Walek na jarmarku/6
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Walek na jarmarku |
Wydawca | Hieronim Derdowski |
Data wyd. | 1890 |
Druk | Hieronim Derdowski |
Miejsce wyd. | Winona |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Matka właśnie wieczerzą stawiała w kominek, Gdy się we drzwiach ukazał wystrojony synek. Kobiecina ze strachu stanęła jak wryta: — W imię Ojca i Syna! Kto to? Zkądże? — pyta.
Walek, gdy sobie szkiełka poprawił na nosie, Rzecze: — Dyć muszą matuś poznać mnie po głosie! Patrzcie, jakim strój kupił nowiuteńki cały, Tylko mi go te łyczki w mieście poszarpały, Ale to się zeszyje... No, co matuś powie? A widziecie ten piękny kapelusz na głowie? Teraz już mi nie trzeba doglądywać koni, Każdy chłop mi się pięknie do ziemi ukłoni. A wej z oczu przez szkiełka jak mi świeci jaśnie!... Matka, jak się nie zmierzy, jak go w pysk nie trzaśnie! — Tak to żeś się wysztrychnął, ty kusy łajdaku! Śmiesz się matce pokazać w obrzydliwym zaku? Takeś to całoroczną zmarnował robotę!... A ty łotrze, wciąż jeno z ciebie mam zgryzotę! Wynoś mi się z chałupy, ty szwabski wędrusie. Och ja matka nieszczęsna! O Chryste Jezusie! Po skończonych lamentach porwała drapaka I z chałupy wygnała Walka nieboraka.
Zostawiwszy matulę w takim srogim gniewie, Musiał Walek się przespać z prosiętami w chlewie. Taki respekt miał odtąd przed matki drapakiem, Że już nigdy nie tęsknił za niemieckim zakiem.
Przecież na coś się przydał strój po nowej wodzie: Matka z niego zrobiła straszydło w ogrodzie, Motowidło słomianem obwiązała cielskiem, Na to zaczek włożyła z celindrem angielskim, Głowę z wiechcia przybrała w maszkarę pyzatą, Okulary do nosa przywiązała szmatą, Parasolik z pod pachy ostro strzela w górę A spodzienki wciągnięte na starą rozworę.
Tak się tego straszydła zlękły wszystkie ptaki, Że się zaraz w dalekie rozleciały krzaki.
Walek z wstydem na ogród spoglądał niekiedy, Ale jeszcze nie koniec wszystkiej jego biedy.
Gdy raz sobie spokojnie sieczką osły karmi, Naraz przed nim stawają z miasta trzej żandarmi. Mocno struchlał nieborak, choć jego sumienia Wcale nie obciążały prawa przekroczenia. Jeden żandarm wlepiwszy w Walka bystre oczy: — Teraz mamy cię, — rzecze — ty hultaju smoczy, Coś to w mieście wywołał te okropne bunty, Że do dziś zalegają gruzy wszystkie kąty. Tyś to winien, że tyle ponieśliśmy straty I straż wszystka pożarna ma strzaskane gnaty! Nasz pan burmistrz, co order dostać miał w tym roku, Z twojej zginął przyczyny, uduszony w tłoku! Już cię w gończych szukają listach dwa tygodnie, Będziesz wisiał za twoje niesłychane zbrodnie! Rzekłszy kazał kolegom wydobyć powrozy I związanego Walka prowadzić do kozy.
Już nie byliby więcej żywcem go puścili, Gdy w tem nagle ratunek przyszedł mu w tej chwili. Oto matka Walkowa, gdy prowadzą syna, Dowiedziawszy się, jaka aresztu przyczyna, Sprawę oną obraca zaraz w śmieszną stronę, Tak wisusa swojego biorąc pod obronę: — Cóż to z nim wyrabiacie, panowie żandary! Adyć on takiej srogiej nie zasłużył kary. Ten buntownik, którego zamordować chcecie, Pokutuje za zbrodnie już na tamtym świecie, Ja bo sama zabiłam to szkaradne bydlę I bestyją rozpięłam tam na motowidle. Śród ogrodu wej wisi grzeszne jego ciało, Przekonajcie się, że tak na prawdę się stało.
Zaraz tedy żandarmi weszli do ogrodu Obzierając straszydło z tyłu jak i z przodu. Rozwinęli przed sobą różne dokumenty I badali rysopis z ściganego zdjęty: — Tak opisał pan Itzig łotra rzeczywiście, Strój ten sam, jak podany w każdym gończym liście: Ma kapelusz na głowie celindrowy, stary. Nosi na kupnej gębie modre okulary, Ma koszulę z befkami, parasolik w ręku, Zaczek jemu dodaje niemieckiego wdzięku, Pantalony obcisłe w długie wetknął buty... Stimmt, — krzyknąli żandarmi — do ostatniej nuty!
Starszy z nich aż z radości na pięcie się wierci, Zaraz pisze straszkowi poświadczenie śmierci. Potem duży butelans dobywa z kieszeni I z radości popija, aż, mu wzrok się mieni I w mózgownicy rozum wywraca pomału, Dostał, już nie pierwszy raz pijackiego szału Czyli, jak mówi doktór, tremens delirium: Zdaje mu się, że w koło głodne wilki wyją — Więc poczyna za nimi całym szczekać pyskiem, Najprzód cienko a potem nagle basem niskim. Aż się zbiegło dokoła psów wyjących kilka, Bo za prawdę myślały, że głos słyszą wilka.
Potem szybko rękoma dokoła wywija, Bo ogromna mu staje przed oczyma żmija, Ale rąk się nie boi ten napastnik diabli, Więc pan żandarm w rozpaczy bierze się do szabli, Zamaszyście w powietrzu tnie krzyżową sztukę; Krzycząc: — Ja się rozprawię mit dem Dajwelsszpuke. Szach, mach! w wielkim naciera na żmiję pospiechu, Że matczysko Walkowe pękało od śmiechu.
Nagle ręce opuszcza i wciąż głową rucha, Bo mu jakby na nosie czarna siadła mucha, Z czerwonemi oczyma, z ogromnemi skrzydły — Brzęczy różnemi tony owad ten obrzydły. — A ty co chcesz odemnie, patrz własnego sznabla, Daj mi pokój i żywo zmykaj fort do diabła. Krzyknął i grubą pięścią machnąwszy od ucha, W nos się palnął, że strugą wypłynęła jucha.
Widząc, jak pijanica całkiem rozum traci, Prędko doń przyskoczyli dwaj jego kamraci. Jeden z Walka czemprędzej zdjął dręczące stryczki I z nich panu starszemu zrobił ramieniczki. Próżno szarpie się rycerz, nie folgują pęta, A tu zewsząd piekielne godzą nań zwierzęta... — Ciężko mnie pan Bóg karze za gorzałki picie! — Jęczał, gdy mu płókali mordę przy korycie I gdy zbrojni kamraci po takowych hecach Prowadzili go ze wsi z rękoma na plecach.
Nie wiem, czy się żegnali z Walkiem transporterzy, Ale na tem też ludziom wiele nie zależy: Co tu jednak rzecz ważna i warta wspomnienia. To, że gdy matce jego rzekli: — do widzenia! — Niskie mądrej kobiecie złożyli ukłony, Mówiąc coś o nagrodzie dla niej przeznaczonej.
W tydzień po onej srogiej wizycie żandarów Odebrała do prawdy srebrnych sto talarów, Razem z wielką pochwałą za swoją odwagę, Że pomściła burmistrza i miasta zniewagę.
Skoro po wsi gruchnęła ta nowina rzadka, Że wór pełen pieniędzy ma Walkowa matka, Zaraz wszystkie komoszki zewsząd się zbiegają I swe córy Walkowi na ożenek rają. Lecz on dawno już obrał owczarzowej córkę, Której chętnie przebaczył jarmarczną ankórkę.
Kiedy na zaręczynach ucałował lubą, Rózia nań spoglądała z radością i chlubą, Bo się pysznie przyodział w strój zupełnie nowy I po chłopsku ubrany był od stóp do głowy. — Tak to mi się podobasz, — szczebioce doń cicho — W mieście to wyglądałeś jakby jakie licho, Widzisz, jak ci się we wsi wszyscy teraz cieszą, Oblecz zaczek, to jeszcze łyki cię powieszą!
Niezadługo małżeńskim ślubem się złączyli I szczęśliwie przy matce żyją do tej chwili.
Ale ogród do dzisiaj mija ród skrzydlaty, Choć ze straszka już nie ma ani jednej szmaty. Zaczek bowiem raz zwędził pewien krawiec nagi I w nim do nadwiślańskiej zawędrował Pragi, Gdzie polecił drugiemu to straszydło chłopie, Co w nim długo po wschodniej jeździł Europie.
I tak zaczek się wsławił po dalekim świecie, Reszta się zmarnowała i zgarnięta w śmiecie.