Wazowie (Niewiadomska)/Zygmunt III Waza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wazowie |
Pochodzenie | Legendy, podania i obrazki historyczne |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1921 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wielka sala w zamku królewskim na Wawelu niezwykle urządzona: zamiast kosztownych i ozdobnych sprzętów, kilka marmurowych stołów, na nich drobne narzędzia, młoteczki, pilniki, obcążki, małe lampki i naczyńka z jakiemiś płynami, drobne kawałki metalu, albo kamyki — może drogocenne.
Na kominku — chociaż lato — ogień płonie, może dlatego, iż w wielkiej komnacie pomimo lata chłodno, — a może jest potrzebny, bo nad ogniskiem na małym trójnogu ustawiono tygielek, nad którym czuwa jakiś mąż poważny, siedząc w milczeniu na niskim stołeczku i przekładając czasem w zamyśleniu rozłożone przed sobą kawałki metalu.
Przy najbliższym stole pracuje człowiek w sile wieku, w białej jedwabnej szacie, szwedzkim krojem. Wpatruje się uważnie w ustawiony przed nim rysunek i z nadzwyczajną, drobiazgową dokładnością wykończa podług niego złoty relikwjarzyk, ozdobiony drogiemi kamieniami. Białe i delikatne jego ręce z niezwykłą wprawą używają drobnych narzędzi: kują, piłują, rozgrzewają metal, przycinają i wygładzają jego kształty. Na twarzy powaga wielka i zajęcie, w oczach zadowolenie.
I cisza w tej obszernej sali — czasem mucha zabrzęczy, uderzając skrzydłem o przezroczystą szybę, płomień wystrzeli głośniej na kominku, lekko uderzy maleńki młoteczek, pilnik zaskrzypi lub zasyczy metal, roztopiony w tyglu. Zresztą milczenie, cisza. I płyną godziny.
— Miłościwy panie, próbę możnaby rozpocząć — odzywa się spokojnie starzec przy kominku — wszystko gotowe.
Mężczyzna pracujący pilnie przy stoliku nie podniósł nawet głowy od roboty.
— Później — odparł półgłosem. — Miejcie wszystko w pogotowiu.
I znów milczenie długie, niczem nieprzerwane. Król polski, Zygmunt III, pracuje przy swoim warsztacie.
Wkońcu uśmiechnął się blado, spokojnie, twarz drobną, jasnym otoczoną włosem, ze szwedzka przystrzyżonym, zwrócił w stronę kominka z wyrazem zadowolenia.
— Zbliżcie się, mości Sędziwoju — wyrzekł cichym, bezdźwięcznym głosem — zobaczcie ten relikwjarz.
Starzec rzucił na niego dziwne, przelotne spojrzenie i powstał z miejsca. Podany mu relikwjarz był rzeczywiście piękny, z niezwykłą wykonany sztuką.
— Cenna rzecz, miłościwy panie — rzekł po chwili — nie ma takiego katedra wawelska.
Król uśmiechnął się prawie pogardliwie.
— Ani żaden z waszych kościołów — dokończył.
— Czy to dar dla katedry? — zapytał znów starzec po chwili. — Dar podwójnej wartości.
Dziwny wyraz przemknął po twarzy monarchy.
— Złoto drogie... i praca moja... — mówił jakby do siebie. — To arcydzieło, a skarb wasz ubogi... Złota trzeba — pokaż mi, waszmość, co umiesz.
— Trzeba poczekać, miłościwy królu: płyn ostygł i czas minął. Muszę rozpocząć znowu.
— Zacznij więc, mości Sędziwoju, od początku, chcę sam na wszystko patrzeć; tam masz tygielek nowy.
— Tak jest, a tutaj są kawałki miedzi, która się zmieni w złoto pod działaniem mojego eliksiru — zechcesz je poddać próbie, miłościwy królu.
Tak bawił się najczęściej Zygmunt III. Był złotnikiem zamiłowanym, a monstrancje, krzyże, kielichy i t. p. arcydzieła, które nadzwyczaj starannie wykończał, zajmowały i obchodziły go daleko więcej, niż wszystkie sprawy kraju, w którym niestety aż 45 lat panował.
Nieme djablę, jak go przezwano prawie przy pierwszem spotkaniu.
Bo też to spotkanie pierwsze było wróżbą całego panowania.
Spodziewano się wiele: toż to syn Katarzyny Jagiellonki, którą Kraków dobrze pamiętał. Życie jej zostawiło niejedno szlachetne wspomnienie. Zaraz po ślubie, gdy z mężem swym Janem Finlandzkim, bratem króla szwedzkiego, przybyła do Finlandji, niegościnnego doznała przyjęcia. Mąż jej, oskarżony niesłusznie o zdradę i chęć przywłaszczenia sobie szwedzkiego tronu, pokonany przez króla Eryka, osadzony został w więzieniu. Co do Katarzyny, nie śmiał podejrzliwy Eryk targnąć się na córkę potężnego monarchy i sąsiada, to też zachowując wszelkie należne jej względy, pozwolił wrócić do Polski ze wszystkiem, co dano jej jako posag i wyprawę. Lecz Katarzyna Jagiellonka nie tak pojmowała obowiązek.
— Przysięgłam dzielić dobrą i złą dolę męża — odparła z powagą — w nieszczęściu go nie opuszczę.
I dobrowolnie poszła do więzienia, gdzie pod surową strażą spędziła wraz z mężem lat siedem. Tu przyszedł na świat Zygmunt i w wilgotnych murach upłynęły pierwsze lata jego życia.
Wiedziano też, że na dalsze wychowanie syna matka miała wpływ wielki, że marzyła dla niego o koronie dziadów i zwracała myśli ku sąsiedniej Polsce, jako drugiej ojczyźnie.
Więc uważano go za Jagiellona, spadkobiercę ich krwi i cnoty.
Kiedy w Krakowie uderzono w dzwony na znak, że oczekiwany król zbliża się wreszcie do prastarej stolicy, całe miasto wyległo na ulice.
— Jedzie! jedzie! — rozległy się głosy radosne i wszystkie spojrzenia życzliwie, ciekawie skierowały się w głąb kolasy, w której zbliżał się Zygmunt. Jak spojrzy na swój naród, który za niego już walczył i krew przelewał, zanim mu włożył na skronie koronę?
Wspaniały orszak zbliża się poważnie, zwolna, staje, znów się posuwa. Tłumy ludu tamują drogę. W wyzłacanej kolebce młodzieniec, średniego wzrostu, szczupły, jasnowłosy, o twarzy spokojnej, bladej, bez uśmiechu. Milczy. Strój aksamitny biały, złotem haftowany, krojem szwedzkim, — złotawa broda, z szwedzka podstrzyżona.
Dziwnie zimną i martwą zdała się oczekującym ta blada twarz monarchy, milczące usta i wzrok nieruchomy. Na okrzyki radości czasem skinął głową, głosu nikt nie usłyszał.
— Nieme djable — mruknął jakiś porywczy Krakus.
— Nie djablę — ktoś zaprzeczył — pan bardzo pobożny.
Tak, pobożny, lecz dziwna to była pobożność: nie przeszkadzała wcale rozmijać się z prawdą, złem odpłacać za dobre.
Nadwornym kaznodzieję miał księdza Piotra Skargę, prawie świętego męża, niby go słuchał i poważał wielce, a zawsze swoje broił.
Dumny, skryty, milczący, nikomu nie powierzał myśli ani zamiarów, często niedorzecznych albo szkodliwych dla Polski.
Bo niestety, ojczyzna matki pozostała mu obojętną, i gotów był zawsze poświęcić jej dobro dla swoich osobistych interesów.
Jan Zamoyski rozpaczał: on to go przecież osadził na tronie. Tyle spraw ważnych czeka mądrej rady, przyszłość od nich zależy, a król nie chce wiedzieć o niczem. Marnuje piękne plany Batorego, lekceważy prawa narodu, zobowiązań nie dotrzymuje, o losy kraju nie dba.
Nie miała jeszcze Polska takiego monarchy — Henryk Walezy za krótko panował, aby mógł jej wyrządzić krzywdę, ale Zygmunt — zastał Polskę kwitnącą, zostawił ginącą.
Za pomoc do odzyskania korony szwedzkiej, której po śmierci króla Jana odmówili mu Szwedzi, gotów był sprzedać Polskę Austrjakom i układał się z nimi o to potajemnie.
Zawezwany przed sąd narodu, wyparł się własnych czynów, uroczyste dając obietnice, których spełnić nie myślał.
To stało się przyczyną, iż po śmierci Zamoyskiego po raz pierwszy Polacy przeciw własnemu panu podnieśli zbrojny rokosz. Musiał Zygmunt szaleńców poskramiać orężem, lecz ukarać ich nie mógł, bo sam był winien wszystkiemu i najwierniejsi słudzy odmówiliby mu posłuszeństwa, gdyby nie chciał przebaczyć pokonanym.
Jan Zamoyski umarł w rozpaczy, widząc przyszłość ojczyzny zagrożoną.
Toż król ten posłał na śmierć pewną Żółkiewskiego, który mu to napisał w ostatnim swym liście, prowadząc garstkę rycerstwa polskiego przeciw tureckim krociom.
Mnożyły się niszczące, niepotrzebne wojny, zwycięstwa nie przynosiły korzyści, bohaterskie wysiłki najdzielniejszych mężów — szły na marne.
Niedołężny, a próżny i zarozumiały, lichy człowiek, klęska i nieszczęście kraju — wielka szkoda, że nie został znakomitym złotnikiem w swojej Szwecji.