.
Ani jeden nie rzucił mu kawałka chleba.
Zresztą nikt w wiosce nie troszczył się o niego.
Zdechłby z głodu, gdyby nie umiał tropić zajęcy i żeby czasami nie kradł.
Za to znów wszyscy go nienawidzili i odgrażali się, że go zabiją.
Trudno jednak było zdybać kundelka.
Zjawiał się nagle, porywał kurę, kaczkę lub bochenek chleba i — zwiewał.
Potem na kilka dni znikał bez śladu.
Obawiał się i wystrzegał ludzi.
Psów za to największych i najsilniejszych nie bał się wcale.
Nie odważały się nigdy napaść go i poszarpać mu skórę.
Chłopak siedzący przy grobie podniósł głowę.
Spostrzegł psa.
Poznał go od razu.
Nie raz widział, jak go ścigały chłopaki.
Przypomniał sobie, że nazywano pieska „Mikusiem“.
Pierwszy raz jednak widział go zupełnie z bliska.
Kundelek miał płową sierść i tylko na karku rosły mu długie, ciemne włosy.
Ludzie ten gatunek psów nazywają „wilkami“.
Głowę miał szeroką i płaską; oczy jasno-żółte, dzikie, biegające; pysk zły i krótki.
Tak wyglądali niegdyś stary basior i wilczyca — rodzice Wara.
Do nich znów, kubek w kubek, podobny był kundelek Mikuś.
Chłopak wyciągnął do niego rękę i zawołał cicho:
— Mikuś! Mikuś, chodź! Tyś — sierota, ja też nikogo już nie mam na świecie...
Pochylił głowę nad żółtą mogiłką i z płaczem jęknął:
— Matulo! Matulo!
Kundelek podszedł do chłopaka zupełnie blisko, powęszył i zajrzał mu w oczy. Tuląc uszy i lekko merdając kitą, położył mu łeb na ramieniu.
Już się go nie bał. Coś zmusiło kundelka zbliżyć się do chłopaka.
Podszedł więc i pozostał przy nim.
Wydawał się obojętnym i nieufnym, ale tam, na cmentarzu oddał mu wierne serce.
Gotów był oddać za nieznajomego chłopaka nawet własne życie.
Miałby odwagę walczyć z całym światem o jedynego na ziemi przyjaciela.
Tak od razu polubił Wacka Wężyka bezpański kundelek Mikuś.
Za co — tego na razie sam nie wiedział.
Zresztą nie namyślał się nad tym.
Polubił od razu i pozostał wierny mu na całe już życie.


Rozdział trzeci
MIKUŚ POKAZUJE KŁY — WACEK — SERCE


Z cmentarza powracali do wsi razem.
Mikuś szedł tuż przy nodze Wacka.
Chwilami nawet ocierał się o nią. Miał opuszczony jak zawsze ogon i rozglądał się podejrzliwie i nieprzychylnie.
Wiedział przecież, że we wsi miał samych wrogów.
Najchętniej umknąłby w krzaki.
Lecz chłopak szedł wprost do wsi.
Kundelek już za nic w świecie nie pozostawiłby go samego. Myślał, że inni chłopcy poczną natychmiast ciskać w Wacka kamieniami albo opadną go z kijami w ręku. Przecież tacy okrutni byli zawsze dla niego — bezpańskiego pieska. Musiał go bronić. Choć bał się wsi, szedł jednak przy nim.
Minęli pierwsze chaty.
Kiedy doszli do nowego, krytego zieloną blachą domu, podbiegli do Wacka dwaj chłopcy — Kostek i Maciek. Byli to synowie sołtysa.
Krzyczeli:
— Gdzieś ty zdybał tego złodziejaszka? Dziś u Bartłomiejowej kurę skradł... Dawaj go tu!
— Nie dam! — odparł Wacek. — On nie winien! Nikt go nie karmi, to i kradnie z głodu. Zobaczycie, że teraz, kiedy jest ze mną, nie będzie nikomu szkodził.
Chłopcy jednak nie chcieli słuchać Wacka.
Kostek porwał opartą o płot kłonicę, Maciek schwycił tęgi drąg.
Biegli już ku Wackowi, lecz ani on, ani Mikuś nie czekali już.
Wacek skoczył naprzód i zręcznie podstawił Kostkowi nogę. Chłopiec z krzykiem rozciągnął się jak długi i natychmiast wypuścił z rąk kłonicę.
Wacek podniósł ją.
Kundelek, widząc zaczynającą się bójkę, warcząc popędził ku Maćkowi.
Pokazywał kły i błyskał ślepiami. Widok jego przeraził Maćka. Chłopiec darł się na całą wieś i uciekał.
Mikuś w dwa skoki dogonił go i jednym szarpnięciem oberwał mu połę z kożuszka.
Wrzaski obu chłopców zwabiły innych. Zewsząd zbiegło się ciekawe bractwo, by zobaczyć, co się dzieje przed nowym domem sołtysa.
Nad leżącym Kostkiem stał Wacek z kłonicą i przemawiał do niego poważnie:
— Co wam złego wyrządził Mikuś? Kiedy wam lis, tchórz czy kuna zabierają kury i kaczki, przywiązujecie na noc przy kurnikach Mikusia. Macie wtedy spokój czy nie macie? No — macie? Kiedy cyganie wałęsają się po drogach i tabor zakładają w lesie, kogo biorą do pomocy pastuszkowie? Mikusia! Kundelek strzeże wasze kury, kaczki, konie, krowy i owce i pracuje dla was... A za to, co on ma od was? Nic! Który z gospodarzy nakarmił kiedykolwiek tego biednego szczeniaka? Tylko słuchać — Mikuś-łobuz, Mikuś-złodziejaszek! Bij kundla! Huzia na niego! Jeżeli uda mu się zdybać coś w polu czy lesie, to nigdy nie ukradnie. Ale co ma robić kundel kiedy jest głodny? Nie jest przecież człowiekiem i nie wie, że brać cudze to grzech, a więc bierze, żeby nie zmarnieć z głodu. Tymczasem wy tu wszyscy wnet w krzyk: „Mikuś — złodziej, bij go!“
Kostek nic nie mówiąc zerwał się nagle. Wyszarpnął kłonicę z rąk pouczającego go Wacka i uderzył go.
Po chwili jednak kłonica leżała już na ziemi.
Kostek z wrzaskiem uciekał do zagrody. Nikt nie spostrzegł, jak skradł się do niego Mikuś i wszczepił mu się kłami w nogawicę porciąt.
Kostek darł się w niebogłosy.
— Oj rety, nogę mi odgryzie!
Biegł ku domowi, wlokąc za sobą kundelka, uczepionego w jego ubranie.
Na krzyki chłopca wypadła z domu Sołtysowa.
Zobaczywszy co się święci, zawołała:
— Ano, chłopaki, odpędźcież tę podłą sobakę!
Gromadka przyglądających się chłopców nie ruszyła jednak z miejsca.
Jedni obawiali się kundelka o tak strasznie świecących się ślepiach, innych powstrzymywały słowa, wypowiedziane przez Wacka.
Wreszcie jeden z chłopaków — Jurek, mruknął:
— Co prawda, to — prawda! Nikt kundla nie karmi, to czego ma się oglądać: swoje czy cudze...
Inny znów — Bronek, przymilnie uśmiechając się do Sołtysowej zawołał:
— To, proszę pani, Wacek Wężyk — wysiedleniec, Kostka kundlem poszczuł!
— Wiadomo — przybłęda, człowiek czy pies, do obcych ludzi serca nigdy nie ma! — odkrzyknęła zirytowana już Sołtysowa.
Wacek zapłakał nagle.
Przezwisko „przybłęda“ zabolało go.
Zdawało mu się, że ktoś słowem tym uderzył go po twarzy.
Czuł straszną krzywdę, wyrządzoną mu niesłusznie.
Wycierając łzy rękawem postąpił kilka kroków ku Sołtysowej zagrodzie.
Chciał coś powiedzieć — lecz wyprzedził go Jurek.
Stanowczym krokiem podszedł do Sołtysowej i jął mówić marszcząc czoło:
— Nie dobrze to powiedziałyście, pani Sołtysowo! Oj — nie dobrze! Ksiądz na spowiedzi nie pochwali Was za to...
— Ach ty, smyku! Śmiesz uczyć mnie?! krzyknęła oburzona kobieta.
— Jeśli ktoś robi źle — zawsze trzeba mu o tym powiedzieć. Tak uczy nas w szkole mój ojciec. Prawdę należy każdemu śmiało w oczy mówić — ciągnął spokojnie, choć surowym głosem chłopak.
— Czekaj-no! Powiem twemu ojcu, aby ci skórę wyłoił! — coraz bardziej zagniewana odparła Sołtysowa.
— Jurek, jak śmiesz tak mówić?! Przecież pani Sołtysowa wie wszystko lepiej od ciebie! — kręcąc się koło oburzonej kobiety i zaglądając jej do oczu, wtrącił Bronek.
Jurek nawet nie spojrzał na niego i już usta otworzył, żeby jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej chwili drżącym głosem przemówił Wacek:
— Kiedy nas tu przesiedlono, a Matula wszystkich na wsi obszywała, każdemu doradzała, opiekowała się chorymi, bo i przy pani trzy dni siedziała, kiedy miałyście... widziałem, że pani ją za to po rękach całowała — to nie mówiłyście o nas — przybłędy? Dlaczego teraz, kiiedy pozostałem sam na świecie, krzywdzicie mnie?
— U gospodarza, gdzie mieszka, robi wszystko, co mu każą... pracuje na chleb — wtrącił Jurek.
Chłopcy nie słyszeli, co mówili Wacek i Jurek, bo z zaciekawieniem przyglądali się tymczasem Mikusiowi.
Kundelek dopiero przed bramą Sołtysowej puścił nogawicę Kostka. Cały najeżony, z wyszczerzonymi zębami i ogniem w ślepiach podszedł do Wacka i stanął pomiędzy nim a Sołtysową. Wszyscy zrozumieli, że piesek gotów jest do obrony Wacka. Zrozumiała to i Sołtysowa.
Nic więcej nie mówiąc, zła na samą siebie, wepchnęła synów do sieni i wszedłszy za nimi, z hałasem zatrzasnęła drzwi.
Wtedy dopiero Jurek podszedł do Bronka i mruknął groźnie:
— Merdałeś ogonem przed Sołtysową jak pies!
— Ty sam — pies! — odpalił chłopak.
Jurek skoczył ku niemu i zaczęła się bójka.
Inni natychmiast wzięli w niej udział.
Jedni byli po stronie nauczycielskiego syna — Jurka, drudzy stanęli przy Bronku, przyjacielu sołtysowych synów.
Powstała wrzawa i zgiełk.
To widząc, Wacek szybkim krokiem poszedł dalej. Przy nim dreptał Mikuś i chwilami powarkiwał. Oglądał się co chwila.
Myślał zapewne, że dobrze byłoby rzucić się teraz w tłum szamocących się chłopców i pomścić swoje krzywdy.
Przecież byli to jego zaklęci wrogowie.
Oni to rzucali w niego kamieniami i kijami, gonili, ledwie gdziekolwiek się pokazał, i szczuli psami.
Oni to wtedy, gdy uwiązany do płotu strzegł kurnika przed lisem, oblali mu bok wrzątkiem.
Dotychczas ma tam łysinę i czerwoną bliznę.
Teraz mógłby odpłacić się za wszystko.
Tak myśląc, jeżył kudły na karku, marszczył pysk i pokazywał duże, białe, ostre kły — zupełnie takie same, jakie kiedyś miał wilczek War.



Rozdział czwarty
MIKUŚ STAJE SIĘ GRZECZNYM


Kiedy Wacek wszedł na podwórko zagrody, gdzie, po wysiedleniu z Poznania, zamieszkał z matką, nikt go nie spostrzegł.
Gospodarz — Maciej Siwik — pojechał tego dnia do miasteczka.
Pani Siwikowej też nie było w domu.
Chłopcy od rana pracowali na szosie, którą naprawiano.
W domu pozostała tylko Cesia — 14-letnia dziewczynka.
Siedziała przy maszynie i szyła. Turkot jej zagłuszył kroki Wacka.
Zresztą Cesia była trochę głucha po szkarlatynie.
Nikt więc nie wiedział, kiedy Wacek przyszedł do izdebki na poddaszu.
Za nim bez szmeru wśliznął się tam Mikuś i w jednej chwili wlazł pod łóżko.
Nad łóżkiem wisiał obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej i świeca gromniczna.
Matula, kiedy konała, to zaciskała ją zimnymi palcami. Siwikowa wyjęła ją zmarłej z ręki i umieściła pod obrazkiem. Na ścianie wisiały suknia i płaszcz matuli. Pod szafą stały jej trzewiki.
Wacek spostrzegł szklankę na stole. Pozostało w niej trochę mleka, które piła umierająca.
Żałosny jęk wyrwał się z piersi Wacka.
Zaniepokoiło to Mikusia.
Podczołgał się bliżej i wyjrzał spod łóżka.
Chłopak stał pod oknem i płakał.
Kundelek czuł, że Wackowi jest źle na świecie. Wygramolił się więc zupełnie i podszedł do niego. Chłopak stał nieruchomy z opuszczonymi rękami. Mikuś ostrożnie liznął go w dłoń.
Wacek drgnął i popatrzył na pieska.
Uśmiechnął się do niego przez łzy.
Poczuł ulgę, że nie jest sam i że ma przyjaciela.
Kundelek merdnął puszystą kitą i znowu jął się wciskać pod łóżko.
W tej samej chwili z dołu rozległo się wołanie Siwikowej:
— Wacuś! Wacuniu! Chodź tu!
Chłopiec otarł łzy z policzków i pośpieszył ku drzwiom.
Nie spostrzegł, że za nim krok w krok szedł Mikuś. Piesek węszył niespokojnie i na wszelki wypadek jeżył sierść na karku.
Siwikowa, stojąc jeszcze w kożuszku, mówiła:
— Chodź, mały! Musisz coś zjeść, bo od pogrzebu nic w ustach nie miałeś... Ceśka zaraz odgrzeje dla ciebie kapuśniak...
— Kiedy mi się nie chce — smętnym głosem odparł Wacek.
Chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz w tej chwili Mikuś przyczajony pod stołem trącił go w rękę zimnym, mokrym nosem.
Zapewne domyślił się, że jest mowa o jedzeniu. Zdawało się upominał przyjaciela:
— Nie wymawiaj się! Jesteśmy wszakże obaj głodni!...
Wtedy właśnie zobaczyła kundelka Siwikowa i klasnęła w dłonie, wołając:
— Pies?! Skąd się on tu wziął?
Stojąca przy piecu Cesia podparła się w boki i krzyknęła:
— Toż to ten złodziej — Mikuś! Fora ze dwora!
To powiedziawszy, machnęła w jego stronę ręcznikiem.
Mikusiowi to się nie podobało. Wyszedł na środek izby, otworzył pysk i warczał coraz głośniej.
— Cicho, Mikuś! — upomniał pieska Wacek.
Nikt nie tresował bezpańskiego wilczka.
Mikuś jednak posłuchał z pierwszego słowa.
Zerknął tylko na Wacka, zamknął pysk, stulił uszy i powrócił pod stół.
Chłopak podszedł do Siwikowej i pocałował ją w rękę.
— Pani Tereso! — prosił. Niech pani nie wypędza Mikusia! My obaj dobrze się odwdzięczymy za to. Lisy porywają kury we wsi... Jacyś źli ludzie uprowadzili dwa wieprzaki Luzakom i cielaka — Białkom... Jeżeli Mikuś będzie strzegł waszej zagrody — nic nie przepadnie! To cięty i czujny, piesek! Prawdziwy wilk! Przecież macie go czym nakarmić, żeby wam nie robił szkody. Wtedy możecie spać spokojnie... Ustrzeże on zagrodę...
Siwikowa uśmiechnęła się i kiwała głową, słuchając Wacka.
— Cóżeś, chłopaku, znalazł w tym kundlu? — spytała wreszcie.
Wacek westchnął i odpowiedział smutnym głosem:
— Byłem na cmentarzu na grobie matuli... Mikuś przyszedł i pocieszał mnie...
Siwikowej ścisnęło się serce.
Pomyślawszy chwilę, powiedziała:
— Niech-no Maciej ino wróci, to coś tam uradzimy.
Ceśka jednak upierała się jeszcze.
— Taki brzydki, zły kundel wszystkich w domu pogryzie! — wołała.
— Nie bój się go, Cesiu — uspokoił ją Wacek — i gwizdnął cicho.
Mikuś wysunął łeb spod stołu.
Chłopak wziął go za kark i podprowadził do dziewczynki.
— Widzisz, Mikusiu — pouczał go — to jest Cesia, dobra Cesia. Masz być dla niej zawsze grzeczny i ani warknij!
Siwikowa i Cesia ze zdumieniem przyglądały się kundelkowi.
Mikuś jak gdyby zrozumiał wszystko, bo otarł się łbem o kolano dziewczynki i dwa razy merdnął kitą.
— Mikuś! — nieśmiałym głosem zawołała do niego Cesia. — Mikuś — grzeczny, to dostanie kromkę chleba.
Podała mu kawałek czerstwego chleba. Piesek ostrożnie wziął go z jej rąk i ukrył się pod stołem.
Po chwili wszyscy posłyszeli trzask rozgryzanego chleba i sapanie zadowolonego Mikusia.
— Patrzcie-no, ludzie, jaki to mądrala! — nie mogła wyjść z podziwu Cesia.
Wacek uśmiechnął się radośnie.
Był już przekonany, że obronił swego przyjaciela.
I tak się też stało.
Maciej po powrocie do domu długo rozmawiał z żoną, a potem kazał Wackowi pokazać mu Mikusia.
Siwik obejrzał go dokładnie, zajrzał mu nawet do pyska.
— Ma czarne podniebienie — to znaczy, że jest cięty i zły. Takie to najlepsze są! Ale patrzcie-no! Toż to szczeniak jeszcze, a jakie ma duże i mocne kły — prawdziwe wilcze! Takiego psa inne za nic nie ruszą.
— To prawda! — ucieszył się Wacek. — Sam widziałem, że niech tylko Mikuś pokaże kły, wszystkie psy uciekają. Ale dlaczego tak jest?
— Bo to widzisz, Wacku, kiedy taki pies ugryzie, to rana nie chce się prędko goić i boli długo — objaśnił go gospodarz. — Takiego psa mieli kiedyś Kosowie na swojej pasiece. Stary pszczelarz chwalił się, że jego „Baś“ ma „wilcze kły“, a żaden pies i wilk nawet nigdy go nie tkną.
Wacek wziął się wkrótce do roboty.
Musiał narąbać szczap do pieca.
Mikuś chodził krok w krok za nim i nie odstępował go ani na chwilę. Noc spędzili razem w izdebce. Wacek na łóżku, Mikuś — na szmacie koło pieca.
Nazajutrz Maciej miał sporządzić mu budę ze starej skrzynki.



Rozdział piąty
MIKUŚ POLUJE


Nazajutrz rano Siwikowa posłała Wacka do miasteczka.
Chłopak niósł dwie duże blaszanki pełne mleka, przerzucone przez ramię.
W ręku miał spore zawiniątko z chlebem i serem. Gospodyni poleciła mu odnaleźć synów, pracujących na szosie.
— Oddasz im chleb i ser, a także tę butelkę z mlekiem — pouczała, wkładając mu ją do kieszeni kurtki.
Wacek prawie codziennie nosił śniadanie dla młodych Siwików ii wiedział, gdzie należy ich szukać.
Partia naprawiająca szosę zmieniła miejsce, gdyż roboty prowadzono coraz gdzie indziej.
Wacek wyszedł na polną drogę i skierował się w stronę lasu.
Wkrótce dogonił go zdyszany i ucieszony na jego widok Mikuś.
Merdał kitą i raz nawet podskoczył, by liznąć przyjaciela w nos.
Tego dnia od rana mróz tężał, a zimny wiatr podnosił białą kurzawę i zgrzytał badylami na ścierniskach.
Wacek, przygarbiony pod ciężarem baniek z mlekiem, szedł szybko. Kiedy dotarł do małego zagajnika, wszedł do gąszcza i zrzucił z ramienia ciężar. Chciał wypocząć trochę. Bolało go ramię, a rzemień, na którym wisiały blaszanki, wcinał mu się w ciało. Mikuś przyglądał się chłopakowi z uwagą, a widząc, że Wacek usiadł na pieńku, parsknął nagle i począł krążyć wśród drzew.
Po chwili szczeknął jeden tylko raz.
Wacek posłyszał natychmiast głuchy tupot nóg i częstsze już poszczekiwania pędzącego gdzieś kundla.
Zerwał się z pieńka i wyszedł z gąszcza. Spostrzegł biegnącego zająca.
Wkrótce spomiędzy drzew wypadł za nim Mikuś. Mknął całym pędem.
Chłopak zdziwił się.
Psy nigdy nie biegają tak, jak pędził Mikuś.
Kundelek, prawie płaszcząc się przy ziemi, sadził dużymi skokami, wlokąc po śniegu opuszczoną kitę.
Wacek nie wiedział, że tak właśnie ścigają zdobycz dzikie wilki.
Mikuś zabiegł szarakowi drogę z boku i zmusił go zawrócić do zagajnika.
Mknął teraz jeszcze szybciej, pozostawiając za sobą biały obłok śniegu.
Zając był już przy pierwszych drzewkach, gdy Mikuś uczynił nagle ogromny skok.
Szarak mając przed sobą zwarty gąszcz, skoczył, żeby przesadzić pierwsze haszcze.
Nie udało mu się to jednak.
Opadł na śnieg i zatrzymał się na jedno okamgnienie.
W tej samej chwili nadążył pies.
W powietrzu mignęło podrzucone wysoko ciało zająca.
Zakotłowało się pod sosenkami i — biała kurzawa śnieżna natychmiast ukryła wszystko.
Gdy śnieg opadł, Wacek zobaczył Mikusia. Pies trzymał nieżywego już szaraka za kark i wlókł go za sobą.
Wkrótce znikł w gąszczu.
— No, teraz to nieprędko zjawi się! — uśmiechnął się do siebie chłopak. — Dogoni mnie dopiero, kiedy zje zająca.
Zarzuciwszy bańki na ramię i zabrawszy pakunek z śniadaniem dla Siwików, Wacek wyszedł znowu na drogę.
Ledwie jednak ruszył nią, z zagajnika natychmiast wynurzył się Mikuś. Wysoko zadarłszy głowę, niósł w pysku swoją zdobycz.
Stanął przed chłopcem i położył przed nim na śniegu zająca.
Patrzał mu przy tym w oczy i raz po raz merdnął kitą.
Wacek zrozumiał, że kundelek oddaje mu swoją zdobycz.
Pogłaskał więc Mikusia po grzbiecie i umieścił zająca pomiędzy bańkami.
Szli dalej.
Mikuś krążył i węszył dokoła.
Przystawał czasami, uważnie obwąchiwał, badał ślady na śniegu.
Były tam ślady zajęcy, lisa, łasicy, ale najwięcej — kuropatw, szukających po ścierniskach pożywienia.
Jedno stadko ich z furkotem i krzykiem zerwało się z miedzy.
Mikuś aż drgnął, stanął, uniósł głowę wysoko i parsknął.
— Ależ z takiego kundelka mógłby być dobry pies myśliwski — pomyślał Wacek.
Pamiętał dobrze panów, polujących z wyżłami koło wsi, gdzie Wacek mieszkał z tatusiem i matulą w swojej zagrodzie.


Rozdział szósty
KRZYWDY WACKA


Przypomniał sobie chłopak jeden straszny dzień. Żołnierze weszli do ich domu i zaczęli zabierać wszystko.
Matula płakała gorzko, ale tatuś schwycił siekierę i chciał bronić swego domu i mienia.
Wtedy żołnierze rzucili się na niego, wyrwali mu siekierę z rąk, wywlekli na podwórko i zastrzelili.
Matula zawodziła rozpaczliwie. Wacek drżał ze strachu i zgrozy, ale milczał.
Żołnierze wypchnęli ich na drogę i kazali iść precz.
Wtedy to właśnie porzuciła Wężykowa z synkiem własny dom, gdzie niczego nie brakowało cichym, pracowitym i uczciwym ludziom.
Długo się potem tułali to tu, to tam, aż zabrnęli do tej wioski i tu pozostali.
Wacek przypomniał to sobie, a w sercu chłopaka wzbierać zaczęła nienawiść przeciwko mordercom ojca, sprawcom niedoli matuli i jego sieroctwa.
Twarz miał surową i smutną.
Zdawało mu się, że nie warto żyć na świecie, gdzie nazbierało się tyle krzywdy, grzechów i łez.
Nie wiedział sam, co ulżyłoby mu.
Czy lepiej wypłakać się, tak jak to zrobił wczoraj, czy też wykrzyknąć jakieś groźby i przekleństwa dla wrogów?
Poczuł nagle, że coś go potrąciło z siłą.
Zobaczył Mikusia.
Piesek oparł mu łapy na piersi, patrzał na niego dobrymi ślepiami i lizał mu policzki.
Wacek zrozumiał, że Mikuś wyczuł smutek jego i ból serdeczny i chce go pieszczotą swoją pocieszyć i uspokoić.
Wolną ręką objął kundelka i przycisnął twarz do jego szyi.
Zdumienie ogarnęło znowu chłopaka.
Nie umiał wytłumaczyć sobie, w jaki sposób ten prawie dziki i nieufny zawsze piesek potrafi wyczuć wszystko.
Wacek uspokoił się i poszedł dalej.
Mikuś nie odstępował go już.
Szedł przy nim, chwilami ocierał się o jego nogę.
Czasami zabiegał mu drogę i zaglądał do oczu, niby chciał się przekonać, czy nie ma w nich łez.
Wymachiwał przy tym ogonem i piszczał zabawnie.
Dopiero, kiedy Wacek zaczął się uśmiechać, Mikuś począł po dawnemu krążyć po polu.
Doszli wreszcie do lasu.
I tu znowu piesek zadziwił Wacka.
Mikuś szedł teraz zadzierając głowę wysoko i parskając głośno.
Kilka razy zatrzymywał się, podnosząc przednią łapę i wyprężając kitę.
Gorejącymi ślepiami jak gdyby wskazywał na coś Wackowi.
Chłopak przyjrzawszy się bacznie, spostrzegł to, co z ziemi zwęszył piesek.
Na wysokiej, dziuplastej sośnie dojrzał Wacek zaczajoną na gałęzi kunę.
W innym znów miejscu — ukryte śród igliwia dwie wiewiórki z szyszkami w łapkach. Na starej buczynie zobaczył całe stadko jemiołuszek, dalej — w gąszczu olszowym — parę kwiczołów.
Chłopak nie spostrzegł nawet, jak doszedł do szosy, gdzie z zasapaniem i zgrzytem toczyły się parowe walce i dymiły kotły ze smołą.
Odnalazłszy obu młodych Siwików, Wacek razem z nimi zjadł śniadanie i opowiadał im o polowaniu Mikusia na zająca.
— Przed wojną do takich polujących psów gajowi strzelali, no, ale teraz lepiej będzie, jeżeli my zjemy w niedzielę tego szaraka, niż miałby się on dostać naszym wrogom — ze śmiechem zauważył Piotr Siwik.
Każdy z nich podzielił się z Mikusiem śniadaniem.
Wacek pożegnał chłopców i ruszył w stronę miasta.



Rozdział siódmy
WACEK TRACI PRZYJACIELA


Gdy już podchodził do pierwszych zabudowań miasteczka, na szosę wjechało na rowerach dwóch żandarmów.
Obok nich biegły dwa policyjne psy:wilki, ułożone do tropienia i chwytania ściganych ludzi.
Zrównawszy się z Wackiem, żandarmi coś powiedzieli do siebie i poszczuli go swymi psami.
Policyjne wilki pomknęły ku chłopakowi, lecz ujrzawszy stojącego przed nim Mikusia, zaczęły natychmiast hamować swój pęd. Czyniły to tak gwałtownie, że aż zaryły się łapami w śniegu. Pospuszczały nagle ogony i bojaźliwie boczyły się na kundla, głucho warcząc.
Mikuś miał rzeczywiście groźny wygląd.
Stał mocno, wpierając silnie łapy w śnieg. Na karku utworzył mu się garb z wyprężonych mięśni i nastroszonej sierści. Błyskał zmrużonymi ślepiami. Marszcząc pysk, otwierał paszczę i ukazywał czarne dziąsła i ostre, zakrzywione kły. Coś przy tym bulgotało mu w gardle. Świszczący oddech wyrywał mu się z piersi.
Wiedział, że rozprawa będzie trudna, więc skupił wszystkie swoje siły i wściekłość przeciwko psom, które zamierzały napaść jego przyjaciela.
Wilki tymczasem, ślizgając się na skrzepłym śniegu, były już coraz bliżej Wacka.
Mikuś, nie czekając więcej, wystąpił do walki.
Runął na psy z rykiem.
Przebiegając koło nich zdążył szarpnąć jednego za szyję, tuż przy gardle, drugiemu rozpruł skórę na boku.
Wtedy stało się coś nie do uwierzenia.
Oba stare, doświadczone psy, podwinąwszy ogony i skomląc żałośnie, rzuciły się do ucieczki.
Nie słuchały już krzyków i gwizdków żandarmów i znikły wkrótce śród domków przedmieścia.
Żołnierze, oczom własnym nie wierząc, stali z otwartymi ustami, spoglądając na siebie w zdumieniu.
Wreszcie jeden z nich mruknął do Wacka:
— Przywołaj swego psa do nogi, bo jeżeli rzuci się na nas, zastrzelimy go.
To mówiąc wydobył pistolet z pochwy i zbliżył się do Wacka.
— Skąd masz tego psa?
— To mój pies — odparł chłopak po niemiecku.
— Dobry to wilk. Ja z niego zrobię takiego policjanta, że żaden mu nie dorówna — zawołał żandarm.
— Hans dobrze mówi — podtrzymał go kolega. — To też niby pies-wilk, lecz w nim więcej wilka niż psa. Rzadko to się zdarza... Ale skąd, szczeniaku, umiesz mówić po niemiecku?
Wacek nie patrząc na brutala, objaśnił go, że pochodzi z Poznańskiego, znad samej granicy Niemiec.
— Zabierzemy ci tego psa — oświadczył pierwszy żandarm.
Wacek wydał rozpaczliwy okrzyk i jął prosić, by nie pozbawiano go jedynego na świecie przyjaciela.
Żandarmi jednak słuchać go nie chcieli. Dali Wackowi rzemień z obrożą i kazali założyć ją Mikusiowi na szyję.
Wacek pod groźbą pistoletu z płaczem wykonał rozkaz. Myślał, że nowa, ciężka krzywda została mu uczyniona przez wrogów i że nie powinien on zapomnieć o tym, choćby żył sto lat.
— Upomnę się... upomnę o swoje! — powtarzał w duchu, rękoma ocierając zamarzające na mrozie łzy.
Na tę myśl krew uderzyła mu do głowy, a w oczach poczynały latać czerwone płatki.
Mikuś spróbował parę razy zerwać się ze smyczy.
Żandarm trzymał ją jednak mocno.
Kundelek zrozumiał, że nic nie wskóra, więc uspokoił się na razie.
Pobiegł obok roweru grabieżcy.
Tylko od czasu do czasu oglądał się za Wackiem.
A wtedy warczał głucho.
Smutny Wacek doniósł bańki z mlekiem do spółdzielni, otrzymał pieniądze i załatwił polecone mu sprawunki.
W godzinę potem powracał już do domu.
Myślał o Mikusiu, żandarmach i swoich krzywdach.
Zaciskał zęby tak mocno, że aż mu chrzęściły.
Na śniegu rozejrzał dwie koleiny po rowerach, a obok ślady łap Mikusia.
Kiedy wszedł na drogę polną — ślady te się urwały.
W domu oddał Siwikowej zająca i opowiedział o tym, co go spotkało.
— Masz tobie! — zawołała kobieta. — Dopiero zmartwi się Maciej! Taką ładną zbudował dla psa budę.
Wacek nie mógł już powstrzymać łez.
Rozpłakał się na głos.
Uspokoił go dopiero Maciej.
Gdy żona opowiedziała mu, co się Wackowi przydarzyło, nachmurzył czoło i mruknął ponuro:
— Nie płakać, ino zapamiętać wszystko należy!
Chłopak od razu przestał płakać i znowu zacisnął zęby i pięści.
Po chwili milczenia Siwik zapytał nagle:
— Czy smyczą na pewno była rzemienna?
— Tak! Przecież trzymałem ją w ręku... — odpowiedział Wacek, smutnie kiwając głową.
— No, tedy zobaczymy jeszcze... — mruknął Maciej podchodząc do okna.
Wacek nie zwrócił uwagi na te słowa gospodarza.
Myślał o Mikusiu i żandarmach, a smutek przechodził w nienawiść i pragnienie odwetu.
— Nie zapomnę i nie wybaczę... — szeptał do siebie słysząc, jak głośno kołacze mu serce w piersi.



Rozdział ósmy
NOC NIESPODZIANEK


Tego wieczora Wacek sam powrócił do swej izdebki na poddaszu. Poczciwa Cesia sprzątnęła tam wszystko i napaliła w piecu.
Zacisznie było w izdebce Wacka i ciepło.
Czuł się jednak smutnym i miał ciężar na sercu.
Do pokoiku zaglądał blady księżyc.
Biała smuga jego promienia sunęła po deskach podłogi, oświetlała ciemne oblicze Częstochowskiej i zapalała iskierki na cienkiej, złoconej ramie świętego obrazka.
Wacek usiadł na łóżku i zwiesił głowę.
Bolało go ramię od ciężkich baniek i nogi od długiego chodzenia.
Ukląkł i zaczął się modlić za matulę i ojca, a następnie prosił Boga i Chrystusa o opiekę nad sobą i pocieszenie w jego doli sierocej.
Ledwie położył się i głową dotknął poduszki, usnął natychmiast.
Spał jednak nie długo.
Coś go obudziło i w jednej chwili odpędziło sen.
Z dołu dobiegł brzęk garnków i rondli.
Siwikowa i Cesia krzątały się jeszcze po kuchni.
Wacek podchwytywał cichy, basowy głos Macieja, czytającego na głos gazetę, czy książkę.
Wacek rozumiał, że wszakże nie to wyrwało go ze snu.
Nadsłuchiwał więc, usiadłszy na łóżku.
Dwa psy ujadały gdzieś daleko.
Do nich co chwila przyłączały się inne.
Cały ten hałas zbliżał się szybko, aż zatrzymał się wreszcie koło Siwikowej zagrody.
Cienkie, grubsze i basowe szczekania, skomlenie i warczenie wypełniło zgiełkiem całą wioskę i okolicę. Zdawało się, że zgromadziły się tu psy z całej Polski, aby się wyszczekać za wszystkie czasy.
Chwilami hałas ustawał, a wtedy dawało się słyszeć groźne warczenie albo żałosny skowyt poturbowanego psa i wnet jeszcze głośniejsze ujadanie całej zgrai.
Wacek wyjrzał przez okno.
Przed bramą zagrody, w mglistej poświacie księżyca migotały i szamotały się czarne cienie psów, rozpraszały się nagle na wszystkie strony i znów się skupiały.
I nagle jakiś czarny kształt zamajaczył nad ogrodzeniem i wpadł na podwórko.
Wacek widział, jak śmignął on w stronę ganku i w tej samej chwili rozległo się drapanie do drzwi na dole i głośny skowyt.
Ktoś z domowników otworzył drzwi i krzyknął ze strachu czy zdumienia.
Wacek posłyszał tupot na schodach i skomlenie. Coś z taką siłą pchnęło drzwi, że otwarły się na oścież.
Chłopak wydał radosny okrzyk.
Zobaczył Mikusia.
Kundelek skoczył mu na piersi i ze skomleniem lizał mu twarz i dłonie, padał na ziemię, tarzał się koło bosych stóp i znowu skakał, szalejąc ze szczęścia.
Do izdebki wszedł Maciej.
— Widzisz, mały, że dobry to pies? Powrócił wszakże! Tak też myślałem i tego się spodziewałem, kiedyś mówił, że Niemcy wzięli go na rzemienną smycz... Dobry pies!...
Tak mówiąc oglądał Mikusia.
Pies miał na sobie obrożę z kawałkiem rzemienia.
— Kundelek przegryzł smycz i umknął — mruczał Maciej głaszcząc Mikusia i uśmiechając się z zadowolenia.
— Dlaczego go opadły psy wiejskie? — spytał chłopak.
— Myślę, że zwietrzyły zapachy innych psów, z którymi kundel był zamknięty u Niemców — powiedział Siwik.
— Oho! Mikuś tam nie żył z nimi w przyjaźni! — zawołał ze śmiechem Wacek.
— Pewno, że nie! — potwierdził Maciej. — Patrz — no! Ma cały bok we krwi. Widać, że oberwał coś w bójce.
— Może to nasze psy poturbowały Mikusia? — spytał znowu Wacek.
— E — nie! Krew już skrzepła mu na kudłach i sczerniała — odparł gospodarz.
— Mikuś przybiegł z daleka... — odezwał się proszącym tonem chłopak... Zziajany jest i pewno głodny.
— Chodźmy na dół, to Ceśka go nakarmi — powiedział Maciej. — Dobrze, że nie na próżno sporządziłem budę jak się widzi.
Przeszli do kuchni.
Wkrótce już Mikuś głośno chłeptał krupnik z miski, wyławiał z niej kawałki rozmoczonego chleba, a potem wlazłszy pod ławę, z trzaskiem i sapaniem oprawiał kość.
— Zaprowadzimy go teraz do budy i uwiążemy, żeby się przyzwyczaił do miejsca — rzekł Maciej.
Wyszli razem na podwórze.
Pomiędzy kurnikiem a oborą, stała na gładko wyheblowana skrzynia, z otworem do wejścia. Maciej okrył ją dachem ze starej papy przesmolonej.
Wacek wepchnął Mikusia do budy, gdzie leżał snopek słomy, uwiązał przyjaciela na powrozie i pozostawili mu dogryzać kość, którą kundelek zabrał ze sobą.
Wacek powrócił do siebie na poddasze, spokojny i szczęśliwy.
Usnął z uśmiechem na twarzy.
Obudziło go znowu wściekłe ujadanie psów wiejskich.
Z każdego niemal podwórka dobiegało szczekanie.
— Co znowu nowego? — doszedł z dołu głos Macieja i rozległy się jego kroki.
Zaciekawiony Wacek zbiegł ze schodów i stanął w sieni. Siwik otworzył drzwi.
Wacek ujrzał Mikusia. Stał przed budą i wyciągnąwszy szyję, wył przeciągle i ponuro.
Temu to, prawdziwie wilczemu wyciu, odpowiadały wszystkie psy wiejskie.
Być może, ujadały ze strachu przed wilkami lub nienawiści do nich. Czy też może — wycie Mikusia obudziło w nich jakieś niejasne wspomnienia. Może tęskniły za utraconą wolnością, która minęła bezpowrotnie, a była najpiękniejszym skarbem na ziemi.
— Co mu jest? — dziwił się Maciej.
Wacek odpowiedział mu bez namysłu:
— Mikuś tęskni za mną i chce mnie zobaczyć.
Chłopak skoczył na górę, wdział buty i narzucił na ramiona kożuszek.
Gdy Mikuś ujrzał go na podwórku, natychmiast przerwał wycie.
Skoczył ku Wackowi, liznął go w twarz, obwąchał, i — już uspokojony zupełnie — wszedł do budy.
— No — no — no! To ci dopiero przyjaźń! — dziwił się Siwik.
— Czy to źle? — spytał Wacek.
— Kto mówi że źle?! — odparł chłop. — Przyjaźń, bracie, to największe i najprawdziwsze bogactwo w życiu!
Mikuś nie odzywał się więcej. Był już spokojny o to, że Wacek jest tuż — tuż, bliziutko w domu.
Jeden po drugim, milkły zaniepokojone jego wy-ciem psy.
Księżyc sunął po niebie i starał się zajrzeć do każdego zakątka na ziemi.
Wieś spała...


Rozdział dziewiąty
MIKUŚ BRONI KURNIKA


Od tej nocy Wacek przed snem odwiedzał zawsze Mikusia w jego budzie, a obudziwszy się uchylał okno i gwizdał cichutko Mikuś odpowiadał mu krótkim szczeknięciem.
W dzień kundelka odwiązywano, a wtedy pohasawszy sobie po podwórku i ulicy, Mikuś chodził wszędzie za Wackiem.
Wszyscy na wsi wiedzieli, że jeżeli biegnie Mikuś, to znaczy, że i Wacek — sierota jest w pobliżu. Widząc idącego Wacka, każdy z chłopaków lub gospodarzy rozglądał się, szukając kundla.
Stali się oni nierozłącznymi przyjaciółmi i towarzyszami.
Najgorzej było, kiedy Wacek musiał iść do mia-steczka z mlekiem i po sprawunki.
Nie brał wtedy Mikusia.
Bał się, że zobaczą go znowu żandarmi i uprowadzą ze sobą, tym razem na zawsze.
Wtedy Mikusia uwiązywano przy budzie.
Kundelek przez cały czas stał, nasłuchując i węsząc.
Od czasu do czasu wyprężał szyję i zaczynał wyć.
Psy wiejskie odpowiadały mu natychmiast wyciem i ujadaniem. Powstawał wtedy wielki hałas.
Mikuś tęsknił i obawiał się o przyjaciela.
Nie chciał nawet tknąć polewki, którą mu pod-stawiała Ceśka.
Za to, kiedy Wacek otwierał bramę i wchodził na podwórze, kundelek szalał z radości.
Musiano odwiązać go, bo skacząc jak opętany udusiłby się chyba, rwąć się z uwiązki.
Kundelek żył w przyjaźni z całym domem.
Szczególnie jednak lubił Ceśkę, bo dziewczynka przynosiła mu strawę i wodę do picia.
Idąc do obory zawsze miała dla niego kromkę chleba lub kostkę. Powracając zaś, nalewała mu do miski trochę mleka.
Jednak serce pieska należało całkowicie i jedynie do Wacka.
Mikuś niczego nie żądał od niego.
Pragnął tylko widzieć go zawsze, czuć na grzbiecie jego rękę i słyszeć słowa chłopaka.
Rozumiał każde jego słowo i spełniał wszystkie rozkazy Wacka.
Zawsze syty teraz, rósł zdumiewająco szybko.
Stawał się dużym, silnym psem.
Mógł już teraz bez obawy wychodzić na ulicę wiejską.
Chłopaki nie ścigały już Siwikowego psa.
Inne kundle oswoiwszy się z Mikusiem i pamiętając o jego kłach, starały się żyć z nim w zgodzie.
Mikuś, choć nie dopuszczał się zbytniej poufałości, nie szukał jednak zaczepki i bójki z nimi.
Kiedy biegł ulicą, kundle ustępowały mu z drogi, uniżenie merdając ogonami.
On zaś mijał je spokojnie i dumnie, zawsze teraz pewny siebie.
Siwikowie polubili Mikusia i odżywiali go, jak wieprzka na ubój.
To też powodziło mu się znakomicie.
Co prawda, za opiekę nad sobą odpłacał sumiennie.
Pewnej nocy, spuszczony z uwiązki, przechadzał się po ulicy, przyglądając się księżycowi i gwiazdom.
Był zadowolony i spokojny, bo właśnie przed pół-godziną posłyszał gwizdanie Wacka.
Nagle nadbiegł powiew wiatru.
Śród różnych zapachów Mikuś natychmiast pochwycił coś obcego.
Zatrzymał się, przycisnął do ziemi i całą piersią wciągnął mroźne powietrze.
Jeszcze bardziej płaszcząc się na śniegu i tuląc uszy, zaczął czołgać się ku zagrodzie.
Przez wyłom w płocie dostał się na podwórko i tu zaczaił się za sągiem narąbanego drzewa.
Teraz wyraźnie już wyczuł ostrą woń lisa.
Mikuś wyjrzał ostrożnie i ujrzał go.
Rudy złodziejaszek wykorzystał jego nieobecność i zakradł się na podwórze.
Był zajęty podkopywaniem się pod kurnik.
Mikuś czołgał się ku niemu powolnie, bez najmniejszego szmeru.
Zupełnie już z bliska, skoczył ku rabusiowi.
Lis nie miał odwrotu, więc musiał przyjąć walkę.
Choć udało mu się zranić głęboko Mikusiowi pysk, nie trwała ona długo.
Pies zgarnął pod siebie lisa i schwyciwszy go za szyję, zadusił.
Odgłosy walki zbudziły i zaniepokoiły kury, kaczki i gęsi.
Gdakanie, kraczenie i gęganie podniosło na nogi całą rodzinę Siwików i Wacka.
Wszyscy wypadli na podwórko..
Mikuś stał nad nieżywym już lisem.
Od czasu do czasu potrząsał nim jak szmatą i wywiesiwszy język, zlizywał sobie spływającą z pyska krew.
Wszyscy obstąpili Mikusia dokoła i przyglądali się lisowi o pięknej, puszystej kicie.
Wacek pierwszy spostrzegł ranę na górnej wardze przyjaciela.
Pochylił się nad nim i jął przykładać mu śnieg, który stawał się od razu czerwonym i topniał szybko.
— Przyłóż mu smołę — poradził Maciej.
Wacek zebrał z sosnowego polana sporo lepkiej smoły.
Kiedy zaklejał Mikusiowi rozdartą wargę, ten syczał z bólu i zębami zaciskał lekko palce chłopaka.
— Pocierp, pocierp, Mikusiu, za to później będziesz miał ulgę — namawiał go Wacek, nie przerywając opatrunku.
Siwik oglądał lisa.
— Ho-ho, matko! — powiedział do żony. — Piękny będziesz miała kołnierz do palta.
— W upominku od Mikusia — dodał ze śmiechem starszy syn. — Ależ cięty z niego kundel! Patrzcie: taki spory lis, a Mikuś tymczasem zadusił go jak szczura czy nędznego kociaka!
Wacek przyniósł Mikusiowi miskę świeżej wody.
Piesek pił chciwie.
Wtedy Ceśka przyniosła mu dużą kość z ochłapem mięsa.
Mikuś łaskawie przyjął dar i ukrył się z nim w budzie.
Nazajutrz cała wieś przychodziła oglądać zdartą z lisa skórę, która suszyła się na ganku.
Gospodarze podziwiali i chwalili Mikusia.
On, jednak nie wyłaził z budy.
Był niezadowolony, gdyż nie lubił, żeby obcy wchodzili za bramę zagrody, tymczasem czuł, że popędzić ich nie wypadało.


Rozdział dziesiąty
JAK KOTKA PODBIŁA MIKUSIA


Mikuś znowu zadziwił wszystkich w domu, a nawet Wacka, choć chłopak uważał go za bardzo mądrego i dobrego psa.
Sąsiedzkie kundle przydybały gdzieś białą kotkę i osaczyły ją.
Kotka się broniła.
Jeden z kundlów miał już porządnie podrapany przez nią pysk.
Psy zaczęły jednak nacierać jednocześnie z różnych stron.
Jeszcze chwila i rozszarpałyby kotkę.
Jakoś wywinęła im się jednak i przez otwartą bramę, z prychaniem i sykiem wpadła na podwórko Siwików.
Mikuś spuszczony był z uwiązki.
Ujrzawszy mknącą białą kotkę, Mikuś zerwał się na równe nogi.
Przecież musiał schwytać ją.
Kotka jednak całym pędem rzuciła się w jego stronę i przycisnęła do jego łap swoje drżące ze strachu ciałko.
Miauczała żałośnie, jak gdyby błagała o obronę. Mikuś zgłupiał i nie wiedział co ma robić.
W tej chwili jednak na podwórko wpadły ścigające kotkę psy.
Mikuś jednym susem dopadł je, rozrzucił na wszystkie strony, przetrzepał im skórę i wyparł za bramę.
Gdy powracał do ganku, drobna, biała kotka szła już ku niemu z wygiętym grzbietem i wyprostowanym jak świeca ogonem.
Mruczała łagodnie i rozkosznie mrużyła zielone oczy.
Zbliżywszy się do osłupiałego ze zdumienia Mikusia, otarła się o niego kilka razy, mrucząc i cicho miaucząc.
Mikuś chciał wyrazić jej swoją pogardę, więc prychnął, odwrócił się i rozciągnął na, śniegu.
Kotka zaszła mu od przodu i przytuliła się do jego piersi, nie przestając mruczeć.
Mikuś zdębiał. Nie mógł pojąć, jak się to stało, że kotka bezkarnie kręciła się koło jego pyska.
Parsknął więc jeszcze głośniej i udał, że jej wcale nie widzi.
Wtedy kotka oparłszy się o niego, usiadła i zaczęła się myć, liżąc łapkę i trąc nią mordkę.
Kiedy Cesia przyniosła strawę, Mikuś poszedł ku budzie, a za nim krok w krok sunęła biała kotka.
— A idźże ty! — machnęła za nią ścierką Ceśka.
Kotka jednak nie zwróciła na to uwagi i z ciekawością przyglądała się, jak szybko znikała w misce polewka.
Gdy Mikuś najadł się pozostawiając trochę jadła, kotka przysiadła się do miski i wykończyła resztki.
Żeby inne zwierzę śmiało jeść z jego miski?!
To nie mieściło się w głowie kundla.
Kotka oblizując się i mrucząc weszła tymczasem do budy, gdzie już leżał Mikuś.
Umywszy sobie pyszczek, umieściła się pomiędzy przednimi łapami Mikusia, zwinęła się w kłębek i usnęła.
Mikuś wybałuszonymi ślepiami przyglądał się białej kotce leżącej przed nim.
Był zły na siebie, czuł odrazę do bezczelnej kotki i drażniła go myśl, że wciąż jeszcze nie wie co ma z nią zrobić.
W tej właśnie chwili kotka przeciągnęła się rozkosznie i szeroko rozwarła zielone oczy.
Długo przyglądali się sobie — pies-wilk i biała, drobna kotka.
W końcu przysunęła się ona bliżej do Mikusia i znowu usnęła.
Wtedy pies zrozumiał, że kotka jest pewna, że on jej nie tylko nie skrzywdzi, ale obroni i otoczy opieką.
Wszystko to ujrzał Mikuś swymi żółtymi, wilczymi, ślepiami, w zielonych oczach białej kotki.
Pochylił ku niej łeb, powęszył i nagle merdnął ogonem.
Od tej chwili kotka pozostała w Mikusiowej budzie.
Nie zawadzała mu i nie naprzykrzała się nigdy.
Kiedy chciał — bawił się z nią, podrzucał ją pyskiem, ona zaś biła go miękkimi łapkami po nosie i mruczała łagodnie.
W nocy znikała gdzieś.
Powracała najedzona i ospała.
Ostry, niezawodny węch Mikusia przekonał go, że biała przyjaciółka poluje w mroku, chwytając w spichrzu i oborze szczury i myszy.
W końcu zjawiła się niosąc w pyszczku upolowanego szczura.
Tego już nie mógł znieść Mikuś.
Czuł wstręt do szczurów.
Wyrzucił więc z budy przyjaciółkę, razem z jej upominkiem.
Po tym wypadku nie robiła już tego nigdy i nic nie zakłócało ich przyjaźni.
Mikuś nie był zazdrosny o Wacka.
Chłopak był dla kotki obojętny.
Bawił się z nią czasami, lecz przebywać lubił tylko z Mikusiem.
W niedzielę szli razem do lasu i w pole.
Wacek rzucał kamyki i suche gałęzie, Mikuś zaś odnajdywał je i przynosił.
Pies tropił zające i gonił je z wesołym szczekaniem.
Umiał odnaleźć ukryte pod stertami kuropatwy i podprowadzał do nich Wacka. Chłopak po takiej przechadzce prawie zawsze przynosił do domu jedną lub dwie kuropatwy, z czego najwięcej się cieszyła Ceśka i kotka.
Dziewczynka lubiła uraczyć gadzinę smaczniejszym kąskiem.
Kotka przepadała za kosteczkami ptaków.


Rozdział jedenasty
STRASZNA NIEDZIELA


Minęła zima i nastąpiły ciepłe, słoneczne dni wiosenne. Ludzie, zgnębieni przez wojnę, która trwała, gasząc codziennie tysiące istnień, mimowoli radośniej teraz spoglądali w świat.
Po polach, gdzie szybko topniał śnieg, zazieleniła się ruń.
Na drzewach nabrzmiały pączki.
Tu i ówdzie fruwały już białe i żółte motyle.
Wszyscy spoglądali na niebo, w oczekiwaniu rychłego już przylotu boćków.
Wychyliły się wreszcie z ziemi i rozkwitły pierwiosnki i skromne fiołki.
Wacek wykopał kilka ładnych roślinek i ozdobił nimi mogiłę matuli.
W niedzielę, idąc na przechadzkę z Mikusiem, miał z nim sto pociech.
Mikuś rozrósł się potężnie.
Był to już prawdziwy pies-wilk — ogromny, silny i zwinny.
Węch posiadał niezawodny.
Goniąc motyle i drobne ptaszki w polu, zatrzymywał się nagle i powęszywszy trochę skradał się do zaczajonego pod miedzą szaraka. Wypłaszał kuropatwy z krzaków tarniny, lub też zaczynał przednimi łapami gwałtownie rozkopywać ziemię, dobierając się do kretów i myszy polnych, skakał i szczekał na rozkrzyczane czajki, unoszące się nad błotem w kotlince i szalał coraz bardziej.
Od czasu do czasu powracał do Wacka i skacząc przed nim, lizał go w nos i policzki.
Gdy chłopak śmiejąc się, odpędzał go, Mikuś udawał wystraszonego i pomykał w pole, aż się kurzyło za nim.
Pewnej niedzieli Wacek z Mikusiem odeszli daleko od domu.
Minęli las i przeszedłszy przez szosę, skierowali się ku rzecze.
Idąc przez pola Wacek posłyszał sygnały samo-chodowe.
Obejrzał się. W oddali, podnosząc tuman kurzu, mknęły ciężarowe samochody z budami i na motocyklach pędzili żołnierze z karabinami i w hełmach.
Ponieważ chłopak nieraz już to widział, więc spokojnie ruszył dalej.
W godzinę potem siedział już nad rzeką i przyglądał się zwinnym rybitwom, szybującym nad wodą.
Wpadały do nurtu i porywały igrające w słońcu rybki.
Zmęczony hasaniem Mikuś leżał obok niego i drzemał.
Nagle oboje podnieśli głowy.
Skądś z daleka dobiegały głuche odgłosy strzałów. Powtórzyły się jeszcze kilka razy, a wnet potem spoza lasu unosić się poczęły ku jasnemu niebu czarne kłęby i słupy dymów.
— Gore gdzieś... — domyślił się Wacek.
Powaga zakradła mu się nagle do serca i już nie opuszczała chłopca.
Wszystko nagle straciło swój urok.
Pierzchła beztroska radość.
Nawet słońce, jak gdyby przygasło.
Widać, że i Mikuś odczuł to samo, bo usiadł, strzygi uszami, chrapliwie wciągał powietrze i chwilami warczał.
Kiedy tuż nad nimi ze skrzekiem przeleciała rybitwa, Mikuś nawet nie ruszył się z miejsca.
Siedział ponury i węszył głośno.
Od czasu do czasu skierował spojrzenie na niespokojną twarz chłopca.
Nie mogąc zwalczyć coraz bardziej ogarniającej go trwogi, Wacek, choć dużo jeszcze czasu pozostawało do zmierzchu, postanowił wracać do domu.
Szedł szybko w stronę szosy.
Mikuś, jak gdyby czując jakieś niebezpieczeństwo, szedł tuż przy nim.
Już nie hasał po polach, nie gonił ptaszków i nie tropił zajęcy.
Szedł z nisko opuszczoną głową i podwiniętym ogonem.
Z szosy słupy i chmury dymu były jeszcze wyraźniejsze. Wacek z przerażeniem przekonywał się, że coś się pali w wiosce. Kiedy przechodzili przez las gruchnęły jedna po drugiej dwie salwy.
Przestraszony hukiem Mikuś, szczeknął i przytulił się do Wacka.
Chłopiec biegł teraz na przełaj przez ugór, skracając sobie drogę.
Koło zagajnika wpadł na gromadę dzieci.
Wylęknione i blade uciekały z płaczem.
Wacek dogonił przebiegającego w pobliżu chłopaka i zapytał go:
— Co się tam pali?
Chłopak szczękając ze strachu zębami krzyknął przeraźliwie:
— Zabijają...
Wykrzyknąwszy takie straszne słowo, wyrwał się Wackowi z rąk i popędził gdzieś. Wymachiwał przy tym ramionami jak nieprzytomny.
Z pagórka Wacek ujrzał wreszcie całą wioskę.
Przedstawiała straszny widok. Od jednego końca, gdzie stała stara chałupa Raciakowej, której na wojnie pod Kutnem zabito dwóch synów-ułanów — i — do drugiego, gdzie jakiś kupiec z Lublina wybudował dla siebie dwupiętrowy dom z dużymi oknami i gankiem na kolumnach, szalały płomienie.
Poprzez chmurę czarnego dymu niby ktoś czerwonymi wymachiwał płachtami. Snopy iskier wylatywały do góry, wiatr znosił ze strzech płonące snopki. Paliły się sterty ustawione na podwórzach, dom sołtysa, obory, spichrze, drzewa przydrożne. Co chwila coś nowego się zapalało i płonęło wielkim ogniem.
Dobiegało aż tu wycie płomieni, trzask palącego się drzewa i rumot zawalających się chat.
Czasami hukały strzały i dobiegały wtedy rozpaczliwe krzyki.
Wacek się zatrzymał.
Strzały przestrzegały go. Mówiły o niebezpieczeństwie dla życia.
Przypomniał sobie nieprzytomną odpowiedź uciekającego chłopaka.
— Zabijają!...
Wacek pomyślał, że nie ma po co wracać do palącej się wsi.
Lepiej uciekać do miasteczka, na plebanię.
Młody ksiądz-wikary zaopiekuje się nim.
Przecież matula przed śmiercią, przy ostatniej spowiedzi, tak serdecznie, ze łzami prosiła go o to.
Przez daleki zgiełk pożaru przedarła się krótka salwa.
Ledwo umilkło jej echo, Wacek, zamiast zawrócić ku miasteczku, pobiegł w stronę wsi.
Biegł, z troską myśląc o Siwikach — poczciwych, dobrych ludziach — o białej kotce i o wszystkich, którym grozi śmierć od ognia i tych strzałów.
Biegł ku wiosce, żeby ratować i pomagać, chociaż sam nie wiedział, jak będzie to robił.
Przy nim biegł Mikuś.
Zapewne wyczuł już wrogów, bo miał zjeżone na karku kudły i zmarszczony, zły pysk.
Wacek nie przebiegł jeszcze połowy drogi, kiedy ujrzał kilka ciężarowych samochodów i motocykli z żołnierzami.
Boczną drogą powracały ze wsi ku szosie.
Wacek popędził naprzód, ile mu tchu starczyło.



Rozdział dwunasty
WACEK STAJE SIĘ MĘŻCZYZNĄ


Wacek z Mikusiem wpadli do wsi.
Chłopak nie rozglądając się biegł ku zagrodzie Siwików.
Stanął jak wryty.
Przed nim leżało dymiące rumowisko i sterczał komin z zakopconych cegieł.
I nic więcej...
Dym gryzł oczy. Żar palił skórę.
Wacek dopiero teraz począł się rozglądać wokoło.
O kilka kroków od niego spostrzegł czyjeś nogi w butach, wystające z gruzów na pogorzelisku.
Przerażony zbliżył się i krzyknął.
Poznał Macieja Siwaka, chociaż gospodarz miał twarz na wpół spaloną.
Wacek zaczął wołać na Ceśkę i młodych Siwików, lecz nikt mu nie odpowiadał.
Poszedł więc ulicą, śród dopalających się zgliszcz, rozglądając się na wszystkie strony.
Musiał przecież dowiedzieć się i zrozumieć, co się stało w wiosce — spokojnej zawsze i cichej.
Dostrzegł jeszcze kilku zabitych gospodarzy, leżących na drodze i na podwórzach swych zagród.
Dopiero wyszedłszy za wieś, ujrzał Wacek w polu gromadkę ludzi.
Gdy się zbliżył, zobaczył kilka starszych kobiet.
Obok nich stały wyprowadzone z palących się obór krowy i konie. Zwierzęta miały opaloną sierść i rany na bokach.
Tłum plączących chłopaków i dziewczynek otoczył Wacka. Ujrzał śród nich sołtysowych synów — Kostka i Maćka, potem Jurka i Bronka. Próżno szukał Ceśki. Nie było jej w tej gromadzie strwożonych i zrozpaczonych dzieci.
— Jurek, chodź-no tu! — zawołał Wacek.
Gdy syn nauczyciela stanął przy nim, spytał go:
— Opowiadaj, jak się stało to nieszczęście!
Jurek łkając i co chwila urywając, zaczął mówić:
— Przyjechali zabierać młodych chłopców i dziewczęta na roboty... Tatuś i mama chcieli bronić chłopców, ale ich natychmiast zastrzelili i podpalili smołą ze wszystkich stron... Wyskoczyłem z pięterką na ulicę... bo zajął się od razu cały budynek... Gospodarze widząc to, schwycili siekiery i kłonice... Pobili wszystkich... starszych chłopów... młodych i kobiety zabrano do wozów i — podpalono wieś... Pozostały tylko staruchy i dzieci.
Jurek zaczął łkać głośno.
Wacek stał jak nieżywy, wstrząśnięty strasznym nieszczęściem.
Trwało to jednak krótko.
Posłyszał żałosny płacz małej dziewczynki, która wołała:
— Matulo, matulo, daj chlebka!
Wacek podniósł głowę i czekał.
Żadna z kobiet nie podeszła do małej.
Chłopiec zrozumiał, że śród nich nie ma matki skarżącej się na głód dziewczynki.
Sięgnął do kieszeni, gdzie mu pozostał kawałek chleba od śniadania i podał go maleństwu.
— Trzeba nakarmić dzieci — zwrócił się do kobiet stanowczym głosem, w którym brzmiał już rozkaz.
— Czym tu nakarmić? Wszystko ogień pożarł — mruknęła jedna z nich.
— Zapewne coś się uratowało gdzieś — odparł. Chodźmy poszukać na pogorzelisku.
Zaczęto rozgrzebywać gruzy, zaglądać do niedopalonych spichrzy, obórek i kurników.
Sam Wacek przeszukał całe podwórko Siwików. W oborze wykrył nieżywego już, na wpół upieczonego wieprzka, w kurniku dwie kury, co udusiły się w dymie. Spichrz za to spalił się doszczętnie, tak jak i cała chałupa.
Wacek jednak z pomocą Jurka usunął gruzy i dostał się do piwnicy. Tam ocalało wszystko. Chłopcy zaczęli wynosić ziemniaki, marchew i cebulę, dwie blaszanki z mlekiem, dużą osełkę masła i płacheć słoniny.
Wzrok jego padł nagle na spaloną budę Mikusia. Spadł z niej dach i przykrył dymiące się jeszcze zgliszcza.
Wacek nogą odrzucił dach i krzyknął.
Na zamienionej w popiół słomie leżała nieżywa, straszliwie poparzona kotka.
Pozostało na niej zaledwie trochę białej sierści.
W tej samej chwili nadbiegł Mikuś.
Stanął przed kotką osłupiały, wpatrywał się w nią długo, powolnie wciągał powietrze, a potem — drżąc cały zaczął ujadać wściekle, warczeć i wyć.
Zdawało się, że groził komuś, przeklinał czy też wyrażał swoją rozpacz.
Długo nie odchodził od spalonej budy i wył coraz smutniej.
Inne psy zaczęły mu wtórować.
Wszystkie jak gdyby płakały nad losem mieszkańców cichej osady.
W każdej spalonej chacie zachowało się coś niecoś przed ogniem.
Zapasów więc nazbierało się sporo.
Znalazła się mąka, kasza, olej i słonina.
Wacek tym samym rozkazującym głosem polecił kobietom przygotować strawę.
Odnaleziono zdolny do użytku kocioł, chłopaki rozpalili wnet ognisko, dwie staruszki poczęły gotować krupnik i zamiast chleba piec placki kartoflane.
Kiedy cała gromadka pogorzelców była już po posiłku, Wacek kazał starszym chłopcom stanąć na uboczu.
Nikt się z nich nie sprzeciwiał.
Każdy wykonał rozkaz, jak gdyby uznając, że Wacek ma już prawo dowodzić wszystkimi.
Chłopiec zwrócił się do kobiet.
— Wieczór się zbliża — powiedział. — Przed nocą nie doszłybyście z dziećmi do miasteczka. Musicie tu spędzić noc... Widziałem, że w domu kupca ocalały dwa narożne pokoje... Urządzicie tam sobie nocleg. Ja tymczasem odprowadzę chłopców do miasta i z księdzem-wikarym porozmieszczam ich w przytułku i w Czerwonym Krzyżu... O świcie będę tu z powrotem i powiem, co robić należy.
Po tym przemówieniu poprowadził chłopców do miasteczka.
Szli szybko, żeby zdążyć przed nocą.
Nikt się nie odzywał.
Gdzieś trwożnie krakały wrony.
Zapalały się gwiazdy i z przerażeniem spoglądały na nieszczęśliwą, grzeszną ziemię.


Rozdział trzynasty
WACEK I MIKUŚ RUSZAJĄ W ŚWIAT


Wacek podniósł na nogi całe miasteczko.
Ludzie, którzy najczęściej niewiadomo dlaczego ukrywają swe dobre serca, kopnęli się natychmiast do pomocy pogorzelcom.
Dzieci zostały rozmieszczone u gospodarzy sąsiednich wiosek i w przytułku; stare kobiety znalazły gościnę w domach mieszkańców; — ksiądz proboszcz i wikary zajęli się pogrzebaniem zabitych chłopów i ratowaniem mienia, jakie pozostało w spalonej wsi. Wacek pomagał im w tym starannie.
Wreszcie wszystko zostało zakończone.
Wacek po raz ostatni poszedł na cmentarz.
Modlił się gorąco za duszę matuli i żegnał żółty kopczyk na jej mogile.
Razem z wikarym powrócił na plebanię, gdzie znalazł tymczasowy przytułek.
Tego samego wieczora pozostawszy sam na sam z księdzem, pocałował go w rękę i powiedział cichym głosem:
— Nie mogę być ciężarem dla księdza... chleb by mi przez gardło nie przeszedł... Do tego jeszcze nie jestem przecież sam...
— Na Boga! Kogóż tam masz jeszcze?! — zawołał zdumiony wikary.
— No, przecież mam Mikusia! — objaśnił go chłopak.
Kundelek, który niespostrzeżenie wśliznął się był do izdebki wikarego i wcisnął się pod kanapę, posłyszawszy swoje imię, wylazł z kryjówki i stanął w całej okazałości.
— Ach, to ta psina?! — zaśmiał się wikary. — Ten twój Mikuś, prawdę powiedziawszy, zbytnio przystojny i słodki nie jest. Skarżył już mi się furman, że pogryzł nam brytana łańcuchowego i porządnie przetrzepał parę innych psów, które ze swymi gospodarzami weszły na plebanię.
— Mikusiu, cóżeś ty narobił? — przeraził się Wacek.
Mikuś zrozumiał, że coś napsocił, więc czym prędzej śmignął pod kanapę i zaczaił się.
— Patrzcie-no go! Rozumie, że to o nim mowa! — zdziwił się ksiądz.
— Mikuś bardzo mądry i dobry pies! — bronił przyjaciela chłopak.
Pies tym razem nie opuścił swej kryjówki.
Ksiądz posłyszał tylko lekki stuk ogona o podłogę, bo Mikuś parę razy merdnął kitą.
Wacek jął prosić księdza, by pomógł mu znaleźć pracę.
— Jestem jeszcze mały — mówił — ale ojciec i matula nauczyli mnie pracować. Chcę sam zarabiać na życie...
— Musisz chodzić do szkoły — przypomniał mu wikary.
— To prawda! — smutnym głosem zgodził się chłopak. — Ale to nic — czytać, pisać i rachować już umiem... resztę dorobię po wojnie...
Wikary, wzruszony tym, co słyszał, długo rozmawiał z Wackiem, szczegółowo o wszystko go wypytując.
Podczas tej rozmowy nie spostrzegli obaj, że Mikuś wytknął głowę spod kanapy, przyglądał im się uważnie i słuchał.
Wreszcie wysunął się zupełnie i jak gdyby zawstydzony i nieśmiały, podszedł do księdza i pokornie położył mu łeb na kolanie.
Patrzał mu przy tym wprost w oczy.
Ksiądz poklepał go po karku.
Mikuś dopiero wtedy merdnął na dobre ogonem i liznął księdza w twarz.
Zezował przy tym swymi ślepiami ku Wackowi, jak gdyby pytając go:
— A co? Dobrze to zrobiłem?
Wacek nic mu na to nie powiedział, bo sam nie wiedział, czy właściwie zachował się kundel wobec duchownej osoby.
Ksiądz jednak był ubawiony i zadowolony.
Otworzył szafę i odkrajawszy kawałek kiełbasy dał Mikusiowi.
Ten przełknął przysmak jak pigułkę i przekręciwszy łeb na prawo czekał na drugą porcję.
— Mikuś! — upomniał go z oburzeniem Wacek.
Pies umknął pod kanapę. Sapał tam i głośno się oblizywał.
Ksiądz chodził po izbie i o czymś myślał.
Wreszcie powiedział:
— Skoro taka twoja wola, to trzeba ci dopomóc. Jutro po mszy św. pojedziemy do leśniczego.
— Dziękuję księdzu-wikaremu! — ucieszył się Wacek, chociaż nie domyślał się nawet, co miał na myśli wikary.
Nazajutrz po rannej mszy, ksiądz zabrał Wacka do wózka i ruszył z plebanii.
Mikuś biegł przy księżym bułanku i poszczekiwał wesoło. Od czasu do czasu podbiegał do wózka i zaglądał do niego.
Zapewnie chciał się przekonać, czy Wacek nie zgubił się po drodze.
Była to boczna droga — pełna kolein i wykopów.
Biegła przez pola, ale wkrótce wyprowadziła na wrzosowiska po wyrąbanym borze sosnowym.
Spoglądając na martwe pnie, plączące łzami złocistej żywicy i na kilka pozostawionych cienkich sosenek, Wacek westchnął głośno.
— Co ci jest? — spytał wikary, podnosząc na niego oczy.
— Szkoda mi boru! — odparł Wacek. — Był taki duży i zapewne piękny! Teraz pozostała tylko poręba i te wrzosy. Jak się to stało?
Ksiądz machnął ręką i ze smutkiem pokiwał głową.
Długo milczał aż wreszcie zaczął opowiadać:
— Bór ten należał do pana Sujwińskiego... Prze-grał on w karty kilka tysięcy, a zapłacić nie mógł... Wtedy poszedł do kupca, żyda Abramsona... ten mu pożyczył pieniądze pod zastaw boru... Sujwiński o trzy dni spóźnił się ze zwrotem długu. Żyd nie czekał jednak i zdążył już sprzedać las na wyrąb... Kiedy właściciel przyjechał do niego z pieniędzmi, to było już po wszystkim. Połowa najpiękniejszych masztowych sosen leżała pokotem na ziemi. Bór nie należał już do Sujwińskiego. A przecież w ich rodzinie ponad dwieście, podobno, lat przetrwał.
Wacek uważnie słuchał tego, co mówił ksiądz, i bardzo żałował nieznanego mu pana.
Po chwili spojrzał na wikarego i powiedział:
— Żyd źle, nie po ludzku postąpił, ale jeszcze więcej winien sam pan Sujwiński.
— Dlaczego tak myślisz, mój mały? — spytał ksiądz i z ciekawością oczekiwał odpowiedzi chłopaka.
— Bo grał w karty!
Wikary w milczeniu skinął głową.
Wacek dodał:
— U nas w Poznańskiem widziałem takiego co to wszystko przegrał po pijanemu, a potem poszedł do stodoły i powiesił się tam na belce...
Ksiądz potakiwał mu ruchem głowy.
Łagodnymi oczami spoglądał w poważną i surową twarz chłopaka.


Rozdział czternasty
LEŚNICZY I GAJOWY


Ksiądz-wikary spełnił prośbę Wacka.
Polecił chłopaka inżynierowi-leśniczemu.
Widać, zdążył szepnąć mu parę słów o Wacku.
Na pewno, bo inżynier uważnie przyglądał się chłopakowi.
— Poczekaj, niebawem przyjdzie tu gajowy Piotr Rolski — powiedział do Wacka.
Chłopak podziękował mu.
Leśniczy nagle klasnął w dłonie i zawołał:
— To jest ten twój pies, z którym za nic nie chcesz się rozstać?
Wacek się obejrzał.
Mikuś stał na progu. Przechylił swoim zwyczajem łeb na prawą stronę. Nastawił uszy i słuchał.
— To — mój Mikuś! odparł chłopak nieśmiało.
Ledwie to powiedział, jak też się zdumiał.
Mikuś był zawsze nieufny. Nieznajomym za-zwyczaj pokazywał kły. Boczył się i stale warczał nieprzychylnie.
Teraz działo się coś niebywałego.
Leśniczy, pogwizdując cicho, śmiało szedł do psa z wyciągniętą ku niemu ręką.
Przyglądał się Mikusiowi bacznie.
Mikuś ani drgnął. — Stał jak urzeczony. Nie warczał i nie marszczył pyska.
Leśniczy dotknął jego łba i karku, a potem rozchylił mu obie wargi, obejrzał kły i podniebienie.
Mikuś stał wciąż jak wryty.
Wreszcie inżynier podniósł mu łeb wyżej i zajrzał do żółtych ślepi.
Po chwili odszedł od psa i usiadł przy stole.
— Dziwne! — powiedział. — Z budowy łba i ciała, z formy kłów jest to raczej wilk niż pies domowy. Takie psisko — to skarb!
Wacek ogromnie się ucieszył i zaczął zapewniać leśniczego, że Mikuś jest mądry i dobry.
Leśniczy zaśmiał się głośno i odparł:
— No! Dobry to on jest dla ciebie, ale dla innych ludzi pozostanie zawsze dzikim wilkiem.
— Przecież pana leśniczego nie tknął? — bronił przyjaciela chłopak.
— Mnie? Mnie żaden pies nie ugryzie! Mam na to sposoby... czarodziejskie! — zaśmiał się znów leśniczy.
Patrząc na księdza, wesołym głosem dorzucił:
Niech się dobrodziej nie gorszy! Sztuk tych na-uczyli mnie nasi juhasi i bacowie z Karpat. Tam to mają sobaki dzikie ii złe! Takie, co walczą z wilkami i niedźwiedziami.
— Ja się z Mikusiem nie rozstanę! — szepnął zaniepokojony Wacek.
— A po co się rozstawać?! — zawołał inżynier. — Mój Rolski będzie mu rad. Właśnie nadchodzi.
Gajowy porozmawiawszy z księdzem i leśniczym, podszedł do Wacka i powiedział:
— Ubijemy interes, chłopaku! Żona mi niedomaga i potrzebuje pomocy i opieki w domu. Za to będziesz syty i ogrzany.
To powiedziawszy gwizdnął na Mikusia.
Pies jednak natychmiast stulił uszy i błysnął kłami.
Wacek pomyślał, że gajowy zapewne nie zna czarodziejskich sztuczek leśniczego.
Rolski był zadowolony.
— To pies, jak się widzi! Byle komu się w ręce nie da! — wołał.
— On jest bardzo mądry... — zaczął znów Wacek.
Lecz gajowy przerwał mu ze śmiechem:
— Dlatego i nie daje się, że jest mądry!
Tego samego wieczoru Wacek z Mikusiem poszli do gajówki pana Piotra Rolskiego, gajowego z puszczy państwowej.
Stała przy piaszczystej drodze leśnej, na niedużej polance.
Dookoła otaczał ją las — czarny o tej godzinie i tajemniczy.
Świeciło się okienko od strony ogrodzonego podwórka.
Na tle nieba czerniał żuraw studni.
Jak gdyby od niechcenia, głucho poszczekiwał pies, niewidzialny w ciemności.


Rozdział piętnasty
W GAJÓWCE


Wackowi zdawało się ciągle, że puszcza, w której teraz płynęło jego i Mikusia życie, nie ma ani początku, ani końca.
Był to zupełnie inny, nowy i piękny świat. Roztaczał się on na wszystkie strony od gajówki pana Piotra.
Schludny, czyściutki, pachnący żywicą domek stał na niewysokim pagórku.
Z jego ganku można było widzieć połyskującą poprzez krzaki, okryte drobnymi i lekkimi jeszcze listkami, wstęgę rzeki. Za nią, ciągnęła się dalej puszcza, pełna różnych dziwów i tajemnic.
Gajowy wychodził z domu bardzo wcześnie.
Choć w całym kraju srożyła się wojna, on jednak nie zapomniał o swym obowiązku i wiernie strzegł powierzonego mu rewiru puszczy.
Chronił ją od wyrąbywania przez nieuczciwych ludzi. Uważał, by ktoś nie zaprószył ognia, a pożar nie zniszczył pięknej puszczy.
Zaglądał ostrożnie do kniei, gdzie miały swoje żerowiska łosie i jelenie.
Pan Piotr wiedział, że chciwym na nie okiem spozierają kłusownicy z okolicznych wiosek.
Niechby tylko któregokolwiek dnia nie obszedł swego rewiru, a nazajutrz przekonałby się z pewnością, że od złodziejskiej kuli padł łoś czy rogacz.
Kłusownicy poznali już czujność gajowego i mieli się na baczności. Dobry dla wszystkich i uprzejmy pan Piotr, surowym był i nieubłaganym dla tępicieli zwierzyny i puszczy powierzonej jego pieczy.
Nie bał się nikogo, niczym go nikt przekupić nie zdołał i o wszystkich nieuczciwych zamiarach kłusowników wiedział zawczasu.
Pod tym względem miał Rolski swoje czarodziejskie sztuczki, nie gorsze niż leśniczy na psy.
Wacek wkrótce odkrył tę tajemnicę pana Piotra. Gajowy miał do pomocy sobie starą sukę — Norę. Śmieszna to była psina.
Długie, grube jej ciało opierało się na krótkich, dość krzywych nogach. Ogon nosiła zadarty zawsze dumnie. Pysk cały w fałdach i długie zwisające uszy — nie dodawały Norze piękności.
Ale należała ona do rasy „posokowców“ i mimo, że była już stara i strudzone nogi bolały ją, posiadała dobry węch i znakomity, ostry słuch.
Gajowy przed wyruszeniem do puszczy posyłał naprzód psa.
Jeżeli Nora zwęszyła podejrzane ślady lub wy-tropiła w kniei obcego człowieka, zaczynała szczekać urywanym basem:
— Hau!... hau... hau!
Posłyszawszy głos Nory, pan Piotr co tchu pędził na jej wołanie i razem gonili nieznajomego, który mógł być szkodnikiem i niebezpiecznym wrogiem puszczy i jej mieszkańców.
Nora doprowadzała nieraz gajowego aż do chaty kłusownika, który w nocy kluczył po puszczy, obmyślając sposoby bezpiecznego dla siebie upolowania zwierzyny lub zrąbania kilku sosen.
Wtedy pan Piotr przemawiał do rozumu zdumionego i zmieszanego chłopa i przypominał mu o grożącej za kłusownictwo karze.
Rozmowę tę kończył zawsze tak:
— Puszcza i wszystko co w niej się znajduje, należy do narodu i państwa, więc cóż? Będziecie okradali swój własny naród i własne państwo, które po długiej niewoli uzyskaliśmy wreszcie jako największe szczęście?
Tak przemówiwszy do rozumu i sumienia, a potem zabrawszy kłusownikowi strzelbę, odchodził.
Za nim wlokła się staruszka Nora.
Wzdychała i stękała cicho, bo ją bolały sterane kości.
Ta Nora przyjęła Mikusia bardzo opryskliwie.
Z gniewnym szczekaniem wpadła na niego i wszczepiła mu się w ucho.
Mikuś zdębiał.
Trwało to jednak zaledwie krótką chwilę, bo Mikuś natychmiast strząsnął z siebie Norę, jak strząsał osty, czepiające się jego uszu i ogona.
Przewróciwszy ją na grzbiet, stał nad nią i warczał tak groźnie, że Nora struchlała i nawet poruszyć się nie śmiała.
Leżała jak nieżywa.
Gdyby nie była suką, to Mikuś sprawiłby jej takie lanie, że pamiętałaby je do końca życia.
Ale tym razem zakończyło się wszystko szczęśliwie dla Nory.
Od tego czasu trzymała się z daleka od przybysza. Nie odważała się już wyrażać Mikusiowi swej nie — przyjaźni i nie wchodziła mu w drogę.
Mikuś udawał, że jej w ogóle nie spostrzega.
Tymczasem śledził uważnie każdy ruch Nory.
Długo głowił się nad tym, gdzie i po co o świcie biegnie ona do puszczy?
Dlaczego szczeka gdzieś daleko?
I skąd, przed wieczorem już, powraca razem z gajowym?
W tym samym czasie Wacek miał tak dużo pracy, że nie miał czasu zwracać uwagi na przyjaciela.
Spostrzegł tylko, że Mikuś szybko oswoił się na nowym miejscu i na dobre zadomowił się w gajówce.
Chłopak opiekował się chorą żoną Rolskiego.
Pani Wanda miała sparaliżowane nogi i sama bez pomocy nie mogła chodzić.
Wacek pomagał jej przejść do kuchni i usadawiał ją na krześle przy stole.
Podawał jej ziemniaki do obierania i wszystko, co było potrzebne do przyrządzenia posiłku.
Piłował drzewo, rąbał szczapy i palił w piecu, przynosił wodę ze studni, uważał, żeby kasza nie przypaliła się w rondlu i nie wygotowała się polewka w kotle, karmił drób, dawał paszę krowie i kozie, koniowi i dwom wieprzkom, sprzątał w obu. izbach i zamiatał podwórko.
Wielu rzeczy pożytecznych nauczyła go chora żona gajowego i polubiła łagodnego i chętnego do pracy chłopca.
Gdy dowiedziała się, że w Siwikowej chałupie spaliły się wszystkie rzeczy Wacka — ubranie, kożuszek, bielizna i para nowych butów — kazała mu otworzyć dużą, okutą żelazem skrzynię.
— Znajdziesz tam ubranie, bieliznę i obuwie naszego synka Ignasia — powiedziała z westchnieniem. — Zmarł nam przed trzema laty na szkarlatynę. Od tego czasu trwa i moja choroba, bo ze smutku i zgryzoty przyszła ona na mnie.
Wacek otrzymał od pani Rolskiej dużo dobrych, prawie nowiuteńkich rzeczy.
Wdzięczny za jej dobroć pracował tak starannie i rozważnie, że wkrótce już stał się niezastąpionym pomocnikiem w domu.
Pani Wanda nie miała dla niego dość słów pochwały.
Gajowy cieszył się, gdyż mógł teraz lepiej spełniać swoje obowiązki służbowe.
Spokojny już o żonę, nie potrzebował po parę razy dziennie z rewiru powracać do domu, aby jej usłużyć i dopomóc.
Jednego tylko nie był pewny pan Piotr.
Obawiał się, że mały Wacek nie potrafi dopilnować konia, krowy i kozy, wypuszczonych na niedaleko od gajówki położoną, polanę z dobrą trawą.
Tą swoją troską podzielił się pewnego razu z żoną, nie zauważywszy Wacka. Chłopak siedział cichutko w kącie między piecem a oknem. Przyszywał właśnie guzik, który mu odleciał od bluzki.
Wacek posłyszał o obawie gajowego.
Podszedł do niego i poważnym zawsze głosem zaczął go uspokajać:
— Proszę się nie troskać! Na polanie przy koniu i krowie pozostawiam Mikusia. O, Mikuś za nic nikogo do nich nie dopuści!
Wacek wiedział co mówi, bo w dwa dni później, przyszedł do gajówki smolarz i zaczął się uskarżać, że nowy pies Rolskiego pogryzł jego krowę.
— Krowina zabrnęła na polanę, gdzie pasie się wasza łaciata, a ten kundel tak ją poszarpał, że teraz choruje — żalił się smolarz.
— Po co puszczacie krowę bez dozoru do państwowej puszczy? Wiecie, że jest to zakazane? — odpowiedział na jego utyskiwania pan Piotr i więcej o tym rozmawiać nie chciał.
— Krowa — to jedno — mówił potem do Wacka — ale co zrobi kundel, kiedy zły człowiek przyjdzie, żeby ukraść nam krowę, czy Siwka? Teraz złodziejstwo rozpanoszyło się na świecie, jak choroba. Nieuczciwi ludzie korzystają z tego, że nikt nie pójdzie na skargę do niemieckiej policji, to i kradną sobie, nie obawiając się kary.
— Gdyby jakiś złodziej zakradł się na naszą polanę, to mój Mikuś pokarałby go lepiej od niemieckiej policji! Ho-ho! Wióry, trociny i pierze posypałyby się z takiego! A hałasu narobiłby Mikuś takiego, że pan posłyszałby na drugim końcu puszczy! Znam swego pieska.
Uspokojony już gajowy, śmiejąc się wesoło poklepał chłopca po plecach.


Rozdział szesnasty
TAJEMNICZA WYPRAWA MIKUSIA


Wacek miał ciągle dużo pracy w domu. Nawet coraz więcej, gdyż pani Wanda gorzej czuła się na zdrowiu. Osłabiona była na wiosnę bardziej i bolały ją nogi.
Wacek spostrzegł kilka razy, że chora kobieta, pozostawszy sama w pokoju, płacze.
Chłopak starał się więc być jej jak najbardziej we wszystkim pomocnym, uspokajał ją i pocieszał.
— Przyjdzie lato, nastaną upały i pani wyzdrowieje — mówił poważnym głosem, aby dodać jej nadziei.
Kilka razy dziennie musiał jednak przerywać pracę w gajówce i pędzić na polanę.
Choć ufał Mikusiowi, jednak czasem ogarniał go niepokój o konia, krowę i kozę Rolskich.
— Co poradzi Mikuś, gdy przyjdzie nie jeden, lecz gromada bandytów? — świtała nieraz trwożna myśl w głowie Wacka.
Rzucał wtedy wszystko i na przełaj, przez puszczę pędził na pastwisko.
Zastawał zawsze kundla leżącego na niewysokim pagórku, porośniętym wrzosami.
Mikuś pilnie strzegł żywego dobytku gajowego.
I raptem coś się zmieniło.
Wacek spostrzegł teraz, że Mikuś nie tkwił już na swoim pagórku, skąd mógł widzieć całą okolicę.
Nieraz — musiał nawet szukać kundla.
Mikuś nie przybiegał natychmiast na wołanie chłopaka.
Wacek odnajdywał go na skraju polany.
Pies strzygł uszami i nadsłuchiwał uważnie.
Chwilami podwijał ogon niby z przestrachu, to znów, jak gdyby ucieszony merdał kitą.
Przestępował przy tym z nogi na nogę i prężył się cały.
Zdawało się, że chciał pędzić gdzieś.
Próżno Wacek wsłuchiwał się w głosy, dobiegające z puszczy.
Nic nadzwyczajnego, co mogłoby tak bardzo niepokoić psa, chłopak nie podchwytywał jednak.
Tym bardziej był zdziwiony i zatroskany zachowaniem się Mikusia.
Miał teraz nowy kłopot.
Zaczął się obawiać, że kundel źle pilnuje pastwiska.
Toteż musiał częściej zaglądać na polanę.
Tymczasem Mikuś miał też swoje kłopoty i troski. Nie mógł się pogodzić z myślą, że stara, ciągle stękająca Nora coś robi w puszczy, o czym on nie wie.
Poza tym, kiedy wieczorem powracała z gajowym, przynosiła ze sobą tyle różnych zapachów.
Ostry węch Mikusia podchwytywał wszystkie i każdy z osobna. A były to takie zapachy, że szeroko rozdymał chrapy i jeżył kudły na karku i mrużył żółte ślepie.
Nie wiedział jakie zwierzę ma tę lub inną woń.
Wszystko jednak mówiło mu, że należą one do nieznanych mu zwierząt. Chwilami zdawało mu się nagle, że poznałby je od razu i wiedział, co ma z nimi zrobić.
Zapewne nie mylił się, gdyż w chwilach, kiedy Nora przechodziła koło niego i wionęła nieznanymi zapachami z kniei, odzywała się w Mikusiu krew dawnych jego przodków — dzikich wilków, może nawet tego wilczka Wara, co to mu przyśnił się kiedyś.
Przecież nie darmo odziedziczył po nich kły, niezawodny węch, płaską głowę o żółtych ślepiach, nieufność i ich krew.
Krew ta była zupełnie inna niż ta, która płynęła w żyłach piesków pokojowych i brytanów podwórzowych.
Nie znosiła ona niewoli i od czasu do czasu wołała Mikusia gdzieś, by mógł wolności tej zażyć do syta.
Do jakiej krainy wołały go wilki — tego kundelek Wacka nie domyślał się, lecz tęsknił do niej czasami.
I wtedy właśnie był szczególnie ponury i zły.
Nora swoimi wycieczkami do puszczy ciekawiła Mikusia, ale zarazem drażniła, gdyż budziła w jego psim sercu tęsknotę i zazdrość.
Mikuś długo walczył ze sobą. Nie wiedział, co ma robić.
Do południa leżał przed bramą gajówki albo na ganku, strzegąc domu.
Po obiedzie wraz z Wackiem pędził konia, krowę i kozę na pastwisko.
Kiedy powracał z nimi do domu, słońce już zapadać poczynało za puszczę i rzekę.
W tym samym czasie z rewiru powracał gajowy z Norą.
Mikuś pełną piersią wdychał woń, którą przynosiła z sobą.
Podobnych zapachów nie czuł w pobliżu domu ani na polanie.
To go złościło.
Zezem patrzał wtedy na Norę, a w głowie rodziły mu się złe myśli.
— Taka stara i niedołężna! Co w niej dobrego upatrzył gajowy? Co widzą w puszczy mętne już oczy sędziwej suki? Ja bym wypatrzył w kniei wszystko, wszyściuteńko, co się nie śniło nawet Norze.
Wreszcie nie wytrzymał.
Pewnego razu o świcie, kiedy Nora jak zwykle pobiegła truchcikiem w stronę rzeki, kulejąc lekko i pojękując, Mikuś przeczekał trochę i bez hałasu pobiegł jej tropem.
Wkrótce ujrzał ją i zdumiał się.
Nie poznał Nory.
Wydała mu się całkiem inna. Stara i doświadczona, w puszczy zmieniła swój wygląd. Szła lekkim krokiem. Miała łeb opuszczony tak nisko, że jej długie, miękkie uszy wlokły się po ziemi.
Węszyła coś, zatrzymywała się, badała ślady i biegła dalej, wymachując sztywnym ogonem.
Mikuś pozostał na miejscu.
Postanowił dowiedzieć się, co zwęszyła Nora w gęstych zaroślach młodych sosenek.
Chrapy jego węszyły ostrą woń.
Począł słuchać.
Wkrótce dobiegły go ciche, głuche, urwane głosy, zgrzyt piór i lekki łopot skrzydeł.
Nie wątpił, że w haszczach czają się ptaki.
Ale jakie? W puszczy gnieździ się mnóstwo ptaków, więc dlaczego Nora ucieszyła się zwęszywszy je?
Drżąc z niecierpliwości Mikuś przycisnął się do ziemi.
Czołgał się jak wąż, ostrożnie, bez szmeru rozsuwając gałązki sosenek i zeszłoroczne badyle.
Żółte ślepie wbijał w haszcze i wzrokiem szukał czegoś w sieci igliwia i suchych traw.
Nie spostrzegł suchej gałązki leżącej na ziemi.
Gdy oparł się o nią, z trzaskiem złamała się pod jego ciężarem. Mikusiowi wydawało się, że ziemia rozwarła się przed nim, a z jej głębi z hukiem wyleciały czarne kamienie.
Ochłonął jednak natychmiast i znieruchomiał.
Spostrzegł pięć dużych, ciemnoszarych kur, jakich w domu nigdy nie widział. Z łopotem skrzydeł odlatywały szybko, zręcznie omijając piony drzew. Wkrótce wzbiły się ponad ich korony i znikły.
Mikuś zamierzał już powrócić do domu, gdy posłyszał nagle głuchy gniewny bulgot.
Dobiegł gdzieś z wysoka.
Pies podniósł łeb i znowu znieruchomiał.
Tuż nad nim, z wysokiej gałęzi sosny dochodziły te basowe, nigdy nie słyszane dźwięki.
Mikuś widział przed sobą dużego, czarnego ptaka. Rozpuścił ogon niby wachlarz, bił skrzydłami w gałąź i bulgotał gniewnie.
Słońce, przebiwszy się przez gąszcz korony, oświetliło go.
Mikuś zdumiał się.
Ptak zmienił się w okamgnieniu. Stał się granatowy i cały w iskrach — złotych, zielonych, liliowych. Nad oczami widniały szerokie szkarłatne brwi. Ptak tupał i podskakiwał w miejscu.
Pies nigdy przedtem nie widział głuszca.
Zrozumiał jednak, że wspaniały ptak chce go nastraszyć i odpędzić od gniazda, gdzie głuszec miał siedzibę ze swymi szarymi kurami, które Mikuś wystraszył niebacznie.
Kundel wyczuwał, że coś nabroił.
Stulił więc uszy i nie patrzał już na rozgniewanego ptaka.
Wycofał się z haszczy i podejrzliwie oglądając się popędził do gajówki.
Chrapy miał pełne woni pięknego ptaka.
Wiedział, że nigdy już jej nie zapomni i zawsze odróżni ją wśród innych.
Zdążył do domu na czas.
Nikt nie spostrzegł nawet, że Mikuś pozostawił podwórko bez opieki.



Rozdział siedemnasty
CUDA PUSZCZY


Mikuś wykrył tajemnicę Nory.
Opuszczała gajówkę o świcie.
Zwykle niezmiernie ostrożna, a nawet bojaźliwa w obecności Mikusia, przy wejściu do puszczy zmieniała się nie do poznania.
Przechodziła obok przybysza spokojna, pełna powagi i wyniosła.
Zdawało się, że nie spostrzegła młodego kundla i pogardza jego nikomu niepotrzebnym i bezużytecznym życiem.
Mikuś rozumiał to, bo czując na sobie spojrzenie Nory, wtulał głowę w kudły na karku i udawał śpiącego.
Czuł wstyd, którego długo objaśnić sobie nie mógł, ale w końcu ogarniał go gniew.
Tak był przejęty tym wszystkim, że nawet jeść nie chciał.
Leżąc na podwórku lub na pastwisku, łamał swój płaski, potężny łeb, myśląc o Norze, która zwęszywszy coś, poczynała merdać ogonem i uspokojona już odchodziła.
Wreszcie kundel zrozumiał, że Nora pracowała razem z gajowym i była dumna, że ma obowiązki, które wykonuje uczciwie i starannie.
Przychodziła Mikusiowi co prawda do głowy myśl, że i on przecież pełni swoje obowiązki pilnując podwórka, a na polanie konia, krowy i kozy.
Zapewne jednak były to obowiązki małe i łatwiejsze od obowiązków i pracy Nory.
Czyżby on nie mógł robić tego, na co jest zdatna stara suka?
Ta myśl nie dawała mu spokoju.
Mikuś postanowił sobie zastąpić Norę i być od niej lepszym pomocnikiem gajowego.
Pojął kundel wreszcie, że Nora każdego ranka sprawdzała, czy wszystko jest w porządku w puszczy, czy nie brakuje któregokolwiek ze zwierząt na stanowisku w kniei lub w legowisku śród haszczy.
Skradał się za nią przez kilka poranków i zrozumiał, że gajowy polega na Norze.
Gdy nie słyszał jej głuchego szczekania z głębi puszczy, spokojnie rozmawiał z żoną i dopiero, kiedy słonko stało już wysoko, wychodził z domu.
Kiedy zaś z kniei dobiegał głos psa, gajowy porywał czym prędzej karabin i pędził na wołanie Nory.
Mikuś z zazdrością patrzał na nią, gdy utykając i swoim zwyczajem wymachując ogonem, powracała zadowolona i dumna.
Na ten widok chciało się kundlowi przetrzepać kudły starej suki, ale mu się to nigdy nie udawało.
Nora wchodząc na podwórko spuszczała ogon i głowę, potulnie zerkała ku Mikusiowi i starała się czym prędzej zniknąć mu z oczu, kryjąc się w stajni.
Kiedy Mikuś zrozumiał wreszcie wszystko, zgrzytnął zębami i cicho zawarczał.
Zapewne chciał tym wyrazić, że niech się ziemia zawali, lecz on będzie robił to samo, co Nora, albo jeszcze lepiej!
Każdego poranka wykradał się więc z podwórka i znikał w puszczy.
Nie szukał już śladów Nory. Chodził własnymi drogami.
Chciał przede wszystkim poznać puszczę, zajrzeć do najtajniejszych zakątków ostępów leśnych, wszystko zobaczyć i zapamiętać.
Przed żółtymi ślepiami psa-wilka otworzył się świat cudów.
Prześlizgując się przez gąszcz krzaków, młodej choiny i traw, które poczęły już czerwienieć i zielenić od soków, wykrywał Mikuś lęgi, gdzie zajęczyce karmiły drobne, ledwie się poruszające małe zajączki — szare jak kulki ziemi polnej, słabiutkie i bezbronne.
Kundel długo im się przyglądał, chwytając woń dopływającą od legowiska, po swojemu liczył wszystkie i nie spłoszywszy zajęczycy, wycofywał się bez szmeru.
W kilka dni później zajrzał tam znowu.
Patrzał na legowisku w zdumieniu.
Starej zajęczycy nie było w gnieździe.
Dookoła biegało sześć zajączków.
Nie poznał ich, gdyż wyrosły już i ani przez chwilkę nie pozostawały w spokoju. Zabawnie poruszając mordkami, podgryzały świeże pędy krzaków, ścigały się, przeskakiwały jedno przez drugie, pędziły gdzieś, jak gdyby zamierzały spojrzeć na to, co się dzieje na drugim krańcu świata. Po chwili jednak, spłoszone przez wyfruwającego z trawy drozda czy kraskę, pędziły już z powrotem i zdyszane wpadały do gniazda.
Inne wyskakując z niego poczynały śmigać w krzakach, ucieszone z nowej zabawy.
Jeden z takich rozbawionych zajączków pewnego razu wpadł na ukrytego w krzakach Mikusia.
Kundel ani drgnął.
Stał nieruchomy, jak gdyby z drzewa wyciosany. Nie oddychał nawet i nie mrugał.
Zajączek oparł się o jego wyprężone łapy, pod-skoczył parę razy ochoczo, parsknął i w pewnej chwili zniknął, dając nura do haszczy.
Następnym razem skradając się w pobliżu zaję-czego legowiska, Mikuś znowu zajrzał tam.
Czuł już znajomą woń, gdy nagle stanął jak wryty.
Dobiegł go jakiś inny jeszcze zapach, nowy, nigdy dotychczas chrapami nie pochwytywany.
Mikuś przywarł do ziemi i jął się czołgać ku gniazdu.
Ujrzał je wreszcie i zadrżał.
Na udeptanej przez zajęczycę trawie, zaścielonej jej własnym puchem, siedział duży, brunatny ptak. Zakrzywionym dziobem i ostrymi szponami drapieżnik rozszarpywał zajączka.
Wiatr porywał puch i unosił go ponad krzakami. Na trawie widniały szmatki pokrwawionej skóry. Ptak wyrywał właśnie kawałek mięsa z grzbietu zajączka, kiedy Mikuś z rozpaczliwym warczeniem rzucił się na zbójcę i mordercę.
Drapieżny ptak (Mikuś po raz pierwszy widział jastrzębia) zerwał się natychmiast i odleciał, kwiląc gniewnie.
Mikuś, jak gdyby sam spłoszony, uciekł od strasznego teraz dla niego miejsca.
Dopiero po kilku dniach, ze strachem, zabrnął tam ponownie.
Gniazdo było już puste. Oprócz kulki puchu na krzaku i zaczerniałych skrawków skóry biedaczyny-zajączka, nic tam więcej nie było.
Widocznie, przerażona napadem jastrzębia zajęczyca, uprowadziła swoje małe gdzieś w bezpieczniejsze miejsce.
Mikuś przez cały dzień był smutny i nawet polewka, którą przyniósł mu Wacek, wcale mu nie smakowała.
Ciągle myślał o jastrzębiu i był zły na siebie.
Robił sobie wyrzuty za to, że nie potrafił porwać drapieżnika i rozprawić się z nim.
Wacek tymczasem skarżył się przed panem Piotrem i żoną, że od kilku dni jego pies nie chce jeść.
— E-e, nic mu nie będzie! — uspokoił chłopaka gajowy. — Zapewne, gdy mu się znudzi tkwić na pastwisku, myszkuje po puszczy i coś tam dla siebie zdobywa...
— Tego nie może być! — oburzył się Wacek. — Niedawno jeszcze Mikuś powracał głodny i tylko teraz coś mu się stało.
— Nic się nie stało! — zapewniał chłopaka pan Piotr. — Spojrz-no na niego! Jak to urosło! Ogromne wilczysko! Kiedy go po raz pierwszy ujrzałem toż to był szczeniak, a teraz? Potężne psisko i z każdym dniem do dzikiego wilka podobniejsze! Źle mu się tu nie dzieje!
Zaśmiał się wesoło i dodał:
— Gdyby jeszcze więcej jadł, to tak by nam urósł, że przez furtkę by się nie przepchnął!
— Daj mu mleka — poradziła Wackowi pani Wanda.
Mikuś w tym czasie leżał na ganku.
Przyglądał się wronom i kawkom przelatującym wysoko nad puszczą i raz po raz wzdychał.
Zapewne porał się z jakimiś myślami?
Może głowił się nad pytaniem, po co starucha Nora i gajowy strzegą puszczy, jak on sam strzeże pastwiska, gdzie skubią młodą jeszcze trawę koń i krowa?
A może dziwił się, że pożałował rozszarpanego przez dużego ptaka małego, figlarnego zajączka?
Skąd ten smutek jego, kiedy przekonał się, że legowisko zajęcy opustoszało?
Dawniej przecież nie żałował zajęcy i kuropatw. Ileż to ich podusił i po miedzach i po ścierniskach, kiedy był głodnym, bezpańskim, ściganym kundlem?
Niewiadomo, o czym myślał leżący na ganku Mikuś, ni to zły, ni to smutny.
Wzdychał jednak tak często i głośno, że być może, takie właśnie myśli kołowały w wilczym łbie Mikusia i dokuczały mu jak jesienne, przylepne i natrętne muchy.



Rozdział osiemnasty
NIEPOKOJĄCE WSPOMNIENIA


Mikuś, choć młody jeszcze pies, był bardzo spostrzegawczy. Nic nie mogło się ukryć przed jego bystrymi ślepiami i ostrym węchem.
Nauczyły go tego pierwsze ciężkie miesiące jego życia sierocego.
Toteż pies spostrzegł jedną rzecz i wykorzystał ją.
Co kilka dni, podobnych do siebie jak ziarnka piasku, życie w gajówce zmieniało się nagle.
Gajowy i Nora nie szli do puszczy.
Wacek nie pędził zwierząt domowych na pastwisko i dopiero, kiedy słońce stało już wysoko, ubrawszy się inaczej jak na codzień, szedł gdzieś z gajowym, zostawiając Norę przy chorej pani Wandzie, a jego na podwórzu.
Mikuś nie wiedział, że taki „inny“ dzień był — niedzielą.
Nie rozumiał też tego, że gajowy z Wackiem szli do miasteczka, do kościoła, na mszę i powracali dopiero na obiad, który Wacek odgrzewał w piecu.
Mikuś wymykał się codziennie do puszczy.
Baczył jednak pilnie, by zdążyć do domu na ten czas, kiedy Wacek prowadził konia, krowę i kozę na polanę.
Zmuszony więc był śpieszyć się do spełnienia swych obowiązków.
W niedzielę za to miał dużo wolnego czasu i niczym już nie skrępowany badał puszczę od ostępu do ostępu, nie omijając najdzikszych zakątków kniei.
Takie niedostępne miejsca szczególnie przyciągały Mikusia ku sobie.
Czuł całą istotą swoją utajoną w nich tajemnicę. Pragnął wykryć ją i poznać wszystko do ostatka.
Pewnej niedzieli, kiedy szaro jeszcze było i nawet ptaki się nie obudziły, Mikuś wyśliznął się za bramę gajówki i przebiegłszy kilkanaście kroków ścieżką, zanurzył się w gąszcz krzaków.
Dziś miał przed sobą daleką drogę.
Musiał dotrzeć aż do rzeki.
Wczoraj, biegnąc na pastwisko przez nieduże bagienko, natrafił na jakieś okrągłe ślady wyciśnięte w mokrej ziemi.
Pies długo węszył sunąc przez moczar.
Woń, którą czuł, nie była mu znana. Rozumiał tylko jedno, że było to zwierzę i zwierzę bardzo duże.
Ślady prowadziły Mikusia ku rzece.
Wiedział o tym, bo dobiegał go wilgotny, świeży powiew od wody.
Przeszedłszy spory szmat puszczy, zatrzymał się i pobiegł, co tchu starczyło, na swoją polanę.
Czerwone jeszcze promienie słońca przebijały się poprzez piony drzew. Korony wysokich sosen i świerków jak gdyby się paliły. To wschodzące słońce ubarwiło je, rzuciwszy na drzewa szkarłatne i złociste promienie.
Był to czas, kiedy budził się Wacek i zmówiwszy modlitwę poranną, wypędzał bydło na pastwisko.
Mikuś musiał być już wtedy na podwórku.
Śpieszył się więc strasznie, a w jego łbie śmigała uparta myśl:
— Niech-no tylko Wacek wyjdzie na długo z domu, odnajdę te ślady i ujrzę zwierzę, które je pozostawiło na moczarze!
Pies, sam tego nie wiedząc, odkładał swoją nową wyprawę do niedzieli.
Wreszcie dzień ten nadszedł i Mikuś sunął przez puszczę do bagienka.
Pozostawało jeszcze sporo czasu do wschodu słońca.
W puszczy ciemno było.
Płachty mgły snuły się i kołysały nad zaroślami olsz.
Ptaki spały jeszcze i tylko puchacz odzywał się z kniei:
— Pu-hu! Pu-hu!
Z szelestem spadały na ziemię stare szyszki r suche gałązki.
Mikuś — zasłuchany i przejęty — przedzierał się przez gąszcz i przeskakiwał zbutwiałe, omszałe kłody powalonych przez burzę sosen i brzóz.
Pragnął dojść jak najprędzej do bagienka, gdzie wykrył niedawno tajemnicze ślady.
Ucieszył się, kiedy łapy poczęły mu grzęznąć w miękkiej ziemi i poczuł ostry aromat tataraków, a po chwili mdłą woń gnijących trzcin grążeli.
Zbliżał się do jeziorka, ukrytego w kniei i otoczonego mokradłem.
Pies zwolnił bieg, a gdy chrapami pochwycił znaną mu już woń zwierzęcia, przywarł do ziemi.
Ślepie mu się jarzyły, skóra na grubym, mocnym karku poruszyła się i fałdowała gwałtownie.
Ostry węch podpowiadał mu, że tajemnicze zwierzę jest blisko. Właściwie nie jedno nawet, a kilka czaiło się w tym ostępie.
I raptem, przez rzadkie w jednym miejscu krzaki olszowe, Mikuś zobaczył upragnione zwierzę.
Miało ciemnobrunatny kark i prawie białe, wysokie, mocne nogi.
Nad garbatym, olbrzymim łbem widniały szerokie jak łopaty rogi o kilku wyrostkach.
Zwierzę drzemało.
Stało z opuszczoną głową i zamkniętymi oczami.
Tylko duże uszy bez ustanku obracały się w różne strony, łapiąc każdy dźwięk, dobiegający z puszczy.
Puszcza, tymczasem milczała.
Tylko puchacz płoszył ciszę przedświtu.
Ale i on pokrzykiwał ciszej i rzadziej.
Tuż przy ogromnym byku leżało podobne do niego zwierzę bez rogów i spało.
Przyciśnięte do jego boków widniały dwa mniejsze. Przytulały się do ciepłego ciała matki i pochrapywały spokojnie.
Mikuś nie wiedział, że przygląda się łosiowi, jego klępie i dwojgu małych łosiów.
Wbijał w nie swoje pałające, żółte ślepie i czaił się bez ruchu, jak urzeczony.
Jakieś myśli, skrawki wspomnień, snuły się w głowie psa — wilka.
Jedne były zapewne radosne, bo drgał mu koniec puszystej kity i oczy zachodziły mgłą, inne zaś zmuszały go prężyć się niby do skoku i groźnie marszczyć pysk.
Klępa otwarła nagle oczy, poruszyła się i zachrapała, wciągając powietrze.
Łoś w jednej chwili uniósł rogaty łeb, szeroko rozwarł chrapy węsząc gwałtownie i pochyliwszy potężny kark, runął w stronę zaczajonego psa.
Mikuś, który zapewne tego się nie spodziewał, z przestrachu szczeknął kilka razy i rzucił się do ucieczki.
Już pędził przed siebie, nie oglądając się, aby jak najszybciej oddalić się od bagniska, kiedy nagle spostrzegł jednego z małych łosi.


Rozdział dziewiętnasty
NIESPODZIEWANE ZAKOŃCZENIE PRZYGODY MIKUSIA


Młody byczek z guzami na łbie, gdzie na ich miejscu miały wkrótce wybić się pierwsze rogi, spłoszony. szczekaniem psa, oderwał się od swego stadka i sadził teraz poprzez knieję.
Spod jego racic wylatywały grudki wilgotnej ziemi, skrawki mchu i darniny.
Mikuś pogonił go.
Pędził poszczekując wesoło.
Bo też pies czuł w sercu wielką wesołość.
Pragnąłby biec tak długo, długo, choćby przez całe życie.
Nie chciał dogonić łosia.
Cieszył się, że może razem z nim pędzić gdzieś ku słońcu, które z tej właśnie strony ukazało już wąskie, czerwono-złote pasemko swej płomiennej tarczy.
Nie była to już pogoń drapieżnika za zwierzyną, ani chęć morderstwa.
Była to jak gdyby zabawa dwóch młodych, wolnych istot.
Łoś jednak wcale nie uważał tego za zabawę i nabierając coraz większego rozpędu, pomykał ku rzece.
Mikuś, wciąż poszczekując wesoło jakimś nie swoim, dziwnie cienkim głosem, postanowił przeciąć drogę ściganemu przez siebie łosiowi i nawrócić go na bagienko.
W tym celu pomknął krótszą drogą ku rzece.
Nad nią kłębiły się białe zwały mgły.
Gdzieś, szybując nad wodą, pojękiwała rybitwa.
Był to zły skwir, gdyż głodny ptak nie mógł poprzez mgłę upatrzeć zdobyczy.
Brzeg rzeki był już zupełnie blisko.
Poprzez coraz bardziej rzadkie krzaki, tu i ówdzie połyskiwało szerokie pasmo nurtu.
Mikuś wypadł wreszcie na piaszczysty brzeg i popędził na ukos, przecinając drogę łosiowi.
Wi tej samej chwili ktoś krzyknął przeraźliwie.
Był to głos człowieka.
Mikuś w biegu rozejrzał się wokół.
Ujrzał nieznajomego.
Przedzierał się z trudem przez krzaki.
W ręku trzymał broń.
Mikuś poznał strzelbę, gdyż tyle razy oglądał ją i obwąchiwał, kiedy gajowy, wchodząc do domu, pozostawiał ją na ganku.
— Obcy człowiek w puszczy! — mignęła w psim łbie trwożna myśl.
Mikuś w jednej chwili zatrzymał się i skoczył ku nieznajomemu, uwikłanemu w haszczach.
Zapomniał o małym łosiu, o pogoni i zabawie.
Musiał teraz bronić puszczy, jak to czyniła Nora.
Ze złym skowytem Mikuś wpadł na człowieka, skoczył mu na grzbiet, schwycił kłami za kark i obalił.
Czuł na języku słony smak krwi.
Ściskał szyję leżącego i warczał groźnie.
Jak długo to trwało — tego Mikuś nie wiedział.
Oprzytomniał, kiedy przed oczami mignął mu duży, czarny cień.
Otworzył szerzej ślepie i poznał Norę.
Stara suka z drugiej strony wczepiła się w ramię leżącego i odrywając się odeń na chwilę, szczekała głośno i niecierpliwie.
Podpatrzyła ona dziś wyślizgującego się z podwórka Mikusia i wyszedłszy ze stajni, usiadła na ganku i długo nasłuchiwała.
Kiedy dobiegło ją szczekanie Mikusia, popędziła do puszczy, by bronić jej przed nim, bo w kniei uważała każdego człowieka i obce zwierzę za wroga.
Gdy zajrzała na stanowisko łosi i powęszyła dokoła, Nora zrozumiała wszystko: i to, że Mikuś rozpędził stadko, i to, że goni młodego byczka.
Pędząc krótszymi drogami dogoniła Mikusia i już zamierzała mu dać łupnia, kiedy nagle wszystko się odmieniło.
Mikuś trzymał za kark kłusownika.
Wdzięczność podniosła się z dna starego serca wiernej Nory.
Wczepiła się natychmiast w kłusownika, żeby dopomóc Mikusiowi.
Szczekała przy tym, wołając gajowego.
Pan Piotr przybiegł wkrótce.
Odebrał kłusownikowi strzelbę, naboje, nóż i siekierę, a potem uwolnił go od psów i obejrzał poszarpany przez Mikusia kark chłopa.
Przemówiwszy do niego surowym głosem, odwrócił się i poszedł.
Psy szły za nim.
Były smutne i niezadowolone.
Nie rozumiały, dlaczego musiały puścić złego człowieka ze strzelbą?
Zabiegały więc drogę gajowemu i pytającym wzrokiem zaglądały mu do oczu.
Pan Piotr mruczał do nich:
— No, no, dość tego! I tak już podziurawiłyście mu skórę. Nieprędko ją zaceruje lub załata! Miał za swoje!
To powiedziawszy machnął ręką w stronę gajówki.
Tym ruchem nakazywał psom powrót do domu.



Rozdział dwudziesty
ZMIANA LOSU


Od tego dnia, w którym Mikuś nabroił w stanowisku łosi i poszarpał kłusownika, wiele rzeczy się zmieniło.! i
Przede wszystkim Nora.
Stara suka jedna tylko wiedziała dokładnie o niedozwolonej wyprawie Mikusia do zazdrośnie strzeżonego przez pana Piotra stanowiska łosi — pięknych i już coraz rzadszych w Europie zwierząt.
Wprawnym węchem swym doszła do tego, że Mikuś spłoszył rodzinę łosi, że stary byk rzucił się na niego w obronie klępy i młodych, że jedno z nich zaczęło w popłochu uciekać, a niesforny pies ścigał byczka aż do rzeki.
Długo głowiła się Nora nad tym, po co skradał się Mikuś do stanowiska?
Czy zamierzał napaść na łosie?
Czy też wpadł tam przez nierozwagę?
W końcu pomyślała:
— Młody to jeszcze, niemądry pies, prawie szczenię, to i nawarzył kaszy! Teraz trzeba będzie czekać kilka dni, zanim łosie, zaniepokojone w swoim ostępie, powrócą tam. Ale ten psiak nie miał zamiaru zagryźć byczka, bo wtedy nie przerwałby pościgu i nie napadł na kłusownika... E-e, dobre to, poczciwe psisko, chociaż okropnie śmiałe! Rządzi się tu, jakby żył z nami od urodzenia.
Tak pomyślawszy Nora stanowczym krokiem podeszła do wygrzewającego się na słońcu Mikusia.
Ten uniósł łeb i przyglądał się w zdumieniu, bo stara nigdy nie zbliżała się do niego.
Zdumienie jego rosło. Nora długo i głośno obwąchiwała mu pysk, aż merdając ogonem zamaszyście liznęła go w sam nos.
Mikuś osłupiał, lecz natychmiast swoim zwyczajem najeżył sierść na karku i jak najgroźniej zajrzał Norze w ślepie.
Ujrzał takie łagodne, piwne oczy, opuszczone ze starości powieki, siwe włosy na pysku i całe w bliznach, długie, zwisające uszy, że mimowoli poruszył kitą i wstał.
Teraz on z kolei obwąchał wywijającą ogonem sukę i zaszedłszy jej od przodu lekko trącił ją pyskiem w szyję.
Nora natychmiast uspokoiła się.
Położyła się obok Mikusia i natychmiast usnęła.
Sapała przy tym i pochrapywała, a zapewne czuła się wybornie, bo przez sen nawet poruszała ogonem.
Mikuś długo, uważnie jej się przyglądał i też parę razy merdnął kitą.
Myślał przy tym, że dobrze byłoby, gdyby Nora pozostawała teraz w domu, on zaś chodził z gajowym do puszczy, sprawdzał, czy zwierzęta i ptaki są na swych miejscach, ścigał duże brunatne ptaki z krzywymi szponami i obcych ludzi zaglądających do kniei.
Widocznie o tym samym myślał również i gajowy.
Przy wieczerzy pan Piotr zwrócił się do Wacka i powiedział:
— Nora zestarzała się bardzo. Bolą ją łapy i grzbiet... Jeżeli będę zmuszał ją do pracy, zmarnieje nam rychło i zdechnie. Szkoda psa, bo to wierny był i dobry przyjaciel!
— Jakżeż poradzisz sobie bez Nory? — spytała z troską, w głosie pani Wanda.
Gajowy długo milczał zanim odpowiedział:
— Właśnie rozważałem to... i zdaje mi się, że ten nasz wilczura mógłby już ją zastąpić. Czujny to, sprytny i cięty pies... Nie wiem tylko, co ty na to powiesz Wacku?
Chłopak posmutniał nagle.
Zabolało go, że jedyny jego przyjaciel będzie całymi dniami daleko od niego i w końcu odzwyczai się zupełnie.
Po chwili jednak przypomniał sobie, jak bardzo dobrzy są dla niego gajowy i jego żona, że czuje się z nimi, jakby był w rodzinie własnej, tam nad jeziorem, we wsi wielkopolskiej, pośród uczciwych, poważnych i pracowitych chłopów, gdzie się urodził, żył z ojcem i matką i skąd wygnali ich na tułaczkę źli ludzie — Niemcy — wrogowie narodu polskiego.
Wacek cieszył się zawsze, jeżeli mógł w czymś usłużyć i odwdzięczyć się swoim opiekunom, więc czyż mógł im czegokolwiek odmówić?
Ukrył więc swój smutek i odparł:
— Nora będzie chodziła ze mną na pastwisko, a Mikuś niech służy panu za waszą dobroć, za wasz chleb!...
Pani Wanda pogłaskała chłopca po czuprynie i szepnęła wzruszona:
— Jesteś dobrym dzieckiem, a Bóg cię za to ma w swej opiece i nie opuści!
Gajowy dotknął ramienia Wacka i powiedział:
— Pamiętam, że to — twój pies i przyjaciel. Ja ci go tak wytresuję, że będziesz miał z niego pociechę, mój mały! Dużo jest psów na świecie, ale pożytecznych — bardzo mało.
Mikuś nie podejrzewał nawet, że tuż za ścianą spełniają się jego marzenia.
Ogryzał leniwie kość, co mu od wczoraj pozostała.
Przysłuchiwał się kłótliwemu świergotowi szpaków, które nadleciały właśnie i obsiadły jarzębinę za płotem gajówki.
Swarzyły się i długo biły o coś, aż się zerwały i z wrzaskiem przemknęły nad domkiem.
Mikuś popatrzył w ślad za stadkiem i prychnął.
Zapewne — uśmiał się szczerze, bo też zabawne były te czarne, hałaśliwe, latające drobiazgi!
Nazajutrz, Wacek zerwał się na długo przed świtem.
Oba psy spały obok siebie na ganku.
Zdziwiło to chłopaka.
Wiedział wszakże, że Mikuś i Nora udawały, że się nie znają.
Zachowywały się zwykle tak, jak gdyby wcale jedno drugiego nie spostrzegało.
Odrzucone ucho Nory leżało na łapie Mikusia, a jego kita dotykała jej grzbietu.
Skąd teraz ta nagła przyjaźń?!
Wacek gwizdnął. Mikuś zerwał się natychmiast i patrzał na niego zdumionymi ślepiami.
— Mikusiu! — szepnął chłopak. — Od dziś będziesz służył panu Piotrowi w puszczy, ale pamiętaj, że jesteś mój i że pozostać musimy przyjaciółmi!
Psy nie rozumieją mowy ludzkiej, chyba nieliczne, ciągle powtarzane słowa, jak na przykład — nazwa psa i takie rozkazy jak „daj łapę“, „leżeć“, „wstać“, „przynieść“, „oddaj”!
Za to psy umieją wyczuwać to, co mówi do nich kochany przez nie człowiek.
Widocznie więc i Mikuś zrozumiał co mówił do niego Wacek, gdyż długo i zamaszyście wywijał puszystym ogonem i rozkosznie mrużył ślepie, jak gdyby ktoś drapał go za uchem, a potem włożył pysk w ręce Wacka i stał cichy i pokorny.
Tak zastał ich gajowy.
Miał strzelbę na ramieniu i zapinał torbę ze śniadaniem.
— Bądź zdrów mały, a nie smuć się bez swego wilczury! — uśmiechnął się żegnając chłopaka i głaszcząc tulącą się do niego Norę.
— Zostajesz w domu, stara! — mruknął do niej trochę zmieszany i gwizdnął na Mikusia.
Mikuś z radosnym szczekaniem rzucił się ku niemu.
— Cicho! — uspokajał go pan Piotr. — Nie szczekaj! Po co masz oznajmiać wszystkim, że idę w stronę puszczy.
Machnął ręką w stronę bramy.
Pies popędził tam natychmiast, wpadł na ścieżkę w szalonych podskokach, lecz po chwili zatrzymał się.
Ze spuszczonym ogonem powrócił do Wacka i położył się przy jego nogach.
Chłopak poklepał go po karku i machnął ręką w stronę puszczy.
Mikuś zerwał się, skoczył mu na pierś, liznął w twarz i pomknął ku oczekującemu go gajowemu.
Nora stała na ganku.
Smutna była i zgnębiona.
Zdawało się, że uszy jeszcze bardziej jej obwisły.
W oczach miała łzy.
Być może wyczuła, że stała się już niepotrzebna.
Zestarzała się, sterana ciężkim, pracowitym życiem.
Świadczyły o nim blizny na jej skórze.
Były tam duże — ślady kul kłusowników i inne, od ran zadanych kłami wilków i rysiów.
Jednak w tej samej chwili zabolały ją kości, więc położyła się, wyciągnęła strudzone łapy, westchnęła ciężko i natychmiast usnęła.
Oddawna już należał jej się dobrze zasłużony wypoczynek.
Wacek powolnym krokiem powrócił do izby.
Czekała tam na niego codzienna praca.


Rozdział dwudziesty pierwszy
TRAFIŁA KOSA NA KAMIEŃ


Mikuś dopędził gajowego, gdy ten odszedł już był spory kawał drogi.
Pan Piotr lekko i szybko chodził.
Tak chodzą tylko leśni ludzie.
Mikuś szedł przy nim, gdyż nie wiedział jeszcze, co ma robić.
Gajowy dotknął jego grzbietu i ruchem ręki wskazał mu kierunek.
Mikuś w mig zrozumiał i zniknął w gąszczu.
Na razie nic ciekawego nie zwęszył.
Spostrzegł tylko, że w puszczy coraz bardziej roiło się od ptactwa.
Za każdym dniem nowe i liczniejsze przybywały ich rzesze.
Wiosna szła ku końcowi.
Ptaki, nie obawiając się już nagłych przymrozków, coraz tłumniej przybywały z ciepłych krajów, gdzie spędziły długą zimę.
Gajowy kierował się ku tej części puszczy, gdzie Mikuś jeszcze ani razu nie zaglądał.
Wkrótce węch psa coraz częściej zaczął pochwytywać woń zajęcy i kuropatw. Jedno stadko ich zerwało się z łopotem skrzydeł tuż spod jego łap.
Mikuś zapamiętał sobie dobrze to miejsce, gdzie krzyżowały się liczne ślady zajęcy i kuropatw.
Stał tam w kotlinie las brzozowy i krzaki czarnego bzu. Za lasem tym ciągnęło się długie, wąskie pasmo piaszczystych pagórków. Okrywały je wrzosy i ciemne krzaki jałowcowe. Dalej podnosił strzeliste piony bór sosnowy.
Gdy Mikuś spośród brzóz wypadł na wrzosowisko, coś podrażniło mu chrapy.
Była to ostra i jak gdyby znajoma, przykra woń.
Pies zatrzymał się i węszył.
Przypomniał ją sobie wreszcie i zmiarkował, że woń dochodzi go z lewej strony.
Stały tam stłoczone razem krzaki jałowcowe. Dookoła podnosiły suche łodygi sczerniałe przez zimę osty.
Ostrożnie stąpając Mikuś zbliżał się do krzaków.
Już wetknął łeb pomiędzy osty, gdy nagle spoza jałowców wypadło jakieś zwierzę i rzuciło się do ucieczki.
— Pies czy nie pies? — pytał siebie Mikuś, rozpoczynając pościg.
Ujrzał tę gonitwę z daleka gajowy i zachęcał Mikusia, krzycząc:
— Bierz go! Bierz!
Pies pędził coraz szybciej nie spuszczając z oka gonionego, dużego zwierzęcia.
Było bardzo podobne do rudego psa.
Łapy tylko miało zbyt krótkie na tak długie ciało.
No i ta wspaniała puszysta kita!
Mikuś nie widział nigdy psa z takim kosmatym ogonem.
Rude zwierzę w biegu nieustannie wymachiwało kitą.
Mikuś widział tylko śmigający w powietrzu puszysty, prawie czerwony ogon i — nic więcej.
Pamiętał lisa, którego zdybał na podwórku gajówki, koło kurnika, lecz tamten nie miał takiego ogona i był znacznie mniejszy.
Dodawszy biegu zbliżył się do pomykającego zbiega, gdy ten nagle opuścił ogon wlokąc go po piasku, po. chwili zaś machnął nim w powietrzu już niemal przed nosem Mikusia.
Ostry, drobny piasek zasypał mu oczy.
Mikuś poczuł silny ból. Ślepia zaszły mu łzami.
Zaniewidział i zatrzymał się na krótką chwilkę.
Natychmiast jednak otworzył oczy jak najszerzej.
Postanowił nie zwracać uwagi na ból i schwytać rudzielca za wszelką cenę.
Strząsając wypływające mu łzy, popędził dalej. Lis odsądził się już od niego dość daleko i zmienił nagle kierunek ucieczki.
Biegł teraz nie w stronę lasu, lecz ku środkowi wrzosowiska.
Wznosił się tam mały pagórek z kilkoma sterczącymi z piasku pniami zrąbanych niegdyś sosen.
Mikuś nie tyle zrozumiał, ile wyczuł zamiar lisa.
Zamierzał on dotrzeć do pagórka i ukryć się w norze.
Pies spróbował zawrócić go i zmienić kierunek ucieczki.
Począł więc zabiegać mu od prawego boku.
Lis jednak warczał chrapliwie, szczękał zębami, ale pędził ku pagórkowi.
Pozostawało do niego zaledwie kilkanaście kroków, kiedy Mikuś postanowił rozpocząć bitwę.
Kilkoma dużymi susami dopadł lisa.
Rudy drapieżnik oczekiwał jednak napadu.
Ledwie pies zdążył dotknąć go, lis w biegu szarpnął wroga za górną wargę i rozpłatał ją jak nożem.
Mikuś poczuł słony smak krwi i ból, lecz zdołał już schwycić lisa za bok i zatrzymać na chwilę.
Silne, dzikie zwierzę wywinęło się jednak natychmiast i odpowiedziało chwytem za szyję.
Mikuś znieruchomiał z oburzenia.
Dotychczas żadne zwierzę nie ośmieliło się do-tknąć go.
Prawda, że Nora pierwszego zaraz dnia ugryzła go.
Ale Nora broniła swego podwórka od przybysza. On to rozumiał.
Co zrobiłby on sam z psem, który ośmieliłby się wsunąć ciekawski pysk za bramę gajówki.
Ale żeby ten rudzielec w puszczy śmiał dziurawić mu skórę?!
Lis tymczasem dobiegał już ciemnego otworu — nory.
Jeszcze chwilka i — znikłby w wąskim przejściu pod korzeniami pni sosnowych...
Mikuś gwałtownym skokiem dogonił go i raptownie wsadziwszy mu swój łeb pod brzuch, podrzucił go wysoko w powietrze.
W locie jeszcze, zanim lis sięgnął łapami ziemi, pies schwycił go za szyję, potrząsnął raz i drugi i odrzucił od siebie.
Rude ciało zwierzęcia z zadartą kitą pozostało nieruchome.
Mikuś stał nad nim, co chwila zlizywał jęzorem płynącą z wargi krew i warczał.
Być może groził swemu wrogowi:
— Spróbuj tylko drgnąć!
Lis nie słyszał już nic.
Nie żył.
Z boru, na wrzosowisko wybiegł gajowy i zbliżał się szybko. Oglądał lisa i mruczał z zadowoleniem.
— Stary i cwany! Nie będzie już mi dusił kuropatwy i głuszca i do kurników okolicznych nie zajrzy nigdy!
— Kiedy spotkasz lisa, ścigaj go bez litości, bo to po wilku najgorszy wróg zwierzyny! Ale co to?
Pan Piotr spostrzegł krew na swoich palcach.
Obejrzał Mikusia i spostrzegł rozdartą wargę i ranę na szyi.
— Oho! — mruknął. — Oberwałeś porządnieć Trudno! Pociesz się tym, żeś zwalczył starego gracza!
Tego lisa od pięciu lat już nikt nie mógł zdybać! Taki był ostrożny, przebiegły i zuchwały.
Kiedy weszli wreszcie do puszczy, gajowy przyłożył do rany Mikusia liście jakiejś rośliny, a gdy krew się zatrzymała, posmarował pokaleczone miejsca świeżą żywicą.
Mikuś co chwila się zatrzymywał i łapą usiłował wydrapać sobie z oczu dokuczające mu ziarnka piasku.
Gajowy spostrzegł to i pomógł mu.
Mikuś poweselał od razu i biegł merdając ogonem.
Nie zważał na to, że warga strasznie mu na-brzmiała.
Miał przez to pysk wykrzywiony.
Wyglądał nie bardzo pięknie.
Był jednak zadowolony z siebie i dumny.
Raz po raz oglądał się, żeby spojrzeć na lisa.
Pan Piotr niósł go na ramieniu.
Piękna, ruda kita drapieżnika sięgała mu aż do kolan.


Rozdział dwudziesty drugi
ŚMIERĆ NORY


Mikuś pędził przy boku gajowego rozkoszne życie w puszczy. A jednak w życiu tym wyczuwało się troskę, a chwilami nawet coś jak gdyby niezadowolenie czy wstyd.
Zdarzało się to za każdym razem, kiedy tropiąc zwierzę lub kłusownika, w pamięci psa stawała postać Wacka.
Spuszczał wtedy ogon, tulił uszy i mrużył roziskrzone ślepie.
Zdawało mu się wtedy, że słonko przygasło nagle, zwiędły liście brzóz i igliwie świerków.
Mikuś czuł się wonczas nieswojo.
Jak gdyby wstyd dręczył psie serce.
Był niezadowolony z siebie.
Wacek tymczasem coraz częściej stawał przed jego oczami. Przedzierając się przez knieję Mikuś widział go jak krząta się na podwórku, po chwili znowu, jak pędzi krowę, i konia na pastwisko, a potem, że siedzi na pagórku i bacznie rozgląda się dokoła.
Takie widzenia poczęły się powtarzać bezustannie, aż wreszcie Mikuś nie wytrzymał.
Pan Piotr odmierzał piony sosen i liczył stare drzewa w borze.
Mikuś wśliznął się w krzaki i oddaliwszy się nieco, popędził co tchu na polanę i aż zaskowytał z radości i szczęścia. Ujrzał Wacka.
Chłopak stał na szczycie pagórka i zasłoniwszy oczy dłonią, przyglądał się kluczowi ptaków, lecących pod srebrzystymi obłokami.
Z wyżyny dobiegał daleki klangor powietrznych wędrowców.
Pies zobaczył Norę.
Siedziała w cieniu krzaka i raz po raz potrząsała długimi uszami.
Zapewne cięły ją muchy czy złe, rude bąki, których Mikuś bał się i nienawidził.
Mikuś dopadł Wacka.
Skakał mu na pierś, lizał po twarzy, rękach i nogach, skowytał, piszczał i szczekał.
Jak umiał, wyrażał swoją radość, wierność i tęsknotę za chłopakiem.
Hałas, który czynił Mikuś, zwabił Norę.
Podreptała tam, kulejąc i ociągając się.
Spojrzawszy na nią z bliska, Mikusia na razie porwał gniew.
Jak śmie ta stara suka być z Wackiem, gdy jego — Mikusia nie ma przy nim?
Taki go ogarnął gniew, że zapominając o wszystkim chciał już odpędzić ją.
Zanim postanowił to, Nora patrząc na niego poczciwymi ślepiami, merdała ogonem i parskając łagodnie, obwąchiwała mu pysk i kark.
Gniew kundla prysnął od razu.
Mikusia ucieszyła nawet myśl, że jakaś wierna istota znajduje się wszakże przy umiłowanym przez niego chłopcu.
Liznął więc Norę w zimny nos, otarł się raz jeszcze o nogi Wacka, ogarnął spojrzeniem konia, krowę i kozę i nie oglądając się już, pomknął z powrotem do gajowego.
Pan Piotr, zajęty swoją pracą, nie spostrzegł nawet nieobecności psa.
Zresztą, gdyby nawet zauważył to, nie zdziwiłby się bynajmniej. Przecież był przyzwyczajony, że Mikuś, tak zresztą jak i Nora, same wiedziały, co mają robić w puszczy.
Od tego jednak dnia, Mikuś, strzegąc rewiru, zawsze urywał sobie trochę czasu, by zajrzeć na polanę i popieścić się z Wackiem.
Dziwiło go, kiedy nie spostrzegał przy nim Nory. Smuciło go to i niepokoiło.
Później nieco zrozumiał, że starucha chorowała i stawała się z dniem każdym coraz bardziej niedołężną.
Dopóki pełniła swe codzienne obowiązki i pracowała w puszczy, dodawało jej to sił.
Pozostawszy bez pracy, zaczęła szybko słabnąć.
Wszystko ją bolało. Czasem nie mogła nawet podnieść się ze słomy w stajni i leżała, cicho jęcząc.
Porywała się iść z Wackiem na pastwisko, lecz nie miała sił ruszyć się z miejsca.
Ani Nora, ani Mikuś nie wiedziały, że praca przedłuża, zdobi i rozjaśnia życie.
Pewnego razu wychodząc z gajowym do puszczy, Mikuś zajrzał do stajni i zdumiał się.
Nie znalazł tam Nory.
Nie było jej też na podwórku, ani na drodze, przy bramie.
Mikuś zaniepokoił się raptem.
Zwęszywszy świeże ślady Nory, począł tropić ją. Odnalazł ją w konch.
Odeszła daleko od domu i leżała w gąszczu młodych świerków.
Rzęziła ciężko.
Piwne oczy jej zmętniały.
Leżała nieruchomo z wyciągniętymi sztywnie łapami i nie drgnęła nawet, kiedy Mikuś ostrożnie potrącił ją pyskiem.
Strach nagły i niepojęty — zawładnął psem.
Nie oglądając się popędził do domu.
Skowytał i skakał strwożony przed gajowym, odbiegał od niego i znów powracał.
Pan Piotr zrozumiał, że Mikuś zamierza prowadzić go gdzieś.
Poszedł za nim i wkrótce stał już nad Norą.
Stara, wierna towarzyszka jego już nie żyła.
Smutny powracał do domu.
Za nim ze zwieszoną głową i podwiniętym ogonem wlókł się Mikuś.
Pani Wanda posłyszawszy, że Nora zdechła, popłakała się serdecznie.
Wacek posmutniał, bo polubił starą, niedołężną Norę.
Przynosił jej codziennie jedzenie i wodę na pastwisko, żeby oszczędzić ją. Nic jednak nie pomogło i zakończyła swoje pracowite życie cichutko, samotnie, nikomu nie sprawiając kłopotu.
Słońce wysuszyło jej sterane, wychudłe ciało, świerki przysypały wonnym igliwiem i — ani człowiek, ani zwierzę — nigdy już nie zobaczyły i nie posłyszały w puszczy, starej, czujnej, zawsze zakłopotanej Nory.


Rozdział dwudziesty trzeci
ROZKOSZNE WYCIECZKI


Po śmierci Nory nastały dla Mikusia dni znojnej i ciężkiej pracy.
Przed świtem biegł do puszczy, żeby sprawdzić czy nie włóczę, się gdzieś obcy ludzie i czy wszystkie zwierzęta są na swym miejscu.
W puszczy odnajdywał go gajowy. Pies i człowiek obchodzili cały rewir.
Pan Piotr rozpoczynał potem swoją w borze pracę koło lasu. Obliczał zdatne do wyrębu i sprzedaży sosny i buki, ścinał suchodrzew, wyrębywał zgniłe i zbutwiałe piony, aby nie zarażały pobliskich zdrowych drzew, rozpiłowywał je na drzewo opałowe, składał z nich stągi, wydawał wykarczowane pnie smolarzowi, który zakupił był przed wojnę potrzebny mu zapas; zbierał do kupy suche, opadłe gałęzie i nagromadzone szyszki i igliwie, żeby ogień w razie pożaru nie mógł rozszerzać się szybko po puszczy; stawiał sidła i łapki na kuny i łasice, niszczące cenne ptaki łowne, jak głuszce, cietrzewie i jarząbki, które gajowy chronił pilnie, gdyż należało to do jego obowiązków.
Pan Piotr bardzo niespokojny był o swoją puszczę.
Dochodziły go bowiem coraz częściej trwożne wieści o trzebieniu lasów i zwierzyny przez Niemców. Prawda, że dotychczas działo się to w odległych od gajówki rewirach, lecz któż mógł zaręczyć, że nie dojdzie ta klęska i do tej części puszczy, którą lubił i bronił pan Piotr.
Zwierzył się on ze swych trosk leśniczemu, który rządził całą puszczę i wszystkimi gajowymi, lecz inżynier tylko ramionami wzruszał i powtarzał z naciskiem i uporem:
— Nie mogę nic przewidzieć, mój drogi panie! Nad naszą ojczyzną, jak długa jest i szeroka, dokonano najpotworniejszej zbrodni, więc czyż taki okrutny wróg zatrzyma się przed wyrąbaniem lub spaleniem naszej puszczy? Będzie tak, jak ma być... my zaś musimy do końca wytrwać na naszych placówkach. Może Bóg Miłosierny, jeżeli taka będzie Jego święta wola, pozwoli nam zachować puszczę i nietkniętą zwrócić ją ojczyźnie, gdy raz jeszcze zmartwychwstanie...
I pan Piotr trwał na swoim posterunku, uczciwy, baczny i czujny.
Pracując w puszczy odsyłał Mikusia dwa razy dziennie do pomocy Wackowi.
Pies wpadał na polanę, pieścił się z przyjacielem i pozostawał na straży pastwiska, Wacek zaś śpieszył się do gajówki, żeby pomóc pani Wandzie i odrobić codzienną pracę w domu.
Tak upływał dzień po dniu w pracy nieprzerwanej.
Zdarzały się jednak dni radosne, tylko że wypadały rzadko.
A bywało to wtedy, kiedy zielona bryczuszka stawała przed gajówką.
Wysiadał z niej łagodnie uśmiechnięty ksiądz wikary, obładowany paczkami. Przywoził do gajówki blaszanki z naftą i olejem, torby z kaszami, ziemniakami, cukrem, solą i mąką od leśniczego, pocztę urzędową z rozkazami dla gajowych, lekarstwa dla pani Wandy, paczkę ciastek czy cukierków dla Wacka i jeszcze coś, co dla chłopaka było najdroższe. Wikary dostarczał mu książki do nauki i piękne tomiki z obrazkami — do czytania.
Gwarzył wesoło, żartował i koił wszystkie smutki, rozwiewał niepokoje i pocieszał tę gromadkę,, w ciszy i pracy żyjącą na odludziu.
Wikary nie zapomniał też nigdy spojrzeć na Mikusia.
Podziwiał jego mądrość, oglądał blizny na wardze i szyi otrzymane w bitwie z lisem i zrozumieć nie mógł, że szczenię wybujało tak prędko i potężnie, stając się nagle dorosłym psem.
— Nie poznałbym kundla, gdyby nie te jego szelmowskie, żółte latarnie! — wołał ze śmiechem ksiądz, nazywając ślepie Mikusia latarniami, jak jest to przyjęte w gwarze myśliwskiej, gdy się mówi o dzikim wilku.
Po odjeździe księdza, długo i serdecznie wspominano go w gajówce.
Wieczorami, jeżeli pan Piotr i Wacek nie czuli dużego zmęczenia, chłopak na głos czytał ciekawe powiastki, podarowane mu przez księdza lub opowiadał o dalekich krajach zamorskich i gwiazdach, czego się nauczył z innych książek. Pan Piotr bardzo lubił słuchać tych opowiadań.
Siadał wtedy wygodnie, przymykał oczy i ćmił fajeczkę.
Pani Wanda cerowała coś, czy wszywała łaty na poniszczonych ubraniach męża i Wacka.
Mikuś, leżąc przy progu, jednym uchem nasłuchiwał, co się dzieje na dworze, drugim chwytał dźwięki głosu przyjaciela.
Oprócz dni przyjazdów księdza, Wacek miał jeszcze jeden cudowny dzień w tygodniu.
Była to niedziela.
Należała ona wyłącznie.do niego. Spędzał ją tak, jak sam chciał.
Nikt mu w tym nie przeszkadzał, przeciwnie, gajowy i jego żona starali się mu ten dzień uprzyjemnić i ułatwić.
Wacek, razem z panem Piotrem, jechali zwykle do miasteczka na mszę świętą, odprawianą przez księdza wikarego, a potem odwiedzali plebanię, gdzie częstowano ich kawą ze smacznymi bułeczkami.
Gajowy następnie szedł do leśniczego, po czym spotykał się ze swymi znajomymi, Wacek zaś na piechotę, na przełaj, przez pola i las powracał czym prędzej do domu.
Tam, przed bramą czekał już na niego Mikuś i od czasu do czasu poszczekiwał niecierpliwie.
Pani Wanda pomagała chłopakowi zapiąć plecak, do którego składała zwykle śniadanie i obiad dla niego i dla Mikusia.
Kiedy Wacek, żegnając, całował ją w rękę, mówiła z uśmiechem:
Zażyj sobie wolności i beztroski, mój mały Wacku! Pamiętaj, że nic tak nie koi serca i duszy, jak natura, gdyż w niej wyczuwa się obecność, mądrość i miłosierdzie Boga!
Mikuś w radosnych podskokach prowadził swego przyjaciela do puszczy, gdzie, choć znany mu był już każdy zakątek, spotykały go zawsze nowe cuda.
Śpieszył się tak bardzo, że Wacek musiał wstrzymywać, mówiąc do kundla:
— Nie pędź tak, piesku! Na przechadzkę idziemy nie na pracę... Ale Mikusia porywała wielka ochota.
Pragnąłby on od razu pokazać Wackowi wszystkie cuda i tajemnice kniei.
Słońce tymczasem stoi już wysoko. Wacek, jak gdyby nie spostrzegając tego, idzie straszliwie wolno. Każdej niedzieli Mikuś wtajemniczał Wacka w ukryte życie kniei.
Pokazał mu stoisko łosi i to tak blisko, że Wacek poprzez haszcze uważnie rozpatrzył wspaniałego byka o rozłożystych łopatach.
Innym razem chłopak przyglądał się żerującym głuszcom, — wykopującym z wilgotnej ziemi młode, soczyste korzonki i liszki ukryte wśród suchych liści zeszłorocznych.
Pies wypłaszał dla Wacka szare zające, drzemiące w krzakach olszowych i prowadził go na piaszczysty brzeg rzeki.
To miejsce chłopak lubił najwięcej
Olsze, zwiesiwszy cienkie, pokrzywione gałęzie, stały tuż nad wodą. Suche pędy i liście spadały do rzeki i prąd obracając je w małych wirach, unosił dalej i dalej.
Wszystkie graby i buki gaworzyły o czymś, tajemniczym poszumem. Wyciągały konary nad nurtem jak gdyby podawały sobie setki rąk. Pod nim w półmroku przepływała ciemna struga wody. Tu i ówdzie z toni wyskakiwały srebrzyste rybki i chwytały muszki i komary szybujące nad nurtem. Wielkie ryby pluskały się głośno wśród sitowia. Tam też miały swoje gniazda dzikie kaczki. Z gąszczy trzcin dobiegało ich chrapliwe kwakanie.
Wacek przyglądał się nieraz, barwnie upierzonym kaczorom, które wypływały z sitowia i natychmiast kryły się w jego gąszczu.
Dalej, niby złote kolumny, wznosiły się strzeliste, równe jak maszty okrętów, sosny o rozłożystych koronach.
Potężne drzewa zgrzytały igliwiem i skrzypiały przeciągle, kiedy następował silniejszy podmuch ciepłego wiatru. Wyrastały one z piasków wrzosowisk liliowych. U stóp sosen wystawały z piasków sędziwe głazy granitowe, oderwane z nieznanych gór, niewiadomo kiedy tu przyniesione przez lodowce, posuwające się ku północy. W gąszczu igliwia sosen o każdej porze roku działy się przedziwne rzeczy.,
Nadlatywały tam i świergotały polując na liszki i chrabąszcze, całe gromady szpaków — kłótliwych, niespokojnych, stale zafrasowanych.
Pokrzykiwały tam czujnie, nieufne drozdy — niby ostrzegając kogoś.
Po złocistych pionach sosen wdrapywały się małe i duże dzięcioły o czarnych i czerwonych główkach, uporczywie kuły korę mocnymi dziobami, wyganiając ze szczelin kory — toczące drzewo robaki i żuczki — niebezpieczne szkodniki.
Pracowite ptaszki nie dawały się obejrzeć dokładnie. Spostrzegłszy bowiem skierowany na siebie wzrok chłopaka, szybko znikały na drugiej stronie pnia sosnowego i zaczaiły się natychmiast.
Pomiędzy konarami przelatywały barwne kraski, żółte, jękliwe zięby i pstre sójki.
Cała ta gromada pierzchała z krzykiem, skrzekiem i świergotem, kiedy na szczyt najwyższej sosny, do czarnego kamienia podobny, spadał duży jastrząb-gołębiarz.
Powolnym ruchem złożywszy szerokie skrzydła, zaczął rozglądać się dookoła, wypatrując zdobyczy.
Mikuś, spostrzegłszy skrzydlatego drapieżnika, zaczynał skakać pod drzewem i szczekać.
Zaniepokojony jastrząb zrywał się i długo potem krążył nad puszczą, kwiląc gniewnie.
Rude wiewiórki odwiedzały też bór.
Wdrapywały się na gładkie pnie sosen, przeskakiwały z gałęzi na gałąź, z drzewa na drzewo w poszukiwaniu szyszek, nie wyłuskanych jeszcze przez ptaki.
Tu właśnie nad rzeką Mikuś pewnej niedzieli wzbudził ciekawość Wacka. Węsząc śród krzaków olszowych, pies zaskowytał nagle i wylękły popędził ku chłopakowi. Stał przyciśnięty do niego i warczał. Chwilami jak gdyby się cieszył, bo lekko poruszał ogonem, to znów drżeć zaczynał wpatrując się w gąszcz.
W pewnej chwili zaskowytał znowu i mocniej przycisnął się do Wacka. Chłopak spostrzegł, że przez wąską polanę śród olsz śmignął jak cień, szary, zupełnie do Mikusia podobny wilk.
I raz jeszcze, kiedy już powracał do gajówki, Wacek zobaczył wilka. Stał śród drzew i nieruchomo przyglądał się Mikusiowi.
Wacek pomyślał, że ten wilk zapewne przez cały czas szedł za nimi.
— Ale któż tu może mieć takiego jak ja psa? — usiłował domyśleć się chłopak.
Nie podejrzewał on nawet, że po raz pierwszy w życiu widział prawdziwego wilka, największego drapieżnika lasów polskich.
Był tak podobny do jego psa, że z daleka z łatwością. sam wziąłby go za Mikusia.
Gdy jednak kundel zwęszył wreszcie wilka i z przerażeniem przycisnął się do Wacka, szukając u niego obrony, chłopak domyślił się, że za nimi sunie dziki wilk.
Tej nocy Mikuś nie spał.
Chodził po podwórku z podwiniętą kitą i wył głucho i jękliwie.
Z puszczy odzywał się ponuro wilk.
Urywanym głosem ni to odpowiadał psu, ni to wołał go do puszczy.
Gajowy posłyszał to wycie i wyszedł na ganek.
Długo nasłuchiwał i uważnie przyglądał się Mikusiowi. Pies, z nastroszoną sierścią na karku, wyciągał szyję i rozwarłszy pysk, zawodził coraz żałośniej.
Z puszczy dobiegało dalekie, głuche wycie wilka.
Mikuś chwilami biegł do bramy, jak gdyby zamierzał wydostać się poza ogrodzenie, lecz natychmiast powracał i zawodził jeszcze jękliwiej.
Zamknięty w stajni koń zarżał krótko, trwożnie.
Kiedy gajowy powrócił do izby, żona szepnęła do niego:
— Zły to znak, kiedy pies tak wyje... Przepowiada to, jak mówią starzy ludzie,... śmierć...
— E-e, głupie to zabobony! — zaśmiał się nieradośnie pan Piotr. — Mikuś posłyszał wycie wilka i odpowiada mu. Takie to już są psie zwyczaje... Dobranoc.
Położył się i zdmuchnął lampkę.
Nie mógł jednak zasnąć. Rozmyślał nad tym, że nigdy jeszcze nie słyszał podobnego wycia psa. Niczym nie różniło się ono od głosu dobiegającego z puszczy.
— Wilczą naturę ma ten kundel! — zadecydował gajowy i wreszcie usnął.
Wacek spał i nie słyszał nic.
Nazajutrz rano Mikuś wyruszył do puszczy. Wkrótce jednak powrócił wyraźnie strwożony.
Stanął przy bramie, słuchał i węszył chrapliwie. Czekał na gajowego.
Szedł za nim nie odchodząc na krok.
Chwilami warczał i przyciskał się do jego nóg.
— Co ci jest piesku? — pytał go zdziwiony pan Piotr.
W odpowiedzi na to Mikuś warczał coraz głośniej i oczu nie spuszczał z haszczy.
Gajowy domyślił się, że jakieś zwierzę czai się wśród krzaków.
Zatrzymał się i wziął karabin do ręki.
— Weź go! — krzyknął do Mikusia.
Pies spełnił rozkaz.
W tejże chwili z krzaków na ścieżkę wypadł wilk.
Gajowy strzelił, lecz chybił, bo zwierzę jednym susem znikło w gąszczu.
Mikuś, ku wielkiemu zdumieniu pana Piotra, nie ścigał wilka.
— Kruk krukowi oka nie wydziobie! — przypomniał sobie gajowy stare przysłowie ludowe i uśmiechnął się.


Rozdział dwudziesty czwarty
WILK


Pewnego razu, a była to niedziela, Wacek z Mikusiem szli przez puszczę.
Chłopak zamierzał tego dnia przebrnąć rzekę i zwiedzić sąsiedni rewir. Chciał przyjrzeć się tam sarnom, które upodobały sobie tę właśnie część puszczy. Znajdowały się tam rozległe polany, zarośnięte krzakami leszczyny. W ich gąszczu miały swoje kryjówki i lęgi sarny.
Gajowy nieraz opowiadał Wackowi o polowaniach na kozły i o tym, jak przyjeżdżali tam z Warszawy ministrowie i generałowie dla zabawy zastrzelić kilka rogaczy.
Wacek, widząc jak gajowi w dzień i w nocy strzegą zwierzyny w kniei, nie mógł nigdy zrozumieć, jak można dla zabawy pozbawiać życia takie piękne zwierzęta i ptaki.
Do tej właśnie puszczy zbliżał się Wacek ze swoim psem.
Mikuś jak zwykle szperał po krzakach.
Wypłaszał z nich drozdy i drobne ptactwo. Węszył wtykając łeb do dołów pod drzewami i głośno parskając.
Wacek nie zwracał na niego uwagi, był pochłonięty urokiem puszczy. Cieszył się całą istotą swoją z uczucia wolności, które go ogarniało, skoro tylko znalazł się w kniei.
Zdawało mu się, że w łagodnym mroku puszczy, wśród tej ciszy i spokoju przebywa Bóg i że być może ujrzy Go nagle tam, gdzie przez gąszcz zielonych koron drzew przedzierają się snopy złotych promieni słońca.
Wtedy zaczynał szeptać modlitwę, a radość i szczęście wypełniały serce chłopaka.
Wacek czuł właśnie to wszystko, gdy dobiegło go ciche, zdławione warczenie Mikusia.
Obejrzał się i zobaczył go. Pies wybiegł był na zalaną słońcem polanę.
Wacek aż oczy szeroko otworzył.
Na polance stało... dwóch Mikusiów.
Przyglądały się sobie i obwąchiwały.
Jeden z psów wywijał kitą, drugi, jak gdyby wystraszony, podwinął ogon i pozostawał nieruchomy.
Ten drugi był prawdziwym Mikusiem.
Chłopak poznał go po obroży na szyi i łysinie na boku, bo mu go jakiś zły chłopak sparzył wrzątkiem.
Wacek domyślił się, że drugi był dzikim wilkiem.
Zapewne tym samym, o którym opowiadał mu pan Piotr.
Wacek nie ruszając się przyglądał się z zaciekawieniem i mocniej zaciskał kij w ręku.
Dziki wilk i pies-wilk długo badali się wzajemnie, aż wreszcie wilk z głuchym, urywanym poszczekiwaniem począł skakać dokoła Mikusia, padał na ziemię, wskakiwał nagle, odbiegał i znowu powracał.
Był to zapewne młody wilczek.
Chciał się zabawić i do zabawy zachęcał tak bardzo do siebie podobnego Mikusia.
Wreszcie pies nie wytrzymał.
Rozpoczęła się zabawa.
Nowi przyjaciele poczęli ścigać się, borykać, kryć się w gąszczu i szukać.
Dwa szare cienię śmigały w krzakach i śród drzew.
Kilka razy przemknęli tuż koło Wacka, lecz rozbawione nie zwęszyły chłopca.
Wacek poszedł dalej sam.
Zdyszany Mikuś dopędził go niebawem.
Jak gdyby przepraszając lizał go po rękach i zaglądał do oczu.
O kilkanaście kroków od nich przekradał się przez puszczę wilk, przyglądając się uważnie człowiekowi, swemu najstraszniejszemu wrogowi.
Wacek mógł dokładnie mu się przyjrzeć.
Teraz sam już przekonał się, że jego Mikuś prawie niczym od dzikiego wilka się nie różnił. Miał tylko odrobinę ciemniejszy grzbiet ii nie tak obfitą kitę. Wilk towarzyszył im aż do rzeki.
Dalej nie poszedł i pozostał w rewirze pana Piotra.
Wacek razem z Mikusiem przebrnęli rzekę, płytką w miejscu, gdzie czyniła zakręt, i weszli do rewiru sąsiada pana Piotra.
Mikuś, nie znając tej części puszczy, nie odbiegał daleko od chłopca.
Nie przeszkodziło mu to jednak zwęszyć w zaroślach leszczynowych rogacza i wypłoszyć go z gęstwiny na polanę.
Wacek widział koziołka doskonale.
Stał w słońcu, obracał na wszystkie strony piękną główkę z ostrymi, jak widełki, różkami i strzygł uszami.,
Pobekiwał grubym głosem, a bek jego podobny był do urywanego poszczekiwania. Głośno tupał przy tym zgrabnymi nóżkami i parskał.
Gniewał się, bo przerwano mu przyjemną drzemkę w upalne południe.
Tupanie i beczenie rogacza zaniepokoiło pasące się osobno sarny.
Wynurzyły się z haszczy i w jednej chwili dużymi susami przemknęły skrajem polany i wpadły do krzaków.
Za nimi podążył koziołek, zwęszywszy wreszcie psa i jego pana — człowieka.
Wacek czuł głód, więc postanowił posilić się i nakarmić Mikusia.


Rozdział dwudziesty piąty
WACEK RATUJE MIKUSIA


Wacek skierował się do lasu.
Wydostawszy z plecaka zapasy, włożone przez troskliwą panią Wandę, zajadał z apetytem.
Nie zapomniał też o psie. Dla niego znalazły się w plecaku suchary i spory kawał mięsa.
Gdy tak siedzieli w cieniu wysokiego świerka i posilali się słuchając kwilenia kani i gruchania dzikich gołębi, Mikuś przestał nagle jeść i z hałasem wciągał pachnące żywicą powietrze.
Po chwili wstał i uniósłszy głowę, ni to zdziwiony, ni to przerażony wpatrywał się w gąszcz łap świerkowych.
Trwało to niedługo, bo z podniesioną na karku sierścią i zmarszczonym pyskiem zaczął powolnie skradać się, nie spuszczając gorejących ślepi ze świerka.
Wacek bezwiednie porwał za swój kij, z którym w puszczy nigdy się nie rozstawał, i rozchyliwszy gałęzie, zajrzał pod świerk.
Zdążył zobaczyć dużego rysia.
Centkowany drapieżnik wyciągnięty na grubym konarze, sprężył się już do skoku. Śmieszny, krótki jego ogon drżał. Zielone, pałające źrenice były utkwione w psa.
Zdawało się, że widzi tylko jego i nie spostrzega człowieka.
Mikuś tymczasem ostrożnie rozsuwał zwisające aż do ziemi gałęzie świerka i węszył.
Ryś mignął w powietrzu i runął psu na kark.
Silna łapa spadła na pysk Mikusia, druga wczepiła mu się w szyję.
Ostre kły centkowanego kota błysnęły groźnie tuż nad karkiem Mikusia. Pod ciężarem napastnika pies obsunął się na bok. Ryś w jednej chwili porwał Mikusia za gardło. Pies zacharczał, próżno usiłując wstać. Wacek z krzykiem rzucił się na pomoc. Zdołał zdzielić rysia kijem po łbie. Wtedy dopiero drapieżnik spostrzegł człowieka.
Z chyżością błyskawicy porzucił psa i wdrapał się na drzewo.
Czy zaczaił się gdzieś, czy zemknął na inne drzewo — tego Wacek nie widział, chociaż starannie go wypatrywał śród konarów świerka.
Mikuś podniósł się i ciężko wzdychał. Ryś zerwał mu kawał skóry ze łba i poranił mu szyję.
Pies zginąłby na pewno, gdyby Wacek nie pośpieszył mu z pomocą.
Chłopak, pamiętając pouczenie gajowego, pozaklejał rany Mikusia żywicą i pogłaskał go.
Pies długo lizał go po rękach.
Wkrótce przypomniał sobie o niezjedzonym jeszcze mięsie. Odnalazł więc je w trawie i położywszy się obok, jadł szybko, głośno mlaszcząc jęzorem i mrucząc z zadowolenia.
Zdawało się, że zapomniał całkiem o rysiu i nie bardzo pomyślnym dla siebie pojedynku z drapieżnikiem.
Zresztą może Mikuś rozumiał, że na wojnie szczęście jest zmienne.
Dziś na wozie, jutro — pod wozem.
Dziś bijesz, jutro ciebie biją.
Nie warto zbytnio się przejmować porażką, ale za to należy niezłomnie pragnąć zwycięstwa i mądrze i stanowczo przygotować wszystko, by je osiągnąć.
Nie wiadomo jednak czy tak właśnie myślał Mikuś, dojadając swoje śniadanie.
W każdym razie, był już bardzo spokojny, apetyt zaś miał tak wyborny, że zjadłby jeszcze tyle samo.
Tylko, że plecak Wacka był już prawie pusty. Leżała w nim tylko opróżniona butelka od mleka.
Mikuś wyciągnął się w trawie i długo się oblizywał.
Spoglądał na Wacka i mrużył żółte ślepie. Kleiły mu się do snu.
Chłopak położywszy sobie pod głowę plecak, drzemał.
Ptaszki umilkły. Pochowały się pod liśćmi motyle. W powietrzu szybowały tylko łątki na skrzydłach jak ze szkła.
Dobiegało pluskanie rzeki.
Jęczała drapieżna kania.
Z szelestem wpadały w trawę stare szyszki świerkowe. Wzmagał się skwar.


Rozdział dwudziesty szósty
NIEUDANA NIEDZIELA


Gajowy, widząc jak bardzo lubi Wacek swoje niedzielne wyprawy, poradził mu zajrzeć na bagno, leżące na krańcu jego rewiru.
Uśmiechał się przy tym i nie chciał mówić, co tam może zobaczyć Wacek. Radził mu tylko, żeby był ostrożny i w razie niebezpieczeństwa natychmiast wdrapał się na drzewo.
Rozmowa ta odbyła się w sobotę wieczorem.
Wacek, do najwyższego stopnia zaciekawiony i podniecony, długo nie mógł usnąć, usiłując zgadnąć, co miał na myśli pan Piotr.
Rano, modląc się w kościele, chłopak robił sobie wyrzuty, że jest roztargniony. Myśli jego biegły ciągle do lasu, gdzie mogło mu grozić niebezpieczeństwo, o czym napomknął mu gajowy. Oczekiwała go więc prawdziwa przygoda.
Jak każdy chłopiec marzył o niej nieraz.
Wreszcie msza święta się skończyła.
Wacek tego dnia nie odwiedził księdza wikarego.
Pożegnał pana Piotra i czym prędzej ruszył w drogę.
Czuł, że Mikuś z niecierpliwością wygląda go. Zapewne siedzi już przed bramą, przestępuje z nogi na nogę i węszy głośno.
Kiedy z szosy Wacek skręcał na drogę, która przebiegała przez nieduży las pana Karskiego, dziedzica Rogaczewa, chłopak posłyszał rozpaczliwe krzyki kobiety i głośny płacz dziecka.
Zwolnił krok, lecz po chwili machnął ręką i mruknął do siebie:
— E — e, co mi tam!... Muszę się śpieszyć do puszczy!
I znowu, biegiem już popędził dalej..
Nie słyszał więcej krzyków i płaczu, ale za to posłyszał coś gorszego. Oto jakiś głos nieznany a pełen gorzkiego wyrzutu, odezwał się gdzieś w nim samym.
Mówił cicho i smutnie.
— Pozostawiłeś ludzi w nieszczęściu bez pomocy?... Nic oni ciebie nie obchodzą? Obcy ci są? A czy pamiętasz, jak wielu ludzi pomogło ci, kiedy na ciebie spadło nieszczęście?
Wacek biegł coraz wolniej.
Nieznany głos z każdą chwilą mówił wyraźniej i natarczywiej:
— Wielki to grzech porzucić cierpiącego człowieka bez pomocy!... Przecież tam wołały na ratunek bliskie ci istoty, które tak jak i ty wołają do Boga: „Ojcze nasz“... Należą więc one do jednej z tobą rodziny, są twymi siostrami w Bogu... Zapytaj o tym księdza, a on ci przypomni wielkie przykazanie: „Miłuj bliźniego swego, jak siebie samego!11
Wacek zatrzymał się wreszcie.
Oglądał się zdumiony, bo głos nieznany brzmiał tuż przy nim, czy w nim i ciągnął dalej:
— Tamta kobieta zapewne cierpiała i wołała o pomoc... Tylko ty jeden słyszałeś jej krzyk i płacz dziecka. Nie pomogłeś im jednak... Spieszno ci do twego psa i do puszczy? Własna twoja przyjemność droższa ci jest od bólu, krzywdy i nieszczęścia tej kobiety i jej dziecka? A tymczasem Syn Boży, Jezus Chrystus zniósł męki i śmierć za wszystkich ludzi na ziemi!
Wacek nie słuchał więcej!
Biegł już z powrotem ku szosie, gdzie po raz pierwszy posłyszał krzyki.
O wszystkim, zdawało się, zapomniał: o Mikusiu i puszczy, o niebezpiecznej przygodzie i o tajemniczych radach gajowego.
Pragnął tylko jednego.
Czym prędzej odnaleźć kobietę, wołającą o pomoc, i być pierwszym, który zaopiekowałby się nią.
Wydało mu się, że posłyszał głos matuli.
Szeptała miłośnie i gorąco:
— Tak, synku, tak!... O, jakaż jestem szczęśliwa!
Wacek zatrzymał się na szosie i słuchał.
Z lasu długo nie dobiegał go żaden dźwięk.
Nie rozumiał co się tam stać mogło.
Zawołał jak mógł najgłośniej:
— Ho — ho — ho! Kto tam krzyczał z lasu? Odezwij się!
Długo nasłuchiwał. Po długiej chwili wydało mu się, że słyszy cichy płacz dziecka.
Pobiegł przez las rozglądając się i nasłuchując. Żałował, że nie miał przy sobie swego psa. Ten w mig odnalazłby w lesie kobietę, która krzyczała tak rozpaczliwie, i plączące dziecko.
Wybiegł wreszcie na drogę, która prowadziła do dworu pana Karskiego. W tym miejscu, gdzie skręcała do boru, Wacek zobaczył małą, może pięcioletnią dziewczynkę.
Miała rozwichrzone, jasne włoski i sukienkę całą w strzępach.
— Chodź tu! — zawołał ucieszony chłopak.
Dziewczynka posłyszawszy jego głos, wydała przeraźliwy okrzyk. Po chwili zasłoniwszy sobie główkę rączkami, zaczęła uciekać.
— Mamo! Mamo! — wołała coraz żałośniej, potykając się o wystające z ziemi korzenie i padając. Zrywała się jednak i biegła dalej.
Wacek, nie chcąc jej przerażać, szedł za nią przez las.
Ujrzał wkrótce żółtą bryczkę. Leżała na boku ze złamanym kołem. Ani koni, ani woźnicy przy niej nie było.
Wacek domyślił się, że furman odprzągł konie i pojechał do dworu po inny powóz.
Dziewczynka tymczasem wpadła do krzaków. Wacek słyszał jej płacz i coraz rozpaczliwsze wołanie:
— Mamo! Mamo!...
Wiedział już, że tam, w krzakach znajdzie matkę dziewczynki.
Pobiegł więc w tamtą stronę.
Wkrótce zatrzymał się nagle w przerażeniu.
Niedaleko od drogi, w krzakach, leżała bez płaszcza, w podartej sukni i bez obuwia, młoda kobieta. Na jej bladej jak papier twarzy widniały czerwone plamy od uderzeń, z ust i z nosa sączyła się krew; krew, ściekając spod kapelusza zlepiła jasne pasma włosów nad uchem.
Wacek pomyślał, że nieszczęśliwa nie żyje.
Zaczął rozważać, jak ma postąpić? Kogo zawiadomić o wypadku z nieznajomą panią? Dokąd odprowadzić łkającą dziewczynkę, ze strachu przy-ciskającą się do matki.
Chciał zrozumieć, co się tu stało, więc zaczął się rozglądać dookoła.
Spostrzegł leżące w trawie rękawiczki, szary, jedwabny szalik i pustą, otwartą torebkę.
— Ktoś napadł tę panią i ograbił? — domyślił się chłopak.
Podszedł do dziewczynki i wyciągnął do niej rękę.
— Chodź do mnie, biedaczko! — powiedział cichym, łagodnym głosem.
Dziewczynka jeszcze mocniej przytuliła się do matki i zasłaniając główkę obiema rękami, wołała:
— Nie bij nas! Nie bij!
Wacek zdumiał się jeszcze bardziej, lecz po chwili odpowiedział:
— Nie będę bić! Przyszedłem, żeby wam pomóc... Chodź do mnie, dziecko!
Dziewczynka przyjrzała mu się uważnie i uspokoiwszy się od razu, podeszła do niego!
— Jak się nazywasz? — spytał, głaszcząc ją po włosach.
— Zochna Karska... szepnęła drżącymi wargami.
— Ten las do pana Karskiego należy... powiedział Wacek, pytająco patrząc na dziewczynkę.
— Jechałyśmy do Rogaczewa, do stryjcia z mamusią — szepnęła znowu Zochna.
— Cóż wam się przydarzyło?
— Bryczka się złamała... furman pojechał do dworu... my pozostałyśmy w lesie... i...
Dziewczynka wybuchnęła płaczem.
Wacek nie słuchał już jej więcej. Wydało mu się — bowiem, że zamknięte powieki leżącej pani drgnęły lekko.
Ukląkł więc czym prędzej i pochylił się nad nią.
Poczuł na swym policzku lekki wiew oddechu.
Ucieszył się, że żyje.
Przypomniał sobie jak sąsiedzi cucili matulę, i z trudem wciągnęła powietrze.
Zrzucił kurtkę i kazał dziewczynce, żeby owiewała nią matkę, sam zaś popędził do rowu przydrożnego, gdzie przechowała się jeszcze woda.
Zaczerpnął ją czapką i co tchu powrócił na miejsce wypadku.
Począł skrapiać wodą twarz leżącej, rozcierać jej skronie i ręce i oblewać głowę.
Otworzyła wreszcie podsiniałe i zapuchnięte oczy i z trudem wciągnęła powietrza.
— Litości! Litości! — szeptała tak cicho, że Wacek długo nie mógł zrozumieć, co mówi do niego nieznajoma.
Zochna rzuciła się ku niej wołając:
— Mamusiu, mamusiu, to dobry, dobry pan... on nas nie będzie bił!
Wacek pomógł pani usiąść wygodniej, przykrył jej nogi swoją kurtką i powiedział:
— Skoczę do dworu i zawołam ludzi, bo...
Nie skończył, gdyż pani wyciągając do niego ręce poczęła prosić:
— Nie zostawiaj nas tu samych, miły chłopaku! Tamci mogą powrócić i zamordować nas...
— O kim pani mówi? — spytał Wacek.
— Kiedy furman odjechał, napadło na nas dwóch wyrostków... pobiło nas, pokaleczyło... Zdarli oni z nas płaszcze, zabrali mi pieniądze, pierścionki, zegarek i walizkę... Nawet Zosieńkę moją małą skopali nogami...
Wackowi aż krew do głowy uderzyła, tak bardzo był przejęty tym opowiadaniem.
— Ech! Żeby tak był tu Mikuś zemną! — mruknął surowym głosem.
— Kto to — Mikuś? — spytała dziewczynka.
— Mój pies, prawdziwy wilk!... Dobry, mądry i odważny...
Wacek urwał nagle.
Posłyszał turkot kół.
Wypadł z lasu na szosę.
Jechał tam wóz, zaprzężony w jednego konia.
Furman leżąc na słomie, spał w najlepsze.
Szkapina wlokła się powoli. Przystawała chwilami i skubała trawę rosnącą na skraju szosy.
Wacek podbiegł do wozu i obudził śpiącego człowieka. Opowiedział mu o napadzie na panią w lesie i prosił go o pomoc.
— Zawieziecie je do dworu pana Karskiego, a Bóg zapłaci wam za to! Nie można przecież zostawić kobiety i dziecka bez pomocy? Jesteście chyba chrześcijaninem i Polakiem? Żebyście tylko widzieli jak strasznie je pokaleczyli bandyci!
Tak przekonał Wacek chłopa, aż się ten zgodził dowieźć panią z córeczką do dworu.
Ujrzawszy ją chłop się przeraził, ale po chwili mruknął do Wacka:
— Tak pokaleczona, że nie poznałem jej! Toż to żona pana Wojciecha Karskiego z Wyżyn. Dobry, ludzki pan! I pani też dobra...
Razem z Wackiem złożyli na słomie osłabioną, jęczącą z bólu kobietę i posadzili obok niej Zochnę.
— Wio, miluś! — powiedział chłop, biorąc lejce do rąk.
Pani jednak zatrzymała go i zwróciła się do Wacka.
— Nie możesz zostawić nas i musisz zaopiekować się nami do końca. Proszę ciebie serdecznie, jedz z nami.
— A no! siadajże brachu! — zachęcał chłop.
Wacek zmuszony był się zgodzić.
Podniósł głowę i spojrzał w niebo. Słońce stało już wysoko. Było dobrze po południu.
Wacek westchnął, przypomniawszy sobie puszczę i jej dziwy, ale po chwili jakaś radość ogarnęła go. Uśmiechnął się do pani i do dziewczynki i gospodarza, a raczej do całego świata i znowu posłyszał tuż nad uchem szept matki:
— Dobrze, syneczku, dobrze! Jakżeż jestem szczęśliwa!
Siedział przez całą drogę z radosnym i błogim uśmiechem na twarzy i było mu bardzo jasno i lekko na duszy.
Skąd płynęła ta radość ciepła i jasna niby promień słońca, tego Wacek wytłumaczyć sobie nie umiał.
Chłop gwarzył z panią Karską i szczegółowo wypytywał ją o napad.
W końcu klasnął w dłonie i zawołał:
— Nikt inny nie mógł to być, ino synowie Flemminga z Grackowa! Przed wojną to był taki potulny i cichy! Ale jak tylko przyszli tu Niemcy, na ich stronę zaraz się przekabacił i począł sąsiadów gnębić.
Nie chce już mówić po polsku i klnie po niemiecku! Już te młode Flemmingowie obrabowały niejednego.... Ludzie boją się zanieść na nich skargę, bo przyjadą zaraz żandarmi, pobiją poszkodowanych i świadków, a tamci jeszcze bardziej rozzuchwalą się. Nikt nas teraz nie broni, to i musimy zaciskać zęby i znosić krzywdę...
Wacek przeżywając dziwną radość, nie słyszał tego, co mówił półgłosem gospodarz. Wydawało się, że chłop obawia się nawet sosen. A nuż podsłuchają i ściągną na niego nieszczęście i zemstę Flemmingów.
Mówił więc coraz ciszej, prawie szeptem, idąc obok leżącej na wozie pani Karskiej.
Wacek opamiętał się, kiedy posłyszał cienki głosik dziewczynki.
— Pan jest dobry! — Będę się codziennie modliła do Bozi za pana. Jak się pan nazywa.
Wacek potarł czoło dłonią i odpowiedział po namyśle:
— Wacek...
— A gdzie jest ojciec pana?
— Zabili go Niemcy.
— Zabili?! To pan mieszka z mamusią?
— Matula tej zimy pomarła — westchnął Wacek.
— Sierotka? — spytała szeptem przerażona Zochna.
— Sierota! — przytaknął ruchem głowy, a gdy podniósł ją i spojrzał na nią jasnymi oczyma, dziewczynka się zdziwiła.
Na twarzy jego błąkał się pogodny uśmiech szczęścia.
— Pan nigdy nie płacze? — zadała Zochna nowe pytanie.
Skinął głową i odparł:
— Dawniej płakałem...
— A teraz?
— Teraz nie! Pracuję... Mam dużo pracy i... i...
— Co jeszcze?
— ... i matula przychodzi do mnie, a choć jej nie widzę — słyszę jej głos... Mówi do mnie dobre słowa. — Szczęśliwy jestem wtedy. — Ja gdyby w największej tajemnicy szeptał.Wacek i głaskał dziewczynkę po jasnej główce.
— Pan jest bardzo dobry! — szepnęła i policzkiem przytuliła się do jego dłoni.
Chłopak dopiero teraz zauważył, że przez cały czas nazywa go „panem“, jak dorosłego mężczyznę.
Sprawiło mu to przyjemność, a jednocześnie zawstydziło.
— Jaki tam ze mnie „pan“? Jestem po prostu — Wacek! — powiedział, uśmiechając się wesoło do dziewczynki.
Po chwili schwycił ją za rączkę i szepnął:
— O patrz, patrz! Tam na tej wąskiej sośnie ze złamaną koroną! Patrz, jak gonią się dwie wiewióreczki, a kiedy gwizdnę, usiądą natychmiast obok siebie, ogonki niby parasole podniosą nad łebkami i będą się nam przyglądały czarnymi ślepkami. Patrz!
— Widzę, widzę śliczne wiewióreczki! — klaszcząc w dłonie zawołała zachwycona Zochna.
Wacek gwizdnął głośno.
Wiewiórki jak na komendę usiadły jedna przy drugiej i rozpuściły nad główkami puszyste, rude kitki. Patrzyły uważnie, mrugając czarnymi, jak paciorki oczkami.
— Ty Wacku, wiesz wszystko! — powiedziała z powagą dziewczynka.
Chłopak również poważnym głosem, w którym wyczuwało się dumę, powiedział:
— W puszczy znam... prawie wszystko!
Powiedział prawie, bo w tej chwili przypomniał sobie, że w kniei jest jeszcze coś, czego nie widział, a przed czym trzeba chronić się na drzewo.
Wkrótce naprzeciwko nich nadjechał powóz z dworu.
Obolała i słaba pani Karska nie zechciała jednak przesiąść się, nie mając na to sił, więc chłop powiózł ją dalej..
Pokrzykiwał coraz głośniej.
— Wio, miluśki! Wio, maleńki!
Pogardliwie i drwiąco spoglądał przy tym na furmana w liberii, który się tłumaczył, dlaczego tak długo nie przyjeżdżał.
— Bo to, proszę pani, dziedzic pojechał na folwark do Miłoszyc, pani i panienka nie powróciły jeszcze z miasta. Nie doczekałem się, więc bez rozkazu wziąłem nowy powóz i pojechałem...
— Dobrze, dobrze już, Franciszku! Nikt na was za to się nie pogniewa. I ja się nie gniewam, tylko tak mię wszystko boli, że nie mogę się poruszyć — uspokajała pani Karska strapionego stangreta.
Kiedy na dworze przeniesiono panią Karską do domu i ułożono na otomanie, przyjechał z folwarku dziedzic.
Dowiedziawszy się o wypadku.z bratową, posłał natychmiast bryczkę po lekarza, sam zaś wyszedł na ganek.
— Dziękuję wam, sąsiedzie, żeście przywieźli mi bratową i pomogliście w jej nieszczęściu — powiedział pan Karski, podając chłopu rękę, drugą zaś wciskając mu do kieszeni kapoty banknot.
Chłop ucieszył się z pieniędzy i stojąc przy wozie oczekiwał na Wacka, któremu obiecał, że dowiezie go do szosy.
Zochna jednak za nic nie chciała rozstać się z Wackiem.
Kiedy zaciął się z nią żegnać, rozpłakała się na głos i nie wypuszczała jego dłoni ze swych drobnych rączek.
Dziedzic zaczął wypytywać Wacka o jego rodziców, życie w leśniczówce i o chorą żonę gajowego, którego znał.
Wreszcie wetknął do ręki chłopaka pieniądze.
Wacek zagryzł wargi i spochmurniał.
Zwrócił natychmiast pieniądze Karskiemu i ponurym głosem powiedział:
— Robiłem to dla tej pani, jak zrobiłbym i dla żebraczki, nie dla pieniędzy...
Nic więcej nie powiedziawszy zawrócił się i szybkim krokiem poszedł ku wozowi.
Chłop słyszał całą rozmowę Wacka z Karskim.
Długo się namyślał i wahał, aż wreszcie wydobył dane mu przez dziedzica pieniądze i podał je panu Karskiemu mruknąwszy.
— Ja też nie dla zapłaty wiozłem pokrzywdzoną przez bandytów panią. Nie chcę pieniędzy!
Powiedziawszy to odsapnął z ulgą Zdawało mu się, że rzucił z siebie jakiś nieznośny ciężar.
Zochna pobiegła znowu do Wacka i zawołała:
— Mamusia chce się z tobą pożegnać! Chodźmy do niej!
Gdy weszli do pokoju pani Karska powiedziała:
— Dziękuję ci za wszystko, drogi, kochany chłopaku mój, i za twoją braterską, szlachetną pomoc i za to, że nie wziąłeś za nią zapłaty. Opowiedziała mi o tym Zosieńka... Jeżeli kiedykolwiek będzie ci smutno lub trudno żyć na świecie, pamiętaj, że zawsze znajdziesz w naszych „Wyżynach“ życzliwe serce i opiekę.
Wacek pocałował panią Karską w rękę i razem z dziewczynką wyszedł na podwórze, gdzie czekał na niego chłop.
Zochna płakała, kiedy Wacek usadawiał się na wozie i długo machała rączką za odjeżdżającymi.
Kiedy wóz toczył się już po drodze, podskakując na korzeniach, chłop mocno klepnął Wacka po plecach i zawołał:
— Toś ty gracko zrobił! Nie chcę pieniędzy za pomoc chrześcijańską! Ho-ho, bracie, będą z ciebie ludzie! Jakeś to powiedział, to mnie ten pieniądz palić począł... ażem go oddał dziedzicowi! Czy to i ja nie mogę zrobić coś dobrego bez zapłaty?
Chłop był bardzo zadowolony i dumny z siebie.
— Za to wam Bóg, gospodarzu, zapłaci! — Z naciskiem powiedział chłopak.
— No, to insza rzecz! — odparł chłop i znowu klepnął Wacka po plecach.
Na szosie się rozstali.
Wacek pobiegł w stronę puszczy. Słyszał już jej głos. Jak czarna ściana stała za rzeką i wołała go do siebie.
Słońce jednak skłaniało się już ku zachodowi.
Niedziela przepadła dla Wacka.
Chłopak miał jednak radosne i roziskrzone oczy, gdy wchodził do gajówki i opędzał się przed skaczącym na niego Mikusiem.


Rozdział dwudziesty siódmy
PRZYJAŹŃ Z NAJDZIKSZYM MIESZKAŃCEM PUSZCZY


Był powszedni, upalny, letni dzień.
Wacek, załatwiwszy wszystkie sprawy w domu i usadziwszy panią Wandę wygodnie w kuchni, popędził swoje bydełko na pastwisko. Śpieszył się, gdyż dobiegało już południe.
W tym czasie gajowy przekąsiwszy w puszczy, na pół godzinki kładł się zwykle w cieniu i drzemał.
Mikuś korzystał znowu z tej krótkiej przerwy w pracy i pędził na polanę, by zobaczyć Wacka i sprawdzić czy wszystko jest w porządku.
Nikt tego nie uczył psa. Sam jednak poczuwał się do obowiązku, gdzie tylko mógł być pomocnym swoim przyjaciołom.
’Ledwie więc zdążył chłopak dojść z koniem i krową do polany, jak wpadł już na nią zziajany Mikuś.
Wacek spostrzegł natychmiast, że pies jest bardzo niespokojny. Nie powitał nawet jak zwykle przyjaciela, skacząc mu do piersi i usiłując liznąć w twarz, lecz stał wpatrzony w niego, piszczał żałośnie i od czasu do czasu chwytał zębami ubranie Wacka i ciągnął go za sobą.
Oglądał się przy tym niespokojnie na puszczę i piszczał coraz głośniej.
Wacek zrozumiał, że woła go za sobą.
— Co tam zaszło? Czy broń Boże, nie przydarzyło się jakieś nieszczęście panu Piotrowi? — pytał strwożony już Wacek.
Mikuś odpowiedział mu pełnym błagania skowytem i znowu szarpnął chłopaka za ubranie.
Wacek puścił konia i krowę na pastwisko, kozę tego dnia zostawił w domu, ponieważ pokaleczyła sobie nogę nad racicą i kulała.
Po chwili szedł już za psem. Mikuś biegł przed nim merdając kitą i poszczekując radośnie.
Gdy weszli do boru i zbliżyli się do zarośli młodych świerków, Wacek zatrzymał się nagle.
Posłyszał zupełnie wyraźnie głuche warczenie i głośne kłapanie kłów.
Mikuś jednak skakał przed nim i ciągnął go za sobą.
Wacek ostrożnie ruszył za nim, zaciskając w ręku swój ciężki, mocny kij dębowy.
Pies zniknął w gąszczu świerków.
Po chwili doszedł stamtąd skowyt, ciche warczenie i jak gdyby szamotanie się.
Wacek stał czekając z ciekawością, czym się to wszystko skończy.
Trwało to dość długo. Wreszcie gałęzie świerków się poruszyły i z ich gąszczu wyjrzała głowa wilka.
Żółte, przerażone oczy pałały, z otwartej paszczy błyskały ogromne, ostre kły.
Wilk opierał się widocznie i nie odważał się wyjść na otwarte miejsce.
Jednak skowyczący łagodnie Mikuś obstawał przy swoim i krok po kroku wypychał wilka z młodniaka.
Wreszcie stanął obok wypartego zupełnie z gąszczu drapieżnika i merdając ogonem skoczył ku Wackowi.
Chłopak się przestraszył widząc wilka tak blisko.
Drapieżnik mógł przecież jednym susem dosięgnąć go, a wtedy niewiele zapewne pomógłby kij — jedyna broń Wacka.
Wilk jednak nie ruszał się z miejsca. Stał i tylko od czasu do czasu klapał szczękami.
Wacek rozumiał, że dzikie zwierzę leśne odczuwa w tej chwili strach przed człowiekiem.
Mikuś potrącił nagle wilka.
Uczynił to tak gwałtownie, że ten musiał postąpić parę kroków naprzód.
Wtedy dopiero Wacek zrozumiał wszystko.
Wilk szedł na trzech łapach. Czwarta wlokła się za nim. Skrwawiona była i bezwładna.
Mikuś ciągle popychał go ku Wackowi, ale jednocześnie podpierał go bokiem.
Chłopak rozumiał, że pies prosi go o pomoc dla cierpiącego wilka. Domyślił się, że był to zapewne ten sam, co odpowiadał na wycie Mikusia i chodził za nim, śmigając w haszczach.
Drapieżnik jak gdyby jęknął z przerażenia czy wściekłości j kilka razy groźnie klapnął strasznymi kłami. Po chwili jednak widząc, że to nie przerażało chłopca, z otwartą jeszcze paszczą wciągnął powietrze i zmrużył ślepie.
Węszył... Zębata paszcza zamykała mu się powoli. Jarzące się ślepie gasły. Mikuś skakał dookoła i skowytał cicho.
Wilk podniósł wielki, płaski łeb i głęboko zajrzał Wackowi do oczu.
Chłopak i dziki zwierz długo patrzyli na siebie.
Wreszcie wilk ni to przygotowany już na wszystko, ni to znużony, upad! na bok i znieruchomiał.
Wacek pochylił się nad nim, by lepiej obejrzeć jego ranę. Łapa tuż nad zgięciem była przebita kulą. Z rany wystawał odłamek zdruzgotanej przez nią kości.
Chłopak zrozumiał, że z taką raną nie da sobie rady.
— Tylko pan Piotr pomóc tu zdoła — pomyślał i spojrzał na słońce.
Do powrotu gajowego zostawało jeszcze dużo czasu. Trzeba było jednak coś zrobić.
Wacek pobiegł do bagienka i powrócił z czapką pełną wody.
Ukląkł przy wilku, który nie spuszczał z niego wystraszonego wzroku, i zaczął polewać mu nogę. Widocznie sprawiało to ulgę rannemu zwierzęciu, bo mrużył ślepie, a koniec kity drgał mu.
Gdy jednak Wacek lekko dotknął rany, wilk w okamgnieniu schwycił go kłami za rękę. Wacek nie zdążył cofnąć dłoni. Wilk jednak nie ugryzł go.
Zacisnął tylko lekko rękę chłopca i trzymał.
Zaglądał mu przy tym do oczu i łagodnie mrużył ślepie.
Niebawem zwolnił dłoń Wacka.
Chłopak począł znowu zlewać ranę zimną wodą. Wilk leżał spokojnie. Miał zamknięte powieki. Zdawało się, że drzemał.
Wacek dwa razy chodził po wodę do bagienka, gdzie za każdym razem płoszył dwa duże kuligi o czarnych skrzydłach i białych brzuszkach.
Żerowały tam na mokrej ziemi i cienkim kwileniem wymyślały zapewne Wackowi za to, że im przeszkadza.
Wacek to zrozumiał, bo wreszcie machnął w ich stronę ręką i krzyknął ze śmiechem:
— Cicho mi łobuzy! Nic wam złego nie robię! Jedzcie swoje ślimaki i milczcie już!
Wreszcie trzeba było wracać do gajówki.
Wacek był w kłopocie.
Co tu robić? Mikuś lada chwila pobiegnie do gajowego.
On też odejdzie z polany.
— Ucieszyłby się dopiero pan Piotr, gdyby zobaczył jakiego stróża pozostawiłem przy koniu i krowie! Dzikiego wilka!
Całą nadzieję pokładał w Mikusiu.
Długo mówił, do niego, powtarzając raz po raz:
— Niech wilk leży tu grzecznie i nie rusza się z miejsca!
Mikuś w odpowiedzi szczekał urywanym głosem i skowytał. Obwąchiwał wilka i stając przed nim zaglądał mu do ślepi.
Wreszcie wymachując ogonem pomknął do puszczy.
Wacek również, prawie biegiem powracał do gajówki.
Był niespokojny, co z tego wszystkiego wyniknąć może.
Pocieszał się tym, że poważnie zraniony i cierpiący wilk nie.napadnie chyba na pasące się na polanie zwierzęta.
Pozostawszy sam, może jednak i na trzech nogach uciec i ukryć się w kniei.
Na koniec — jak to wszystko przyjmie pan Piotr?
Być może nie zechce nawet słyszeć o pomocy dla wilka, tylko porwie strzelbę i dobije znienawidzonego wroga gajowych.
Wacek więc z niepokojem oczekiwał powrotu pana Piotra.
Żona gajowego ze zdziwieniem wysłuchała opowiadania chłopca o wilku z postrzeloną nogą i powiedziała:
— W dzieciństwie czytałam o tym, że do pewnego świątobliwego pustelnika przyszedł lew ze złamaną łapą i już został przy nim, choć pustelnik wyleczył go. O takim wilku wszakże nigdy nie słyszałam!
— Co z nim zrobi pan gajowy? — szeptem zapytał Wacek.
Wzruszyła ramionami i odparła:
— Nie wiem... Piotr jest strasznie na wilki zacięty. Tak się zawsze cieszy, że nie ma ich w jego rewirze... Przed dwoma laty zabrnęły tu spoza rzeki dwa przechodnie basiory. Pan leśniczy kazał wtedy mężowi wystrzelać je. Piotr zabił oba... Jedną skórę wziął sobie leśniczy, drugą nam podarował.
To powiedziawszy wskazała na ścianę. Nad tapczanem wisiała duża, płowa skóra wilka o wypchanym łbie i rozwartej, zębatej paszczy.
Ten wilk, którego przyprowadził Mikuś, taki biedny i słaby! — odezwał się Wacek i nie patrzał już na wiszącą na ścianie skórę.
— Wilk, wilkiem pozostanie zawsze, zauważyła pani Wanda — nie darmo mówi przysłowie: „wilka do lasu ciągnie11.
Wacek zaniepokoił się jeszcze bardziej i krzątając się po domu, wzdychał głośno.
Przybladł nawet, kiedy wcześniej niż zwykle posłyszał poszczekiwanie powracającego Mikusia, który poprzedzał zwykle i oznajmiał przybycie gajowego.
Przywitawszy się z żoną#i Wackiem, powiesił strzelbę na kołku i zaczął się przebierać.
Z sąsiedniego pokoju opowiadał wesołym głosem, że młode głuszce podlatywać już zaczęły i tylko patrzeć — rozproszą się po lesie. Mówił o tym, że młode łosie dobrze się hodują, a sarenki zaglądają już na wrzosowisko, i że nakosił dla łosi, jeleni i sarn dwa wysokie stogi siana, a, żeby nie brały się do nich przed zimą, zrobił ogrodzenie z wysokich żerdzi.
— Niech tylko mróz uderzy i spadnie głęboki śnieg — otworzę zagrody, to zwierzaki miłe będą miały paszy pod dostatkiem i spokojnie, bez głodu przetrwają do> wiosny! — cieszył się gajowy.
Zaczął już mówić o czymś innym, lecz pani Wanda przerwała mu nagle.
— Słuchaj-no, Piotrze! Wacek chce ci coś opowiedzieć, ale chłopczyna nie śmie...
— Aha, Wacek! — zawołał gajowy. — Cóż ty, mały, nic nam nie opowiedziałeś, jak ratowałeś bratową, pana Karskiego?
Nie czekając na odpowiedź, usiadł przy żonie i z przejęciem jął powtarzać, co słyszał od młynarza, którego spotkał na szosie.
Pani Wanda ze wzruszeniem słuchała opowiadania.
— I cóż ci za to państwo Karscy zapłacili? — spytał gajowy.
Wacek aż drgnął z oburzenia.
— Za co mieli płacić? Przecież musimy pomagać bliźnim? Ja bym pomógł każdemu, nawet...
— Wilkowi! — zakończyła ze śmiechem pani Wanda.
— Jakiemu wilkowi? — zdziwił się gajowy.
Pani Wanda opowiedziała wtedy mężowi o spotkaniu Wacka z wilkiem, którego przyprowadził do niego Mikuś.
Gajowy wcale się nie rozgniewał i nie porwał za strzelbę.
Przeciwnie, jak gdyby się ucieszył.
— No chodźmy do wilczury! Gdzie go masz?
— W borze, blisko polany — objaśnił go Wacek i raz jeszcze opowiedział gajowemu, jak i co było z tym wilkiem.
— Kawałek kości mu z rany wyziera — przypomniał nagle sobie.
— Zaczekaj chwilkę, bo muszę coś zabrać ze sobą — mruknął gajowy i włożywszy do kieszeni kurtki dwie gładkie deseczki, szeroki rzemień i pęczek jakichś ziół, wyszedł na ganek.
— A gdzie jest kundel? — spytał zdumiony.
Mikuś zawsze wypoczywał na ganku, wyciągnięty w całej okazałości.
Wacek począł wołać i gwizdać na Mikusia.
Pies nie przychodził.
— On już pobiegł na polanę — domyślił się chłopak.
— Nie inaczej! — zgodził się gajowy. Chodźmy tedy, bo ino patrzeć — ściemni się!
Na polanie spotkał ich uradowany Mikuś i szarpiąc lekko za ubranie poprowadził do młodniaka świerkowego.
Ranny wilk na razie, ujrzawszy gajowego, porywał się do ucieczki; Mikuś jednak uspokoił go i zatrzymał.
Kiedy pan Piotr nastawiał mu złamaną kulą kość i nałożywszy deseczki bandażował łapę, wilk ostrożnie przytrzymywał mu rękę.
Przy nakładaniu opatrunku z ziółek i bandażowaniu łapy zapewne cierpiał bardzo, jednak poddawał się wszystkiemu cierpliwie, chociaż drżał cały, oddychał chrapliwie i jęczał żałośnie.
— Trzeba go tu pozostawić do rana — powiedział gajowy. — Rano przyniesiem mu kawał zająca, co leży w lodowni i miskę z wodą.
Wacek pobiegł ku bagienku i przyniósł w czapce wody. Wilk wypił ją chciwie.
— Gorączka go trawi — domyślił się pan Piotr i po chwili roześmiał się głośno, mówiąc do Wacka: Ale żeby mi ktoś powiedział, że będę leczył i karmił wilka, to bym miał takiego za wariata!
Wacek ujął rękę pana Piotra i ucałował ją.
— Pan jest bardzo dobry! — szepnął — i żadnej zapłaty za to pan nie wziął.
Gajowy poklepał chłopca po ramieniu i odparł:
— A właśnie, że upomnę się o zapłatę u... wilczego króla!
Śmiejąc się i żartując wesoło, popędzili konia i krowę do domu.
Mikuś gdzieś się znowu zawieruszył.
Po wieczerzy gajowy wyszedł na podwórze, by zamknąć oborę.
Na ganku, rozwalony rozkosznie spał Mikuś.
Schodząc ze stopni pan Piotr spostrzegł dwa jarzące się jak świece ogniki.
— Wacku! — zawołał.
— Patrz, jak się tu rządzi twój kundel!
Wacek przybiegł natychmiast, a widząc leżącego psa, powiedział:
— Mikuś śpi!
— Spać to on śpi, ale popatrz, jakiego on tu nam sprowadził gościa!
Gdy stanęli przed oborą, ujrzeli wilka.
Leżał z wyciągniętą, obandażowaną nogą i wpatrywał się w gajowego i Wacka gorejącymi ślepiami.
— Dowlókł się przecież jakoś ten basior! — zdumiewał się gajowy. — Co u licha! Chyba Mikuś ciągnął go na barana?!
Wacek pobiegł po miskę z wodą dla wilka.
Gajowy rzucił mu skoki zajęcze.
Wilk chłapał wodę chciwie, mięsa jednak nawet nie dotknął.
— Ma gorączkę wilczura — mruczał pan Piotr. Taka rana to nie żart! Trzeba go jednak gdzieś zamknąć, żeby nie uciekł nam i nie straszył ludzi, jeżeli ktoś zajrzy tu w interesie.
Gajowy wyprowadził kozę z jej chlewiku i umieścił w oborze obok krowy.
Z pomocą Mikusia udało im się ułożyć na słomie wilka i zamknąć chlewik.
Zaledwie jednak zdążyli to zrobić, wilk począł miotać się, wyć i klapać kłami.
Uspokoił się od razu, kiedy gajowy otworzył drzwi chlewiku.
Wilk nie wychodził z niego i ułożył się wygodnie na słomie.
— Widzisz, mój chłopcze, jak każda żywa istota pragnie wolności? W niej jest najprawdziwsze szczęście! I tylko niewolnicy nie rozumieją tego i nie pragną wolności, chociaż jest droga jak samo życie! — cichym głosem powiedział gajowy.
— Czy ludzie też? — spytał Wacek.
— Tak! śród ludzi są tacy nikczemni, którzy nie odczuwają tej potrzeby! Sytość przekładają nad wolność!...
Weszli na ganek.
Z ciemnego otworu chlewiku połyskiwały drapieżne, żółte ślepie wilka.
Węszył strwożoną krowę i konia, a kiedy zaniepokojona sąsiedztwem strasznego drapieżnika koza beknęła żałośnie, wilczura nie mógł się powstrzymać, by nie klapnąć kłami.
Posłyszał to jednak Mikuś i podniósłszy głowę warknął ostrzegawczo.
Zdawało się, że mówi:
— Spróbuj tylko! Ośmiel się!
Skarcony wilk położył łeb na wyciągniętych łapach i mocno zacisnął powieki.
Słyszał, jak trzepocą się w mroku nietoperze, goniąc ćmy i komary, i jak gdzieś w kniei kwili ptak nocny.


Rozdział dwudziesty ósmy
GOŚCIE W GAJÓWCE


Minęło już trzy tygodnie od wypadku z panią Karską.
Wilk zdążył się już wykurować. Mógł już biegać jak dawniej. Trudno nawet było zauważyć, że lekko utyka na tylną nogę.
Od dawna już wyniósł się z gajówki do kniei.
Z rzadka widywał go pan Piotr w puszczy. Towarzyszył mu z daleka i poszczekiwał ochryple. Mikuś zwęszywszy go pędził ku niemu. Stali przed sobą przez długą chwilę merdając ogonami i obwąchując się przyjaźnie.
Gajowy dziwił się, że nie natrafia nigdy na ślady polowań wilka.
Gdy jednak gajowi z sąsiednich rewirów donieśli leśniczemu, że jakiś, zapewne przechodni wilk, dusi im zające i sarny, pan Piotr domyślił się, że wyleczony przezeń drapieżnik oszczędza ten szmat puszczy, gdzie odnajdywał jego i Mikusia ślady.
— Nigdy nie uwierzyłbym, że takie dzikie i drapieżne zwierzę może czuć wdzięczność! — mówił do żony i Wacka.
— Tak, jest to dziwne! Nie każdy nawet człowiek potrafi być wdzięcznym, a tu — dziki wilk! — dodała pani Wanda.
W gajówce życie jej mieszkańców układało się niepomyślnie.
Stan pani Wandy gwałtownie się pogorszył. Nie miała już sił, aby usiąść w kuchni, a i lewa ręka była stale zimna i bezwładna.
Z tego powodu na Wacka spadły nowe obowiązki. Musiał gotować strawę i prać bieliznę dla wszystkich.
Teraz nie miał już dla siebie nawet niedzieli.
Wykorzystywał ten dzień na wykonanie zaległych z tygodnia prac.
Gajowy był również bardzo zajęty. Musiał doglądać wyrębu pewnej partii boru, gdyż leśniczy przysłał mu taki rozkaz.
Okoliczni chłopi spiłowywali sosny i nakładali na osiach wozów. Trzech niemieckich sierżantów liczyło pnie i konwojowali przewóz ich do miast, gdzie kwaterowało wojsko i był tartak.
Sierżanci, paląc papierosy, błąkali się z nudów po lesie.
Za nimi, jak cień sunął gajowy, drżący i stroskany o swoją puszczę. Obawiał się, że podpalą mu las niedopałkami papierosów, a jeszcze bardziej tego, że wypatrzą piękną zwierzynę, ukrytą w kniei, której on strzegł jak źrenicy oka.
Pan Piotr słyszał od starych gajowych, że poprzedniej wojny niemieckie wojsko wytępiło wszystkie żubry, łosie i jelenie w puszczy Białowieskiej, więc obawiał się o los swego rewiru.
Mikuś jak gdyby rozumiał kłopoty gajowego.
Kiedy sierżanci, nie podejrzewając tego, szli w stronę stoisk łosi, gniazd głuszcowych i zarośli, gdzie przebywały jelenie i sarny, Mikuś poczynał węszyć głośno, czaić się i skradać w przeciwnym kierunku. Taką sztuczką odciągnął Niemców w inną stronę, gdzie oprócz wiewiórek, drozdów i dzięciołów nic więcej dojrzeć nie mogli.
Gajowy od rana aż do wieczora pozostawał teraz w puszczy i powracał zupełnie wyczerpany.
Część jego pracy w domu spadła na Wacka.
Chłopak bez skargi wziął na siebie jego obowiązki i pracował ciężko. Przebiegając przez podwórko lub pędząc bydło na pastwisko i z powrotem, ze smutkiem i utęsknieniem spoglądał ku puszczy i zdawało mu się, że wola go łagodnym poszumem drzew i tysiącem różnych głosów leśnych.
Pewnej niedzieli, gdy siedzieli wszyscy przy stole, rozległo się nagle szczekanie Mikusia.
— Na człowieka szczeka — zauważył Wacek.
— Kto by to mógł być? — starał się domyśleć gajowy, idąc ku drzwiom.
Tymczasem dobiegło trzaskanie bicza, turkot kół i parskanie koni.
Wacek podbiegł do okna i wyjrzawszy, wydał radosny okrzyk:
— Pani Karska z Zosią przyjechały!
Wypadł natychmiast na ganek i biegł ku bramie.
Duży, piękny powóz zatrzymał się właśnie przed gajówką.
Wacek zobaczył dziedzica z Rogaczewa, panią Karską i Zosieńkę, która już biegła ku niemu.
Goście przywitali się z panem Piotrem i weszli do gajówki.
Poznajomiwszy się z żoną gajowego, pani Karska poczęła wypytywać ją o powód choroby i powiedziała, że po rozmowie z lekarzem i za jego poradą, przywiozła — dla niej lekarstwa i różne niezbędne zapasy.
Stangret wniósł po chwili dużą paczkę i postawił na stole. Oprócz lekarstw, był tam cukier, ryż, płatki owsiane, kakao i prawdziwa kawa, biała mąka i biszkopty do herbaty i duży kawałek wędzonej polędwicy.
— Musi pani dobrze i często się odżywiać! — mówiła pani Karska rozkładając na stole paczki, buteleczki i słoiki.
Żona gajowego ze wzruszeniem dziękowała i dopytywała się, co spowodowało tak wielką uprzejmość państwa Karskich.
— Doktór, który leczył mnie po napadzie w lesie, dużo mi opowiadał o pani — zaczęła pani Karska.
— Ach — prawda! Doktor Machnicki jest zawsze bardzo dla nas życzliwy i czasami zagląda na nasze pustkowie z księdzem wikarym — przerwała jej chora.
— Właśnie! Ksiądz również opowiadał nam o państwu, ale najwięcej o Wacku, którego, jak mi się wydaje, bardzo polubił.
— Ksiądz powiedział, że Wacek wyrośnie na szlachetnego Polaka — wtrąciła z dumą mała Zosia i uśmiechnęła się do pani Wandy.
— Rzeczywiście, nieraz wspominał nam o tym — potwierdził dziedzic, częstując gajowego papierosem i rozglądając się po schludnej, świecącej się czystością izdebce.
— Jesteśmy z moją córeczką dłużne Wackowi za jego pomoc. — zaczęła znów pani Karska — i chciałybyśmy dopomóc mu urządzić jego życie, a przede wszystkim — uczyć się...
Pani Wanda posmutniała nagle.
W pokoju zapanowało milczenie.
Przerwał je Wacek.
Podszedł do pani Karskiej i pocałowawszy ją w rękę, powiedział:
— Dziękuję... ale ja nie pozostawię pani Wandy, bo jestem jej potrzebny, a mój Mikuś pracuje w puszczy z panem Piotrem. Stara Nora nie żyje i nie ma on innego psa.
— Wacku!... — szepnęła wzruszona pani Wanda.
Chcieliśmy oddać panią do szpitala, gdzie opiekowano by się panią i leczono — objaśnił dziedzic.
Pani Wanda machnęła ręką i odparła:
— Nic już mi nie pomoże... Wyprawiliśmy z mężem list do naszej córki — Kazi. Prosiliśmy, aby tu przyjechała.
— Tak, ale Kazia na list nasz nie odpowiedziała. Odezwał się gajowy.
Pani Wanda jednak już coś postanowiła, bo potrząsnęła głową i cichym głosem powiedziała:
— Cieszę się za Wacka! Sprawiedliwie wszystko obmyśliliście państwo dla niego! Chłopak powinien do szkoły chodzić i żyć z ludźmi, nie w puszczy, gdzie tylko nas widzi i nikogo więcej.
W głosie chorej wyczuwało się jednak smutek.
Wacek pochwycił to, więc znowu przemówił poważnym, surowym głosem:
— Nie pozostawię pani samej, chyba że przy — jedzie do gajówki córka państwa i ja nie będę już potrzebny... Teraz, kiedy, jak umiem, pomagam pani i panu Piotrowi, nie mogę odejść dlatego tylko, że będzie mi lepiej!
Słowa chłopca padały twardo. Wszyscy zrozumieli, że on wie, czego chce.
— Ciężko ci z nami — rzucił gajowy marszcząc czoło — ani wypoczynku nie masz, ani zabawy... O, jest on bardzo obowiązkowy, proszę państwa! Nieraz się dziwiłem, skąd to wszystko u takiego chłopaczyny?!
Rozmowa się urwała.
Wszyscy patrzyli na Wacka, więc zmieszany chłopak mówić począł:
— Polubiłem panią Wandę i pana Piotra, bo nigdy nie tylko ostrego, ale nawet zimnego słowa od nich nie słyszałem, a przecież wiem, że niejedno zrobiłem nie tak, jak się należało. Nigdy nie dali oni mi poznać, że korzystałem z ich dobroci.
— Z jakiej dobroci?! — oburzył się gajowy. — Małoż to naharujesz się przez cały dzień? Czyż my tego nie widzimy?
Zosia przysunęła się bliżej Wacka i ujęła go za rękę.
Nie odzywała się jednak.
Czuła, że to, co mówią starsi, jest bardzo piękne i ważne, ale że Wacek powiedział najpiękniej.
— Hm... Hm... trudno! — mruknął w zakłopotaniu pan Karski. — Nic już na to nie poradzę... Powiem tylko jedno! Jeżeli będziecie mieli jakieś kłopoty, znajdziecie państwo przyjazną, pomoc u mnie — w Rogaczewie, a ciebie mój chłopaku, przerzucę do Wyżyn, bo tego bardzo sobie pragnie moja bratowa i Zosieńka...
Zamierzał mówić dalej, lecz w tej samej chwili drzwi, pchnięte z siłą, otwarły się i na progu stanął Mikuś.
Uważał widocznie, że goście siedzą, zbyt długo.
A może znudziło mu się patrzeć na drzemiącego stangreta i leniwie opędzające się przed bąkami konie.
Stał, przechyliwszy łeb na bok, i błyskał żółtymi ślepiami.
— Co to? — zawołał zrywając się z krzesła dziedzic. — Wilk!
— To Mikuś... mój Mikuś — uspokoił go Wacek. Pan Karski zmieszał się. Śmiejąc się cicho, powiedział:
— Tak on podobny do „Mikusia“, jak ja do kozy! Toż to najprawdziwsze wilczysko!
Mikuś tymczasem podszedł do pani Wandy i włożył jej łeb w dłonie, zezując ku gościom.
Gajowy zaczął opowiadać panu Karskiemu o zaletach Mikusia.
Twierdził, że mieszkając w puszczy z takim psem, można mieć wszystkiego wbród i nigdy głodu nie zaznać.
— Pan dziedzic wyobrazić sobie nawet nie może, co to za zmyślna psina! — zapalał się coraz bardziej pan Piotr. — Idę z nim przez puszczę. Zając, głuszce i jarząbki nieraz spod pyska mu się zrywają. Mikuś — tylko uszy podniesie i stoi bez ruchu. Ale niech no mu powiem: „poszukaj mi piesku szaraka!“ W mig wytropi i tak się koło niego zawinie, że sam, bez mojej pomocy schwyta zająca. Teraz to, proszę pana, nie strzelam... Po co Niemcy mają wiedzieć, że mam strzelbę... Odbiorą mi ją! A cóż to za gajowy bez broni? Ludziom na pośmiewisko!
Dziedzic słuchał z zaciekawieniem.
Gajowy prawił dalej:
— Mikuś może schwytać sam każde zwierzę i ptaka porwać z zasadzki... I to, panie, wszakże młody pies, a co będzie, jak urośnie zupełnie?
Mikuś dawno już nasłuchiwał i zrozumiał, że o nim toczy się rozmowa.
Wreszcie podszedł do gajowego, zajrzał mu do oczu, jak gdyby chciał powiedzieć:
— Dobrze o mnie mówisz! Dziękuję! — i nagle merdając kitą i łasząc się zbliżył się do Wacka.
Jak zwykle oblizał mu ręce i podstawił łeb do pogłaskania.
To widząc mała Zosia podbiegła do niego z wyciągniętymi rączkami i objęła go za szyję.
Mikuś przysiadł, stuliwszy uszy i zmrużył ślepie.
Wacek się przeraził, ale nie zdążył powiedzieć ani słowa, kiedy Mikuś zaczął lizać dziewczynkę po rączkach i skakać dokoła niej z cienkim łagodnym skomleniem.
Chłopak odetchnął z ulgą.
Ku jego zdumieniu, pies w jednej chwili zaprzyjaźnił się z Zosią.
Niebawem jednak zmuszony był pośpieszyć jej z pomocą.
Mikuś bowiem skacząc koło dziewczynki, parę razy z taką siłą wywijał kitą, że omal nie upadła.
Nie przestraszyła się jednak bynajmniej i śmiała się wesoło uciekając od Mikusia lub goniąc rozbrykanego psa.
— Chodźmy na podwórze! — poradził Wacek obawiając się, że Mikuś przewróci stół i siedzących gości.
Gajowy stawiał właśnie na stół dużą miskę, z zsiadłym mlekiem z lodowni i krajał upieczony przez Wacka, smakowicie pachnący pszenny chleb.
Wacek tymczasem pokazywał Zosi konia, Łaciatą, kozę z krzywymi rogami i straszliwie grube, z trudem się poruszające wieprzaki.
Pies nie odstępował dziewczynki i zmuszał ją trzymać stale rączkę na swym grubym karku i łbie.
— Jeżeli chcesz, to ci coś pokażę! — powiedział Wacek do Zosi.
— Bardzo chcę — pokaż! — ucieszyła się.
Pobiegli ścieżką na polanę. Przed nimi w podskokach pędził Mikuś, oglądając się co chwila i piszcząc z wielkiej uciechy.
Wacek pokazał Zosi pastwisko, gdzie pasły się domowe zwierzęta gajowego, starą norę lisią i gniazdo czapli nad bagienkiem, opowiedziawszy o bitwie swego psa z lisem i o tym, jak czapla wyłapuje żaby, żmije, ślimaki i czarne, chyże kałużnice w ciemnej, pociągniętej zielonymi rzęsami wodzie błotka.
Zosia słuchała tego, jak najcudowniejszej bajki, oglądała ślady lisich kłów na szyi i pysku Mikusia i klasnęła w dłonie, kiedy nadleciała skądś czapla i usiadła na wysokiej gałęzi graba.
Ptak spokojnie patrzył na dzieci i psa.
Zapewne przyzwyczaił się już do ich widoku i wiedział, że żadnej krzywdy mu nie zrobią.
Czapla czekała więc cierpliwie aż odejdą, żeby opuścić się na bagno i poszukać żab i ślimaków.
Wacek doprowadził dziewczynkę na skraj boru, gdzie zwykle krzyżowały się tropy zajęcy i kuropatw.
— No, teraz będzie zabawa! — uśmiechnął się do Zosi. — Stój cichutko i patrz dobrze!
To powiedziawszy skinął na psa i razem z nim wszedł w gąszcz krzaków kaliny.
— Szukaj i napędzaj tam! — szepnął do Mikusia, klepiąc go po grzbiecie i ręką wskazując na Zosię.
Na ten rozkaz pies opuścił ogon i przysiadł na wszystkich czterech łapach. Z pyskiem przy ziemi, bez hałasu począł się prześlizgiwać przez sieć traw, badyli i cienkich pędów krzaków.
Wacek oczu nie spuszczał z Zosi i śmiał się w kułak.
W spojrzeniu i ruchach dziewczynki spostrzegł zaciekawienie, przestrach i zachwyt.
Domyślił się, co znaczą te nagłe zmiany na małej, drobnej twarzyczce Zosi.
Widziała ona teraz tyle nowych, nieznanych i porywających rzeczy. W krzakach śmignął szarak i zniknął w wysokiej trawie. Po chwili inny wynurzył się z Łaszczy i usiadł na tylnych łapach przy pniu sosny.
Zosia widziała, jak nadstawił jedno ucho, drugim zaś obracał na wszystkie strony, łapiąc najlżejszy szmer w borze.
Siedział bokiem do dziewczynki, więc widziała tylko jedno, szeroko otwarte i zezujące oko.
Posłuchawszy kilka chwil opuścił się na ziemię i spokojnie już pokicował ku krzakom.
Spłoszona czymś gromadka szczygłów z furkotem skrzydeł i piskiem przefrunęła tak blisko od Zosi, że czuła nawet powiew ich skrzydełek.
Dziewczynka znieruchomiała, zobaczywszy sporą szarą kurkę. Ostrożnie wytknąwszy łepek z trawy pobiegła naprzód, zręcznie wymijając wszystkie przeszkody. Za nią jedna po drugiej biegły inne. Dreptały drobnymi kroczkami pochylone i przygarbione, niby małe kobietki, które niosą niewidzialne a ciężkie tłumoki.
Szły jedna za drugą.
Zosi się zdawało, że to płynie wąziutki, szary potoczek, lecz nagle drgnęła.
Całe stadko z łopotem skrzydeł i krzykiem, zerwało się i odleciało.
Z krzaków wynurzył się w tejże chwili Mikuś i stanął, patrząc w ślad za odlatującymi kuropatwami.
Powrócił natychmiast do krzaków, skąd wyskoczył spłoszony zając.
Przemknął przez całą polankę i usiadł tuż przed Zosią. Z przerażeniem przycisnął uszy do głowy, wytrzeszczył ciemne ślepie i wpatrywał się w dziewczynkę.
Nagle stanął w słupek, podniósł uszy i zrobiwszy ogromny skok wpadł do gąszczu.
Zosia słyszała szelest i zgrzyt trawy i głuchy tupot łap mknącego szaraka.
Śmiała się wesoło do zbliżającego się do niej Wacka.
— Jakie śliczne kurki! Jakie zabawne zajączki! — wołała klaszcząc w dłonie i skacząc na jednej nóżce.
Podbiegł też Mikuś i łasił się do dzieci, lecz nagle nastawił uszy i przechylił głowę w bok.
— Acha — uśmiechnął się Wacek — Wołają na nas z gajówki.
— Nic nie słyszę — odparła dziewczynka.
— Ja też, ale za to Mikuś słyszy — objaśnił ją chłopak. — Niepokoją się tam o ciebie.
— I o ciebie też? — spytała.
— Nie! — potrząsnął głową Wacek. — Ja przecież ciągle jestem w puszczy...
Powracali do gajówki trzymając się za ręce.
Wacek narwał dla dziewczynki cały pęczek poziomek.
Dlaczego nie chcesz przyjechać do nas do Wyżyn? — spytała go nagle.
— Chcę, ale nie mogę... — szepnął:
Westchnął i dodał smutnym głosem:
— Pan Piotr ciągle teraz jest w rewirze. Kto będzie się opiekował jego żoną? Słyszę jak płacze nieraz i jęczy z bólu... Ona jest bardzo dobra dla mnie, dla Mikusia i dla wszystkich.
— Ty też jesteś dla niej dobry.
— Ale mi więcej dobroci potrzeba, bo jestem przecież mały, łatwo mnie skrzywdzić... Ona nigdy mnie nie skrzywdziła — powiedział, ale coś przypomniał sobie, bo znowu westchnął i szepnął:
— Siwikowie też byli dobrzy dla mnie, ale — inaczej... Tam we wsi, chłopaki nazywali mnie przybłędą... Bolało mnie to, lecz Siwikowie nie bronili mnie i Ceśka też nie, choć ona było najlepsza... Modliła się ze mną na mogile matuli... Mikusia też lubiła i broniła przed chłopcami Sołtysa...
— Kto to Siwikowie i Ceśka? — dopytywała się Zosia.
Wacek jednak nie miał już czasu na odpowiedź.
Podchodzili bowiem do bramy gajówki.
Państwo Karscy stali już na ganku.
Stangret oglądał uprząż i coś tam majstrował koło prawego orczyka.
— Wacku! — posłyszał chłopak głos pani Wandy.
Wbiegł do domu, a kiedy wyszedł na ganek, trzymał w ręku mały koszyczek pełny poziomek.
— Pani Wanda kazała oddać to Zosi — powiedział.
Dziewczynka pobiegła podziękować za miły upominek.
W kilka minut później, Wacek, oparty plecami o słupek, stał na ganku i słuchał.
Turkot kół powozu oddalał się szybko. Jeszcze chwila — i umilkło wszystko. Tylko puszcza gaworzyła cicho, poważnie i kojąco.
Wacek otrząsnął się i przetarł oczy. Przed nim stał wpatrzony w niego Mikuś.
Pan Piotr siedział na stopniu schodów i ćmił fajeczkę.
Jakiś dźwięk wdarł się raptem do słuchu chłopca. Szybko wszedł do pokoju, gdzie leżała pani Wanda.
Chora zacisnąwszy twarz w dłoniach płakała cicho.
Wacek pochylił się nad nią i szepnął:
— Nie trzeba płakać! Wszystko zostanie, jak było...
— Zawadzam teraz tobie w życiu i — wszystkim — wyjąkała z rozpaczą.
— Wacek czuł, że musi powiedzieć coś bardzo ważnego, lecz nie potrafił wyrazić tego słowami. Dotknął więc ustami zimnej dłoni chorej i surowym głosem powtórzył:
— Wszystko zostanie, jak było...
W okamgnieniu posłyszał Wacek znany mu tak dobrze radosny głos matuli. Dobiegł skądś z daleka i mówił:
— Dobrze zrobiłeś, syneczku! Jakaż jestem szczęśliwa!
Chłopak uśmiechnął się do pani Wandy, spojrzał na nią promiennymi oczyma i zawołał:
— Panie Piotrze! Proszę tu przyjść! Przeczytam na głos gazetę, którą nam pozostawił dziedzic!
Na ganku rozległy się ciężkie kroki gajowego.
Wchodził do domu.



Rozdział dwudziesty dziewiąty
BURZA


W najbliższą niedzielę po wizycie państwa Karskich w gajówce, Wacek postanowił wreszcie zajrzeć na bagno, o którym mu mówił pan Piotr.
Jakoś nie składało się chłopakowi odbyć dalszą wycieczkę i zaznać przygody przy spotkaniu z nieznanym, dzikim zwierzęciem.
Miał dużo pracy i nie mógł już pozwolić sobie na całodzienną wyprawę do puszczy, jak to robił dawniej.
Zresztą, czuł się po tygodniu pracy tak zmęczony, że najczęściej brał wędkę i razem z Mikusiem udawali się nad rzekę. Nie była to szeroka rzeka, lecz dość wartka, o ciemnym i głębokim nurcie.
Wacek nauczył się zręcznie chwytać na haczyk płotki, a udawało mu się nieraz wyciągnąć małego suma lub węgorza.
Siedział spokojnie nad wodą, śledził ruch pływaków, myślał, przypominał sobie różne wypadki z życia i wypoczywał.
Mikuś albo spał, wyciągnięty obok niego, lub też swoim zwyczajem szperał po haszczach. Nieraz wypłaszał z sitowia dzikie kaczki. Z gniewnym krechtaniem podrywały się i odlatywały na pobliską łachę.
Tej jednak niedzieli Wacek postanowił dotrzeć wreszcie do tajemniczego bagna i przekonać się, jakie zwierzęta mają tam swoją siedzibę.
Rano, jak zwykle, poszedł z gajowym do kościoła. Po mszy św. pożegnał pana Piotra, uprzedzając go, że wróci dopiero wieczorem.
W domu, gdzie wpadł, żeby się przebrać i zabrać śniadanie, zastał gościa. Był to Szymon Robaczek, gajowy z dalszego rewiru puszczy.
Przybył on z polecenia leśniczego, inżyniera Trzcińskiego, by uprzedzić pana Piotra o spodziewanej w tygodniu komisji niemieckiej, która zapewne zajrzy też do niego.
Wacek straciwszy trochę czasu na przyrządzanie herbaty dla gościa, wyszedł wreszcie z domu i nie oglądając się nawet, w obawie, że coś znów stanie mu na przeszkodzie, szybkim krokiem szedł przez puszczę.
Dzień był szary i parny. Słonko nie mogło się przetrzeć przez leniwie pełznące po niebie zwały ciemnych chmur. Zbierało się na burzę. Jękliwie kwiliła zięba. Gdzieś dalej krakały wrony. Zlatywały się z pól, gdzie od czasu do czasu zrywał się już wiatr.
Mikuś parskał głośno.
Wacek odszedł już daleko od gajówki, kiedy nadleciał potężny podmuch wichru. Zaskrzypiały natychmiast sosny i świerki; rozkiwały się gałęzie grabów i brzóz. Szum, niby syk wielkich bałwanów na morzu, wypełnił ciemne wnętrze puszczy. Korony drzew poczęły gaworzyć trwożnie i miotać się w różne strony, bo już wicher szurgał je, zderzając się z piersią puszczy.
Aż do ziemi chyliły się krzaki podszycia leśnego. Łamały się i spadały suche badyle, wiotkie byliny i gałązki krzewów.
Szum drzew i zgiełk wzmagały się.
Z przeraźliwym krakaniem krążyły, wylatując wysoko, to opadając, wrony, porywane przez wicher.
Z piskiem kryły się w listowiu drobne, przerażone ptaszki; zięba jęczała coraz częściej i głośniej; przeleciały z głuchym dudnieniem dwa dzięcioły; rozkrzyczały się drozdy i wrzeszczeć poczęła sroka, szukając na brzozie schronienia.
Z głośnym furkotem skrzydeł usiadł na sęku sosnowym szary jarząbek. Wyciągnąwszy się na nim, znieruchomiał i stał się podobny do narośli na grubej gałęzi.
W wysokiej trawie i szerokich liściach łopuchów przekicał zając i gdzieś się zaczaił w pobliżu.
Z niewidzialnej w trawie norki wyśliznęła się czarna myszka leśna. Podniósłszy ostry pyszczek węszyła przez chwilę, a potem znikła jak cień.
Czatujący na muchy pająk-krzyżak, siedzący w środku szeroko rozpiętej sieci, jął nagle biegać w niej, snując nowe nici. Czuł nadciągającą burzę z wichrem i wzmacniał swoje legowisko.
Była to pewna oznaka i ostrzeżenie, że burza rychło już rozszaleje z całą siłą.
Wacek wiedział o tym, więc rozejrzawszy się dokoła, ukrył się z Mikusiem pod zwisającymi łapami świerka. Tworzyły niby strzechę nad ziemią, przysypaną grubą warstwą suchego igliwia.
Chłopak wyjrzał ze swej kryjówki, kiedy potężny poryw wiatru z trzaskiem złamał gruby konar starego grabu i cisnął go z łomotem o ziemię. Posypały się cieńsze gałęzie, liście i płaty kory.
Wacek zobaczył na czarnym pniu drzewa białe, poszarpane szczapy i otwartą aż do rudego rdzenia szczelinę.
Sroka i wrony odpowiedziały na hałas wrzaskiem i krakaniem.
Umknął zając, spłoszony hukiem złamanego konara.
Piszczały gdzieś blisko strwożone ptaszki.
Coraz głośniej w pośpiechu opowiadały coś sobie rozmiotane w podmuchach wiatru korony drzew i rozpaczliwie, niby zmagając się z nimi, wymachiwały gałęziami.
Stojąca na polanie brzoza rozpuściła na wietrze długie, wiotkie pędy, podobne do włosów rozwichrzonych, i potrząsała nimi jak obłędna.
Od południa nadciągały coraz to nowe zwały ciężkich, prawie czarnych chmur.
Pod świerkiem ciemno było.
W mroku jarzyły się tylko krwawymi iskierkami ślepie Mikusia. Leżał z otwartymi, niemrugającymi oczami i ostrożnie poruszał uszami.
Z daleka jeszcze potoczył się głuchy pomruk grzmotu.
Po nim niemal natychmiast — głośniejszy już i bliższy.
Wilgotny powiew wiatru werwał się pod świerk i poruszył gwałtownie jego zwisające łapy.
Burza zbliżała się szybko, mknąc na skrzydłach wichru.
Wiatr z chwili na chwilę wzbierał na sile, aż rozszalał prawdziwy huragan.
Drzewa chyliły się i trzeszczały. Jedne złamane — padały z łomotem, głucho uderzając o ziemię i tratując krzaki, inne traciły gałęzie, urwane prądem powietrza i świeciły białymi bliznami odłupanego drzewa i kory.
Jak szalone miotały się krzaki. W powietrzu fruwała wyszarpnięta traw i, suche sęki i igliwie.
Wszystkie głosy i echa puszczy utonęły teraz w ryku, syczeniu, świście i zawodzeniu wiatru.
I raptem straszliwy huk ogłuszył Wacka. Drgnęła pod nim ziemia. Pęd powietrza zerwał mu czapkę z głowy i cisnął w twarz igliwiem i suchymi liśćmi. Biały płomień oślepił chłopca i przeraził.
— Piorun uderzył gdzieś blisko — domyślił się Wacek i przetarł oczy.
Przed nim stał z podwiniętym ogonem, osłupiały ze strachu Mikuś. W otwartej jego paszczy połyskiwały ostre kły.
W tej samej chwili pod łapy świerka wpadła oszalała z przerażenia kuna. Długie, brunatne jej ciało, cienkie i zwinne, jak u węża, mignęło na chwilę.
Chłopak zdążył spostrzec żółte podgardle i brzuszek małego drapieżnika i prawie czarny ogon.
Kuna w okamgnieniu skoczyła na gałąź i jak błyskawica śmigać poczęła z gałęzi na gałąź, uchodząc coraz wyżej i wyżej.
Spoglądała na dół i zgrzytała ostrymi ząbkami. Stało się to tak szybko, że pies nie zwęszył jej nawet, tym bardziej, że piorun po raz drugi tak wstrząsnął puszczą, że aż ziemia zadygotała pod nogami Wacka.
Chłopak wyjrzał ze swego schroniska.
Piorun uderzył w stojący w pobliżu stary, suchy buk, którego nie zdążył jeszcze spiłować gajowy.
Zbutwiałe drzewo nie zapaliło się na szczęście. Pozostał po nim tylko strzaskany i rozszczepiony pień o sterczących drzazgach, rozrzucone dokoła odłamki konarów, szczapy i kilka gałęzi, uwikłanych w gąszczu koron stojących obok drzew.
Burza pędziła dalej.
Grzmoty ryczały już spoza rzeki, a nawet gdzieś na polach za granicą puszczy.
Z szelestem spadały duże krople ciepłego deszczu. Ani jedna wszakże nie przedostała się do schroniska pod świerkiem, nawet wtedy, gdy deszcz przeszedł w krótką a gwałtowną ulewę.
Wnet potem rozbłysło słońce.
Na liściach i trawie niby diamenty roziskrzyły się krople deszczu.
Trudno było uwierzyć, że spadł z nieba.
Było takie lazurowe i przezroczyste, że nikt nie dostrzegłby na nim ani szarej chmurki, ani srebrzystego obłoczka.
Nadleciał czerwonogłowy dzięcioł i zaczął kuć strzaskany pień buku.
Odezwały się drozdy i wrzasnęła sroka...
Od bagienka dobiegło kumkanie i skrzek żab.
Wacek dopiero wtedy przypomniał sobie, co miał do zrobienia w puszczy.
Wyszedł więc spod łap świerka i gwizdnął na psa.



Rozdział trzydziesty
NOWA TAJEMNICA PUSZCZY


Pozostawało nie więcej od dwu godzin do zmierzchu, kiedy trzeba było powracać do gajówki.
Wacek więc śpieszył się bardzo.
Musiał przeciąć cały rewir na ukos.
Bagno, o którym mówił gajowy, mieściło się na długim, wąskim pasie, gdzie przechodziła granica puszczy, ochranianej przez pana Piotra.
Mikuś długo nie zdawał sobie sprawy, dokąd dąży Wacek. Gdy jednak chłopak nie zatrzymawszy się ominął jeziorko z stoiskiem łosi i szedł wprost na północ, w sprytnym łbie psa przejaśniło się od razu.
Zrozumiał zamiar Wacka.
Podwinął raptownie ogon i nastroszył kudły na karku. Wyrażał tym najwidoczniej swoje niezadowolenie. Znał długie, bagniste pasmo w puszczy. Z rzadka zaglądał tam z gajowym. Zawsze jednak spotykała go tam przykrość. Na to wspomnienie Mikuś zmarszczył pysk i warknął. Zdawało się, że chciał powiedzieć:
— Tam do licha! Nie lubię tego miejsca...
Musiał jednak iść, bo Wacek, nie zwracając na niego uwagi, szybkim krokiem podążał naprzód.
Mikuś zaniepokoił się nagle.
Pomyślał, że chłopak zapewne nie wie, co się kryje śród zarośli na bagnie.
Należało więc być dziś szczególnie bacznym, aby na czas przyjść przyjacielowi z pomocą.
— Tak! Z pomocą! Ale żeby i samemu nie oberwać, bo to nie przelewki! Nie zakończyłoby się to tak, jak bójki z lisami czy nawet z tym rysiem!
W ten sposób prawdopodobnie rozważał Mikuś, stąpając coraz ostrożniej, węsząc czujnie i coraz bardziej podnosząc długą, sztywną sierść na karku.
Wreszcie stanął, powęszył tuż przy ziemi i warknął cichutko.
Wacek posłyszał to i natychmiast się zbliżył. Pochylił się nad psem, który stał nad małym trójkątnym dołkiem i węszył.
Ślad przypominał wyciśnięte w mokrej ziemi zagłębienia racic sarny.
Te jednak były znacznie większe, głębsze, a więc pozostawione przez jakieś ciężkie zwierzę, i w ogóle wydały się chłopakowi inne.
— Takich śladów nigdy jeszcze nie widziałem! — — pomyślał i spojrzał na psa.
Mikuś szedł powolnie i ostrożnie.
Uważał, by nie nadepnąć na suchą gałązkę lub nie narobić plusku w wodzie, co tu i ówdzie zebrała się po deszczu, tworząc małe kałuże.
Pies unikał gąszczu.
Wacek rozumiał, że Mikuś chce mieć przed sobą otwarte miejsce.
Dlaczego pies tak robił, tego chłopak pojąć na razie nie mógł.
Przypomniał sobie natychmiast rady gajowego i obejrzał się wokół.
O jakieś trzydzieści kroków przed nim stała dość gruba brzoza. Pierwsze, dostatecznie grube, by go utrzymać, gałęzie, nisko wyrastały z pnia.
Wacek skierował się ku brzozie.
Nie spostrzegł ukrytego w wysokiej trawie wystającego korzenia, więc potknął się i upadł na kolana.
W tej samej chwili z pobliskich haszczy wypadł dzik.
Był to odyniec.
Ciemnobrunatna szczecina sterczała mu na karku. Cienki ogon skręcał się i prostował, jak żmija. Z otwartego ryja wystawały białe, krzywe i długie kły.
Chrząkając gniewnie odyniec popędził w stronę Wacka, nie widząc zaczajonego z boku psa.
Ale widział go Mikuś i przy tym na miejscu przez siebie upatrzonym.
Skoczył ku dzikowi i o kilka kroków od niego zaszczekał.
Odyniec w okamgnieniu zawrócił ku niemu i opuściwszy potężny łeb ku ziemi, pomknął ku Mikusiowi, by rozpruć mu brzuch straszliwymi kłami.
Przestraszony Wacek w jednej chwili wdrapał się na grubą gałąź i spojrzał w dół.
Tam odbywała się gonitwa. Sprytny Mikuś mając przed sobą trochę wolnego miejsca, zmuszał odyńca ścigać siebie, obracać się w kółko na jednym miejscu i niespodziewanie zmieniał kierunek, odprowadzając go coraz dalej od brzozy z ukrytym na niej chłopcem.
Dzik wszakże zrozumiał wreszcie grę, prowadzoną przez psa.
Patrząc na niego z ukosa i grożąc połyskującym kłem, truchtem biegł ku brzozie. Już z bliska rozpędził się szybciej i mijając pień drzewa, uderzył go lewym kłem.
Brzoza aż wzdrygnęła się cała. Na ziemię spadł płat białej jej kory i odłupana szczapa.
Mikusiowi udało się szarpnąć odyńca za szczecinę na boku i odskoczyć. Gonitwa trwała dalej. Skończyła się zaś zupełnie niespodziewanie...
Odyniec domyślił się, że człowiek i pies nie przyszli tu, by uczynić mu krzywdę lub wygnać jego rodzinkę z ulubionego legowiska.
Nie miał więc powodu bez końca się gniewać i wygłupiać w pościgu za nieuchwytnym psem.
Zamknął więc ryj, przerwał chrząkanie i odwróciwszy się z pogardą od Mikusia, powolnym krokiem zniknął w haszczach.
Zapewne było w tym coś bardzo obraźliwego, gdyż Mikuś aż zaskowytał.
Podszedł do brzozy i stał mocno zawstydzony.
— Co ci jest psiaku? — spytał go Wacek, zeszedłszy z drzewa.
Mikuś istotnie nie odpowiedział, lecz spojrzawszy na haszcze, szczeknął jeden tylko raz, ale głośno i wyzywająco.
— Co znowu? Może powiedziałeś dzikowi, że jest świnią? — zapytał go chłopak, ubawiony zafrasowanym wyglądem psa.
Na to Mikuś odpowiedział merdnięciem kity. Zapewne potwierdził domysł małego przyjaciela.
Bo jakżeż to stać się mogło?!
Żeby jakiś sam sadlisty odyniec potraktował tak lekceważąco jegć — Mikusia, który ma kły wilcze, niejedną bliznę, otrzymaną w bitwie — i z gajowym wspólnie strzeże i ochrania puszczę, a w niej i tę grubiańską świnię?!
Mikuś parsknął z oburzenia i zgrzytnął zębami. Żałował teraz, że zbyt delikatnie szarpnął odyńca za bok. Niechby poczuł kły Mikusia!
Naprawić tego już nie mógł, bo uszczęśliwiony z nie byle jakiej przygody Wacek, szybkim krokiem ruszył ku domowi.
Nad moczadłami snuć się już poczynały cienkie wstęgi mgły. Ćwierkały, pokrzykiwały i kłóciły się o miejsce różne ptaki, usadawiając się na nocleg. Cykały świerszcze i jakieś inne jeszcze owady. Pierwsze nietoperze śmigały już w zapadającym w puszczy zmroku. Tylko nad koronami drzew rozlegał się drapieżny świergot i skwir jaskółek. Nastała bowiem godzina ich łowów. Całe gromady ich szybowały i mknęły nad puszczą.’ Tam w powietrzu, kołując niby w tajemniczym tańcu, wzbijały się ku niebu niewidzialne z ziemi korowody owadów skrzydlatych. Dążyły niepowstrzymanie coraz wyżej. Być może, chciały raz jeszcze, po raz ostatni dla siebie, ujrzeć złotą tarczę słońca, co utonęło nagle na zachodzie? Czy też zamierzały one porzucić na zawsze ziemię i dolecieć hen — do tych gwiazdek, co to już migać poczęły i tu i tam?
O tym myślał Wacek spoglądając na czeredy jaskółek goniących zdobycz, niewidzialną w szafirowym i liliowym zmroku zmierzchu.



Rozdział trzydziesty pierwszy
SPOTKANIE Z PUSTELNIKIEM LEŚNYM


Gajowy otrzymał od leśniczego rozkaz, czym prędzej zakończyć wyrąb lasu dla Niemców. Musiał więc wykonywać tę pracę również w nocy przy ogniskach. Pan Piotr przez pięć dni nie powracał do domu i Wacek nosił mu śniadania i obiady do puszczy.
Gajowy uskarżał się przed chłopakiem, że palenie ognisk w nocy wystraszy zwierzynę i wypłoszy ją z jego rewiru.
— Na nic się nie zdadzą moje trudy! — mówił smutnym głosem. Przez tyle lat strzegłem te zwierzęta i ptaki, a teraz rozbiegną się i rozlecą po puszczy. Nikt już nie pozbiera ich nigdy... Prze — padną!...
Smutek i niepokój udzielił się Wackowi. Przecież i on też umiłował już swoją puszczę ze wszystkimi zwierzętami, ptakami i dziwami, które wykrywał codziennie.
Puszcza wydajała mu się olbrzymią, otwartą księgą, a każda jej strona porywała go, przejmowała ciekawością i uczyła.
Uspokajał jednak jak mógł stroskanego pana Piotra, mówiąc:
Wojna się skończy prędko i wszystko będzie dobrze, po dawnemu!
Gajowy jednak trząsł głową przecząco i mruczał:
— A ja ci, mały, powiadam, że wojna dla nas, ludzi leśnych, jeszcze się nie zaczęła... Gdy zaś dotoczy się do puszczy — poniszczy tu wszystko! Żadna burza, żaden pożar tyle szkód nie zdołałby wyrządzić... Pamiętam ja, co tamtej wojny działo się w puszczach Białowieskiej, Augustowskiej i Świsłockiej! Strach pomyśleć!
Westchnął ciężko i zapalił fajeczkę.
W borze paliło się kilka ognisk. Drwale piłowali i rąbali sosny. Chłopaki chodzili dookoła ognisk i kijami o szerokich końcach gasiły ogień. Czerwone jego wężyki chyżo biegły niepostrzeżone w trawie sunąc po smolnym igliwiu. Należało pilnie uważać, by nie zapaliły się kupy złożonego suchodrzewia i zrąbanych gałęzi sosen. Wybuchnąłby wonczas pożar leśny. Trudne bywa zwykle jego gaszenie, czasem nawet niemożliwe, a wtedy płomienie szerzą klęskę w puszczy aż zniszczą ją doszczętnie.
Wacek musiał już wracać do domu, niosąc naczynie od kolacji! gajowego i pustą torbę od chleba. Mikuś biegł przed nim oglądając się co chwila. Nagle zaskowytał cicho i skamieniał. Wacek wiedział, że w ten sposób pies zwracał na coś jego uwagę. Jął się więc rozglądać uważnie.
Przez listowie przedzierały się białe promienie księżyca w pełni i oświetlały niedużą polanę. Coś się poruszyło nagle koło kępy krzaków.
Wacek wytężył wzrok i zobaczył zwierzę, nie spotykane w czasie jego wędrówek po puszczy. Na razie wydało mu się, że była to Świnia. Nawet pochrząkiwało tak jak prosię. Przyjrzawszy się jednak dobrze, Wacek poznał borsuka. Niedawno oglądał go na obrazku, a gajowy pokazał mu starą torbę ze skóry tego zwierzęcia.
Miał na sobie szaro-białe futerko; czarna sierść okrywała brzuch i łapy o długich, czarnych pazurach. Przez białą głowę, od nosa do białych uszu biegły dwa czarne pasemka. Ciało miał opasłe, niezgrabne, długi, do ryja podobny nos i krótki, włochaty ogon.
Pochrząkując cicho, wygrzebywał coś z ziemi i zjadał, głośno cmokając i sapiąc.
Posuwał się powolnie, przewalając się z boku na bok na krótkich łapach i nieufnie rozglądał się na wszystkie strony. Po chwili zwęszył człowieka czy psa, bo w okamgnieniu zniknął.
Wackowi się zdawało, że wsiąkł w ciemność.
Widocznie zdziwiło to i Mikusia, bo wydał lekki pisk i skoczył naprzód. Za nim pobiegł też i chłopak. Stanęli przed ciemnym otworem.
Tu zaczynała się nora borsuka.
Wacek przypomniał sobie opowiadanie pana Piotra o tych dość rzadkich zwierzętach. Są one niezwykle ostrożne, nieufne i żyją w bardzo głębokich norach zupełnie samotnie w miejscach odludnych i zacisznych, gdyż nie znoszą sąsiadów, choćby był to taki sam borsuk. Na łowy wychodzą jedynie w nocy, by najeść się korzeni, jagód, czasem marchwi lub buraków, ale szczególnie lubią dżdżownice, liszki, poczwarki chrabąszczy, nie gardząc też myszami, kretami, jajkami ptasimi, a nawet pisklętami i młodymi zajączkami.
Borsuk jest drapieżnikiem, chociaż szkód czyni mniej niż przynosi pożytku, tępiąc owady niszczące las.
Dziwił się Wacek, że gajowy nigdy nie wspomniał mu o mieszkającym w jego rewirze borsuku. W końcu pomyślał, że ten pustelnik leśny zapewne zabrnął do jego puszczy niedawno. Musiało go coś wypłoszyć z legowiska w innym rewirze.
Na Wacka czekała w domu radosna niespodzianka. Pani Wanda pokazała mu dużą paczkę, przysłaną dla niego z Rogaczewa od Zosi.
Chłopak otworzył zawiniątko i zobaczywszy, co w sobie zawiera, krzyknął na głos, i w zachwycie obie ręce złożył jak do modlitwy.
Była tam spora torebka z cukrem i inna — z ryżem — dla chorej pani Wandy, dwie tabliczki czekolady i — duża, gruba książka „Życie zwierząt“.
Przyciskając książkę do piersi, Wacek począł skakać po pokoju jak szalony, wołając radośnie:
— Widziałem taką książkę u nauczyciela w naszej wsi, a potem — w księgarni w Poznaniu!
Usiadł przy stole i zapomniawszy nawet o czekoladzie, zaczął przeglądać piękne, barwne obrazki. Wreszcie znalazł opis i rysunek borsuka.
Pokazał go pani Wandzie i opowiedział, że idąc z puszczy, spotkał to zwierzę i wziął go za świnię.
— Mój Piotr rad mu będzie! — ucieszyła się pani Wanda. Gajowi lubią borsuki, bo to najczystsze i najciekawsze zwierzę na świecie.
Po chwili namysłu dodała:
— Oby się tylko zatrzymał w rewirze.
— Dlaczego nie miałby tu pozostać? — spytał Wacek.
— Borsuki nie lubią hałasów, ruchu w pobliżu, a tu teraz w tym wyrębie w dzień i w nocy — nie będzie spokoju.
Westchnęła ciężko.
— Wojna i ku nam się zbliża! — szepnęła, przymykając oczy.
Wacek przypomniał sobie, że gajowy mówił to samo.
Do radosnego jego nastroju sączyć się poczęły obawa i złe przeczucia.


Rozdział trzydziesty drugi
PIERWSZA CHMURA


W zapowiedzianym przez leśniczego dniu przybyły do gajówki aż trzy samochody pełne ludzi w niemieckich mundurach i czapkach. Jeden z nich, wysoki, opasły, o czerwonej, złej twarzy wszedł do izby. Nie zdejmując czapki i nie witając się z panią Wandą, rozwinął plan puszczy i skinął na leśniczego i pana Piotra.
Długo coś krzyczał zachrypniętym głosem, prowadząc palcem po planie, aż w końcu inżynier począł powtarzać rozkazy nowego leśniczego całego obwodu — Niemca.
— W rewirze pana za trzy dni rozpocznie się polowanie... W ciągu dnia będą zagarnięte dwa mioty... O świcie przybędzie tu kompania wojska i otoczy rewir, mamy rozkaz wystawić na strzały myśliwych łosie i dziki... Nagonkę poprowadzi nowy inspektor lasów, pan Szumacher...
— Kto? — wykrzyknął gajowy.
— Pan Szumacher — powtórzył z naciskiem leśniczy.
Pan Piotr na dźwięk tego nazwiska aż drgnął. Znał Szumachera. Był to osadnik. Miał trochę pola i dobry dom przy lesie, niedaleko od granicy Rogaczewa. Trudnił się on również kłusownictwem. Gajowy kilkakrotnie oskarżał go o to, aż przyłapał go z zabitym kozłem.
Szumacher został skazany na miesiąc więzienia. Wypuszczono go z niego, kiedy rozpoczęła się wojna.
Ten właśnie Szumacher, ubrany teraz w mundur niemiecki, stał się urzędnikiem nowych władz, które zagarnęły Polskę i puszczę. Mówił już tylko po niemiecku.
Udawał, że nie zna mowy polskiej.
Starał się jednak trzymać z daleka od pana Piotra i unikał jego badawczego wzroku.
Gajowy domyślał się, że polowanie to, które musiałoby zniszczyć wszystką zwierzynę w rewirze, było pomysłem kłusownika Szumachera.
Pan Piotr zacisnął zęby i przysiągł sobie, że pokrzyżuje plany zdrajcy.
W tej samej chwili spotkał się z wymownym spojrzeniem leśniczego. Stanąwszy w postawie służbowej pan Piotr zameldował inżynierowi, że od kilku już dni czatuje na kłusowników.
— Panie leśniczy — mówił gajowy — jakichś trzech łobuzów spoza rzeki zruszyli ze stoisk łosie, rudel jeleni i dziki. Dziś właśnie miałem stanąć do raportu w biurze leśniczego, ale otrzymałem rozkaz czekać na komisję.
— Niech pan uczyni wszystko, możliwe, żeby polowanie dla panów generałów... się udało! — powiedział jakimś dziwnie zmienionym głosem inżynier.
Gajowy stał wyprostowany, a po ogorzałej twarzy jego błąkał się ledwie dostrzegalny uśmiech.
Opasły Niemiec zamieniwszy na uboczu kilka słów z Szumacherem, podszedł do pana Piotra i szarpiąc go za klapę kurtki coś wykrzykiwał długo i groźnie.
— Pan leśniczy obwodowy obarcza pana szczególną odpowiedzialnością za powodzenie polowania — przetłumaczył mu słowa Niemca inżynier i znowu spojrzał w oczy gajowemu.
— Rozkaz! — padła służbowa odpowiedź. Samochody odjechały. Gajówka opustoszała.
Pan Piotr długo siedział z łokciami opartymi o stół. Głowę zaciskał w dłoniach i myślał.
— Cóż zrobisz teraz biedaku? — szepnęła prze-rażona wszystkim pani Wanda.
Gajowy wstał i rozłożył szeroko ramiona.
— Ja im pokażę, co umie Piotr Rolski! Będą mieli polowanie ludziom na pośmiewisko!
— Co zamyślasz zrobić? — spytała żona.
— Powiem ci, ino wprzód dobrze sobie wszystko w głowie ułożę — odparł już spokojnie.
Zrzucił kurtkę i usiadł przy otwartym oknie, gdzie kwitły w doniczkach szkarłatne geranie i biało-liliowe fuksje.
Po chwili wyjrzał na podwórko i zawołał:
— Chodź-no, chłopaku, do mnie! Mam pilną sprawę! Potrzebna mi jest twoja pomoc...
Kiedy Wacek wbiegł do pokoju i usiadł na ławie przy gajowym, pan Piotr powiedział poważnym głosem:
— Słuchaj z całą uwagą i wszystko zapamiętaj, jak każde słowo w pacierzu.
Wacek w milczeniu skinął głową.
Mikuś leżał przy progu i drzemał.
Parę razy nawet chrapnął głośno. Nie trwało to jednak długo, bo wkrótce wyciągnął przednie łapy, podniósł głowę i słuchał.
Posłyszał swoją nazwę wśród innych nieznanych mu słów i stał się nagle czujny i uważny.
Gajowy tymczasem pouczał Wacka, w jaki sposób ma on wyprowadzić z rewiru łosie za rzekę do sąsiedniego lasu i baczyć, by nie powróciły aż po skończonym polowaniu.
— Z dzikami nie będziesz miał kłopotu — objaśniał dalej. — Skoro tylko zruszysz ich z bajorzyska, idź za nimi z Mikusiem do rewiru pana Szańca. Pozostaw je w buczynie. Nie ruszą się stamtąd, bo będą tani żerowały w orzeszkach bukowych... Tam znajdziemy je potem i przegonimy do siebie, na dawne miejsce. Ale te łosie leżą mi najbardziej na sercu, gdyż myślę, że o nie właśnie przede wszystkim chodzi temu opasłemu Niemcowi.
— Mamy jeszcze jelenie koło leszczynowego zagajnika — wtrącił Wacek.
Gajowy machnął ręką beznadziejnie.
— Na to już nie poradzę! Przepadnie rudel. Musimy odżałować jelenie...
Wacek pokiwał smutnie głową.
Nagle odezwała się pani Wanda:
— Piotrze, czy chłopak poradzi sobie z tym wszystkim? Przecież dajesz mu niebezpieczną robotę? Co z nami zrobią Niemcy, kiedy dowiedzą się, kto im popsuł szyki?
Gajowy spuścił głowę i odpowiedział ze smutkiem w głosie:
— Długo nad tym rozmyślałem... Wacek poradzi sobie, bo jest rozważny, staranny i śmiały... Zresztą Mikuś mu pomoże...
Pies przy tych słowach parsknął głośno. Zdawało się, zrozumiał o czym była mowa.
Gajowy ciągnął dalej:
— Nikt nie będzie podejrzewał nawet, że ten mały chłopczyna nawarzył takiej kaszy! Będą za to śledzić każdy mój krok. Już postara się o to ten zdrajca Szumacher! Nic nie wskóra, gdyż całe dnie będę na oczach ludzi: na porębie, czy z naganiaczami... Wacek zaś po kryjomu, z dala od oczu zrobi swoje i uratuje co się da uratować!
Długo jeszcze naradzali się Wacek z panem Pio-trem, aż chłopczyna wstał i zaczął się przebierać w odświętne ubranie’.
— Gdzie się wybierasz, Wacuniu? — spytała zdziwiona pani Wanda.
— Skoczę do Rogaczewa, do pana Karskiego! — odpowiedział z sieni.
Pan Piotr wyjaśnił jej wszystko.
Przez trzy dni gajowy i Wacek będą musieli spędzać cały czas w puszczy.
Któż by wtedy opiekował się bezpomocną, chorą kobietą?
Pan Piotr nie wiedział, jak w tym wypadku poradzić sobie.
Sprawę rozstrzygnął Wacek.
— Polecę — powiedział — do Rogaczewa i będę prosił dziedzica, żeby przysłał do gajówki jakąś kobietę do opieki nad panią Wandą. Na pewno — nie odmówi.
Wacek poszedł do dworu.
Pani Karska z Zosią odjechały już do domu, ale pan Karski i jego żona bardzo chętnie spełnili prośbę chłopca i przyrzekli przysłać na jutro, wczesnym rankiem, niańkę młodszych dzieci.
Uszczęśliwiony Wacek, poprzedzany przez szczekającego wesoło Mikusia, czym prędzej popędził z powrotem.
Nad łąką krążyła para boćków.
Ryczały powracające do obory w Rogaczewie biało-czarne, łaciate, stateczne krowy.
Pastuszek ochoczo palił z bata.
Ujadał jakiś śmieszny, kosmaty, biały kundelek.
Wrzeszczały dwie sroki, siadając i zrywając się co chwila z żerdzi ogrodzenia przy drodze.
Jakaś młoda dziewczyna zdobiła chabrami i rumiankiem figurę Matki Bożej w kapliczce pod dębem.
Od puszczy napływały zapachy żywicy, grzybów i jakichś ziół.
Na niebie nie było ani obłoczka.
Ale w duszy Wacka zbierała się chmurka. Gnębiła go obawa i troska o to, co miało nadejść.



Rozdział trzydziesty trzeci
POLOWANIE SIĘ ZACZĘŁO


Po trzech dniach i nocach pracy gajowego i Wacka, nastał wreszcie zapowiedziany dzień polowania.
Wacek cały ten czas spędził w sąsiednim rewirze za rzeką. Udało mu się szczęśliwie, nie płosząc zbytnio i nie rozpraszając stada, zmusić łosie do przejścia przez rzekę. Chociaż znalazły tam dobre i obfite żerowisko, co kilka godzin porywały się do powrotu na dawne swoje stoisko. Wacek musiał być bardzo uważny, żeby przeszkodzić łosiom wyśliznąć się z nowego rewiru. Stróżował więc w dzień i w nocy, zaczajony wraz z Mikusiem na skraju lasu bukowego o gęstym podszyciu, gdzie ukryły się łosie.
Między lasem a rzeką ciągnęło się szerokie, bagniste pasmo, pełne dużych i małych kałuż, dołów i kęp sitowia.
Ledwie posłyszał Wacek czy Mikuś ostrożne człapanie łosi na grząskiej ziemi topieliska i plusk wody pod racicami łosi, szybko szedł na te odgłosy. Zwierzęta cofały się natychmiast i zaszywały w gąszczu buczyny, krzaków leszczynowych i czarnego bzu.
W dniu polowania Wacek czuł się podnieconym.
Przed świtem jeszcze zaczaił się na suchym miejscu skraju lasu, patrzał i słuchał. Na razie nic szczególnego nie spostrzegał, ale gdy niebo ledwie różowieć zaczęło, do słuchu jego doszły jakieś szmery i cichy pogwar ludzi. Domyślił się, że nadążali już żołnierze, by utworzyć łańcuch nagonki, otoczyć połowę rewiru i pędzić zwierzynę na linię z rozstawionych myśliwych. Wacek dowiedział się nawet, kiedy przybyli różni tam generałowie i ważni Niemcy. Doniósł mu o tym jeden krótki, basowy sygnał samochodu.
I w tej chwili chłopak zobaczył coś nowego dla siebie w cichej zawsze, jak gdyby pozbawionej zwierząt puszczy.
Przede wszystkim pierwsze zaniepokoiły się ptaki. Z przeraźliwym krakaniem odlatywały gdzieś wrony, częstotliwie wymachując skrzydłami i wzbijając się coraz wyżej. Miotały się w powietrzu, opadały nagle i z krzykiem znowu się podnosiły aż pod wiszące nad ziemią opary poranne. Przefruwając z drzewa na drzewo i pokrzykując trwożnie, wycofywały się z kniei sójki, kraski, wilgi i sroki. Drozdy nawoływały się w koronach drzew. Przeciągnęło wysoko nad puszczą stadko cietrzewi, a tuż za nimi ciężkim lotem nadążały głuszce z wyprężonymi szyjami.
Wacek zatarł ręce z zadowoleniem, szepnąwszy do Mikusia:
— Nie dostaną się Niemcom!
Głosy ludzi stawały się tymczasem coraz wyraźniejsze. Wreszcie Wacek zobaczył Szumachera, rozstawiającego nagonkę niedaleko od rzeki. Wacek słyszał niemiecką mowę żołnierzy, a raz nawet w krzakach mignęła mu głowa w zielonej furażerce. Tuż za plecami naganiaczy, w gąszczu wiklin zamajaczyła raz plama. Wacek rozejrzał lisa. Zwierzę czołgało się w zaroślach z łbem zwróconym ku nagonce i sunęło wzdłuż brzegu. W pewnym miejscu z wiklin wypadły dwa zające. Spłoszyły skradającego się lisa. Począł uciekać, za nim zaś, czymś również przerażone, popędziły szaraki.
Wacek cicho się śmiał.
— Dziw! — szepnął. — Zające gonią lisa! To ci dopiero zabawa!
W innym miejscu na brzeg wyszła sarna. Stała długo i słuchała poruszając długimi uszami, aż ruszyła dalej i nabierając coraz większego rozpędu, popędziła w stronę bajorzyska z dzikami. Tam też kierowały swój bieg lis i zające.
Wacek cieszył się.
Myślał, że przez bagno i topielisko nagonka przebrnąć nie zdoła, więc zwierzęta, które tam się ukryją, będą tego dnia w bezpieczeństwie. W innym czasie zaniepokoiły by one niezawodnie dziki w ich niedostępnym legowisku śród bajorów, lecz dziś Wacek wiedział, że odyniec ze swoją rodzinką został przez Mikusia wyparty na przeciwległy brzeg rzeki i teraz spokojnie chrząkając, żerował pod bukami. Dziki tak się najadły orzeszków, że nie miały ani chęci, ani sił, aby powrócić na swoje bagno w rewirze Rolskiego.
Myśli te przerwały nagle nowe spostrzeżenia.
Krzaki po drugiej stronie rzeki zachwiały się lekko, a z nich, jeden po drugim wyszły trzy wilki. Stanąwszy przy krzakach słuchały bez ruchu. Po długiej chwili namysłu pobiegły w kierunku bagna dzików, lecz nagle zawróciły, przebrnęły w bród rzekę i weszły do krzaków olszynowych o kilkanaście kroków od chłopca. Natychmiast zwęszyły psa i człowieka i pokręciwszy się dookoła, jak gdyby badając okolicę, zapadły w pobliskich haszczach. Tylko jeden z nich, trochę kulawy, wyszedł i węszył w stronę ukrytego chłopca. Mikuś, patrząc na niego, merdał kitą, aż nie wytrzymał i wypadłszy z krzaków, podbiegł do niego. Długo się obwąchiwały, wymachiwały ogonami i ocierały się o siebie. Mikuś skakał przy wilku, zaglądał mu do ślepi. Pies cieszył się najwyraźniej, że jego dzikiemu, przyjacielowi udało się wywinąć szczęśliwie z matni.
Wacek widząc już, że wilki pozostały w pobliżu rzeki, niezawodnie w zamiarze powrotu do opuszczonego rewiru, był już pewny, że łosie nie ośmielą się teraz wynurzyć ze swych kryjówek.
Poczuł się teraz wolnym. Jego obowiązki stróża uprowadzonej z rewiru zwierzyny spadły na Mikusia i jego przyjaciół — wilki. Wacek przypominając sobie polowanie różnych panów z Wielkopolski, odbywających się w okolicach jego rodzinnej wioski, czekał na sygnał.
Kiedy więc otrąbiono ruszenie nagonki, Wacek, kazawszy Mikusiowi pozostać na miejscu, przebrnął rzekę i dostał się do swego rewiru. Słyszał kroki i ciche głosy żołnierzy przedzierających się przez gąszcz krzaków i ostrożnie sunął za nimi. Chciał koniecznie zobaczyć samo polowanie. Słyszał nieraz głośniejsze krzyki naganiaczy:
— Trzymaj! Nie puszczaj zająca! Lis! Sarna!
Od strony linii myśliwych coraz częściej dobiegały odgłosy strzałów — to pojedynczych, to po kilka naraz.
Wacek za każdym strzałem marszczył brwi i zaciskał pięści. Żałował wszystkie te zwierzęta i ptaki, które padały od strzałów wrogów całego narodu polskiego.
— Tak samo strzelali do ojca mojego, do poczciwego Macieja Siwika i innych chłopów za to, że bronili rodzin swoich, domów i mienia! — myślał, a serce poczynało szybciej kołatać w piersi.
Wreszcie sygnał trąbki zatrzymał nagonkę. Pierwsza część polowania w rewirze została zakończona.
Wacek, znanymi mu ścieżkami, dostał się niepostrzeżenie na linię myśliwych.
Widział, jak żołnierze znosili i rozkładali na starej porębie zabite cietrzewie, kilkanaście zajęcy, dwa młode lisy, którym nie udało się wywinąć z miotu i dwie sarny. Któryś z myśliwych zastrzelił wronę, drugi — dzięcioła, a trzeci — czarnego drozda.
Opasły Niemiec — leśniczy obwodowy, wrzeszczał i potrząsał pięściami przed twarzą leśniczego i gajowego, powtarzając z wściekłością:
— Gdzie dziki? Nie ma dzików! Gdzie łosie? Nie ma łosi! Gdzie te wilki przechodnie? Także — nie ma! Dlaczego? Gdzie?
Inżynier tłumaczył mu coś. Pan Piotr milczał. Szumacher uśmiechał się krzywiąc wargi i szeptem podjudzał gniew niemieckiego leśniczego.
Źle to wszystko się skończy! — z trwogą pomyślał Wacek i czym prędzej powrócił do sąsiedniego rewiru, gdzie pozostawił Mikusia.



Rozdział trzydziesty czwarty
CO SIĘ DZIAŁO ZA RZEKĄ


Przekonawszy się, że strzały zapędziły łosie i dziki w niedostępny niemal gąszcz, skąd nie ośmielały się już wychodzić w lęku przed wyczuwanym niebezpieczeństwem, Wacek usiadł w krzakach nad rzeką. Nie mógł zwolnić się od obaw o inżyniera i gajowego i gnębiły go złe przeczucia.
Posłyszawszy nowe strzały, padające już znacznie dalej, zapewne, jak sądził chłopak, koło szosy, zaczął myśleć o tym, co raptem przyszło mu do głowy. Polowanie w bogatym w zwierzynę rewirze nie udało się i nie mogło już się udać, gdyż co było w nim najlepszego zostało przez Wacka dobrze ukryte. W każdym jednak razie chłopak widział dużo ptaków i zwierząt, które padły już tego dnia z ręki myśliwych.
Wacek zadał sobie pytanie:
— Czy ma prawo człowiek dla własnej przyjemności i rozrywki pozbawiać życia bezbronne zwierzęta? Przecież to grzech, bo Bóg, tworząc świat, obdarzył zwierzęta i ludzi największym szczęściem na ziemi — życiem.
Chłopak wiedział, że jedne zwierzęta polują na inne, zabijają je i pożerają. To samo robią drapieżne ptaki, a nawet najspokojniejsze gołębie i drobne, rozśpiewane zawsze dzwońce, które przecież zjadają liszki, chrząszcze i robaki. Jednak one to robią z głodu. U sytych zaś nie zjawi się nigdy zamiar zabicia innej żywej istoty. Czytał niedawno, że nawet najbardziej drapieżne zwierzę — tygrys indyjski lub lampart afrykański polują wtedy tylko, kiedy są głodne.
— Człowiek jest zły — przyszedł do smutnego przekonania Wacek i dlatego, że lubi zabijać niewinne istoty, spadają na nas klęski wojny i tępią lud. Dlatego Niemcy zamordowali mi tatusia, a potem Siwika...
Postanowił o tym wszystkim porozmawiać w nie-dzielę po mszy z księdzem wikarym.
Od tych myśli oderwało go ciche warczenie Mi-kusia.
Wacek się obejrzał.
Mikuś stał węsząc i warczał wpatrzony w prze-ciwległy brzeg rzeki.
Wacek długo nie mógł nic tam dojrzeć, lecz w pewnej chwili przed krzakami mignęła mu głowa w szarej, kraciastej cyklistówce.
Poznał niejakiego Wawrzyńca Luśwę. Mieszkał on w miasteczku i pan Piotr dwa razy już pochwycił go na kłusownictwie. Luśwa odsiedział za to dwa miesiące w więzieniu i zapłacił 200 złotych kary.
Dziś, dowiedziawszy się o polowaniu w rewirze, przekradł się na samą granicę jego wraz z jakimś innym jeszcze człowiekiem, którego Wacek na razie nie spostrzegł.
Zwierzęta wydostając się z matni nagonki, umykały ku rzece, gdzie w krzakach zrobili sobie zasadzkę kłusownicy.
W pewnej chwili nadbiegła tam przerażona sarna i stanęła tuż przed kłusownikami. Obaj strzelili jednocześnie i zabili ją.
Mikuś zerwał się nagle i z głuchym szczekaniem przedostał się przez rzekę i zniknął w gąszczu. Po chwili, jak cieniem śmignęły tamże wilki, a wnet potem rozległy się krzyki, skowyt, warczenie, łomot i zgiełk śród krzaków.
Wacek popędził na ten hałas.
To co zobaczył przeraziło chłopca.
Na ziemi leżał Luśwa, odpędzając od siebie psa, Mikuś wżarł mu się w gardło i z wściekłym warczeniem szarpał gwałtownie. Głowa leżącego człowieka unosiła się nad ziemią i z głuchym łoskotem spadała z powrotem.
Słysząc krzyk i charczenie Luśwy, towarzysz jego biegł ku niemu ze strzelbą przygotowaną do strzału.
Nie dobiegł jednak, gdyż z krzaków wypadły wilki i rzuciły się na kłusownika.
W jednej chwili obaliły go na ziemię i z drapieżnym skowytem i kłapaniem szczęk poczęły szarpać go, rozrzucając dookoła skrawki ubrania.
Wackowi z trudem udało się odpędzić Mikusia od słabo już ruszającego się Luśwy.
Rozwścieczony pies po raz pierwszy nie chciał usłuchać Wacka.
Chłopak musiał odciągać go siłą i wtedy dopiero pochylił się nad leżącym człowiekiem.
Ujrzał pogryzioną twarz jego i poszarpaną szyję poniżej lewego ucha. Z długiej rany buchała krew.
Luśwa jęczał żałośnie i charczał.
Schwyciwszy jego strzelbę, Wacek pobiegł na pomoc drugiemu kłusownikowi, nad którym kotłowały się szaro-płowe ciała wilków.
Krzycząc i wymachując strzelbą Wacek zmusił drapieżne zwierzęta do ukrycia się w krzakach.
Chłopak ukląkł przy leżącym kłusowniku.
Nieznajomy miał na sobie szeroką, zielonkawą bluzę w jaśniejsze i ciemniejsze plamy brunatne, ale przez wyrwane kawałki tkaniny wyglądał, również poszarpany przez wilki, mundur żandarma niemieckiego.
Leżąca na ziemi wojskowa furażerka wszystko wyjaśniła Wackowi.
Żeby uniknąć kary, Luśwa wziął sobie za wspólnika żandarma.
Niemiec leżał bez ruchu. Był cały poszarpany straszliwie i beznadziejnie. Pławił się w kałuży własnej krwi.
Kiedy Mikuś z podwiniętym ogonem i ponuro błyszczącymi ślepiami zbliżył się do niego, przysiadł nagle w strachu, chrapliwie wciągnął powietrze i odszedł oglądając się bojaźliwie.
Wacek zrozumiał, że psa przeraziła śmierć.
Rzeczywiście, pogryziony żandarm nie żył już.
Ciało jego płaszczyło się coraz bardziej, jak gdyby wciskało się w ziemię, by się w niej ukryć na zawsze. Na spoconym, bladym i zimnym czole poszarpanego człowieka usiadł żółty, gryzący bąk. Dotknąwszy skóry żądłem, zerwał się natychmiast i niby przerażony odleciał. Był to najlepszy dowód, że nieszczęśliwy kłusownik zakończył życie.
Wacek powrócił do Luśwy. Ułożywszy go wygodniej, skoczył do rzeki po wodę, obmył ranę na szyi i zalepił żywicą. Krew jednak nie przestawała się sączyć. Luśwa słabnął z każdą chwilą aż poczęły wstrząsać nim drgawki, jęknął kilka razy i zesztywniał. Zgasły i zmętniały raptownie oczy i szeroko otwarły się usta, niby człowiek ten zamierzał wykrzyknąć coś na cały głos w strachu, bólu lub rozpaczy.
Wacek stał przerażony i smutny nad martwym Luśwa. Nie mógł już nic zrobić, żeby mu w czymkolwiek dopomóc. Umarły niczego już nie potrzebował od żyjących.


Rozdział trzydziesty piąty
MYŚLI WACKA WĘŻYKA


Usiadłszy nad wodą chłopak zamyślił się głęboko.
Nagła i niespodziewana śmierć, spowodowana nieuczciwym postępkiem Luśwy i jego towarzysza — Niemca, wstrząsnęła Wackiem.
Jak gdyby Bóg pokarał obu kłusowników kłami wilków i Mikusia.
— A więc za jedną sarnę Bóg odebrał życie dwom ludziom? — pytał siebie przerażony i zgnębiony Wacek. — Czyżby życie sarny, dzikiego zwierza, warte było dwu istot ludzkich? Przecież obaj rozszarpani ludzie mieli kogoś na świecie, kogo kochali i sami byli zapewne kochani przez bliskie sobie osoby? Luśwa i żandarm byli ludźmi, więc można było porozumieć się z nimi, przekonać i powstrzymać ich od złych uczynków?!
Ledwie Wacek zadał komuś niewidzialnemu to ostatnie pytanie, wszystko mu się od razu wyjaśniło.
Zrozumiał, że Bóg istotnie pokarał śmiercią Luśwę i drugiego kłusownika, lecz nie za zabitą przez nich sarnę. Straszna kara została wymierzona każdemu za inną przewinę. Żandarm został ukarany za zbrodnie swego narodu i swoje również, bo Niemcy wtargnęli i zagarnęli Polskę, znęcali się i tępili jej lud, niszczyli jego dobytek, nagromadzony ciężką i uczciwą pracą. Sarna była drobną zaledwie cząstką tego dobytku polskiego, okruszyną jego mienia, ale w każdym razie częścią jego była. I oto zabicie tej sarny stało się tą ostatnią kroplą, po której z wypełnionego już po brzegi naczynia, zaczyna wylewać się płyn.
Bóg miał przed sobą pełną czaszę ucisku, morderstw i grabieży dokonywanych przez naród niemiecki, a kiedy do niej wlano jedną kroplę krwi zabitej bezprawnie sarny, gniew Boży uderzył w żandarma. Wyrok został wykonany natychmiast przez zgraję wilczą, niemal w obecności Wacka.
Inaczej było z Luśwą...
Wacek przypomniał sobie swego nauczyciela ze szkoły powszechnej w wiosce wielkopolskiej. Wspomnienia te przerwało urwane szczekanie Mikusia.
Pies stał na długim cypelku, wybiegającym daleko od rzeki, a obok niego niby cienie jego także nieruchomo tkwiły wilki.
Mikuś, podnosząc łeb, szczekał raz po raz.
Wacek gwizdnął na niego.
Mikuś i wilki natychmiast, znikły w zaroślach nadbrzeżnych i już się nie pokazywały.
Chłopak począł wołać:
— Mikuś! Mikuś!
Pies jednak nie odzywał się i nie przychodził na wołanie.
Wacek zrozumiał, że z Mikusiem coś się dzieje, czego objaśnić sobie nie umiał. Obawiał się teraz, że może stracić na zawsze wiernego przyjaciela i towarzysza w sierocej doli.
Z głębi rewiru dobiegać poczęły tymczasem strzały, gdyż nagonkę podciągano już ku szosie, gdzie miały być wyznaczone stanowiska myśliwych. Chłopak długo nie mógł się uspokoić, lecz po pewnym czasie powrócił do swoich dawnych myśli o niespodziewanej i ponurej śmierci kłusowników.
Przypomniał więc sobie Wacek, jak pewnego razu nauczyciel w szkole mówił do chłopaków i dziewczynek w klasie:
— Ojczyzna nasza — Polską — oddała nam wszystko, co naród jej zbierał przez wieki, abyśmy korzystali z tego dla swego szczęścia, zadowolenia i dobra. Pamiętajcie więc, że każde drzewo, każde zwierzę i ptak, każda kropla wody i każde ziarnko piasku należą do ojczyzny, my zaś zobowiązani jesteśmy mienie jej powiększać jak najuczciwiej i najstaranniej! Pamiętajcie, że nie wolno krzywdzić i okradać matki! A przecież, dzieci, ojczyzna jest naszą wspólną matką! Powinniśmy mieć opiekę nad nią, pomagać jej i wzbogacać, a w godzinie niebezpieczeństwa i groźnej potrzeby — oddać jej wszystko co mamy, nawet najdroższe — życie swoje!
Przypomniawszy sobie dokładnie słowa nauczyciela, pana Kryńskiego, Wacek uspokoił się znacznie. Zrozumiał, że Luśwa ukarany został za krzywdę i rabunek, dokonane na matce-ojczyźnie. Mała krzywda czy wielka, drobny rabunek, czy znaczny — w oczach Boga mają jedną wagę i jednakowo mają być pokarane w Jego wyroku.
Czyż on, mały, bezbronny chłopiec-sierota, mógłby coś zmienić, skoro wyrok zapadł już nieodwołalnie?
— Biednyż ten Szumacher — zdrajca i ci Flemmingowie, co poranili panią Karską z małą córeczką i zabrali im różne rzeczy! Zapewne straszny oczekuje ich los — pomyślał Wacek i pożałował mimo woli i Szumachera, który dybał na gajowego, i młodych bandytów, choć ich nigdy na oczy nie widział i niedawno jeszcze życzył im jak najgorzej.
— Boże, naucz ich, by nie szkodzili Polsce i narodowi! — szepnął z westchnieniem Wacek i wzrok ku niebu skierował.
Zobaczył kołujące wysoko nad puszczą jastrzębie i dwa orły, które miały swoje gniazdo na grabie, koło bagna dzików.
Krążyły wpatrzone w gąszcz leśny i kwiliły jękliwie.
Wacek domyślił się, że drapieżne ptaki wypatrują postrzelone zające i kuropatwy, zaczajone po krzakach i zarośniętych kotlinkach, gdzie poranione cierpiały samotnie i konały w milczeniu.
Przyglądając się orłom i jastrzębiom, Wacek nie przestawał myśleć. To, co czuł, i do czego dochodził własnym rozumem, niepokoiło go, lecz i jednocześnie przejmowało niepojętą troską.
Myślał więc, że jeżeli złym czynem jest zabicie sarny, to ileż gorszym, wprost strasznym grzechem staje się krzywda wyrządzona człowiekowi, a jeszcze cięższym — zamordowanie człowieka.
Gdy sarna przestaje żyć. — nic po sobie nie zostawia i nikt nie odczuwa jej braku, chyba że karmiła małe koźlęta swoje. Tymczasem śmierć człowieka, to zupełnie coś innego! Kiedy żył mój ojciec, zbudował on duży, jasny dom, nowy spichrz murowany, kryty blachą, przestronną oborę, gdzie rynsztokiem płynęła czysta woda z pompy przy studni; ojciec pozostawił w sadzie dwieście drzewek owocowych, małą, całą oszkloną cieplarnię, gdzie dojrzewały wczesne jarzyny i truskawki, które brali kupcy z Poznania i drogo za nie płacili. Z tych to zarobków ojciec dokupił dwadzieścia morgów dobrej ziemi i osuszył bezużyteczne błotko, gdzie tak bogato potem rodziły buraki!...
Wacek westchnął, przypominając sobie spokojną, poważną twarz ojca i jego szare, przenikliwe oczy. Stał przed nim jak na jawie, wonczas, kiedy wojewoda przyjechał do ich wioski i dziękował panu Wężykowi, ojcu chłopaka, za założenie czytelni w gminie.
— Tyle dobrych rzeczy pozostało po tatusiu moim — myślał z dumą Wacek. Nic to, że matula i ja nie mieliśmy z tego korzyści, bo wróg wyparł nas z domu i zabrał wszystko, ale dobre i mądre dzieło zostało na pożytek innych ludzi i żyje, jest niby cząstką tatusia, który obmyślił to wszystko i zrobił! Człowiek jak gdyby nie umiera i choć go nie widać, żyje w swoich dziełach...
Wackowi na tę myśl aż oczy błysnęły.
Pragnął w tej chwili zrobić coś tak pięknego i wielkiego, co nie przepadłoby nigdy.
— Tatuś i matula pozostawili jeszcze mnie na ziemi... To, o czym marzę i myślę nieraz, słyszałem przecież. od nich, są to więc ich myśli, zamiary i marzenia, w których rodzice moi żyją ukryci we mnie. Ja przecież powrócę do naszej wsi, wejdę do naszego nowego domu, będę miał oborę, spichrz, sad owocowy, cieplarnię, gdzie tak cudnie pachnie tłusta, wilgotna i rozgrzana w słońcu ziemia, będę orał swoją ziemię, zbierał pszenicę i żyto i kopał buraki cukrowe i kartofle — duże i czerwone. Będę kupował nowe książki do czytelni i...
Marzenia Wacka urwały się naglę, gdyż nie wiedział na razie, co jeszcze będzie robił, kiedy posiądzie swoje pole i dom, a co musiałoby być wspaniałe, pożyteczne dla ludzi i nigdy nie umierające.
Myśl jednak pracowała dalej.
Wacek przypomniał sobie, że obok zagrody Siwików Niemcy rozstrzelali sąsiada, kulawego Sabata, i zastrzelili syna jego, dziesięcioletniego Romka, kiedy chłopak uciekał ulicą.
— To wielki grzech i zbrodnia! — z przerażeniem i gniewem myślał Wacek. Zabito Romka... Kto wie, być może, wyrósłby na bohatera, jak Kościuszko i Bartek Głowacki, co to chłopów z kosami do ataku na armaty prowadził albo stałby się czczonym przez naród poetą, jak Mickiewicz, czy wielkim uczonym, sławnym lekarzem, czy wynalazcą? Nie ma cięższego grzechu, jak zabić człowieka, bo w nim przecież, jak mówił w tę niedzielę proboszcz w kazaniu, mieści się cząstka Boga i dlatego właśnie nie wolno obrażać, gnębić, poniżać człowieka i pozbawiać życia...
Cieszyłby się zapewne ksiądz-wikary, gdyby dowiedział się o takich myślach chłopaka-sieroty, ucieszyliby się też inni ludzie, lecz w tym czasie nikogo przy nim nie było.
W krzakach leżały rozszarpane przez wilki i Mikusia zwłoki kłusowników; z puszczy dobiegały echa strzałów i pokrzykiwania naganiaczy; krakały nadlatujące wrony, zwabione kwileniem jastrzębi i orłów; w krzakach odzywały się trwożnie, wystraszone hukiem strzelb ptaszki. Koło cypla piaszczystego pluskała na zakręcie rzeka.
Wacek czuł w sercu jakiś żal.
Długo nie mógł wytłumaczyć sobie, ale w końcu ze smutkiem przekonał się, że ma żal do Mikusia.
Przecież on to zagryzł człowieka i pozbawił go życia!
— Nieszczęście chciało, żeby jego pies spotkał i pobratał się z wilkami! One to przebudziły w nim drapieżne myśli i uczyniły go dzikim, jak same!
Chciałby zawołać na Mikusia i przemówić do niego, ale pies popędził gdzieś z wilkami.
Wacek posmutniał ostatecznie. Zbierało mu się nawet na płacz, lecz w tej właśnie chwili posłyszał cichy plusk wody.
Obejrzał się.
Przez rzekę szło stadko jeleni. Przodem brnęły trzy stare łanie, a za nimi — młody jelonek o spiczastych badylach cienkich rożków i pięć małych jeszcze łań. Szły, oglądając się za idącym o kilka kroków za nimi jeleniem o rozłożystym wieńcu rogów, nad dumną, piękną głową.
Stadko przebrnęło rzekę i znikło w krzakach...
Wacek się ucieszył, że jelenie uszły szczęśliwie z matni. Brakowało tylko jednej łani, która zapewne padła od strzałów.
Wacek przecież wiedział, że w stadku chodziło z jeleniem cztery stare i pięć małych łań oraz, jeden roczniak o spiczastych rożkach — niepoprawny łobuziak, bo po nocach zakradał się w kartofliska i robił gospodarzom szkody, wykopując i tratując. ziemniaki.
Gajowy otrzymał za to wymówki od leśniczego, ponieważ musiał on płacić chłopom rządowe pieniądze za kartofle, zniszczone przez rogatego łobuza.
Wacek domyślił się wkrótce, że polowanie już się skończyło. Dobiegł go sygnał trąbki odjeżdżających samochodów, gwar ludzki, a potem — znana Wackowi, uroczysta cisza, powracająca wreszcie do puszczy po zgiełkliwym dniu.
Chłopak nie wątpił, że łosie i jelenie same teraz powrócą do swych legowisk; za nimi pociągną też dziki, gdyż nic już nie będzie płoszyło zwierząt; stęsknionych za ulubionymi uroczyskami w kniei.
Niepokoiła go tylko obecność wilków w rewirze i dziwne zachowanie Się Mikusia.
Wacek szybkim krokiem szedł przez puszczę, kierując się ku gajówce. Spieszył się, gdyż miał tyle ważnych nowin dla pana Piotra i pragnął posłyszeć od niego, jak się odbyło polowanie.



Rozdział trzydziesty szósty
SŁOŃCE GAŚNIE...


Dochodząc do gajówki, Wacek z daleka spostrzegł linijkę, stojącą przed bramą. Poznał ją. Jeździł nią zawsze po drogach puszczańskich inżynier-leśniczy.
Rzeczywiście, Wacek zastał go w izbie, gdzie leżała zwykle pani Wanda.
Na stole stały szklanki z niedopitą, wystygłą już herbatą, i leżał bochenek chleba.
Wszyscy troje mieli smutne, zatroskane twarze.
Wacek spochmurniał od razu i zatrzymał się przy progu.
— Doskonale wywiązałeś się chłopcze! — spostrzegłszy Wacka, powiedział leśniczy. — Opowiedz jak ci tam szło?
Wacek opowiedział wszystko szczegółowo od chwili, kiedy zruszył łosie ze stoisk i dziki z legowiska w bajorach.
Posłyszawszy o wilkach i rozszarpanych przez nie kłusowniku i żandarmie, inżynier smutnie pokiwał głową i mruknął:
— Jak tylko o tym dowiedzą się Niemcy, zrobią z nami koniec...
— Jak to? — ze zdumieniem spytał go chłopak. — Kłusowników rozszarpały wilki, a my będziemy karani?!
Nie mógł tego zrozumieć mały Wacek.
Dopiero, kiedy leśniczy opowiedział o rozstrzałach przez Niemców niewinnych ludzi, schwytanych na ulicach miast, paleniu wsi i wypędzaniu chłopów na nędzę i poniewierkę, przed Wackiem odżyły wspomnienia o zamordowaniu ojca, o tułaczce i głodowaniu jego samego i matuli, o zniszczeniu wsi, gdzie znaleźli wreszcie przytułek, o śmierci Macieja Siwika — byłego żołnierza, Sabata i Romka, o wywiezieniu na roboty do Niemiec Ceśki i innych dziewcząt.
— Karani jesteśmy codziennie za to tylko, że jesteśmy Polakami i że nie pogodzimy się nigdy z przemocą, gwałtem i niewolą! — dorzucił cichym głosem inżynier i tym ostatecznie wszystko Wackowi wyjaśnił.
Chłopak zamyślił się. Po chwili, spoglądając na leśniczego i gajowego szepnął:
— Trzeba tak zrobić, żeby zwłok kłusowników nikt nie znalazł...
— Tak byłoby najlepiej — zgodził się inżynier. — Ale kto to zrobi?
— Ja nie mogę, bo ten zdrajca Szumacher będzie mi dybał po piętach, żeby się do czegokolwiek przyczepić i donieść żandarmom — cichym głosem tłumaczył się pan Piotr.
— I ja tak myślę! — kiwnął głową leśniczy. — Niemcy będą nas śledzić i szpiegować na wszystkie sposoby. Trzeba teraz ciągle być na baczności...
— Ja to zrobię! — odezwał się Wacek. — Ziemia tam miękka, to z łatwością zakopię poszarpanych...
— Można spróbować — szepnął gajowy. — Poczekajmy jednak do jutra.
Zobaczymy przedtem, co obmyślił Szumacher... i co się dziać będzie w rewirze... Wyrąb działki skończyłem, więc jutro pójdę na zwykły obchód...
Wacek westchnął ciężko i szepnął:
— Pójdzie pan sam, bo Mikusia przecież nie ma...
— Tak... prawda... pójdę sam — odparł ze smutkiem gajowy. — Ale, co to Mikusiowi do głowy strzeliło?
Inżynier zapalił papierosa i powiedział:
— Znane to są wypadki w krajach, gdzie są pół-dzikie psy, na przykład na północy Europy i Azji i w preriach amerykańskich... Mikuś wasz był też na wpół dziki pies i do tego zupełnie do wilka podobny. Takie psy przechodzą czasem na stronę wilków i nieraz pozostają z nimi na zawsze,.. Co je pociąga do swych dzikich pobratymców — nie wiadomo! Przypuszcza się jednak, że jest to niepowstrzymany pęd do zupełnej wolności. Psy buntują się przeciwko zależności od człowieka i uchodzą do lasu, do wilków, jak w Europie, lub do kujotów, czyli wilków stepowych, jak w Ameryce. Wydaje mi się, że jest to właściwe tłumaczenie „psich buntów“.
Chociaż Wacek z ciekawością słuchał inżyniera, uwagi jego nie uszły zapłakane oczy pani Wandy i jak gdyby zastygła w rozpaczy twarz gajowego.
Kiedy inżynier skończył i pił zimną herbatę, Wacek spytał, co1 się działo na polowaniu.
Pan Piotr ożywił się nagle i wysoko podniósł głowę.
— Niewielką mieli pociechę Niemcy w moim rewirze! — zawołał z suchym, złym śmiechem. — Ani łosi, ani dzików nie widzieli nawet... Ustrzelono parę saren, sporo zajęcy i trzy lisy, nie licząc kuropatw i różnych tam niełownych ptaszków.
— I jelenie wyszły z miotu... — wtrącił Wacek.
— Miałemże ja strach co do tych jeleni! — zawołał, wstając wzruszony pan Piotr. — Bo to tak było! Nagonka już — już miała się zamknąć wokoło grabowych haszczy, aż tu nie wypadnie z nich czterech wilków ze skowytem i warczeniem. Niemcy w popłochu rozbiegli się. Przez lukę w miocie rwą wilki, a za nimi tuż — tuż cały rudel jeleni... I tyle ich widziano! Pozostała tylko jedna łania... no, i musiała paść...
— W rewirze chodzą tylko trzy wilki — zauważył Wacek.
Na własne oczy widziałem cztery sztuki! — za-przeczył gajowy.
— E-e, czwarty to był mój Mikuś — powiedział chłopak. — On to w ostatniej chwili wyprowadził z rewiru jelenie!
— A to dopiero wypadek, który warto opisać! — zawołał leśniczy. — Widzę, że twój Mikuś dowodzi teraz zgrają wilczą!
— Być może... — szepnął Wacek.
Inżynier wstał i zaczął się żegnać.
Gajowy z Wackiem odprowadzili go do bramy.
Po odjeździe leśniczego Wacek poszedł do obory i stajni, żeby dorzucić paszy do żłobów, a kiedy powrócił do domu i zobaczył pana Piotra — w wyglądzie jego zaniepokoiło coś chłopaka.
Rolski, nie zrzuciwszy urzędowego uniformu, siedział w milczeniu przy stole. Głowę miał wspartą na rękach.
Patrzał nieruchomym wzrokiem w okno.
Raptownie zerwał się z krzesła i szybko chodząc po izbie rzucał słowo po słowie:
— Jak można to przeżyć?! Darować taką straszną krzywdę? Ulec?
— Piotrze, Piotrze, uspokój się! Cóż możesz zrobić przeciwko całej nawale wrogów? — mówiła pani Wanda, ocierając łzy z oczu.
— Leśniczy-Niemiec zwymyślał mnie od ostatnich za łosie i dziki, a potem uderzył mnie po twarzy! — prawie krzyknął pan Piotr. — Gdyby nie zatrzymał mnie nasz inżynier, zabiłbym chyba tego wieprza opasłego...
— Niemcy mordują kobiety nawet i dzieci, więc czegóż się masz po nich spodziewać, Piotrze? — przemawiała do męża pani Wanda.
— A potem uderzył mnie raz jeszcze — wykrzyknął znowu Rolski.
— Jeszcze raz... — powtórzyła cicho kobieta.
— Tak... kiedy wybiegła z miotu łania, starałem się powstrzymać Niemców od strzałów. Żaden przecież szanujący się myśliwy nie pozwoli sobie na zabicie łani!
— I cóż na to generałowie? — spytał szeptem Wacek.
— Poczęli pytać mnie, dlaczego nie mają strzelać! Objaśniłem ich, że u nas, w Polsce, nie wolno zabijać łań, saren, kur głuszców i cietrzewi, żeby ilość zwierzyny w puszczy stale się zwiększała.
Gajowy w zdenerwowaniu przeszedł się po izbie, i usiadł na ławie przy drzwiach.
— Wtedy przyskoczył do mnie leśniczy Niemiec i zaczął krzyczeć: „A tobie co do tego?“ Tak tłumaczył na głos jego słowa podły Szumacher. Odpowiedziałem mu, że uczciwie bronię należącej do Polski i narodu zwierzyny, której bezmyślnie tępić nie wolno według praw polskich. Wtedy Niemiec schwycił mnie za klapę kurtki, szarpnął i wrzeszczał: „Nie ma i nigdy już nie będzie Polski! To, co w niej jest należy niepodzielnie i na zawsze do narodu niemieckiego“. Gdy tłumaczył mi to Szumacher, zdrajca uśmiechał się złośliwie.
— I cóż ty na to, Piotrze! — zaniepokojonym nagle głosem spytała pani Wanda, a Wacek zamienił się cały w słuch.
Gajowy westchnął ciężko.
— Odpowiedziałem, że losami państw i narodów rządzi Bóg, a przemoc i grabież, dokonywane choćby przez najpotężniejszy naród, pozostanie na zawsze zbrodnią i kiedyś będzie pomszczona. Tak mi to wszystko nagle samo się wyrwało, chociaż wiem, że lepiej bym zrobił, gdybym trzasnął w twarz leśniczego i Szumachera i niech by się stała wola Boża! — prawie szeptem zakończył swoje opowiadanie Rolski.
Żona jego i Wacek zrozumieli, że za te śmiałe i uczciwe słowa, zgodne z sumieniem Polaka, pan Piotr został raz jeszcze uderzony i znieważony przez Niemca.
— Sam Bóg podszepnął ci tę odpowiedź! — szepnęła pani Wanda.
Wacek zerwał się z miejsca i schwyciwszy dłoń pana Piotra, ucałował ją w milczeniu.
— Co robisz, mały?! — zawołał zmieszany Rolski, ogarniając chłopaka ramieniem.
Wzruszony Wacek wybiegł na ganek i usiadł na stopniu.
Miał burzę w sercu i głowie. Myśli jego kotłowały się i ścigały jedna drugą. Niewesołe jednak były myśli Wacka. Zrozumiał teraz, że ludzie nie są dla siebie braćmi. Taką moc nieszczęść i cierpień zrzucają na głowy słabszych i bezbronnych, że Chrystus, który kazał człowiekowi miłować wszystkich ludzi, płacze zapewne krwawo, widząc, co się dzieje na ziemi. Wacek przeraził się, pomyślawszy, że ludzie nie są wcale chrześcijanami, a Chrystus daleki jest dla nich i obcy. Gdyby znowu przyszedł teraz na ziemię, schwyciliby go na pewno, umęczyli i ukrzyżowali raz jeszcze. Uznaliby go za niebezpiecznego dla siebie człowieka, gdyż mówił o pokoju, ciszy i miłości, ludzie zaś marzą o wojnie, zgiełku i zbrodni. Sprawiedliwość, do której nawoływał Syn Boży, była dla nich niczym, gdyż sprawiedliwością nazywali wszystko to, co pozwalało im bezkarnie, szybko i dokładnie zabijać ludzi, niszczyć narody, burzyć spokojne państwa, oszukiwać, okradać i gnębić krzywdą, obelgą i poniżeniem.
Myśli mknęły dalej, a stawały się coraz bardziej ponure i trwożne.
Wydało się Wackowi, że stłoczyły się one w prze-ogromną, czarną chmurę, okryły całe niebo aż na — sunęły się na złote oblicze słońca i zgasiły je. Wszystko dokoła ściemniało i utonęło w czarnym mroku.. Przez tę czarność nie przebijał się żaden promyk światła. Wraz ze słońcem zgasła radość w sercu Wacka. Siedział milczący, nieruchomy, ze spuszczoną głową, niby urosły już, sterany życiem człowiek.
Był tak pochłonięty i zgnębiony ciężkimi myślami, że długo nie widział i nie czuł, co się dzieje dokoła.
Kiedy wreszcie ocknął się z ciężkiego uśpienia, ujrzał zaróżowione już na zachodzie niebo i wielką, jak gdyby wypełnioną płynnym złotem kulę słoneczną, ozłocone pnie sosen, roziskrzone igliwie świerków i liści bukowych, wyżej zaś, szkarłatne od dołu i liliowe od góry czeredy okrągłych, puszystych obłoczków.
Spostrzegł też Mikusia.
Spostrzegł, lecz nie zdziwił się i nie ucieszył już jak dawniej.
Przypomniał sobie Mikusia szarpiącego Luśwę, a potem szczekającego z cypelka na rzece i pomykającego za wilkami.
Bez słowa przyglądał się stojącemu przed nim psu.
Mikuś też bacznie mu się przypatrywał, szukając na twarzy jego i w oczach odpowiedzi na swoje psie myśli.
Smutek i poważna twarz Wacka przeraziła Mikusia.
Podwinął natychmiast ogon, stulił uszy i powolnym krokiem ruszył ku bramie.
W tej dopiero chwili Wacek oprzytomniał ostatecznie.
Gwizdnął cicho.
Pies z radosnym skomleniem przypadł do jego nóg.
Skakał, wił się jak wąż ocierając się o kolana chłopaka, smagał go rozmachanym ogonem, skowytał, tarzał się po ziemi. Zrywał się w szalonych podskokach.
Zdawało się, że tłumaczył się, przepraszał, opowiadał i obiecywał poprawę.
Przez cały czas ani razu nie obejrzał się nawet w stronę puszczy, wpatrzony w Wacka, przejęty. szczęściem spotkania się z nim i ucieszony z powrotu do domu. Odbiegał od Wacka tylko na chwilę, by zajrzeć do stajni, obory, chlewika z wieprzkami i kurnika. Wpadał też do izby, liznął panią Wandę w rękę i położył łeb na kolanie zadumanego Rolskiego, który nawet nie spostrzegł psa.
Dopiero, kiedy Wacek, wszedłszy do pokoju po-wiedział:
— Mikuś powrócił! — gajowy podniósł głowę, spojrzał na Mikusia i powtórzył:
— Mikuś powrócił...
W tej samej chwili słońce zgasło.
Szary, mętny zmrok wypełnił wszystkie zakątki domu.
Świeciła się tylko na ścianie malutka lampka olejna pod obrazem Matki Częstochowskiej, a pod stołem jarzyły się czerwone płomyki w żółtych ślepiach Mikusia.
Wszyscy milczeli.
Troskę i trwogę rzucili źli ludzie do małego domku cichych, uczciwych ludzi.



Rozdział trzydziesty siódmy
STRASZNY DZIEŃ


Wacek źle spał tej nocy i usnął dopiero nad ranem. Kiedy zerwał się z tapczanu, słońce stało już wysoko. Rolskiego i Mikusia nie było już w gajówce.
Pani Wanda smutnie kiwając głową powiedziała:
— Jestem bardzo niespokojna o męża.,. Zamierzał on rozmówić się z tobą, lecz nie chciał budzić ciebie przed świtem... Polecił mnie prosić ciebie... żebyś cokolwiek z nim by się stało... nie opuścił mnie samej... aż przyjedzie nasza córka... I jeszcze o coś prosił ciebie Piotr...
Wacek, któremu serce kołatało w piersi i mimo woli zbierało się na płacz, słuchał uważnie.
— Pamiętasz tę dziuplastą brzozę na polanie; gdzie pasie się nasz koń i krowa?
Wacek przytaknął ruchem głowy.
Pani Wanda zniżając głos jak gdyby w obawie, że ktoś podsłuchać ją może, mówiła dalej:
— Czasy nastały niepewne... Nigdy nie wiemy, co nas czeka jutro, a nawet za godzinę... więc Piotr złożył tam nasze oszczędności, które uciułał ciężką, nieprzerwaną pracą, tuzin srebrnych łyżeczek do herbaty, zegarek, podarowany mu przez kolegów gajowych, moją złotą bransoletkę i nasze obrączki ślubne. Niech to ma nasza córka, kiedy nas już nie będzie...
— Pani... proszę tak nie mówić! — wybuchnął prawie już płacząc, Wacek.
Pani Wanda nie odpowiadając na to, ciągnęła dalej:
— Masz dać mi słowo uczciwego człowieka, że gdyby nas tu już nie było, pozostaniesz w domu aż do chwili, kiedy ktoś inny prawnie obejmie gajówkę... Wtedy wydostaniesz wszystko z kryjówki w brzozie i oddasz naszej Kazi...
— Nie wiem przecież, gdzie mieszka... — szepnął chłopak.
— Mieszkała pod Toruniem, w Nieszawie... ale będziesz ją szukał... Poradź się z wikarym i dziedzicem z Rogaczewa — oni ci pomogą... Czy zgadzasz się, Wacusiu, uczynić to wszystko dla nas?
Wacek stanął przed chorą kobietą.
Patrzała na niego proszącym, łzawym wzrokiem, nie wiedząc jeszcze, co odpowie chłopak.
— Daję słowo uczciwego człowieka, że tak zrobię! — powiedział twardym, poważnym głosem.
Pani Wanda przeżegnała Wacka i ucałowała go w głowę, ze wzruszenia nie mogąc słowa przemówić.
Przejęty również Wacek szybkim krokiem wyszedł z izby.
Musiał się uspokoić i zebrać z myślami.
Słowa pani Wandy wzbudziły w nim niepokój, szybko przechodzący w strach o życie tych uczciwych, łagodnych i bezbronnych ludzi, których polubił serdecznie, a teraz żałował ich i przeżywał ciężkie chwile obawy o nich.
Wacek coś robił na podwórku, kiedy zupełnie niespodziewanie wpadł zdyszany, blady jak papier, pan Piotr.
Od bramy już wołał zdławionym głosem:
— Puszcza się pali!... Wacku, bierz konia i na oklep pędź do biura leśniczego!... Niech przyśle ludzi z rydlami i siekierami i — straż ogniową, z miasteczka... A żywo, na miły Bóg, żywo!
Wacek biegł już do stajni.
Zdążył wszakże spojrzeć na niebo. Od strony bajorzyska z łosiami wznosiły się ku górze czarne kłęby dymów i rozpływały się w ciemną chmurę, która żółkła powolnie.
Siwek, poganiany ciągle przez Wacka, biegł szybko, choć droga przez las, pełna głębokich kolein, dołów i wystających korzeni, nie była łatwa. Przełożyli ją przed kilku laty drwale, wywożąc zrąbane sosny na stację kolejową. Układano je tam na platformy, by wywieźć do Gdyni, przeładować na okręt i wywieźć za granicę.
Od tego czasu ta droga pozostała, coraz bardziej zarastając krzakami i młodniakiem sosnowym. Korzystał z niej tylko gajowy jadąc do miasteczka.
W biurze leśniczego Wacek posłyszał od woźnego straszną nowinę. Leśniczy został w nocy aresztowany i gdzieś wywieziony przez żandarmów.
Zastępował go młody inżynier, pracujący dopiero od niedawna w biurze.
Chociaż młody jeszcze i niedoświadczony, posłyszawszy o pożarze leśnym, przejął się bardzo meldunkiem Wacka. Natychmiast zatelefonował do miejskiej straży ogniowej i do dalszego miasteczka, prosząc o pomoc. Później telefonował do gmin i dworów okolicznych, żądając wysłania ludzi do gaszenia pożaru w puszczy rządowej.
Wreszcie podano mu linijkę. Poprzedzany przez Wacka na Siwku, popędzał, by osobiście kierować ludźmi. Wacek zatrzymał konia koło bajorów, gdzie miały swoje stoisko łosie.
Dookoła szalały już płomienie.
Z hukiem, sykiem i świstem ogień biegł po pniach i konarach grabów, zwijał w jednej chwili i strącał na ziemię poparzone liście ich koron. Skręcała się i odpadała kora. Płonęły suche gałęzie. Płomień wyrzucał nagle ponad wierzchołki drzew czerwone płachty ognia i wymachiwał nimi. Podniósł się wiatr i rozdmuchiwał płonące żagwie; sapał dookoła rozżarzonymi węglami; smagał gorącym oddechem swoim i pędził ogień dalej i wyżej, wyjąć w szalonej radości.
Od dymu mrok ogarnął puszczę, lecz był to mrok czerwony, gdyż przez czarne jego zasłony przedzierały się ogniste błyski szerzącego się pożaru. Przerażone ptactwo z rozpaczliwym wrzaskiem miotało się nad palącą się knieją, odlatywało, by powrócić po chwili. Zwijając nagle skrzydła, jak kamienie wpadały w czerwone kłęby dymu, w palącą wichurę i w ogień. W krzakach i w gąszczu traw śmigały myszy, zające, kuny, łasice a nawet lis. Dostały się w potrzask, gdyż ogień niby czerwone strumyki, szybko biegł po suchym igliwiu, szeleszczących liściach zeszłorocznych i burych, martwych badylach.
Ogień, dobiegłszy krzaków, na chwilę jak gdyby krył się w ich gąszczu, znacząc swój ślad kurzącą się białą parą. Wkrótce wytryskał znowu, ślizgał się po cienkich pędach aż ogarniał wreszcie resztę gałązek i liść każdy.
Zamknięte w ognistym kole zwierzęta, próżno szukały bezpiecznego przejścia. Nie ośmielały się przebić ściany ognia lub przekroczyć pasma palącej się trawy, na coraz to węższym miejscu stłaczały się w bezładzie miotając się ciżbą i jedno po drugim ginęły, potratowane lub oślepione i poparzone smagającym płomieniem.
Ginęły w milczeniu i tylko lis skowytał rozpaczliwie, szamocąc się w krzakach, na których gałęzie kurzyć się już zaczynały. Droga do bajorów, gdzie zwykle stały łosie, była już odcięta. Wacek nie wiedział, co się stało ze zwierzętami.
Obiegłszy szybko połać ogarniętą pożarem, chłopak przekonał się, że nie było tam gajowego i Mikusia. Nie rozumiał, jak się to stać mogło i gdzie ma szukać pana Piotra. Zaczął więc wołać na niego. Gwizdał na psa...
Odpowiadał mu tylko zgiełk i huk pożaru leśnego.
Wkrótce zaczęli przybywać ludzie z pomocą. Nadjechały oba tabory straży ogniowej.
Pod kierownictwem inżyniera rąbano drzewa, żeby ogień nie mógł wierzchołkami ich przerzucać się w głąb puszczy; kopano rowy; ścinano krzaki i wodą gaszono palącą się trawę i igliwie, okrywające ziemię.
Dziwił się Wacek, że nikt z Niemców nie pośpieszył na pożar.
Chłopak oglądał się ciągle, szukając gajowego czy Mikusia, lecz nigdzie ich nie spostrzegał.
— Co się mogło z nimi stać? — ze strachem pytał siebie Wacek.
Przyszło mu do głowy zajrzeć nad rzekę.
Może panu Piotrowi udało się wyprowadzić tam łosie z bajorów? — domyślił się chłopak, co tchu biegnąc znaną już sobie drogą.
Stanąwszy nad rzeką, przekonał się, że w miejscu brodu szalał najsilniejszy pożar.
Nie można nawet marzyć było o dojściu do cypelka.
Paliły się tu drzewa, krzaki, trawa, a nawet sitowie.
Wacek przypomniał sobie, że w gąszczu płonących krzaków leżą zagryzieni przez wilki kłusownicy.
Pomyślał więc, że ogień lepiej od niego ukryje zwłoki Luśwy i żandarma, bo spali je i przysypie warstwą popiołów i węgli.
Wacek pojechał do gajówki.
Nie zastał tam jednak Rolskiego.
Nic nie mówiąc chorej o swych obawach, usłużył jej i odprowadziwszy Siwka do stajni, znowu wymknął się do puszczy.
Dopiero nad ranem udało się ciężko pracującym ludziom opanować pożar.
To, co zagarnął już ogień, miało się dopalić.
Inżynier pozostawiwszy koło pogorzeliska kilku ludzi na straży, resztę zwolnił.
Gdy razem z Wackiem jechali linijką, posłyszeli nagle głuche wycie.
— Co to jest? — spytał inżynier i zatrzymał konia.
Wacek nasłuchiwał. Upłynęło dużo czasu aż dobiegło go słabe, żałosne wycie.
— Panie! Panie! To przecież głos Mikusia! Wyje na starej porębie... Prędzej! Prędzej!
Wacek zeskoczył z linijki i biegł na przełaj, nawołując i gwiżdżąc.
Pies odzywał się coraz częściej i głośniej.
Inżynier, uwiązawszy konia do drzewa, podążał za chłopcem.
Nagle z gąszczu młodego brzeźniaka wyszedł Mikuś. Miał otwartą paszczę. Na pysku widniała skrwawiona ślina. Sunął powoli, słaniał się i charczał.
Wacek dopadł go i pochylił się nad nim.
W prawym boku psa widniała rana. Sączyła się z niej krew.
Mikuś z jękiem zawrócił do haszczy.
Wacek z inżynierem szli za nim. Wreszcie Mikuś zatrzymał się, wyciągnął szyję i zawył chrapliwie.
Wacek pierwszy zobaczył pana Piotra. Blady i nieruchomy leżał w krzakach z rozkrzyżowanymi ramionami. Na czole, nad lewą brwią czerniała mała ranka. Zaledwie kilka kropel krwi skrzyło na policzku.
— Zabity! — szepnął przerażony inżynier.
Wacek z rozpaczliwym krzykiem rzucił się ku leżącemu, począł potrząsać go za ręce i podnosić głowę, wołając:
— Panie Piotrze! Kochany panie Piotrze...
Martwi nie odpowiadają na największą nawet rozpacz tych, co pozostali na ziemi.
Leżący gajowy nie dawał oznaki życia.
— Gajowy Rolski nie żyje — powiedział inżynier. Muszę wezwać policję... Ruszajmy!
— Muszę zabrać psa... Nie mogę pozostawić tu Mikusia — odpowiedział Wacek i pochylił się nad ciężko dyszącym psem.
We dwóch podnieśli go i już ruszyli ku linijce, gdy nagle inżynier zatrzymał się i szepnął:
— Patrz! Tam koło tej małej brzózki...
Wacek przyjrzał się i zobaczył dwa skrawki zielonej tkaniny.
— To z munduru jakiegoś Niemca — szeptem objaśnił inżynier. — Zapewne Rolski walczył z Niemcem — mordercą...
Wacek jednak przypomniał sobie w tej chwili napad Mikusia na Luśwę — kłusownika i szmaty z jego ubrania, rozrzucone na ziemi.
— To Mikuś bronił pana Piotra... — powiedział.
— Możliwie, bo przecież i pies dostał kulę — zgodził się inżynier.
Dostawszy się wreszcie do domu, Wacek ułożył Mikusia w stajni, obmył mu ranę i postawił przy nim miskę z wodą.
Pies jęczał głośno i oddychał chrapliwie. Wacek długo się namyślał, jak ma teraz postąpić. Postanowił nie mówić tymczasem pani Wandzie o nieszczęściu, które na nich spadło.
Unikał jej wzroku, gdy opowiedział o pożarze w puszczy, gdzie się poparzył Mikuś, i wspomniał, że pan Piotr wraz z inżynierem pojechali do biura.
— Muszą złożyć raport do dyrekcji lasów państwowych, spisać protokoły i telefonować do Warszawy — zakończył swoje opowiadanie Wacek i zaczął się krzątać po mieszkaniu.
Pani Wanda była tak osłabiona i cierpiąca, że nie mogła nic zrobić, więc Wacek musiał przyrządzić śniadanie i obiad.
Pracując, chwilami opuszczał ręce i zaciskał szczęki, żeby nie wybuchnąć płaczem.
Widział przed sobą leżącego z rozkrzyżowanymi ramionami Rolskiego w krzakach, a na jego bladym czole występowała czarna plamka rany.
— Niemcy zabili dobrego, cichego pana Piotra! Kto z nich? Czy ten gruby leśniczy obwodowy, który uderzył go po twarzy? Czy Szumacher — zdrajca i kłusownik? — mknęły myśli w głowie chłopaka.
Resztę dnia spędził z panią Wandą. Czytał jej ciekawą książkę o zwierzętach, rozmawiał o tym i owym, starając się rozerwać ją i uspokoić.
Czasami tylko zaglądał do Mikusia.
Obmywał mu ranę zimną wodą, co widocznie sprawiało mu ulgę, bo przestawał jęczeć i drzemał. Wacek, widząc, że Mikuś nie ma sił, by podnieść głowę, poił go z łyżki i zwilżał łeb wodą.
Wieczorem, zaledwie pani Wanda usnęła, Wacek przekradł się do stajni i usiadł na słomie przy Mikusia. Spędził przy nim całą noc, pielęgnując go jak umiał ii przemawiając do niego łagodnie.
Mikuś miotał się w gorączce i oddychał z trudem.
Kiedy słońce przez szpary w drzwiach zajrzało do stajni, Wacek zobaczył zapadłe głęboko, żółte ślepie psa.
Patrzały na niego z oddaniem i wdzięcznością.
Mikuś, wyczerpany gorączką, leżał nieruchomo.
— Trzeba ratować Mikusia! — błysnęła myśl w głowie chłopca.
Opatrzył szybko rannego psa, napoił go mlekiem i wszedł do gajówki.
Pani Wanda spała jeszcze.
Wacek umył się, zmówił pacierz, przyrządził kawę i skoczył do obory, żeby wydoić krowę.
Śpieszył się bardzo.
Musiał za wszelką cenę uratować Mikusia.
Jednocześnie dręczyła go myśl, że w niczym już nie mógł pomóc dobremu panu Piotrowi.
Z przerażeniem myślał o wczorajszym dniu i nie mógł przewidzieć, jaki będzie nowy dzień — nie upalny, słoneczny, i mimo to — jakoś dziwnie nieradosny.


Rozdział trzydziesty ósmy
MIKUŚ WALCZY ZE ŚMIERCIĄ


Wacek pewnego razu poznał w biurze leśniczego weterynarza powiatowego leczącego zwierzęta i śledzącego za prawidłową ich hodowlą w puszczy.
Do niego chciał koniecznie dostać się Wacek i prosić go o poradę dla rannego psa.
Nie wiedział tylko, czy pozwoli mu pani Wanda opuścić siebie na parę godzin.
Gdy wahał się, ośmielając się prosić ją o to, posłyszał jej głos.
— » Wacuniu — mówiła — przyrządź kilka kanapek z kiełbasą dla Piotra i nalej mleka do butelki! Znam go! Kiedy ma kłopoty, to zapomina o sobie. Weźmiesz Siwka i skoczysz do miasteczka. Zawieź mu śniadanie i dopatrz, by zjadł porządnie.
Wacek nic nie odpowiedział i szybko poszedł do spiżarni.
Nie mógł tchu złapać. Łzy cisnęły mu się do oczu. Żal zaciskał mu gardło.
— Biedna, nieszczęśliwa pani Wanda! — krzyczało coś w sercu chłopaka. — Troszczy się o śniadanie dla męża, gdy tymczasem od wczoraj już nie żyje i nie potrzebuje już opieki i troski naszej...
Wacek strząsnął łzy z powiek i otarł oczy. Przygotowawszy wszystko, skoczył do stajni i po chwili trząsł się już na kościstym grzbiecie Siwka. Gdy zbliżał się do miasta, przemknął koło niego samochód policyjny. Przez szybę mignęła-twarz młodego inżyniera, komisarza policji i jeszcze jakiegoś pana w cywilnym ubraniu.
Wacek domyślił się, że leśniczy jedzie na miejsce wypadku z gajowym.
W pośpiechu wpadł do weterynarza, opowiedział, co się przydarzyło Mikusiowi, gdzie się znajduje rana i jak się zachowuje pies.
Lekarz zadał kilka pytań, po czym wręczył chłopakowi maść na ranę i proszki, które polecił dawać choremu psu w jedzeniu. Udzieliwszy potrzebnych wskazówek jak należy pielęgnować i karmić Mikusia w gorączce, weterynarz powiedział:
— To już wszystko, co mogę dla niego zrobić!... Jeżeli ma dużo w sobie sił — to wyliże się, jeżeli zaś osłabiła go rana — zdechnie... Bo to, bracie, tak! Kiedy twój pies zacznie chodzić, to już on sam znajdzie potrzebny mu lek w puszczy, ale do tego czasu jest bezbronny. Pomożemy mu trochę, ale to — nie wszystko... Grunt to zioła!
Wacek gorąco podziękował weterynarzowi.
Zdawało mu się, że maść i proszki powinny uzdrowić biedaka Mikusia.
Pełny dobrej nadziei powracał do gajówki. Przed bramą stał samochód policyjny. Wacek wbiegł do domu i krzyknął z przerażenia.
Na podłodze leżała nieżywa, jak mu się wydało, pani Wanda.
Inżynier i pan w cywilnym ubraniu, który okazał się lekarzem, cucili ją.
Leśniczy opowiadał szeptem:
— Przyjechaliśmy i oznajmiliśmy tej kobiecie o śmierci jej męża... Z krzykiem zerwała się z łóżka i nieprzytomna runęła na podłogę... Nie możemy jej docucić... Szofer telefonował z dworu pana Karskiego po karetkę sanitarną... Przewieziemy panią Rolską do szpitala, bo nie można jej pozostawić bez opieki lekarskiej...
Wkrótce przybyła karetka z miasta.
Sanitariusze wynieśli na noszach nieruchomą, nieprzytomną kobietę i natychmiast odjechali razem z lekarzem.
Zapłakany i zrozpaczony Wacek spytał leśniczego:
— Czy mogę zostać w gajówce? Muszę teraz strzec mienia państwa Rolskich aż do przyjazdu ich córki... Będę też strzegł rewiru, jak to robił pan Piotr...
— Pozostań, chłopaku — po krótkim namyśle zgodził się inżynier. — W razie czego leć do Rogaczewa i telefonuj do mnie, a wnet przyjadę. Zresztą, przyślę ci tu kogoś... Czy masz pieniądze?
Wacek wzruszył ramionami i odparł:
— Nie mam... Po co mi one? W spiżarni dość mamy zapasów...
— Nie zapomnę o tobie... — szepnął inżynier i podał rękę Wackowi.
— Ja też coś — niecoś przyślę do gajówki — dodał komisarz policji — bo to, proszę pana inżyniera, tęgi chłopczyna... mały mężczyzna!
Wkrótce samochód odjechał i Wacek pozostał sam.
Dom wydał mu się już innym — nie takim przytulnym i jasnym jak zawsze i puszcza jak gdyby się zasępiła i surowo patrzyła teraz na samotnego chłopaka.
Wacek odczuł strach, lecz nagle przypomniał sobie o Mikusiu.
Wyciągnął więc z kieszeni lekarstwa i ująwszy Siwka za uzdę prowadził go do stajni.
Pies na widok Wacka poruszył się i usiłował unieść ciążący mu łeb.,
— Leż cicho, Mikusiu! — uspokoił go chłopak. — Zaraz będę leczył ciebie, biedaku mój!
Przyniósłszy mleka w misce i kubełek wody, Wacek obmył mu ranę i nałożył na nią maść.
Długie miał potem kłopoty z Mikusiem, który za nic nie chciał pić mleka z proszkiem, danym przez weterynarza.
W końcu chłopak zacisnął głowę psa kolanami, przemocą podważył mu szczęki, wlał do gardła mleko z lekarstwem i zmusił przełknąć płyn.
Mikuś długo pluł potem, krzywił się i mruczał, ale Wacek nie zwracał już na to najmniejszej uwagi.
Wykonał zlecenie weterynarza i był teraz o swego psa spokojniejszy.
Chłopak, jak codziennie, zrobił porządek w domu, na podwórku i koło zwierząt, i wyruszył do puszczy jak to czynił codziennie pan Piotr.
Idąc modlił się za jego duszę i prosił Boga o zdrowie i pocieszenie dla nieszczęśliwej pani Wandy.
W puszczy Wacek wykrył duże zmiany.
Odleciały gdzieś, czy może zginęły w ogniu głuszce i trzy stada cietrzewi. Nie krzyczały i nie świergotały duże i małe ptaki. Dzięcioły nie kuły już pni drzew.
Nie śmigały po sosnach i świerkach wesołe, figlarne wiewiórki...
Wszystkie zwierzęta wypłoszył czy zniszczył pożar.
Na pogorzelisku czarno było, ale zgliszcza już się nie dymiły.
Stały opalone i osmolone drzewa i martwe krzaki.
Wacek spostrzegł tylko parę zajęcy, ostrożnie kicających w zaroślach, i lisa o opalonej zupełnie kicie. Przekradał się przez małą polankę, zatrzymywał się i znowu sunął, ni to badając puszczę, ni to wstydząc się swej brzydoty. Obojętnie patrzał na kicające w pobliżu szaraki.
Wacek nie spotkał ludzi w puszczy, więc na długo przed zmierzchem, zgłodzony, powrócił do gajówki.
Musiał zgotować sobie kapuśniak, dać lekarstwo Mikusiowi i choć na krótko wypuścić na pastwisko konia, krowę i kozę.
W tej pracy zastał Wacka wieczór.
Napiwszy się mleka, ukląkł przed obrazem Bogarodzicy i żarliwie się modlił.
Noc spędził przy Mikusiu, w stajni na snopku słomy przykrytym pasiakiem łowickim.
Mikuś miał zapewne mniejszą gorączkę, bo nie miotał się już.
Na trzeci dzień samotności Wacek od samego rana postanowił odwiedzić panią Wandę w szpitalu, chociaż — obawiał się pozostawić dom bez opieki.
Coś gnało go jednak do miasta.
W szpitalu dowiedział się, że pani Wanda nie odzyskała przytomności i zmarła.
Właśnie tego dnia miał się odbyć pogrzeb pana Piotra i jego żony.
Wacek pobiegł do leśniczego.
Inżynier opowiedział mu, że dochodzenie ustaliło, że zabójstwo gajowego dokonane było przez człowieka w uniformie leśnika niemieckiego.
— Szumacher go zabił! — wykrzyknął Wacek.
— I ja tak myślę! — zgodził się inżynier. — Żeby się jednak nie narażać, policja stwierdziła, że Rolski padł od kuli nieznanych kłusowników...
Wacek był obecny na pogrzebie, urządzonym staraniem biura leśniczego.
Modląc się za dusze zmarłych, myślał o tym/że tak krótko jeszcze żyje, a jak wiele już stracił drogich sobie istot.
Smutek go ogarnął. Nie płakał jednak. Czuł się już mężczyzną. Gotów był walczyć i nie poddawać się żadnemu nieszczęściu i cierpieniu.
Musiał być silny i wytrwały.
Postanowienie to zapadło nagle, ale nieodwołalnie.
Teraz wiedział już, że potrafi tak przeżyć życie, żeby po nim pozostały nieśmiertelne ślady i wspomnienia.
Po nabożeństwie żałobnym i pogrzebie, pośpieszył do domu.
Na szczęście znalazł wszystko w porządku.
Tylko Mikuś zasmucił go. Wydał mu się znacznie słabszym. Nie chciał nic jeść, nawet przestał pić mleko.
Być może, obawiał się, że poczuje w nim bardzo gorzkie, piekące w gardle lekarstwo.
Mikuś leżał nieruchomo i ledwie oddychał.
Z trudem otwierał oczy i suchym językiem oblizywał sobie gorące, spieczone wargi i suchy nos.
Wzrok miał błędny, nieprzytomny.
Zapewne nie poznawał Wacka.
— Czyżby mój Mikuś zginął? — błyskała w głowie chłopca trwożna myśl.
Starał się odpędzić ją od siebie.
Zrobiwszy opatrunek Mikusiowi i zmusiwszy go raz jeszcze do wypicia mleka z lekarstwem, Wacek popędził swoje małe stadko na polanę.
Idąc tam zastanawiał się, co ma zrobić z mlekiem, którego sporo uzbierało się w lodowni.
Przypomniał sobie, że pani Wanda zamierzała przyrządzać smażony ser i uczyła Wacka, jak się to robi.
Postanowił więc zająć się tym, ser sprzedać, pieniądze zaś złożyć w dziupli Kazi Rolskiej.
Doglądając swoje zwierzęta siedział we wrzosach, gdzie pasła się koza.
Posłyszał nagle głośne chrapnięcie Siwka.
Chłopak rozglądał się na wszystkie strony, lecz nic podejrzanego nie spostrzegał.
Koń jednak nie przestawał ostrzegawczo pochrapywać i parskać. Unosił przy tym łeb i strzygi uszami.
Wacek wstał i wziął w ręce swój kij.
Szedł w kierunku, w którym Siwek zwracał łeb.
Za wrzosowiskiem, na starej porębie rosły drobne, krzaczaste sosenki — wspomnienie po dawnym borze.
Rozglądając się uważnie, chłopak spostrzegł, że jedno drzewko poruszyło się. Wiotkie jego gałązki długo się kołysały.
— Zając czy lis? — starał się zgadnąć Wacek.
Szybko szedł ku sosence, ale po chwili stanął zdumiony.
Zobaczył Mikusia.
Pies, ciężko dysząc, wydobywał ostatnich sił: czołgał się powoli.
Chwilami podnosił się, lecz natychmiast z jękiem padał i znowu się czołgał.
Wszystko stanowiło dla niego przeszkody trudne do przebycia: wysoka trawa, drobne drzewka, suche gałęzie, sztywne krzaczki borówek. Czołgał się jednak naprzód, z zapadłymi oczami, wpatrzony uparcie przed siebie.
Wacek nie wiedział jak i w czym mógłby pomóc Mikusiowi.
Szedł za nim. Serce mu się rozrywało z żałości.
Pies cierpiał widocznie i gonił resztkami sił.
Z niezabliźnionej rany sączyła krew, zmieszana z ropą.
Krew miał też w otwartym pysku.
Dreszcze przebiegały mu po karku. Występujące spod skóry żebra podnosiły się z trudem i opadały, gdy z gardła wyrywał mu się świszczący oddech.
Wreszcie Mikuś dopełznął do wrzosowiska.
Przez długą chwilę wypoczywał, węsząc na wszystkie strony.
Wreszcie ruszył dalej. Głowę trzymał tuż przy ziemi. Szukał czegoś w gąszczu wrzosów. Zębami, z korzeniem wyrwał jakąś trawkę i począł ją żuć.
Po chwili wypluł ją i szukał dalej.
Znalazł inne ziele.
Marszcząc pysk, zżuł je, zlizując z warg ślinę zaczerwienioną od soku rośliny.
Znalazł drugie źdźbło i znowu żuł, sapiąc i szeroko otwierając paszczę.
Długo wyszukiwał i zjadał Mikuś potrzebne mu lecznicze zioła, do których czuł pociąg nieprzeparty.
Resztki życia walczyły w osłabionym jego ciele ze śmiercią. W końcu Mikuś upadł na bok i w jednej chwili usnął.
Gdy Wacek zamierzał już powracać z bydłem do gajówki i chciał pomóc psu wstać, Mikuś zmrużył ślepie i zawarczał.
Po chwili znowu zapadł w sen. Wacek zrozumiał, że pies chce pozostać na polanie.
Pozostawił więc go samego w spokoju.
Przypuszczał, że Mikuś sam najlepiej wie i czuje, co mu jest potrzebne.
Zresztą wspominał o tym i weterynarz.
Wacek cieszył się, że Mikuś znalazł w sobie siły, by dojść do miejsca, gdzie rosły lecznicze zioła.
— Będzie żył! Będzie zdrów! — cieszył się już w duchu chłopak, oglądając się za pozostawionym na wrzosowisku przyjacielem.
Pies spał i nie słyszał nawet stąpania bydła i kroków odchodzącego Wacka.
Skończywszy swoje dzienne prace i posiliwszy się naprędce, chłopak zabrał z sobą miskę i pobiegł na polanę.
Już noc zapadła.
W trawie dzwoniły koniki polne.
Grały świerszcze w szczelinach starych pni sosnowych.
Tu i ówdzie odzywały się cicho zasypiające drozdy i popiskiwały jakieś drobne ptaszki.
Szeleściły śmigające w trawie myszy.
Cykały nietoperze ścigające owady.
Trzepotała się rozpaczliwie ćma, uwikłana w mocnej sieci pająka-krzyżaka.
Nieśmiało jeszcze hukał puchacz.
Zgrzytały opadające liście.
Wacek odnalazł Mikusia.
Pies leżąc przed kępką trawy, żuł długie jej źdźbła. Obejrzał się na podchodzącego chłopca i nawet poruszył końcem ogona.
Wydawał się znacznie silniejszy.
Wacek przyniósł mu z bagienka wody w misce i postawił ją przed nim.
Pies jednak na jej widok począł drżeć cały i z przerażeniem odwrócił się od miski.
Wacek domyślił się, że ziółek Mikusia nie wolno zapijać wodą, więc odsunął miskę.
Pies uspokoił się od razu i znowu poruszył ogonem, nie przerywając żucia ziół.
Wacek, posiedziawszy przy nim trochę, powrócił do domu.
Był już znacznie spokojniejszy.
Leżąc, długo przysłuchiwał się hukaniu puchacza i cienkiemu cykaniu nietoperzy aż zapadł w głęboki, zdrowy sen.
Kołysała go puszcza głuchym poszumem drzew, głośne westchnienia Siwka i pianie koguta w kurniku.
Wszystkie.te odgłosy tonęły bez echa w ciszy rozpostartej dokoła, niby miękka gruba płachta, którą noc otuliła ziemię, puszczę, niebo, gajówkę i uśpionego, małego mężczyznę.


Rozdział trzydziesty dziewiąty
NOWY TOWARZYSZ


Inżynier i komisarz spełnili swoją obietnicę.
W tydzień po pogrzebie pana Piotra i jego żony do bramy gajówki podjechała bryczka o jednym koniu. Na koźle siedział znajomy Wacka — woźny z biura leśniczego..
Z bryczki wyskoczył rumiany i roześmiany młodzieniec o wesołych niebieskich oczach.
Zasalutował po wojskowemu i śmiejąc się głośno zawołał:
— Jestem wyznaczony na stanowisko gajowego... na trzy miesiące.
Wacek spochmurniał.
— To znaczy, że muszę odejść stąd? — spytał cichym głosem.
— Bynajmniej! Przysłano mnie tu do pomocy... koledze! — odparł.
— Taki otrzymałem rozkaz od pana leśniczego, a pan komisarz polecił mi doręczyć koledze skrzynię od niego.
Wacek zmieszał się, kiedy młody człowiek zwracał się do niego jak do kolegi.
Musiał to wyjaśnić.
Zapytał więc:
— Czy pan był już gajowym? W jakiej puszczy?
Młodzieniec zaśmiał się znowu i odparł:
Jestem studentem — leśnikiem... ale Niemcy pozamykali wszystkie uniwersytety, więc szukałem praktyki, żeby czasu nie marnować. Właśnie znalazłem ją tu... Będziemy dobrymi kolegami, prawda? Nazywam się Edward Strunowski...
Wyciągnął rękę do Wacka i mocno potrząsnął jego dłoń.
Chłopak poczęstował woźnego zimnym mlekiem ze świeżym plackiem, a gdy ten odjechał, począł pomagać studentowi urządzać się na nowym miejscu i rozkładać rzeczy w dużej szafie.
Gwarzyli ze sobą przy tym. Student opowiadał o chwytaniu przez Niemców młodzieży na ulicach miast polskich, wywożeniu ich do Rzeszy na roboty przymusowe lub wysyłaniu do obozów, gdzie już tysiące ich zginęło.
— Zwiałem więc z Warszawy! Wolę żyć z wilkami niż z Niemcami — mówił Strunowski, krzątając się po pokoju.
Wacek opowiedział studentowi o polowaniu w puszczy i pożarze w niej, o zamordowaniu gajowego i ranie Mikusia.
Kiedy przenieśli wreszcie wszystkie rzeczy z walizek do szafy — otworzyli w końcu skrzynię, przesłaną przez komisarza policji.
Były tam obfite zapasy żywności, a także świece, zapałki i kilka podręczników szkolnych.
— To już ja poradziłem! — pochwalił się Strunowski widząc radość Wacka. — W wolnych chwilach mógłbym pomóc w nauce...
Do wieczora gawędzili ze sobą nowi znajomi, ale Wacek przypomniał sobie nagle o Mikusiu.
— Skoczę na polanę zobaczyć, co się dzieje z moim psem — powiedział.
— No, to i ja pójdę! — ofiarował się student. Księżyc był w pełni.
Na polanie jasno było nieomal jak w dzień.
Mikusia znaleźli na nowym miejscu. Leżał na szczycie pagórka, skąd zwykle oglądał okolicę, gdy strzegł konia i krowę.
Na gwizdnięcie Wacka podniósł się nawet.
Po chwili jednak zatoczył się i osunął na ziemię.
— Ależ osłabło psisko! I chude to, jak szkielet! — dziwił się Strunowski, przyglądając się Mikusiowi.
Kiedy odchodzili od niego, pies znowu powstał i usiłował iść za nimi.
Nie mógł jednak, więc zaskamlał żałośnie.
— Mikuś chce wrócić do domu... — domyślił się Wacek.
— To znaczy, że już się wykurował — zauważył student. — Iść jednak jeszcze nie może... Musimy mu pomóc... Zaraz!.. Zaraz!..
Począł ścinać długie, grube pręty, zręcznie powiązał je i zrobił nosze. Złożyli na niego słabego Mikusia i ponieśli go do gajówki.
Pies przysłuchiwał się ich Rozmowie, z zadowoleniem mrużył ślepie i poruszał zwisającą z noszy kitą.
Kiedy wpuszczono go do kuchni, odnalazł od razu swoją miskę i stanął nad nią. Porozumiewawczo spoglądał na Wacka a potem wsuwał nos do miski.
Zupełnie zrozumiale wyraził myśl:
— Nalejże mi czegoś do tej miski!
Chłopiec dał mu mleka.
Mikuś w okamgnieniu, chciwie wychłeptał wszystko do dna.
Znowu spoglądał na Wacka i opuszczał nos do miski.
— Tyle dni nic nie jadł, to na pierwszy raz dostatecznie się posilił — zadecydował student.
Mikuś postał jeszcze kilka chwil nad naczyniem, po czym bardzo skwaszony odszedł i położył się na słomiance.
Usnął od razu i nic go obudzić nie mogło.
— Teraz to już psina wyliże się na pewno! — pocieszył Wacka Strunowski.
Nazajutrz Wacek z przykrością, spostrzegł, że studentowi nie spieszy się z poznaniem puszczy i rewiru.
Był czwartek. Strunowski dopiero około godz. 9 zaczął się ubierać i golić.
— Chcę pojechać do miasteczka. Znajomi prosili mnie na dziś na obiad — powiedział, zawiązując krawat. — Jutro też jestem zaproszony do rejenta...
Wacek zasmucił się.
Po chwili odezwał się:
— W niedzielę chciałbym być na mszy i na cmentarzu, więc proszę pana tego dnia choćby do południa pozostać w domu. Obawiam się zostawić gajówkę bez opieki.
— Tak, tak! W niedzielę na krok się nie ruszę — przyrzekł student i zaczął wypytywać Wacka o najkrótszą drogę do miasteczka.
Chłopak pozostał wkrótce sam.
Załatwiwszy wszystkie sprawy domowe, nalał
Mikusiowi mleka i nakruszył do niego sucharów. I /
Mikuś zjadł to w jednej chwili z taką łapczywością, iż zdawało się, że przełknie nawet miskę, i bezskutecznie, choć natarczywie prosił o jeszcze.
Chłopak wypuścił swoje zwierzęta z obory i stajni
i szedł za nimi na polanę.
Mikuś wlókł się w tyle, nie śpiesząc się.
Na pastwisku przepadł nagle z oczu Wacka.
Wkrótce niedaleko z łopotem skrzydeł zerwały się kuropatwy, ale Mikuś się nie pokazywał.
Zdziwiony tym Wacek poszedł na poszukiwanie psa.
Znalazł go w krzakach.
Mikuś, mrucząc, z zadowoleniem zjadał schwytaną przez siebie kuropatwę.
— Przebrzydły kłusowniku i nie wstyd ci?! — zawołał chłopiec, stając nad nim.
Mikuś nie okazywał jednak najmniejszej skruchy.
Był głodny.,
Jego wilcza natura potrzebowała mięsa, więc je sobie zdobył i zajadał z apetytem.
Musiał przecież nabrać sił do pracy.
Wieczorem Mikuś zdybał zająca, ale tę zdobycz przyniósł Wackowi.
Chłopak oddał mu łeb, wnętrzności i skoki zająca, resztę zaś pozostawił dla siebie i studenta na kolację.
Niestety, jadł ją w samotności.
Student nie powrócił na noc do gajówki.
Mikuś z trzaskiem gryzł kości i cmokał głośno.
Kiedy Wacek dał mu mleka, pies spojrzał na niego wymownie i począł powolnie chłeptać.
Kiedy podjadłem sobie jak się należy, to mogę i mleka się napić — tak, zdawało się, ruchami swymi mówił Mikuś, senny już i leniwy.
Wacek po kolacji przystąpił do smażenia sera. Miał zamiar sprzedać go w miasteczku.
Udał mu się znakomicie.
Ostry zapach jego obudził śpiącego Mikusia.
Wstał, przeciągnął się i położył łeb na kolanach Wacka.
— Daj mi do spróbowania! — żądały żółte ślepie. Wacek położył kawałek sera na chleb i podał psu.
— Dobre! — ucieszyły się ślepie, kiedy Mikuś w jednej chwili przełknął przysmak.
— Dobre czy niedobre, ale więcej nie dostaniesz żarłoku! — uśmiechnął się do niego Wacek.
Mikuś parsknę! pogardliwie i odszedł na swoją słomiankę.
W najbliższą niedzielę Wacek mógł pojechać do miasteczka, gdyż student spełnił swoje przyrzeczenie i w sobotę stawił się w gajówce.
Strunowski też zmusił Wacka, aby zaprzągł Siwka do wózka i pojechał do kościoła.
— Po co zdzierać sobie buty, kiedy jest szkapa, która tylko je, tyje i nic nie robi? — powiedział. — Nic temu Siwkowi nie ubędzie, jeżeli przeleci się do miasteczka.
Słowa te trafiły do przekonania Wackowi.
Chłopak zdążył na czas na sumę. Odprawiał ją jakiś poważny, przyjezdny prałat, obaj zaś księża — proboszcz i wikary spełniali przy nim obowiązki diakonów.
Nabożeństwo było długie i bardzo uroczyste.
Prałat miał piękne kazanie.
Mówił o karze Bożej, która spadła nagle na wszystkie niemal ludy i państwa, a śród nich i na Polskę. Kara ta, którą jest wojna, wymierzona została za to, że ludzie zapomnieli o ofierze, jaką za nich i dla ich szczęścia złożył Jezus, Syn Boży, i że nie postępowali według jego nauki. Polska również grzeszyła, bo zamiast miłości pomiędzy wszystkimi Polakami, rozpętała walki, spory i nienawiść i przestała kochać matkę-ojczyznę, aż ją znów utraciła...
W tłumie, zgromadzonym w kościele, rozlegały się głośne westchnienia i płacz.
Wacek również był bardzo wzruszony.
Rosło w nim pragnienie uczynić coś wielkiego dla matki-ojczyzny, i to nie kiedyś tam, w przyszłości, lecz jak najprędzej, choćby dziś jeszcze.
Prosił Boga, aby nauczył go i pomógł w tym zamiarze.
Po skończonym nabożeństwie wszedł do zakrystii, by pozdrowić proboszcza i wikarego.
Wikary ucieszył się na jego widok i zawołał.
— O wilku mowa, a wilk — tu!
Wacek ze zdziwieniem patrzał na księdza, lecz dowiedział się o wszystkim, kiedy jak zwykle przeszli do mieszkania proboszcza na herbatę.
Chłopak spotkał się tam z leśniczym i jakimś starszym panem.
— Mój chłopcze, pan rejent ma do ciebie interes — powiedział wikary. — Chciałem nawet posłać po ciebie, ale pan Strunowski zapewnił nas, że będziesz dziś na mszy.
Starszy pan przetarł okulary i zaczął mówić:
— Otrzymałem list od panny Kazimiery Rolskiej z Rzeszy:..
— To córka pana Piotra i pani Wandy, którzy już nie żyją! — zawołał Wacek.
— Otóż to! — kiwnął głową rejent. — Owa panna Kazimiera dowiedziała się o zgonie rodziców, lecz przyjechać nie może, bo jej Niemcy nie dają przepustki... Poleca więc mi sprzedać majętność rodziców, odnaleźć ich oszczędności, które posiadali i przechowywać do jej przyjazdu lub końca wojny. Powiedz mi, mój drogi, co mieli państwo Rolscy i czy pozostawili po sobie jakiekolwiek oszczędności.
Wszyscy uważnie przyglądali się chłopakowi.
Wacek odpowiedział natychmiast, patrząc na leśniczego:
— Pan Piotr miał kajet, w którym spisał wszystkie przedmioty rządowe i własne. Ten kajet leży w szufladzie stołu.
— A oszczędności? — spytał rejent.
— Tak jest! Państwo Rolscy mieli oszczędności — odparł Wacek.
— Na jaką sumę i co to jest? — badał go rejent.
— Nie wiem, bo tego nie widziałem — wzruszył ramionami chłopak.
— Czy wiesz, gdzie się one przechowują?
— Wiem.
— Powiedz — gdzie?
Wacek zamyślił się.
Pani Wanda w tajemnicy i zaufaniu powiedziała mu o dziupli na polanie.
Kazała oddać wszystko, co zostało tam ukryte, tylko córce...
Spojrzał więc na rejenta, a potem zwrócił się do księdza wikarego:
— Nie wiem czy mogę odkryć tę tajemnicę?
Odezwał się znowu rejent:
— Nie obawiaj się, chłopaku! Mam urzędowe upoważnienie od jego córki. Zresztą przyjmie to od ciebie komisja, złożona z nas tu trzech.
— Tak, mój drogi, możesz to śmiało uczynić! — dodał wikary.
Leśniczy ruchem głowy potwierdził słowa księdza.
Stanęło na tym, że komisja przybędzie do gajówki nazajutrz koło południa.
Wacek pożegnał wkrótce panów, którzy uścisnęli mu ręce jak dorosłemu i równemu sobie mężczyźnie, wsiadł do wózka i popędził Siwka.
Chciał koniecznie zrobić wycieczkę do puszczy.
Coś dziś ciągnęło go tam ze zdwojoną siłą.
Poza tym postanowił zabrać ze sobą Mikusia, po raz pierwszy po chorobie.
Pies czuł się już zupełnie dobrze. Był wesoły, miał przerażający apetyt i szybko tył.
Mikuś coraz częściej wychodził przed bramę, wpatrywał się w puszczę i wsłuchiwał w jej szum. Powróciwszy do domu, chodził po nim, głośno węszył, stawał przed Wackiem i trącał go nosem, jak gdyby o coś pytając.
Wacek zrozumiał w końcu, że pies próżno szuka tych, którzy odeszli na zawsze, a nie znalazłszy żadnego po nich śladu, pyta się Wacka, gdzie są?
Chłopak nie wiedział, jak wytłumaczyć Mikusiowi, że gajowy i jego smutna zawsze, schorowana > kobieta nigdy już nie powróci do puszczy i do cichego, jasnego domku.
Pies, widząc pochmurną, poważną twarz Wacka, podwijał ogon i zmartwiony odchodził ze spuszczonym łbem.
Czy rozumiał myśli chłopca bez słów, czy też smutek jego udzielał się Mikusiowi, a może przypomniał sobie dzień, w którym leżeli obaj z gajowym w krzakach przebici kulami?
Wacek zastał w gajówce gości.
Byli to młodzi chłopi z sąsiedniej wsi spoza rzeki — Andrzej Tracz i Aleksander Pietrzak.
Chłopak znał obydwu.
Trudnili się bednarstwem i kilka razy przyjeżdżali do gajówki.,
Pan Piotr sprzedawał im na zlecenie biura leśniczego buki na klepki do beczek.
Teraz siedzieli przy stole i z ożywieniem rozmawiali ze studentem.
Kiedy Wacek wszedł do izby, umilkli nagle i jak gdyby z obawą czy podejrzliwością patrzyli na niego.
Strunowski uśmiechnął się poważnie do chłopaka i wesołym głosem zawołał:
— Nie bójcie się, obywatele, bo pan Wacław Wężyk jest uczciwym i dzielnym Polakiem!
Chłopi uścisnęli Wackowi rękę i mruknęli do studenta:
— Takie to jeszcze młode...
— Młode, bo młode, ale w głowinie i sercu ma wszystko w porządku! — odparł poważnie już Strunowski.
— Czy należy do organizacji? — spytał Pietrzak.
— Jeszcze nie, ale tymczasem nie jest to potrzebne — przyciszonym głosem odpowiedział student.
Wacek, przebierając się w sąsiednim pokoju słyszał tę rozmowę i nie rozumiał jej.
Postanowił przy sposobności zapytać o to gajowego.
Chłopi odeszli wkrótce.
Strunowski odprowadził ich do bramy.
Powracał do gajówki pogwizdując głośno.
Mikuś kręcił się koło niego i poszczekiwał ochoczo, bo mu wygwizdywana melodia przypadła do smaku i budziła wesołość.
— To już idziesz? — spytał Strunowski wchodząc do pokoju.
— Idę! — potwierdził Wacek, wkładając do plecaka chleb i słoik ze serem.
Student chodził po izbie w zamyśleniu.
Wreszcie stanął przy Wacku i powiedział:
— Wiesz co? Chciałbym pójść razem z tobą! Muszę przecież poznać nasz rewir!
Wacek ucieszył się na razie, lecz po chwili spochmurniał.
— Jakżeż pozostawimy dom na cały dzień bez dozoru? — spytał.
Student klepnął go po ramieniu i odparł:
— Za chwilę przyjdzie tu woźny z biura leśniczego. Ma coś dostarczyć mi. Poproszę go, żeby poczekał aż wrócimy. Damy mu dzbanek maślanki, pajdę tego wybornego chleba, coś go, bracie, wczoraj upiekł. Chłop podje sobie setnie i wyśpi się za wszystkie czasy!
— Bardzo się cieszę, że pan pójdzie ze mną do puszczy! Zobaczy pan jak w niej. ślicznie i uroczyście niby w kościele farnym! — zawołał Wacek.
Rzeczywiście, niebawem przybył woźny Sączyński. Przyniósł jakiś ciężki worek, złożył go w stajni i starannie przykrył słomą, szepnąwszy coś do Strunowskiego.
Woźny zgodził się chętnie pilnować domu.
— Dziś mam wolny dzień, to go przynajmniej spędzę na świeżym powietrzu — mówił przyglądając się Wackowi, który stawiał przed, nim na stole dzbanek z maślanką, bochenek chleba i miseczkę z tłustym serem.
Wacek ze studentem wyruszyli wreszcie.
Przed nimi biegł ogromnie podniecony Mikuś i oglądał się niecierpliwie.
Puszcza ogarnęła ich.
Studentowi, mieszkańcowi zgiełkliwej Warszawy wydało się, że skończył się raptownie zwykły świat i otworzył się zupełnie inny. A był to świat pełny ciszy i dostojnego spokoju.
— Chłopak ma słuszność! Uroczyście tu jak w świątyni! — pomyślał Strunowski.
Wysokie, równe piony sosen niby złote kolumny podtrzymywały zielone sklepienie.
Nieuchwytny prawie pogwar brzmiał ni to dobiegające skądś z wysoka przygłuszone dźwięki organów, ni to głosy niewidzialnego chóru, śpiewającego nieznany hymn bez słów.
Nic nie płoszyło ciszy.
Gruba warstwa igliwia tłumiła kroki idących w milczeniu ludzi.
Nie nawykłego do ciszy leśnej studenta ogarnął strach.
Spojrzał na Wacka i zdumiał się.
Tu, w puszczy chłopiec zmienił się nie do poznania.
W gajówce, przy pracy, był w stałym ruchu i jak gdyby obarczony nadmiarem pracy chodził lekko przygarbiony.
Teraz szedł wyprostowany, jak niegdyś chodził gajowy, z głową podniesioną, z skupionym i czujnym wyrazem twarzy i szeroko otwartymi oczyma, które zdawało się widziały wszystko, a nawet mogły zajrzeć pod ziemię, gdzie ryły sobie korytarze i komory drobne nornice, krety i połówki, gdzie przesypiały dzień w głębokich legowiskach lisy i borsuk — samotnik.
Mikuś również stał się do siebie niepodobnym.
Biegł truchtem, wpatrzony przed siebie zmrużonymi ślepiami, poruszał uszami i rozdymał chrapy.
Strunowski pomyślał, że pies widział, słyszał i czuł wszystko, co się działo w puszczy, jak długa była i szeroka.
Nie było w niej dla niego żadnych tajemnic i niespodzianek. Dlatego on i Wacek mieli taki spokój i pewność w spojrzeniu i ruchach.
Stanowili jedność z puszczą, która tyle przedziwnych wypadków i rzeczy widziała w swym długim życiu.
Rozumieli przytłumioną gwarę najstarszych, próchniejących już sosen, lip i dębów, może tysiącletnich czy jeszcze sędziwszych.
One zaś szeptały im prastare opowieści, klechdy i baśnie o dawnych dziejach, bliskie ich sercom, zrozumiałe i rzewne, to znów budzące dumę i jakieś palące pragnienia.
Wreszcie Strunowski dotknął ramienia idącego obok Wacka i szepnął:
— Jak tu pięknie!
Chłopak zwrócił ku niemu promienną twarz i odparł gorąco:
— Pięknie! Pokażę panu coś z dziwów puszczy...
To powiedziawszy skręcił w zarośla buczyny i zaczął się przedzierać ku niewysokim, piaszczystym pagórkom, gdzie stały stare sosny.
Śród nich widniały ogromne, szare głazy.
Wacek pokazał studentowi wykuty na jednym z nich krzyż i jakieś zatarte już litery.
— Co to jest? — spytał Strunowski.
— Grób dziesięciu powstańców, którzy polegli w puszczy — odpowiedział Wacek.
— To tak? — szepnął zdumiony student i zdjął kapelusz.
Szli dalej.
Strunowski opowiadał chłopakowi o powstaniu roku 1863, kiedy małe, słabe, źle uzbrojone oddziały powstańców usiłowały wypędzić Moskali z zagarniętych przez nich ziem polskich.
Wacek słuchał, a oczy mu pałały.
— Teraz przeżywamy jeszcze straszniejsze czasy — mówił smutnym głosem student. — Niemcy rozdarli Polskę i tępią naród bez miłosierdzia. Zamierzają pozostawić ruiny, zgliszcza i pustynię i zasiedlić ją swymi ludźmi... Chciwi wrogowie nasi powaśnili się jednak o zdobycz i teraz krwawią w straszliwych bitwach...
— Trzeba bronić naszej ziemi! — wyrwał się Wackowi namiętny okrzyk.
— Bronimy, ale niewidocznie, potajemnie, z ukrycia — odpowiedział student wpatrując się ostro w pałające źrenice chłopca.
— Jak? Kto broni? Gdzie? — dopytywał się niecierpliwie Wacek.
Strunowski opowiedział mu o tajnych organizacjach, o napadach na Wrogów, o potyczkach z nimi, o wyrokach śmierci na katów narodu i szpiegów, i wreszcie o śmierci nieznanych żołnierzy Polski podziemnej.
— Nie dbamy o sławę, zaszczyt i wdzięczność narodu — mówił twardym głosem student — bo nikt nawet nie zna naszych prawdziwych nazwisk!
Walczymy o Polskę wolną, i umieramy cisi, bezimienni, spokojni, że spełniliśmy nasz najświętszy obowiązek w tej straszliwej dla ojczyzny dobie i że nie pójdzie on na marne.
— Mój Boże, i ja chciałbym walczyć! — wzruszonym głosem szepnął Wacek.
Strunowski zajrzał mu do oczu, a widać, że coś wyczytał z nich, bo uścisnął Wackowi rękę i szepnął:
— Pomówimy o tym niebawem...
Długo szli w milczeniu, pogrążeni w myślach.
Wacek nie zapomniał jednak, że jest w puszczy, którą miał pokazać studentowi.
Zaprowadził go więc do wąwozu, gdzie borsuk miał swoją norę.
Mikuś jednak, powęszywszy koło wejścia do legowiska leśnego pustelnika, odszedł obojętnie.
— Polowanie i pożar w puszczy wypłoszyły borsuka... Porzucił nasz rewir... Pan Piotr tak się cieszył, kiedy powiedziałem mu, że widziałem borsuka w wąwozie — smutnym głosem mówił Wacek.
Stamtąd przeszli na rozległe, długie bagno, gdzie dziki miały swoje leże.,
Tam również nic już nie znaleźli.
Nawet starych śladów nie udało im się spostrzec na wilgotnej, miękkiej ziemi.
Dziki powędrowały gdzieś z rewiru i już nie powróciły.
Osamotnione bagienko ze stoiskiem łosi zarastało szuwarami i wiklinę.
Zwierzęta przekoczowały do innej części puszczy i tam już pozostały, żyjąc każde samodzielnie, by łatwiej było się żywić i ukrywać.
Głuszca tylko udało się Mikusiowi wypłoszyć z haszczy, lecz piękny kogut nie usiadł tym razem na gałęzi i nie ukazał się w całej swej wspaniałości.
Zerwał się z łopotem skrzydeł i ochrypłym krzykiem, by natychmiast wzbić się ponad korony drzew i odlecieć jak najdalej.
Wacek opowiadał studentowi o łosiach, dzikach, jeleniu i łaniach, o lisach i rysiu, który omal nie zagryzł Mikusia, o wilkach i kunach, wiewiórkach i pospolitych szarakach.
Strunowski słuchał, szczerze zaciekawiony.
Wreszcie zauważył ze śmiechem:
— Człowiek psuje życie nie tylko innemu człowiekowi, ale nawet zwierzętom i ptakom! Ośmiela się przy tym twierdzić z pychę, że jest najdoskonalszym na ziemi stworzeniem! Ha-ha-ha!
Wacek, który w swoim krótkim życiu widział tyle już niesprawiedliwości, zgadzał się ze studentem, więc kiwał głowę.
Tak gaworząc o ciekawych, wesołych i porywających rzeczach, to znów przechodząc do smutnych i poważnych, nie śpiesząc się powracali do gajówki.
Mikuś, zrozumiawszy, że przechadzka po puszczy się skończyła, chciał sobie pofolgować, więc szperał po zaroślach i w wysokiej trawie.
W jednym miejscu spłoszył śpiącego w dołku zająca i napędził go pod nogi idących przyjaciół; na wrzosowisku podniósł duże stadko kuropatw; z haszczy leszczynowych wypędził derkacza, a potem gonił łasicę i długo tropił przepiórkę, zanim zmusił ją, by zerwała się z furkotem i odleciała.
Szli dalszą drogą i dotarli wreszcie do starego szlaku drwali.
Mikuś, który zapędził się daleko, zaczął nagle ujadać wściekle.
Wacek i Strunowski słyszeli wyraźnie podniesione głosy trzech ludzi i coraz natarczywsze szczekanie napadającego na nich psa.
Czym prędzej pośpieszyli tam.
Ujrzeli Szumachera w uniformie i dwóch tęgich wyrostków o tępych twarzach i okrągłych, bezmyślnych oczach.
Mikuś z wściekłością nacierał na Szumachera i usiłował skoczyć mu do gardła.
Niemiec bronił się wymachując laską.
Wyrostki ciskali w psa kamieniami i odłamkami drzewa.
Mikusia doprowadzało to do coraz większego szału.
Wacek gwizdnął.
Pies z warczeniem odszedł i stanął w krzakach.
— Kto pan jest? — spytał studenta po niemiecku Szumacher.
— Gajowy z tego rewiru.
— Szedłem właśnie do was, by powiedzieć, że pan leśniczy obwodowy zezwolił tym młodym ludziom — panom Flemmingom polować w rewirze pana...
— Bardzo się cieszę! — odparł swobodnie student. Wskażę tym panom dobre miejsca, w których się trzyma zwierzyna. Poproszę tylko o pozwolenie pana leśniczego na piśmie z pieczątką, urzędową, gdyż inaczej nie wolno mi wykonywać rozkazów władz. x
Wacek bacznie wpatrywał się w wyrostków. Przecież oni to poranili i okradli panią Karską i małą Zosię.
Mikuś, spostrzegłszy, że Szumacher zajęty jest rozmową, wypad! nagle z krzaków i z głuchym rykiem popędził ku niemu.
Na szczęście Wacek w porę spostrzegł swego psa i krzyknął rozkazująco:
— Mikuś do nogi!
Pies skręcił w bok i podbiegł do chłopca.
Miał nastroszone kudły na karku, kłapał zębami i drżał cały.
— Radzę wam zastrzelić tego psa, bo możecie mieć przez niego poważne przykrości, a nawet dostać się do więzienia! — z pogróżką w głosie mruknął Szumacher.
— Pies spełnia swój obowiązek — nie wpuszcza obcych do rewiru — wzruszając ramionami odparł student.
Po chwili zaśmiał się i dodał:
— Raczej warto mu nadać medal zasługi...
Szumacher nie żegnając Strunowskiego oddalił się pośpiesznie, co chwila oglądając się podejrzliwie.
Mikuś rwał się z rąk Wacka.
Chłopak z całych sił trzymał go za obrożę.
— He — uśmiechnął się student — gdyby tak teraz puścić Mikusia! Pokazałby on tym drabom, czego są warte jego kły.
Wacek był blady i niespokojny.
— Mikuś poznał w Szumacherze mordercę pana Piotra i dlatego tak napadał na niego... Muszę teraz pilnować Mikusia, bp oni gotowi zabić go czy otruć — półgłosem powiedział Wacek.
— O, to oni potrafią! — zgodził się Strunowski. — Ale po co oni tu się włóczą? Przecież przyszli nie po to, by nam o polowaniu tych wyrostków oznajmić?
— Właśnie myślałem o tym — szepnął chłopak — i jestem niespokojny o Mikusia i... o pana.
— Tymczasem jestem w porządku...
Ta zagadkowa odpowiedź studenta jeszcze bardziej zatrwożyła Wacka.’
W gajówce zastali woźnego chrapiącego na tapczanie i długo nie mogli go dobudzić.
Miał mocny sen.
Po kolacji odszedł.
Student położył się wkrótce i zgasił lampę.
Wacek wyszedł i usiadł na stopniach ganku.
Noc była ciemna, jesienna.
Zrywał się zimny wiatr.
Szumiały korony drzew.
Pomruk biegł od puszczy.
Krakały wrony, które obsiadły na noc stary grab przy drodze.
Mikuś obchodził podwórko, spoglądał na gwiazdy i siedzącego przed domem Wacka.
Chłopak nasłuchiwał.
Pochwytywał tylko pomruk puszczy i lekkie pogwizdywanie wiatru w suchych chwastach za płotem gajówki.
Niepokój jednak nie odstępował.Wacka.
Zaczął się więc modlić, prosząc Boga, Ojca w niebie, o opiekę i obronę dla siebie.
Potem modlił się za rodziców, Rolskich i Siwików i za wszystkich, których uniosła śmierć.


Rozdział czterdziesty
NOWE DZIWY PUSZCZY


Minęło trzy tygodnie od dnia, w którym Wacek doręczył rejentowi wydobyte z dziupli oszczędności Rolskich i wydał należące do nich przedmioty w gajówce. W domu pozostało potem mało mebli, w stajni — Siwek, w oborze — Łaciata, należąca do gospodarstwa gajówki. Koza i wieprzki powędrowały do miasteczka, gdzie wraz z meblami miały być sprzedane, pieniądze zaś — z nich uzyskane, złożone w kasie rejenta.
Piękna, pogodna i barwna jesień zawładnęła puszczą. Drzewa zmieniły swoją zieloną szatę na czerwoną, brunatną i złocistą.
Z cichym zgrzytem spadały różnobarwne liście.
Z ziemi wyrastały całe płachty grzybów.
Szczególnie urodziły prawdziwe grzyby i rydze.
Student poradził Wackowi zbierać je i suszyć.
— Forsę na nich zrobisz, bracie! — mówił. — W Warszawie ci taki towar z rękami wydrę. Ja ci dam takiego kupca, co to nabędzie u ciebie i ten twój wyborny ser i grzyby i zapłaci żywą gotówkę.
Wacek posłuchał dobrej rady Strunowskiego.
Miał z grzybobraniem i suszeniem tyle pracy, że do puszczy prawie nie zaglądał. Grzybów miał pod dostatkiem po skraju polany, gdzie było pastwisko, na starej porębie i wzdłuż drogi drwali.
Co tydzień przyjeżdżał kupiec z miasteczka, płacił Wackowi i zabierał grzyby i ser. Kupował też borówki, świeże maślaki, rydze i żółte liski.
Student śmiał się wesoło: żartobliwie nazywał Wacka — „milionerem“.
Do miliona Wackowi było daleko, ale bądź co bądź miał w schowku sporę paczkę nowiuteńkich, szeleszczących pieniędzy, chociaż do tego czasu nie wiedział, co miałby z nimi robić.
Pierwsze przymrozki zwarzyły wszystkie grzyby w puszczy i Wackowi pozostał tylko ser, który chętnie nabywał od niego kupiec. Poczciwa Łaciata dostarczała dużo mleka, więc Wacek miał z czego przyrządzać swój ser.
Pewnego razu chłopak zajrzał na bajorzysko, gdzie niegdyś trzymały się dziki.
Za wysokimi szuwarami kryło się małe, lecz głębokie jeziorko.
Koło brzegów jego pływały całe płachty zielonych rzęs i wielkie, połyskliwe liście grążeli.
Obchodząc jeziorko, Wacek ze zdumieniem spostrzegł leżącą na brzegu rybę. Poznał karasia. Ryba miała odgryzioną głowę i ślady ostrych zębów na bokach.
Kiedy opowiedział o tym studentowi, ten zawołał:
— No, widzę, że masz szczęście! W tej kałuży muszą być karasie, bo to zapewne wydra schwytała jednego z nich, a tyś ją spłoszył w czasie uczty.
Musisz teraz przerobić się na rybaka, bo mój kupiec rad będzie z ryb.
Wacek przypomniał sobie, jak w Wielkopolsce w jeziorach łapią ryby więcierzami.
Nie zwlekając więc przystąpił do roboty.
W dwa dni później, wraz ze Strunowskim opuścili na dno jeziorka dwa więcierze z prętów wiklinowych. Do wnętrza ich Wacek dla przynęty włożył duże kawały suchego, spleśniałego chleba.
Wieczorem tego samego dnia wyciągnęli więcierze.
Były nabite opasłymi karasiami o złocistych bokach.
Strunowski pojechał natychmiast z rybami do swego kupca i powrócił z pieniędzmi i zamówieniem.
Wacek, zajęty tym wszystkim, miałby zapewne wyrzuty sumienia, że małp udziela się ochronie rewiru.
Uspokoił się jednak niebawem.
Student zastąpił go teraz całkowicie.
Zaczął się interesować puszczą.
Wychodził z gajówki tuż po świcie i powracał dopiero o zmierzchu.
Wydawał się Wackowi znużonym i jak gdyby czymś stroskanym. Chłopak nie śmiał go o nic zapytać i gubił się w domysłach, co całymi dniami robi Strunowski w puszczy, gdy w niej nic nie ma już zwierzyny do ochrony i gdzie teraz nikt, nawet kłusownicy w obawie przed Niemcami, nie zaglądali.
Tajemnica studenta wyjaśniła się przypadkowo.
Wacek przekonał się wonczas, że puszcza długo ukrywała przed nim nowe swoje dziwy.
A były one stokroć bardziej porywające niż stoisko łosi, leże dzików, gniazdo głuszców i zgraja wilków przechodnich.
Dziwy te musiały też być daleko większą tajemnicą niż życie najdzikszych choćby zwierząt, jak kuna, ryś i borsuk.
Powracając w niedzielę z kościoła, Wacek spostrzegł kilku chłopów, których przed godziną widział stojących przed wejściem do fary.
Teraz z szosy skręcali na drogę drwali i jeden po drugim znikali w gąszczu krzaków.
Na szosie stały dwa wozy.
Z lasu wybiegali chłopi, młodzi i starsi, zabierali jakieś ciężkie pakunki i nieśli je przez las.
Ponieważ stara droga drwali biegła przez trzy sąsiednie rewiry i łączyła się z inną szosą, więc Wacek pomyślał, że chłopi zapewne przenoszą jakieś rzeczy do swych wsi, dla skrócenia sobie drogi, jak to zresztą często robili fornale z pobliskich dworów.
W gajówce studenta nie zastał.
Na stole leżały podręczniki, z których chłopak uczył się pod kierownictwem Strunowskiego, nie opuszczającego żadnej sposobności, żeby przerobić z nim lekcje.
Posiliwszy się naprędce i zmieniwszy ubranie, Wacek gwizdnął na siedzącego już przy bramie Mikusia i począł przemawiać do niego:
— Musisz dziś pozostać w domu, piesku, bo po lesie tłucze się moc obcych ludzi. Będziesz strzegł i bronił gajówki.
Mikuś zrozumiał, bo posmutniał od razu i spuścił ogon.
Nie sprzeciwiał się jednak.
Położył się na ganku i starał się nie zwracać uwagi na Wacka, kiedy chłopak nakładał ciepłą kurtkę i brał swój kij.
— Bądź zdrów, Mikusiu, i pilnuj dobrze! — krzyknął już od bramy Wacek.
Pies westchnął ciężko, lecz nie ruszył się z miejsca.
Wacek, wszedłszy do puszczy, namyślał się, w którą dziś ma udać się stronę.
W końcu postanowił zajrzeć na pogorzelisko, gdzie dawno już nie był.
Zamierzał w tym tygodniu spiłować kilka spalonych, martwych sosen i narąbać sobie drzewa do pieców na zimę, która zbliżała się szybkim krokiem, uprzedzając o swym przybyciu zimnym wiatrem i lekkimi przymrozkami.
Strunowski otrzymał na to od leśniczego zezwolenie na piśmie.
Miał Wacek jeszcze inną myśl, udając się w stronę spalonej części puszczy.
Po drodze do niej, na małych polankach pan Piotr postawił i ogrodził trzy stogi siana dla podkarmienia w zimie łosi, jeleni i sarn.
Teraz zwierzęta te opuściły rewir, lecz Wacek słusznie kombinował, że jeżeli rozgrodzi stogi, to zwierzęta z sąsiedniej części puszczy, być może zwęszą siano i przychodząc na żer, z czasem znajdą tu dla siebie dogodne stoiska i pozostaną.
Myśląc o tym szedł przez puszczę i nie spostrzegł nawet, że zbliżał się już do miejsca, gdzie niedawno szalał pożar.
Zorientował się wreszcie, poczuwszy kwaśny i smolny zapach, unoszący się jeszcze z popalonych pni i korzeni.
Dodał kroku, lecz po chwili stanął jak wryty.
Z krzaków wypadło dwóch młodych chłopów.
Trzymali rewolwery wymierzone w Wacka i pytali:
— Hasło?
Chłopak milczał. Nie rozumiał pytania.
Chciał iść dalej, lecz jeden z chłopów przystawił mu broń do piersi i mruknął:
— Stój, bo strzelę!
Wacek zatrzymał się znowu.
— Gdzie idziesz? — padło pytanie.
— Obchodzę rewir, bo pracuję tu z gajowym — odpowiedział Wacek, bardziej zdumiony niż przerażony.
Chłop podszedł, wyjął z kieszeni Wacka chu-steczkę i zawiązał mu oczy.
— Naprzód! — skomenderował surowym głosem i ujął chłopaka pod ramię.
Szli dość długo, aż stanęli wreszcie.
Wacek pochwytywał głosy wielu ludzi znajdujących się w pobliżu i słyszał słowa chłopa, który mówił:
— Dowódco, melduję posłusznie: Przed czujką nr 3 zatrzymano tego chłopaka. Nie znał hasła. Powiada, że pracuje z gajowym tego rewiru...
Rozległ się znajomy Wackowi śmiech Strunowskiego:
— Dpbrze mówił chłopak, bo rzeczywiście pracuje ze mną... Zdejmijcie mu, kolego, opaskę z oczu!...
— Rozkaz, dowódco!
Wacek zobaczył uśmiechniętą twarz swego gajowego i ucieszył się na jego widok.
Pan Edward Strunowski spoważniał jednak natychmiast i wyprostowany, nawykłym do rozkazywania głosem powiedział:
— Obywatelu, znajdujecie się śród ochotników chłopskich sił zbrojnych. Przechodzą tu przeszkolenie, aby kiedy nadejdzie rozkaz, wystąpić przeciwko nieprzyjaciołom naszym. Wykryliście przypadkowo naszą tajemnicę. Musicie ją zachować, i dlatego złożycie przysięgę milczenia o tej sprawie. Zdejmijcie czapkę, obywatelu, i podnieście rękę! Powtarzajcie za mną!
Strunowski powolnie wymawiał słowa przysięgi, Wacek powtarzał za nim w skupieniu, jak uroczystą modlitwę.
— Czy chcielibyście należeć do naszej organizacji?
— Chcę! — zawołał chłopak namiętnym głosem.
— Daję wam przezwisko „Ryś“ — oznajmił student. — Podam wam w domu warunki członka organizacji i obowiązki wasze, kolego. Jeżeli przyjmiecie je, to złożycie nową przysięgę i zaczniecie pracę. Teraz powracajcie do domu, ale starajcie się, żeby nikt nie widział was i nie domyślił się skąd powracacie! Cześć, kolego „Rysiu“!
Wacek, dumny i uszczęśliwiony, powracał do gajówki brzegiem rzeki i szosą aż do miejsca, gdzie niegdyś usłyszał żałosne wołanie pani Karskiej i płacz Zosieńki.
Na szosie spostrzegł tylko dwie kobiety z grubymi książkami do nabożeństwa. Szły zapewne do miasteczka na nieszpory.
Teraz już był spokojny.
Będzie pracował dla obrony Polski.
Zrobi wszystko, co jest w jego mocy, poświęci życie swoje, żeby dokonać czynów, które nie umrą razem z nim.
Dziękował gorąco Bogu, że spełnił jego prośbę.
Czekał z niecierpliwością na powrót gajowego, a kiedy Mikuś zaczął szczekać, zwęszywszy go z daleka, Wacek wybiegł naprzeciwko Strunowskiemu.
Student szedł wygwizdując jakąś skoczną melodyjkę i jak zwykle uśmiechał się do chłopaka.
— Głodny jestem jak wilk! — zawołał podchodząc do bramy i wciągając powietrze nosem.
— Kapuśniak? — spytał.
— Odgrzewam kapuśniak z boczkiem, przysłanym nam od komisarza — odparł wesołym głosem Wacek.
— No, toś się gracko spisał! — pochwalił go student.
Wackowi dziwnym się wydało, że Strunowski ani słowem nie wspomniał o ich spotkaniu na pogorzelisku w puszczy.
Brzmiało mu jednak w uszach słowo „dowódca“, z jakim chłopi z szacunkiem zwracali się do młodego studenta, nie śmiał więc przypomnieć mu o tym.
Czekał przeto cierpliwie, aż dojdzie do obiecanej przez niego rozmowy.


Rozdział czterdziesty pierwszy
TRZY STRZAŁY


Tego roku zima przyszła niebywale późno.
A była tak łagodna, że drugiej podobnej sąsiedzi-gajowi nie pamiętali.
Wszyscy się dziwili i różne z ciepłej zimy wysnuwali wróżby.
Puszcza prawie nie zmieniła swej jesiennej, barwnej szaty.
Może tylko ściemniała nieco, kiedy siwa, puszysta sadź okryła gałęzie, witki, liście, igliwie drzew, pędy bylin i suche badyle chwastów.
Dopiero po szarudze, kiedy wilgoć w powietrzu i w korze ściął nieduży mróz, zaczęły sypać się zwinięte, zgrzytliwe liście i śnieg cienkim całunem okrył kujawy leśne, szare wrzosowiska, mszarniki i najniższe poszycie leśne z borówek i czarnych jagód.
Na śniegu, jak w księdze otwartej, czytać można było o tym, co się w okolicy, działo.
Widniały tam ślady pazurów wiewiórek i wlokących się za nimi puszystych kitek, bo rude tanecznice leśne nie kryły się jeszcze w zimowych norach, w mroku głębokich dziupli.
Lisy, szaraki, łasice również pozostawiały ślady swych łap.
Można było nawet osądzić czy biegły, czy szły spokojnie, skradały się, napadały w nagłym skoku lub uciekały w popłochu.
Ptaki — głuszce, cietrzewie, jarząbki, żerujące na jagodnikach i mchach, również odciskały ślady nóg, skrzydeł i ogonów, i pozostawiały po sobie poryty śnieg i rozrzucone, wilgotne szczerniałe liście i pobite mrozem jagody.
Do puszczy nadleciały nowe ptaki — zakłopotane ciągle jemiołuszki, stadka stale głodnych kwiczołów, wrzaskliwe sójki i świergotliwe rzesze czyżyków i gromadki poważnych gilów, dumnych ze swego upierzenia.
Jeziorko wśród bajorów nie zamarzło.
Wacek z jego toni wyciągał drzemiące w mule karasie.
Kłusownicy nie zaglądali do puszczy, pozbawionej nęcącej zwierzyny.
Przenieśli się do innych rewirów, gdzie stali się plagą dla gajowych.
Nie przychodziły nakazy o nowych porębach, więc w puszczy dokoła gajówki panowała cisza i spokój.
Szczególnie opuszczoną, jak gdyby martwą wydawała się zniszczona pożarem leśnym połać dobiegająca do rzeki.
Tam nie wchodziły nawet zające i lisy, co skradały się ich tropem; nie zalatywały ptaki, gdyż ostry zapach pogorzeliska odstraszał je.
Na tym to pustkowiu i w ciszy działy się rzeczy ważne i tajemne.
Tam Strunowski szkolił oddział ochotników-chłopów, którzy wystąpili do obrony ziemi rodzinnej i wolności narodu, a jednocześnie marzyli o odwecie dla wrogów, za zbrodnie dokonane przez nich w Polsce.
Tam, śród nagich pionów grabów i sosen oddział miał ukryty w ziemi skład broni i amunicji.
Strunowski szybko i umiejętnie przekształcał chłopów w żołnierzy.
Uczył ich nie samych tylko sposobów walki i użycia różnych rodzajów broni, ale otwierał przed nimi jasne cele, do których naród cały w zgodzie i wzajemnym zaufaniu, nie szczędząc swego mienia, zdrowia i życia, powinien był dążyć nieodstępnie.
Z chłopów, którzy nigdy o tym przedtem nie myśleli, oddani ciężkiej pracy na roli, tworzyły się oddziały obrońców ojczyzny. Teraz ci nowi żołnierze rozumieli przyczynę wojny i klęski, i widzieli przed sobą drogi prowadzące do zwycięstwa.
Strunowski, młody porucznik, okazał się prawdziwym „dowódcą“, bo budził w swoich ludziach zapał i poryw do ofiary i czynu.
Wacek czuł się wybornie w tym otoczeniu.
Odbywał czujki i patrole, chodził na wywiady, uczył się sztuki wojennej albo zaprzągłszy Siwka do wozu ze słomą, jeździł do pobliskich miasteczek, skąd przywoził nowe paczki z bronią i amunicją.
Poznał wielu nowych ludzi.
Należeli, jak i on, do organizacji, chociaż byli tam różni ludzie: chłopi, rzemieślnicy, ksiądz, nauczyciel i kilku młodych ziemian.
Wszyscy byli równi sobie, uważali się za kolegów; nikt się nie wywyższał; każdy słuchał rozkazu dowódcy.
W gajówce Strunowski o tych sprawach tajemnych nigdy z Wackiem nie rozmawiał. Stawał się od razu dawnym, wesołym studentem i towarzyszem.
Wieczorami uczył Wacka, przesłuchiwał go lub przeglądał jego wypracowania.
Z rzadka zaglądali do gajówki jacyś nieznani Wackowi ludzie i porozmawiawszy na osobności ze Strunowskim, odjeżdżali.
W lutym student rozpuścił swój przeszkolony oddział i rozpoczął zbiórki z nowozaprzysiężonymi chłopami z dalszych osiedli.
Wacek nie zaglądał już na pogorzelisko, chyba że musiał dostarczyć tam broń czy jakieś inne paczki, po które posyłał go student.
Chłopak pracował w domu, przygotowując ser na sprzedaż lub przywożąc kupcowi wyciągnięte z jeziorka karasie.
Mikuś, nie mając nic do roboty, nudził się, ziewał wniebogłosy i tył.
Czasami tylko dla rozrywki wykradał się z domu i przepadał w puszczy.
Powracał zawsze ze zdobyczą czy upominkiem dla Wacka.
Przynosił upolowanego zająca lub kuropatwę, kładł je przed chłopakiem, wpatrywał się w niego i merdał ogonem.
Pewnego razu Mikuś powrócił z puszczy zziajany i niespokojny.
Wpadł do izby i począł targać Wacka za ubranie, ciągnąc go za — sobą.
— Coś tam nowego wyszperał, piesku? — pytał chłopak, szybko nakładając kożuszek i czapkę.
Mikuś prowadził go ku rzece.
W pewnej chwili położył się i węszył ostrożnie.
Wacek zaczaił się za krzakami i czekał.
Wkrótce posłyszał mowę niemiecką.
Ktoś opowiadał o zbiórce chłopów w lesie.
Wacek zrozumiał, że Strunowskiemu i jego oddziałowi grozi niebezpieczeństwo.
Wycofawszy się bez szmeru z krzaków i skinąwszy na psa, popędził najkrótszą drogą na pogorzelisko.
Zameldował natychmiast o posłyszanej rozmowie Niemców.
Strunowski zamyślił się.
Niebawem jednak coś, widać, postanowił, bo zawołał pięciu swoich ludzi. Wackowi zaś kazał czym prędzej wrócić do gajówki i przez cały dzień — nie wychodzić z domu.
Wacek szedł przez puszczę. Nasłuchiwał jednak, bo brała go ciekawość, co z Niemcami zrobi Strunowski. Dobiegły go wkrótce urwane okrzyki i gwar kilku głosów, po czym zapadła cisza, a w kilka minut później — trzy strzały.
Więcej Wacek już nie słyszał.
Tylko zaniepokojone wrony rozkrakały się po całej puszczy.
Wieczorem, po skończonej lekcji, student podniósł na Wacka smutne oczy i szepnął:
— Miałem dziś z tobą ostatnią lekcję, bracie!
— Ostatnią? Dlaczego? — przeraził się chłopak.
— Muszę na łeb na szyję zwiewać stąd i to — jak najdalej — mruknął Strunowski.
— Co się stało?
— Dziś pochwyciliśmy w lesie trzech szpiegów: Szumachera i obu Flemmingów... — objaśnił student.
— Gdzie oni są teraz? — spytał przerażonym głosem Wacek, przypomniawszy sobie trzy strzały w puszczy.
— Są w ziemi... — machnął ręką Strunowski. — Zostali zastrzeleni, bo w przeciwnym razie wydaliby pały oddział. Zakopaliśmy ciała na bagnie... Muszę teraz uciekać stąd... bo żandarmi będą szukali zaginionych i chwytali ludzi bez wyboru.
Wacek był niepocieszony.
Rady jednak nie było.
Rozumiał, że po tym, co się stało dziś w puszczy, Strunowski i jego ludzie muszą się ukryć.
Odezwały się w jego głowie, słyszane przed dwiema godzinami, trzy dziwnie ponure i złowieszcze strzały.
Ze dna duszy podniósł się strach, że pozostanie w gajówce sam, że będzie spędzał samotnie nieskończenie długie noce zimowe i nigdy nie posłyszy głosu ludzkiego.
Ucieknę do pana Karskiego i będę prosić go, by odesłał mnie do Wyżyn — mignęła mu nagle zbawcza myśl i uspokoiła go.
W tej samej chwili odezwał się student:
— Wacku! Musisz tu pozostać... Przyjedzie tu ktoś z hasłem „Struna“ i zapyta ciebie o miejsce, gdzie złożyliśmy broń... Pokażesz mu skład i wtedy dopiero będziesz: mógł robić ze sobą., co zechcesz. Żądam tego od ciebie w imię Ojczyzny!
Wacek zbladł.
Drżały mu nogi i serce głośno tłukło się w piersi.
— Jak to? Ma pozostać tu sam nie wiadomo na jak długo? Nie! Nie! Tego nikt nie może żądać od niego!
Chciał już powtórzyć to Strunowskiemu, kiedy nagle poczuł znany mu ciepły powiew na policzku i cichy, ledwie uchwytny szept:
— Synaczku! pozostań! Pamiętej o ojcu, zabitym przez okrutnych wrogów naszych, o Siwikach, spalonej wsi, zamordowanym Rolskim i tysiącach Polaków — braci twoich, którzy giną z ręki Niemców... pozostań! Broń potrzebna będzie dla pokarania zbrodniarzy i dla wywalczenia Ojczyzny... Słyszysz, synku mój?!
Wacek potarł czoło i wyprostował się.
Służbowym, chociaż głuchym i drżącym głosem powiedział:
— Dowódco! Melduję posłusznie, że zostaję na posterunku.
— Dziękuję wam, szeregowy „Ryś“! — odparł Strunowski i mocno, po żołniersku potrząsnął dłoń Wacka.
Więcej już o tym nie mówili.


Rozdział czterdziesty drugi
SAMOTNOŚĆ


Minęły święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok.
Wacek, jak samotny borsuk w norze, siedział w gajówce.
Po odjeździe Strunowskiego odwiedził leśniczego, żeby mu donieść o zmianach zaszłych w puszczy, lecz ledwie usta otworzył, inżynier przerwał mu pośpiesznie i zamknąwszy szczelniej drzwi — powiedział zniżonym głosem:
— Wiem o wszystkim! O tym, co się stało w rewirze, nie mów nikomu ani słowa! Udawaj, że o niczym nie wiesz! Gdyby pytano ciebie o gajowego, mów, że zachorował i pojechał do miasteczka, ażeby poradzić się lekarza... Tymczasem siedź sobie w gajówce spokojnie. Każę wydać ci mąkę, kaszę, tłuszczu i cukru, to będziesz miał co jeść... Roboty żadnej nie masz, bo o twoim rewirze zapomniano od czasu, jak gdzieś się zaprzepaścił Szumacher z tymi nicponiami Flemmingami.
Wacek pomyślał, że inżynier wie zapewne, jaki los spotkał szpiegów, więc zapytał tylko:
— Jak długo mam pozostawać w gajówce?
Leśniczy surowym głosem odpowiedział natychmiast:
— Sam powinieneś wiedzieć o tym najlepiej!
I znowu w głowie chłopca błysnęła myśl, że leśniczy wie o wszystkim, nawet o ostatnim rozkazie „dowódcy“. Zapewne sam należał do organizacji, lecz przechowywał to w tajemnicy.
— Może jeszcze czego potrzebujesz? — spytał inżynier.
— Tak jest! Chciałbym kupić trochę podręczników szkolnych, bo stare wszystkie już przerobiłem — odparł Wacek.
— Dobrze! Załatwię ci to. Daj mi spis książek. Ach, już go sporządziłeś? Doskonale!.. Na pojutrze przygotuję ci paczkę. Ale słuchaj! Może potrzebna ci jest pomoc w nauce?
— Często przydałaby się — zgodził się chłopak — lecz w gajówce jestem sam.
— Możesz przyjeżdżać do mnie dwa razy w tygodniu, to popracuję z tobą lub poproszę kogoś o pomoc dla ciebie — obiecał leśniczy.
Wacek ze wzruszeniem dziękował mu i z wesołym nastrojem powracał do domu, popędzając raźnie prychającego Siwka.
Na spotkanie im wybiegł Mikuś i witał, z radosnym szczekaniem skacząc do pyska koniowi.
W drobnym gospodarstwie gajówki wszystko było zrobione, więc chłopak nie miał prawie żadnej pracy.
Zawczasu przygotował sobie dwa sągi drzewa na opał, nałupał drzazg na podpałkę; w puszczy stały trzy stogi siana dla zwierząt, które nie powróciły do rewiru; w stodole leżał zapas paszy dla Siwka i Łaciatej, a na strychu złożone jeszcze przez pana Piotra marchew i buraki pastewne, dla dokarmiania zwierzyny.
Cała więc praca Wacka polegała na zamiataniu izby, karmieniu konia i krowy, przyrządzaniu sobie posiłku i praniu bielizny.
Toteż miał dużo czasu na naukę i rzeczywiście uczył się całymi dniami.
Trochę czasu musiał poświęcić na polowanie, ażeby zdobyć dla siebie i Mikusia trochę mięsa.
Wacek wiedział, że nie wolno jest łapać zajęcy na wnyki i kuropatwy — na pętle i inne sidła.
Strunowski jednak, a potem i leśniczy napomknęli mu, że Niemcy wcześniej czy później wytępią całą zwierzynę, jak to zwykle czynią, więc gajowi mogą chwytać zwierzynę na własny użytek, tym bardziej, że władze niemieckie odebrały im broń.
Wacek więc nie potrzebował się krępować.
Obrawszy niedużą polanę w pobliżu gajówki, złożył tam sporą kupę marchwi i rozsypał kilka garści grochu.
Po kilku dniach przekonał się, że po nocach przychodzą tam na żer zające, w dzień zaś w trawie szperają kuropatwy.
Wtedy Wacek zastawił swoje sidła.
Od tego czasu dla niego i dla Mikusia nie brakowało mięsa.
Nieraz nawet mógł sprzedać zwierzynę w miasteczku i za zarobione pieniądze kupić w księgarni nową książkę.
Co środę i niedzielę przyjeżdżał do miasteczka i przerabiał lekcje z leśniczym lub z jakimś starszym panem, którego inżynier nazywał profesorem.
Wacek od razu polubił profesora, bo’ był łagodny i uśmiechnięty zawsze, a gdy coś tłumaczył chłopakowi — ten wszystko w mig rozumiał.
Wacek przywoził mu zawsze w upominku kuropatwy, bo profesor mówił, że bardzo je lubi... na talerzu.
Inżynierowi zaś odwdzięczał się karasiami, wy-ciąganymi z jeziorka leśnego.
Do leśniczego przychodził czasem ksiądz wikary na herbatę i pogadankę.
Wypytywał Wacka o jego życie i obiecywał, że go odwiedzi.
Nie mógł jednak spełnić swego przyrzeczenia, bo go pewnej nocy zabrali żandarmi i wywieźli do Oświęcimia.
W miesiąc później w farze odprawiono uroczyste nabożeństwo żałobne za duszę księdza, zamęczonego w obozie.
Wacek uczył się coraz pilniej i czekał na przybycie tego, kto przyjedzie do niego z hasłem „Struna“.
Wtedy byłby wreszcie wolny i mógł już wyjechać do Wyżyn, do pani Karskiej i małej Zosi.
Zamiast jednak kogoś z upragnionym hasłem, pewnego razu przybyło do gajówki ośmiu nieznajomych.
Był początek marca.
Zaczynał się zmierzch.
Na dworze szalała zawieja.
Wicher rozkołysał drzewa w puszczy. Szedł od niej głuchy, niemilknący pogwar.
Smugi ostrego śniegu smagały w twarz i oczy.
Przybysze, oblepieni śniegiem i oszronieni od stóp do głów, dali Wackowi do przeczytania list od Strunowskiego.
Student polecał szeregowemu Rysiowi we wszystkim dopomóc tym, którzy mu jego list doręczą.
Wacek rozkaz wykonał.
Tej samej nocy zaprzągł Siwka do wozu i przewiózł nieznajomych na wskazane przez nich miejsce przy torze kolejowym. I jeszcze raz odbył tę drogę Wacek z Siwkiem, wioząc dwa ciężkie pakunki, ukryte pod złożonym na wozie drzewem.
Z kształtu pakunków Wacek domyślił się, że były to karabiny maszynowe.
Kiedy przywiózł je szczęśliwie i oddał nieznajomym, jeden z nich podziękował mu i uśmiechając się powiedział:
— No, a teraz, mały kolego, poganiaj szkapinę, by szła w skok!
Wacek spostrzegł, że nieznajomi majstrowali coś na samym torze, koło szyn i podkładów.
Wsiadł więc natychmiast do wozu i zgarnąwszy lejce szybko odjechał.
Już zbliżał się do pierwszego rewiru puszczy, kiedy poprzez świst i zgrzyt zamieci dobiegło go echo silnego wybuchu, a w chwilę potem — częstotliwe trajkotanie karabinów maszynowych i przeciągły, rozpaczliwy ryk lokomotywy.
Dopiero w niedzielę dowiedział się Wacek od leśniczego, że jacyś zamachowcy wysadzili w powietrze pociąg z żandarmami i ostrzelali uciekających Niemców z kulomiotów.
Wacek jednak nie pochwalił się tym, że bądź co bądź brał udział w tym odwecie za okrucieństwa i nikczemność znienawidzonego wroga.
W tydzień po tym wypadku nastał radosny dla Wacka dzień.
Do gajówki przybył uśmiechnięty jak zawsze profesor i oznajmił:
— Szeregowy „Ryś“! Stawiam się z hasłem „Struna“.
Wacek zaniemówił ze zdumienia i szczęścia.
Miły, dobry profesor przynosił mu wyzwolenie.
Wacek czuł się jednak żołnierzem.
Prostując się więc służbowo, zameldował mu, że gotów jest wykonać jego rozkazy.
Wacek zaprowadził profesora na pogorzelisko i pokazał miejsce, gdzie pod stosem popalonych gałęzi i pniaków ukryty był skład broni.
— Macie wykonać ostatnie w puszczy zlecenie! — oznajmił profesor.
— Rozkaz! — odparł Wacek i uważnie słuchał.
Przez trzy następne noce przewoził chłopak skrzynie, w których okoliczni chłopi, znajomi i koledzy jego z oddziału Strunowskiego ułożyli wszystką broń i amunicję.
Wiózł ten niebezpieczny ładunek drogami polnymi, do drugiej od puszczy stacji kolejowej, gdzie przy budce majstra drogowego przyjmował od niego skrzynie młody pomocnik zawiadowcy stacji.
— Załadujemy to na platformy węglowe i wyprawimy dalej. Tam są nasi ludzie, więc przekażą broń komu się należy! — objaśnił Wacka kolejarz.
Chłopak nie posiadał się z radości.
Był szczęśliwy. Przechował i oddał w pewne ręce broń potrzebną do walki o wolność Ojczyzny i teraz sam odzyskał wolność.
Za kilka dni, a może nawet jutro będzie już daleko od puszczy, śród dobrych, serdecznych ludzi, będzie się uczył i wiedział o wszystkim, co się dzieje na świecie.
Zapomni o karasiach i sidłach na zające i kuropatwy; nie posłyszy już wycia i ponurego zawodzenia zawiei, głuchego szumu puszczy i trzasku łamanych przez wicher pionów i gałęzi.
Skończy się samotne, półdzikie życie na odludziu i ciągła obawa, że do gajówki zajrzą żandarmi i skrzywdzą go lub zabiją, jak wymordowali już tylu Polaków.
Wacek, pochłonięty takimi myślami, nie zauważył nawet, jak trzeciego dnia o świcie Siwek wiózł go już starą drogą leśną.
Starowina śpieszył się strasznie do swego żłobu, dodawał kroku i potrząsał łbem.


Rozdział czterdziesty trzeci
WIERNE PSIE SERCE


Po powrocie do gajówki Wacek nakarmił Mikusia, konia i krowę, posilił się naprędce i znużony rzucił się na tapczan.
Usnął od razu i spał jak kamień.
Wydawało mu się przez sen, że gdzieś poza gajówką ujada Mikuś, rozlegają się ni to strzały, ni to jakieś nieznane hałasy.
Nie miał jednak sił, aby się obudzić.
Trzy nieprzespane noce, ciągła obawa, że zostanie przyłapany z ładunkiem broni, wytężona czujność i ciężka praca przy układaniu i oddawaniu skrzyń tak go wyczerpały, że sen całkowicie zawładnął nim.
Śniły mu się Wyżyny, które, choć nigdy ich nie widział, wydawały mu się rajem; słyszał radosny głosik Zosi i spokojną, łagodną mowę pani Karskiej.
To znów widział przy sobie matkę — jakąś dziwnie strwożoną i stroskaną i potem Wandę i Piotra Rolskich, którzy wołali go gdzieś ze sobą.
Chwilami przesuwali się przed jego zamkniętymi oczyma zamordowani: Siwik, sołtys, nauczyciel wiejski i wywieziona gdzieś przez żandarmów Ceśka, to znów przychodził do gajówki ksiądz wikary i uśmiechnięty, cichy profesor.
Coś mówili! Lecz chłopak nie słyszał nic.
Porywał się wstać i powitać wszystkich, którzy byli zawsze dobrzy dla niego i których kochał, lecz nie mógł poruszyć się z miejsca.
Sen niby ciężki kamień przytłoczył go i obezwładnił.
Przez cały czas snu wyczuwał także obecność puszczy.
Nie słyszał jej pogwaru i poszumu, lecz zdawało mu się, że sosny, świerki, buki, graby, brzozy, olsze, lipy i dęby stłoczyły się dokoła i przyglądały mu się ni to z podziwem, ni to z przerażeniem.
Wacek nie czuł już miłości i zachwytu dla sędziwych drzew puszczańskich i do tajemniczego mroku kniei.
Poczęły budzić w nim lęk.
Rozumiał, że bez przyjaznych, żyjących obok niego ludzi, puszcza stała się groźną, i wrogą dla niego, że czyha, by pochłonąć go, jak uczyniła to z rozszarpanymi przez wilki kłusownikami, z zastrzelonym Szumacherem, i ze starą, wierną Norą.
Wacek zbroił wysiłek, by zerwać się z tapczana i uciekać w obłędnym strachu.
Sen jednak nie wypuszczał go ze swych kleszczy.
Spał, nie zdając sobie sprawy czy jest to dzień, czy noc.
Obudził się jednak.
Przebudzenie było straszniejsze od zmór nocnych.
Ciężki cios spadł chłopakowi na bok, a był tak silny, że Wacek aż zwinął się niby przetrącony robak, i nie mógł tchu złapać.
Kiedy otworzył przerażone oczy, spostrzegł dwie latarki świecące mu w twarz.
Posłyszał okrzyk niemiecki:
— Szczenię polskie! Nie słyszysz pukania do domu?! Zmuszasz władzę do łamania drzwi?! I ten wściekły kundel!
Nowy cios w głowę kolbą karabinu prawie pozbawił chłopca przytomności i mowy.
Z trudem podźwignąl się i spuścił nogi z tapczana.
Na dworze biegał i ujadał Mikuś.
Wacek teraz dopiero zrozumiał, że jest głęboka noc i że do gajówki wdarli się żandarmi.
— Ubieraj się żywo, szczeniaku! Jesteś aresztowany! — wołał jeden i popędzał chłopaka, kopiąc go podkutymi buciskami.
Wacek zapalił lampę i zaczął się ubierać.
Żandarmi dokonywali tymczasem rewizji w gajówce.
Bagnetami łamali zamki w szafie, w skrzyni i w szufladzie stołu, zaglądali na piec, za obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, nawet do pustych garnków zapuszczali ręce.
Z szuflady wyciągnęli księgi gajowego i pudełko z pieniędzmi Wacka.
Gruby, o złej twarzy podoficer schował pieniądze do kieszeni, pudełko zaś cisnął na podłogę.
W spiżarni Niemcy znaleźli kawał boczku, chleb i ser i zaczęli zjadać wszystko.
— Gdzie masz wódkę, psiaku? — pytali Wacka po polsku.
Nie mam wódki — odparł chłopak.
Jeden z żandarmów, który miał oddarty kawał płaszcza i wyrwaną szmatę z rękawa, kopnął go nogą w brzuch.
Wacek zatoczył się i głową uderzył o ścianę.
Żandarmi, zabrawszy różne rzeczy z gajówki, wyszli wreszcie, uprowadzając z sobą Wacka.
Spierali się o coś i naradzali.
Chłopak zaczął się przysłuchiwać uważnie.
Zrozumiał wreszcie co sprowadziło żandarmów do puszczy.
Z wieczora był ogłoszony alarm lotniczy.
Okazało się jednak, że Rosjanie, walczący z Niemcami, nie bombardowali tej nocy miast, lecz zrzucili spadochroniarzy, którzy wylądowali w puszczy.
Otoczono ją natychmiast ze wszystkich stron kordonem wojsk. Żandarmi mieli rozkaz odnalezienia i schwytania rosyjskich żołnierzy ukrywających się w puszczy.
Wacek ukradkiem przeżegnał się i wzniósł oczy ku czarnemu niebu.
Dziękował Bogu za opiekę nad sobą i niemal za cud.
Z przerażeniem myślał, że gdyby żandarmi dotarli do puszczy wcześniej, na pewno zatrzymaliby go z ładunkiem broni. Zginąłby na miejscu, a broń przepadłaby na zawsze. Teraz skład został wypróżniony.
Nikt nie zauważy miejsca, gdzie się znajdował.
Dół w ziemi został zasypany i zrównany. Nad nim ułożono stos z opalonych pni i gałęzi. Ślady pracujących tam ludzi zatarto i przysypano śniegiem.
Żandarmi kazali Wackowi iść przed nimi.
Sami zaś, trzymając w pogotowiu ręczne karabiny maszynowe i oglądając się bojaźliwie, szli za nim.
Cisza zalegała puszczę.
Z rzadka tylko spłoszony krokami kilku idących ludzi zrywał się zając, żerujący w krzakach.
Poruszone przez niego sztywne pędy i suche badyle długo szeleściły i zgrzytały.
Żandarmi nie odważali się świecić sobie latarkami, więc pochód odbywał się w ciemności.
Potłuczony i obolały Wacek szedł powolnie.
Kilka razy w mroku błysnęły czerwone skry, lecz gasły natychmiast.
Wacek gwizdnął cichutko.
Tak gwizdał zawsze, kiedy posyłał Mikusia na tropienie.
Na ten krótki sygnał, zupełnie blisko, w gąszczu wikliny zapaliły się wilcze ślepie Mikusia i natychmiast przepadły.
Wacek wiedział jednak, że pies kryje się w pobliżu i idzie za nim.
Wacek spostrzegł, że już wyszli poza granicę rewiru.
Dochodziła zapewne godzina trzecia w nocy, kiedy dotarli do obszernej polany.
Żołnierze niemieccy wbijali słupy i przeciągali druty kolczaste.
W środku ogrodzonego placu stał tłum chłopów, aresztowanych po wsiach, fornali, wziętych po dworach, i mieszkańców pobliskich miasteczek.
Śród nich pozostał też i Wacek.
Ludzie mieli ponure twarze i oczy pełne trwogi i rozpaczy.
Rozlegały się ciche głosy:
— Wzięto nas za zakładników... Na pewno rozstrzelają...
Wacek westchnął i modlić się zaczął.
Nie chciał umierać.
Pragnął słońca, szczęścia, życia bogatego w piękne, szlachetne, nieśmiertelne czyny...
Tymczasem był zakładnikiem.
Zakładników niemal codziennie rozstrzeliwano.
Rozpacz i strach ściskały serce chłopaka.
Nie czuł nawet bólu w swym zbitym kolbami i skopanym ciele.
Rozpacz i strach silniejsze stawały się od najdotkliwszego bólu.
Wacek był tak zgnębiony, że nie od razu poczuł, że coś pociąga go za ubranie.
Kiedy jednak obejrzał się, zobaczył Mikusia.
Pies leżał koło jego nóg, przyciśnięty do ziemi.
Chwytał go zębami za spodnie, szarpał lekko i czołgając się jak wąż, ciągnął Wacka za sobą.
Chłopak bez namysłu poszedł za nim, wybierając miejsce zarośnięte krzakami i skradając się powolnie, bez hałasu.
Mikuś doprowadził go do drutów kolczastych, przeciągniętych tu w dwa rzędy.
Wacek zatrzymał się. Pies odczołgał się od niego, wśliznął do1 krzaków j po chwili był już za drucianym ogrodzeniem.
Stał przebierając łapami i chwilami podskakując.
— Chodźże ze mną prędzej! — wołał każdym swoim ruchem.
Wacek wszedł w krzaki i ledwie powstrzymał się od okrzyku radości.
Ujrzał głęboki, wąski wąwóz. Zapewne wiosenne potoki wyżłobiły tu sobie ujście do rzeki.
Wacek skoczył na dno wąwozu i mając nad głową druty z ostrymi kolcami, wyszedł z miejsca uwięzienia.
Był wolny.
Drogę do wolności wskazał mu Mikuś. Tymczasem pies znów niecierpliwie wołał go za sobą.
Nawet skowytał cicho a natarczywie.
Pobiegł wreszcie i zniknął w puszczy.
Wacek podążył za nim.
Odeszli już daleko od obozu zakładników, gdy nagle w puszczy rozległy się krzyki, gwizdki, błysnęły światła latarek, gruchnęła salwa.
Chłopak stanął i nasłuchiwał.
Domyślił się, że żandarmi natrafili na spadochroniarzy rosyjskich i rozpoczęli atak na nich.
Z daleka dobiegał turkot pędzących na pomoc motocyklów z żołnierzami.
Strzelanina wzmagała się z każdą chwilą.
Strwożone echo niosło jej odgłosy od drzewa do drzewa, do najtajniejszych uroczysk kniei i zaśnieżonych wrzosowisk borów.
Ustaliwszy, gdzie się zawiązała bitwa, Wacek popędził w przeciwną stronę.
Wkrótce stanął nad rzeką i zaczaił się w krzakach.
Odgłosy bitwy szybko zbliżały się do jego kryjówki.
Wacek spojrzał na rzekę.
Nie była w tym miejscu szeroka, ale czarny jej nurt z pluskiem mknął szybko, robiąc ostry skręt.
Gdzieś zupełnie już blisko zaturkotał motocykl. Odpowiedział mu natychmiast szczęk karabinu maszynowego.
Nie było już czasu na wahanie i namysły?
Wacek skoczył do wody.
Prąd porwał go natychmiast i poniósł.
Chłopak umiał dobrze pływać.
Urodził się przecież nad głębokim jeziorem wielkopolskim.
Płynął więc walcząc z nurtem i syczącymi wirami.
Obok niego, ciężko sapiąc, płynął Mikuś.
Nad wodą wystawał tylko płaski łeb psa.
Całe ciało miał pogrążone w wodzie.
Wacek widział już zwisające gałęzie krzaków na przeciwległym brzegu, kiedy nagle poczuł, że obie nogi jego, bijące o wodę, znieruchomiały.
Straszliwy ziąb wstrząsnął nim i pozbawił go sił.
Wacek zanurzył się z głową w wodzie. Ogarnęła go dziwna senność i słabość.
W tej samej chwili Mikuś podpłynął pod niego i podtrzymał.
Wacek uniósł się nieco i wciągnął powietrze całą piersią. Pracując samymi rękami jął posuwać się ku brzegowi, borykając się z nurtem.
Obok niego z urywanym chrapaniem płynął pies, wpatrzony w niego nieruchomym, przerażonym wzrokiem.
W tej samej chwili z puszczy na brzeg wytoczył się motocykl niemiecki.
Błysnął żądłem silnej latarki, oświetlił czarną strugę rzeki, spostrzegł na niej głowę płynącego człowieka i począł ziać kulami.
Pociski pluskały obok Wacka i wyrzucały przed nim i po bokach białe słupki piany.
Nagle płynący tuż obok chłopca Mikuś wyskoczył wysoko ponad wodę, przewrócił się do góry białym brzuchem i zniknął w ciemnym nurcie.
Śliznęła się właśnie po rzece biała smuga światła latarki.
Wacek na jedno mgnienie oka spostrzegł czerwoną, szybko rozpływającą się plamę i w tej samej chwili dotknął nogami dna.
Z trudem wydostał się na urwisty brzeg i zapadł w haszczach.
Szczekając zębami i już nie kryjąc się wcale, długo wlókł się brzegiem wołając rozpaczliwie:
— Mikuś! Mikuś!
Odpowiadał mu tylko plusk i syk mknącej rzeki, turkot karabinów maszynowych, sygnały syren motocyklów, gwizdki i krzyki w puszczy.
Koło południa dopiero dobrnął Wacek do Rogaczewa.
Pan Karski, ujrzawszy go, przeraził się.
Chłopak ledwie trzymał się na nogach, jęczał z bólu, i nie mógł się wyprostować. Mokra odzież jego, poplamiona mułem rzecznym, (zesztywniała na mrozie. Wacek szczękał zębami i dygotał z zimna. Po bladej twarzy spływała cienka struga krwi z rozbitej kolbą głowy. W głęboko zapadłych oczach zapalały się niezdrowe, zielone ogniki.
— Co się z tobą działo, chłopaku? — pytał z nie-pokojem pan Karski.
— Byłem aresztowany w obozie zakładników... których rozstrzeliwują... Poza tym bili mnie w gajówce... Uciekłem... W puszczy — bitwa... — rzęził Wacek, z trudem poruszając ustami.
I nagle schwycił się za głowę i jął jęczeć w bezmiernym żalu:
— Mikusia... Mikusia mi zabito!... Mikusia nie ma i nigdy już nie będzie!... Jestem teraz sam na świecie!...
Zerwał się z krzesła, chciał coś jeszcze krzyknąć i runął nieprzytomny na ziemię.
Kiedy się ocknął, ujrzał schylonego nad sobą lekarza, który bandażował mu głowę.
Wacek leżał już w łóżku z okładami na brzuchu i zsiniałym od uderzenia boku.
Z oczu mu płynęły łzy.
Mocno zaciskał zęby, żeby nie łkać.
Dreszcze wstrząsały nim.
Pan Karski mówił do niego wzruszonym głosem:
— Powiedziałeś chłopcze, że jesteś sam... Tak nie jest! Masz szczerych, prawdziwych przyjaciół! Czekają oni na ciebie w Wyżynach. Jutro przyjedzie po ciebie powóz.
Wacek szczelnie zwarł powieki, ale łez powstrzymać już nie mógł.
Płakała bowiem dusza chłopca.
Płakała nad tym, że radość jego i szczęście nie były już pełne. Zatruła je gorycz wspomnień — świeżych jeszcze i bolesnych.
Przesunęli się przed nim jak na jawie: płaski łeb i przerażone ślepie Mikusia, jego rozpaczliwy skok przed śmiercią i czerwona plama na ciemnej powierzchni rzeki.
Dobiegał go wciąż posępny, groźny pogwar puszczy i tonął w urywanym, chrapliwym oddechu ratującego jego życie psa.
— Mikuś! Mikuś! — wołała każda kropla krwi w rozpalonym gorączką ciele Wacka Wężyka.

KONIEC



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.