Walka o miliony/Tom II-gi/XXXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Walka o miliony
Podtytuł Powieść w sześciu tomach
Tom II-gi
Część pierwsza
Rozdział XXXII
Wydawca Nakładem Księgarni H. Olawskiego
Data wyd. 1891
Druk Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Marchand de diamants
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Ubrawszy się, włożył w portfel bilety bankowe, niektóre papiery, wziął klucz od domu przy ulicy Tivoli i miał właśnie wychodzić, gdy dzwonek zabrzmiał silnie od strony ulicy des Tournelles.
Zatrzymał się zdziwiony.
— Kto to przybywa? — wyszepnął; — nie znam nikogo w Paryżu. Will Scott i Trilby wiedzą wprawdzie mój adres, lecz zakazałem im tu przychodzić.
Dzwonek u wejścia odezwał się powtórnie.
Arnold pochwycił rewolwer i wsunął go do kieszeni, poczem zbliżył się ku drzwiom, otwierając takowe, nie bez pewnej obawy.
Gdy się ma morderstwo na sumieniu, pomimo przedsięwziętych ostrożności, lękać się należy.
Ujrzał stojącego w progu posłańca.
— Co chcesz? do kogo przychodzisz? — zapytał.
— Do ciebie... — odrzekł przybyły po angielsku; — od dwóch dni krążymy około twego domu, nie mogąc spotkać się z tobą.
— To ty! — zawołał Desvignes, poznawszy Scotta w przybyłym. — Zakazałem ci...
Tu, wprowadziwszy go do pokoju, drzwi zamknął.
— Wiem o tem dobrze... — odrzekł Irlandczyk — jeślim przestąpił ów zakaz, musiało to być dla ważnych powodów.
— Trzeba było napisać do mnie i oznaczyć schadzkę według ułożonych warunków.
— A zatem nie odebrałeś żadnego listu?
— Jakto... pisałeś do mnie?
— Pisałem.
— Kiedy?
— Przedwczoraj... Zdaje mi się, że twoja przezorna odźwierna oddała list innemu lokatorowi, którego nazwisko wielce jest do twego zbliżonem, ponieważ tamten nazywa się Delvignes. Zresztą posłuchaj... opowiem ci wszystko.
Tu opowiedział znane nam już szczegóły.
— Szczęściem — rzekł Arnold — że z tego listu i medalika ów Delvignes nie będzie nic mógł się domyśleć. Ów agent handlowy, spostrzegłszy, że zaszła pomyłka w nazwiskach, list zwróci, albo go zniszczy. Lecz inne, bardziej ważne, zagraża nam niebezpieczeństwo...
— Cóż takiego?
— Oto medalik, nierozważnie przez ciebie zgubiony.
— Jakto... ty już wiesz o tem? — zapytał Scott osłupiały.
— O tem i o wielu innych rzeczach. Czyliż ta schadzka, jaką mi w liście naznaczyliście, nie miała na celu pewnego chłopca, Misticota, sprzedającego medaliki na Montmartre?
— Tak... właśnie.
— Ów Misticot poznał cię, gdyś przyprowadził konia z powozem Loriotowi.
— To jest zdawało mu się, że mnie poznaje.
— Tak... zdawało mu się to przed dwoma dniami, dzisiaj ma pewność.
— Jak... zkąd?
— Dzięki kupionemu od niego medalikowi, który zgubiłeś, a jaki on znalazł między deskami siedzenia, jadąc tymże samym powozem na wesele.
— Czy podobna? ależ ten medalik jest takim, jak inne.
— Przeciwnie, miał skazę... maleńką na środku dziureczkę.
— Ach! prawda... przypominam to sobie... Do kroć tysięcy piorunów! — zawołał Anglik, zrywając się z gniewem. — Biadaż mi... biada!
— Zapewne, ponieważ ten młody głupiec powziął niebezpieczne zamiary...
— Przeciw mnie... z jakiej przyczyny?
— Jest przekonanym, że kłamiąc, jak ty natenczas skłamałeś i zaprzeczając uparcie swej tożsamości przy spotkaniu się z nim u Loriota, musiałeś mieć ważne ku temu powody. Odgaduje on jakąś ukrytą tajemnicę w sprzedaży powozu i konia pod przybranem przez ciebie nazwiskiem... Posuwa się nawet do przypuszczania zbrodni...
— Co ty powiadasz! czy być może?
— Mówię najczystszą prawdę! Słyszałem na własne uszy zwierzenia, czynione przez Misticota Loriotowi.
— Zatem obudwóch ich sprzątnąć potrzeba... Ja podejmuję się tego.
— Bez szaleństw! — zawołał Desvignes. — Trzeba jedynie ostrożność zachować.
— Już to przedsięwzięliśmy...
— Cóżeście zrobili?
— Zmieniliśmy mieszkanie i nazwiska.
— Bardzo dobrze... Gdzież teraz zamieszkujecie?
— Na bulwarze Szpitalnym nr. 8, naprzeciw Salpetrière i Botanicznego ogrodu. Dwa wyjścia z dwóch pokojów... Nikt się tam nami nie zajmuje... mieszkanie pewne...
— Jakież przybraliście nazwiska?
— Jesteśmy Dwaj bracia Perron... Ja Daniel, Trilby Wiktor.
Arnold napisał sobie adres i nazwiska.
— Macie swe własne umeblowanie?
— Ma się rozumieć.
— Wszystko jest dobrze ułożonem. Potrzeba teraz nie dać się poznać i mieć baczność na Misticota.
— Ja wracam do mego pierwotnego zamiaru. Mam wielką ochotę karku mu nakręcić.
— Zobaczmy wprzód, co on uczyni... Nie należy pogarszać sytuacyi ściąganiem nowych podejrzeń. Słowem, nie działać nic, jak po otrzymaniu odemnie rozkazów.
— Zatem będziesz nas jeszcze potrzebował?
— Tak się zdaje...
— Jesteśmy na twoje wezwanie.
— Liczę na to... Gdybym potrzebował widzieć się z wami, powiadomię was o tem. A teraz wychodź... Mam wiele interesów do załatwienia... Wyjdę po twojem odejściu.
Will Scott zniknął w oka mgnieniu, a wkrótce i Desvignes wyszedł z pawilonu.
Idąc przez podwórze, przybrał minę poważną, zagniewaną prawie.
— Jestem bardzo z pani niezadowolony... — rzekł do odźwiernej. — Dowiedziałem się, że list do mnie adresowany dostał się innemu lokatorowi.
— Proszę... przebacz pan... — mówiła zatrwożona kobieta. — Nie z mojej winy to nastąpiło. Anastazya, źle przeczytawszy nazwisko, oddała go panu Delvignes.
— Ten pan zapewne spostrzegł pomyłkę... Dlaczego nie zwrócił tego listu?
— Jest to agent handlowy... wyjechał do Rennes.
— Ów list był mało znaczącym, lecz chodzi mi o przedmiot, jaki się wewnątrz znajdował... Była to pamiątka, jaką mi przesłano. Pomyłka ta wielką przykrość mi sprawia.
— Ach! panie... przysięgam, iż to już nie powtórzy się więcej. Będę własnoręcznie odbierała listy, nadchodzące do pana, a składała je następnie w pańskiej sypialni.
— Pamiętaj pani! A skoro ów pan Delvignes powróci, odbierz ten list, lub to przynajmniej, co się wewnątrz niego znajdowało, mały srebrny medalik.
— Nie zapomnę.
Arnold wyszedłszy, przywołał fiakra i pojechał na ulicę Pépinière do wykwintnego magazynu, dla zakupienia sobie nowych mebli.
Mimo niedzieli, magazyn ten był otwartym.
Desvignes wybrał nader elegancki garnitur mebli, wraz ze sprzętami kuchennemi, przyrządami dla remizy i stajni, polecając nadesłać sobie to wszystko w nadchodzący czwartek.
Kupiec przyjął chętnie zobowiązanie, obok czego zaproponował nastręczenie stangreta i kucharki, dwojga uczciwych ludzi, którzy skutkiem wyjazdu swych państwa, znaleźli się nagle bez miejsca.
— Radbym ich widzieć? — rzekł Desvignes.
— Natychmiast przywołać ich każę... — odparł właściciel magazynu — mieszkają w tymże samym domu.
Wpół godziny później stangret, Jakób, i Katarzyna, kucharka, jego żona, oboje ludzie w pewnym już wieku, dobrze przedstawiający się, nader porządnie ubrani, jak zwykle służba w Paryżu, zostali przez Arnolda ugodzonymi, poczem ów nowy pan polecił Jakóbowi udać się za wynalezieniem eleganckiego powozu i konia dobrej rasy.

Zapłaciwszy właścicielowi składu mebli kilka tysięcy franków banknotami, upominał go jeszcze Desvignes o nadesłanie takowych we czwartek rano pod numer wskazany i udał się na śniadanie na stacyę Saint-Lazare. Po ukończeniu takowego postanowił pójść na ulicę Paon-blanc, do Włocha Agostini.
Stary handlarz był w domu u siebie.
— Zebrałżeś pan potrzebne dla mnie dowody? — zapytał go Arnold.
— Za kilka dni dostarczę panu uwolnienie ze służby Józefa Arnolda Desvignes, prawnie zlegalizowane. Znalazłem w biurze pewnego oficera, który za uiszczoną sobie zapłatą przyrzekł mi dostarczyć pomieniony dowód z wszelkiemi przynależnemi pieczęciami.
— Dobrze... Pamiętałeś pan również o żądanych przezemnie objaśnieniach względem bankiera, Juliusza Verrière?
— Mam już jego akta osobiste w komplecie.
— Już... czy być może?
— Tak, jeden z moich kolegów, pracujący przy pewnym finansiście, spekulującym na giełdzie, posiada szczegółowe wiadomości o każdym z tych szantażystów i dostarczył mi takowych, ma się rozumieć, za dość grubą zapłatą. Chceszże pan zaraz je poznać?
— Jaknajprędzej.
Agostini zdjął z biurka grubą plikę papierów, owiniętych w szarą bibułę.
Przyklejona kartka na okładce nosiła napis:

Akta osobiste Juliusza Verrière.

— Wszystko tu już jest zebranem — rzekł — w najdrobniejszych szczegółach.
— Proszę więc, odczytaj mi pan to głośno.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.