<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Wesoła teorya i smutna praktyka
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
I.
„Tu l’as voulu, Georges Dandin!”
(Molière).

Roku Pańskiego 186... w niezbyt wielkiém, ale ludném i zamożném mieście X., w ładnie urządzonym saloniku, którego okna wychodziły na jednę z głównych ulic miasta, siedziały pewnego jesiennego wieczora dwie młode jeszcze i przystojne kobiety. Jedną z nich była żona miejscowego adwokata, pani Ludwika R., drugą, przybyła do niéj na wieczorną pogadankę, krewna jéj i przyjaciołka, pani profesorowa Zofia W.
Pani Ludwika z pośpiechem i zajęciem szyła maluchną i ładniuchną sukienkę, wyraźnie przeznaczoną dla drobnéj jakiéjś istotki, co niedawno oczy swe na świat otworzyć musiała; pani Zofia przeglądała dzienniki i nowo wydane książki, któremi zarzucony był okrągły stół, przed kanapą umieszczony.
Dwie kobiety prowadziły z sobą ożywioną i przyjacielską pogadankę, przerywaną od czasu do czasu śmiechem lub głośném czytaniem. Bronzowy zegar, stojący na ładnéj, lubo niezbyt kosztownéj konsoli, wygłosił godzinę siódmą, a w téjże saméj prawie chwili w przedpokoju ozwał się donośny głos dzwonka.
— To nasz poczciwy doktor przybywa! — z widoczném zadowoleniem rzekła pani Ludwika, podnosząc od roboty swoje wielkie błękitne oczy, w których, z za wyrazu swobodnéj wesołości, przeglądała niemniéj prawdziwa i nieprzymuszona dobroć.
— Jakże to szczęśliwie, że on przybywa! — zawołała pani Zofia wesoło — pomówimy dziś z nim o tém, co wiész; nie prawdaż?
— Koniecznie! koniecznie! — potwierdziła gospodyni domu — dziś mamy właśnie najlepszą po temu sposobność!...
Wymawiając te wyrazy, dwie kobiety zamieniły takie znaki i spojrzenia, jak osoby, które spiskują i coś bardzo ważnego pomiędzy sobą układają.
Do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu, bardzo przyjemnéj powierzchowności. Nie był on pięknym, ale można go było nazwać bardzo przystojnym.
Włosy miał gęste i czarne, twarz ściągłą i bladawą, czoło myślące i spokojne, oczy duże, szafirowe, z głębokim i łagodnym wyrazem. Postawa jego była naturalną i niewymuszoną, a zarazem nacechowaną pewną powagą, znamionującą człowieka, który życie swe poświęcał rzeczom poważnym.
Dwie w saloniku znajdujące się kobiety, powitały go z uprzejmą poufałością, dowodzącą długoletniéj i ścisłéj znajomości.
— Byłam pewną, że pan dziś przyjdziesz — rzekła gospodyni domu. — Trzy dni nie byłeś już u nas.
— A u nas pan Władysław nie był już od tygodnia — odezwała się pani Zofia.
Doktor Władysław usiadł na stojącym przy kanapie fotelu.
— Zajęcia! zajęcia! moje panie — rzekł wpół żartem, wpół seryo — chorych w tym roku wiele, pacyentów mam bez liku!
— Ach, mój Boże! — westchnęła pani Ludwika — w tym roku to ludzie i chorują, i prawują się więcéj, niż kiedy! Mój mąż także ani chwili wolnéj nie ma, tylu klientów codziennie przybywa do niego!
— Macie téż na co narzekać, moi państwo! — żywo przerwała Zofia. — Doktor i adwokat zawsze znajdą choć parę godzin czasu dla siebie i swoich; ot profesorski zawód, to dopiéro wieczna praca! Mój mąż albo uczy, albo sam się uczy!
— Jakkolwiek przykro to jest — ozwała się Ludwika — że w każdéj porze nie możemy przestawać z naszymi mężami, zawsze jednak czujemy się daleko szczęśliwszemi, niż gdybyśmy były żonami jakich próżniaków i pasożytów.
— Ależ spodziewam się! — zawołała Zofia — zbluźniły-byśmy, mówiąc, że nie jesteśmy szczęśliwe!
— O, i jak jeszcze! — potwierdziła Ludwika, i oczy obu kobiet zaświeciły pięknym blaskiem wewnętrznego, z zacnych pobudek i serdecznych uczuć wypływającego, zadowolenia.
Doktor Władysław z zajęciem słuchał rozmowy dwóch kobiet.
— Widząc i słysząc panie — rzekł — można doprawdy pozazdrościć ludziom żonatym...
— A dlaczegóż pan się nie żenisz? — jednogłośnie przerwały mu mowę obie kobiety.
— Aj! — zawołał doktor z uśmiechem — czy nie za późno!
— Za późno! — jednogłośnie znowu zawołały kobiety — co to pan sobie myślisz? pan naszym mężom uchybiasz! oba przecie starsi byli od pana, gdy się z nami żenili.
— Ba! alboż wiele na świecie takich aniołów, jak panie!
— Tylko bez aniołów! bardzo proszę! — oburzyła się Ludwika — nie jesteśmy wcale aniołami, tylko mamy pretensyą być kobietami-ludźmi.
— I jesteście panie takiemi — poważniéj wyrzekł doktor. — A któż mi powié, czy znajdę podobną kobietę-człowieka?
Ludwika i Zofia zamieniły pomiędzy sobą spojrzenia, w których-by można było wyczytać nakreślony okrzyk: do ataku!...
Piérwsza wszakże spuściła oczy na swą robotę i z dość obojętnym wyrazem twarzy rzekła:
— Jeżeli pan zaufasz naszemu smakowi i naszéj znajomości ludzi, to my już dla pana znajdziemy taką żonę, która-by była kobietą-człowiekiem.
Doktor zaśmiał się.
— Prawdę to ludzie mówią — rzekł — że do trzydziestu lat człowiek sam się żeni, a po trzydziestu ludzie go żenią. Mnie trzydziestka od roku dopiéro minęła, a oto widzę się w niebezpieczeństwie zostania ożenionym...
— Niebezpieczeństwa żadnego niéma — podjęła Zofia. — Jesteśmy obie od kilku lat zamężnemi i wcale nie powierzchownie patrzymy na sprawy małżeńskie. Wiemy dobrze, jakich warunków potrzeba, aby para ludzi była dobraną i miała w sobie wszystkie żywioły, z jakich składać się powinno rodzinne życie i szczęście. A przytém, przyjaźń nasza dla pana...
— Wielka! serdeczna! — przerwała Ludwika.
— I wdzięczność! — ciągnęła Zofia.
— O, wdzięczność dobrze uzasadniona! — zawołała znowu piérwsza.
Doktor kłaniał się na obie strony.
— Ależ, moje panie... — usiłował mówić, ale kobiety nie dopuszczały go do słowa.
— Winnam panu życie mego dziecka — z przejęciem się mówiła Ludwika.
— A ja cudowne prawie uzdrowienie mego męża — dodała Zofia.
— Nigdy nie zapomnę, jak pan czuwałeś nad moją malutką, jak pan gorliwie i gorąco ją leczyłeś.
— Jak pan zapominałeś o własném zdrowiu, po całych nocach siedząc przy łożu mego biednego chorego męża...
Obie kobiety, wspominając o swych przebytych nieszczęściach, łzy miały w oczach, i z istotną wdzięcznością patrzyły na doktora Władysława. On rumienił się, jak panna.
— Wszystko to było moim obowiązkiem — rzekł, dobiwszy się do słowa z wielką trudnością — przytém wiadomo, jak serdecznym i dawnym przyjacielem jestem i pań, i ich mężów...
— Otóż to! — zawołała rozweselona zawsze Ludwika — my chcemy teraz odwdzięczyć się panu i ożenić go z najlepszą i najmilszą istotą pod słońcem…
— Chcesz pan nas mieć za swachy, czy nie? — rezolutnym tonem spytała Zofia.
Doktor kłaniał się znowu. Na wypogodzonéj jego twarzy malował się wyraz pewnéj ciekawości.
— Niech-że wiem — rzekł — kto jest ta najlepsza i najmilsza istota pod słońcem, którą mi panie swatać myślicie.
Kobiety zamieniły spojrzenia, mające znaczyć: dobrze idzie! daléj do ataku!
— Zgadnij pan! — figlarnie rzekła Ludwika.
— Mam zgadywać! ciężka to sprawa! — odparł doktor — wszak, z nielicznemi wyjątkami, wszystkie panny wydają się anielsko dobre i zachwycająco miłe...
— To nasza blizka, bardzo blizka znajoma — rzuciła Zofia.
— Panie macie tyle blizkich znajomych... — tłómaczył się doktor.
— Jasno-włosa, błękitno-oka... — zaczęła gospodyni domu.
— Oj, to już źle! — zawołał doktor.
— Dlaczego źle? — chórem zapytały kobiety.
— Bo przedewszystkiém podobają mi się brunetki.
— At! — zaśmiała się Ludwika — nie myślisz pan o tém, co mówisz! Cóż znaczy kolor włosów tam, gdzie idzie o spokój, zacność i szczęście całego życia? Pogodzisz się pan z jasnemi włosami, gdy ujrzysz inne przymioty.
— Jakiemiż są one? — spytał doktor z coraz wzrastającą ciekawością.
— Co do powierzchowności, nie jest ona klasycznie piękną, ale bardzo ujmującą, a nawet zajmującą. Na twarzy bowiem rozlewa się wyraz istotnéj dobroci i łagodności, układ znamionuje wysokie estetyczne i towarzyskie wykształcenie, przez oczy błękitne, spokojne i głębokie, przegląda umysł żywy i niepospolicie rozwinięty...
— Ba! — zawołał nagle doktor — jak mi się zdaje, zaczynam się domyślać. Umysłów niepospolicie rozwiniętych tak mało znajduje się pomiędzy naszemi pannami, że doprawdy, w ogólnym opisie osoby, jest to rys najłatwiéj mogący wprowadzić na drogę...
— Jest to rys, który najłatwiéj doprowadzić może takiego mężczyznę, jak pan, na drogę ku ślubnemu ołtarzowi... — przerwała Ludwika.
— Zapewne, pani — odpowiedział doktor — jest to rys bardzo ponętny, który, jak mi się zdaje, odznacza pannę Józefę K.
Przy ostatnich wyrazach doktor znowu zarumienił się nieco, ale młode i ładne swachy pokraśniały całe od zadowolenia, a razem niespokojnego oczekiwania.
— Cóż, czy zgadłem? — zapytał doktor.
— Zgadłeś pan! — była jednogłośna odpowiedź, poczém nastąpiło kilkanaście sekund milczenia. Doktor zamyślił się, kobiety bacznie na niego poglądały.
Ludwika przestała szyć, złożyła ręce na kolanach i z fizyognomią, która-by była niezmiernie poważną gdyby nie wesoły uśmieszek, wciąż zakradający się w kąciki warg różowych, zaczęła mówić:
— Posłuchaj, kochany panie Władysławie: to, cośmy w téj chwili powiedziały, nie jest bynajmniéj żartem ani pustotą, która-by wcale tu nie była właściwą. Obie z Zosią znamy pana od dawna, wysoko cenimy pański charakter, i — jakeśmy to powiedziały wprzódy, poczuwamy względem pana wdzięczność za wyratowanie od śmierci najdroższych sercom naszym istot. Obok tego, wiemy dokładnie, jakie są pana wyobrażenia o świecie, o życiu i jego zasadach, przywyknienia, zamiłowania i t. d. Jesteś pan człowiekiem zacnym, pracującym, sam sobie winieneś wszystko, co posiadasz, a posiadasz wiele, bo wiedzę, szacunek ludzi uczciwych i rozsądnych i niezależne stanowisko materyalne, jakie własnemi siłami, własną pracą sobie zdobyłeś. Otóż trzeba, aby przyszła żona pańska posiadała zalety, odpowiednie charakterowi i pojęciom pana, aby była także wykształconą, lubiącą spokój, domowe życie, zdolną słowem zrozumiéć, ocenić i uszczęśliwić takiego, jak pan, mężczyznę. Kiedyśmy tedy spostrzegły, że pan zbliżać się począłeś do Józi K., wszędzie, gdzieś tylko ją spotkał, i wyraźne znalazłeś upodobanie w jéj towarzystwie, zaraz błysnęła nam myśl: jaka-by to dobrana i szczęśliwa z was była para.
— Z Józią znamy się od dzieciństwa — podjęła z kolei Zofia — a lubo nie jest ona naszą krewną, kochamy ją, jak siostrę. Obok tego, nie znam kobiety, młodéj panny szczególniéj, która-by tyle, co ona, pięknych, gruntownych zalet serca i umysłu posiadała...
— Wierz mi pan, panie Władysławie, że jesteście stworzeni dla siebie — ciągnęła Ludwika — i wcale nie zdziwiłam się, gdym zobaczyła, że zbliżacie się ku sobie wzajemnie i radzi przestajecie z sobą, a tylko z dnia na dzień oczekiwałam wiadomości o oświadczynach i zaręczynach.
— To się tak długo nie spełnia — powtórzyła Ludwika — żeśmy pana posądziły o nieśmiałość lub kunktatorstwo, właściwe nieżonatym ludziom, którzy już przekroczyli trzydziestkę, i postanowiłyśmy sobie z Zosią dodać panu odwagi i bodźca, powiedziéć panu: oświadcz się, a będziesz przyjętym!
— Zapukaj, a będzie ci otworzono — zaśmiała się Zofia.
— Nie zwlekaj, nie odkładaj, bo przez to zwlekasz i odkładasz własne swoje szczęście — dodała Ludwika. W tym sensie obie ładne swachy mówiły długo jeszcze, a gdy przestały mówić, doktor Władysław sięgnął po ich drobne rączki i ucałował je z kolei. Potém rzekł:
— Nie umiem znaléźć słów na podziękowanie paniom za tak serdecznie dobre ich dla mnie życzenia i tak gorące interesowanie się moim losem. Co do panny Józefy...
Tu urwał mowę na chwilę, a oczy jego, żywszym niż zwykle migocące ogniem, wyraźnie mówiły, że był nieco wzruszonym.
— Co do panny Józefy — mówił daléj — jest to osoba, ze wszech miar godna szacunku i sympatyi, a mówiąc o niéj, nie przesadziłyście panie wcale jéj zalet. Wyznaję, że poświęcenie się, z jakiém pielęgnuje starego i chorego ojca, praca trudna i ciągła, któréj się oddaje z taką męzką nieledwie wytrwałością, wzbudzają we mnie prawdziwe uwielbienie, że towarzystwo jéj niezmiernie jest miłém i zajmującém, że... nakoniec, podoba mi się ona więcéj, niż wszystkie inne panny, jakie obecnie znam; wyznaję to wszystko, ale...
— Cóż ale? jakie ale? — zawołały dwie kobiety, całe rozpromienione od radości, z jaką słuchały pochwał, oddawanych ich przyjaciołce.
— Ale — kończył doktor — całemu temu bogactwu przymiotów, jakie tak świetnie przyozdabiają pannę Józefę, nie dostaje takich, które ja koniecznie i nieodbicie widziéć muszę w osobie, mającéj zostać moją żoną...
— Jakich-że to przymiotów jéj nie dostaje? — z zadziwieniem i zmartwieniem zapytały swachy.
— Może źle się wyraziłem — kończył myśl swą doktor Władysław — zamiast przymiotów, powinien-bym powiedziéć: talentów!
— Talentów! — zawołały dwie panie — jakto talentów? jakich talentów?
— Tak jest, talentów! — powtórzył młody mężczyzna, poważnie skłaniając głowę. — Nie mogę ożenić się inaczéj, jak z osobą pięknie grającą i śpiewającą; panna Józefa zaś, jak panie wiecie, nie gra i nie śpiewa...
Kiedy doktor to mówił, pani Ludwika i pani Zofia patrzyły na niego szeroko otwartemi od zdumienia oczyma.
— Panie Władysławie, czy pan żartujesz? — spytała piérwsza po chwili milczenia, tonem lekko urażonym.
— Nie, pani, nie żartuję wcale — była odpowiedź, wymówiona takim głosem i z takim wyrazem twarzy, iż w istocie ani przypuszczać można było, aby żartował.
Dwie panie wpatrzyły się w niego z większém jeszcze osłupieniem, poczém obie razem wybuchnęły głośnym i długim śmiechem.
— Ach, jakież to zabawne! jakież to oryginalne! jakież to śmieszne zdanie! — wołały, śmiejąc się coraz bardziéj.
— Śmiejcie się sobie panie, śmiejcie się, ile chcecie — mówił młody doktor — ja się pewnie za to nie rozgniewam. A jak przestaniecie śmiać się, to wytłómaczę to, tak zabawnie wam wyglądające zdanie, a może przekonacie się, że nie jest ono tak pozbawioném sensu, jakeście sądziły.
Panie przestały śmiać się, a nawet wkrótce w oczach ich, tak wesołych przed chwilą, zjawiły się iskry prawdziwego żalu.
— Ach, panie Władysławie! — westchnęła Ludwika, smutnie wstrząsając głową — czyż ja się mogłam spodziewać, że pan tak powierzchownie zapatrujesz się na małżeństwo i rodzinę, tak lekceważąco obchodzisz się z najpewniejszemi uczuciami.
— Pani! — przerwał doktor — sąd sprawiedliwy nie wygłasza nigdy wyroku przed wysłuchaniem obwinionego...
— Nie pojmuję — rzekła — jaką teoryą mógłbyś pan usprawiedliwić tak dziwne wyobrażenie...
— Warto posłuchać jéj choć przez ciekawość — dodała Zofia.
— Wiecie panie o tém, a może i nie wiecie — zaczął doktor — że, zostając lekarzem, wcale nie powodowałem się wrodzonym mi pociągiem i naturalnemi potrzebami mego umysłu i charakteru. Byłem postawionym w takich okolicznościach, że mogłem zostać lekarzem, albo niczém. Wybrałem piérwsze, a gdym się zapoznał dobrze z pięknemi i szlachetnemi stronami tego zawodu, z wielkością nauki, jaka mu przewodniczy, umiłowałem go szczerze i dziś nie złorzeczę bynajmniéj losowi, który mnie wtrącił na nielubioną przedtém drogę. Niemniéj jednak zostało we mnie zawsze coś ze starego człowieka. Kocham naukę i oddaję się jéj sumiennie i z zamiłowaniem, ale sztuki piękne pociągają mnie do siebie urokiem czarodziejskim... Muzyka szczególniéj wywiera na mnie wpływ prawie cudowny. Niéma smutku, troski lub niepokoju, które-by pod tym wpływem nie zmieniły się we mnie w uczucie cichéj i uspokajającéj rzewności; niéma pięknego czynu, niéma ofiary, których-bym nie dopełnił z zapałem, gdyby w mém uchu brzmiało bohaterskie uczucie wzbudzającą je muzyką; niéma kobiety, któréj-bym nie pokochał, gdyby muzyką, śpiewem, przemówić do mnie potrafiła.
Być może, iż był we mnie przez naturę złożony materyał na artystę; że, kochając sztukę namiętnie, powinien byłem zostać jéj kapłanem. Stało się inaczéj i powtarzam, że tego nie żałuję; ile razy jednak myślę o możebności ożenienia się, moja przyszła nigdy nie przedstawia się inaczéj w méj wyobraźni, jak istotą powiewną, eteryczną niemal postacią, siedzącą przy fortepianie, z kruczemi włosami w bogatych zwojach opadającemi na posągowo piękne ramiona, z różanemi ustami, z których płyną tony czarującéj melodyi.
Umilkł na chwilę doktor Władysław, a po rozpromienionéj niezwykle jego twarzy można było poznać, iż to, co powiedział, nie było wcale żartem ani wymysłem, ale tłem istotnych jego upodobań. Po chwili mówił daléj:
— Wysoko szanuję w kobiecie powagę charakteru, gruntowność zasad i szerokie wykształcenie umysłowe; kobietę, obdarzoną temi przymiotami, mogę uwielbiać, podziwiać, z najwyższą przyjemnością korzystać przy każdéj sposobności z jéj towarzystwa, mogę nawet radzić serdecznie najlepszemu memu przyjacielowi lub rodzonemu bratu, aby ją pojął za żonę. Co więcéj, przypuszczam, iż, dla kobiety podobnéj mogła-by nawet w sercu mojém żywa obudzić się sympatya; ale w takim razie tylko uległ-bym jéj i pozwolił na to, aby mnie na ślubny zawiodła kobierzec, jeśli-bym, obok wyliczonych wyżéj przymiotów, widział w kobiecie i te, które nietylko zabezpieczają spokój domowego życia, ale jeszcze rozweselają je, barwią, poetyzują.
— Ależ tak! — zawołały obie panie, słuchające dotąd w milczeniu mowy doktora — wiemy dobrze, iż człowiek, z umysłem światłym i sercem gorącém, potrzebuje w żonie swéj posiadać nietylko dobrą gospodynią i cnotliwą żonę, ale jeszcze i miłą towarzyszkę, która-by w treść jego życia wlała poezyą, wplotła wdzięk i zjednoczyła się z nim nietylko w tém, co stanowi materyalną, prozaiczną osnowę bytu, ale i w tém, co najwznioślejszego pomyśli jego umysł lub poczuje serce...
— Tak, tak — potwierdził z zapałem młody doktor — kobieta powinna wyobrażać w małżeństwie żywioł estetyczny, słowem: powinna być połową jego, radością i pięknem, gdy mężczyzna przedstawia sobą stronę surową i poważną... My szczególniéj, pracownicy, my zwłaszcza lekarze, którzy nieustannie mamy do czynienia z nauką o pewnikach niezaprzeczalnych, jak matematyka, realnych, jak nieubłagana rzeczywistość, którzy oprócz tego patrzymy wciąż na nędze ludzkie w najszpetniejszych częstokroć i najwstrętniejszych przedstawiające się postaciach, słuchamy ustawicznie jęków ludzkich, płaczów, narzekań, często im ulgi i pomocy, przy najgorętszych chęciach i najszczerszéj wiedzy, przynieść nie mogąc, my lekarze, przed których wzrokiem rozkłada się odwrotna, brzydka strona życia ludzkiego, ze wszystkiemi jéj chorobami, ranami, boleściami; my więcéj, niż ludzie innych zawodów, potrzebujemy na żony istot radosnych, uśmiechnionych, pięknych, artystycznych, przy których boku wracały-by ku nam, choćby na chwilę, słodkie złudzenie i marzenie, przygnębione nieubłaganym realizmem nauki, których muzyka czarowna, śmiech swobodny i bez troski, postać zachwycająca, zakryły-by przed nami, kazały-by nam zapomnieć o tych tragicznych, bolesnych, a częściéj jeszcze brzydkich i nudno-prozaicznych rzeczach, na które patrzéć rozkazuje nam zawód nasz.
Ludwika i Zofia z większą uwagą i namysłem przysłuchywały się całéj rozprawie doktora, a gdy przestał mówić, milczały jeszcze chwilę i ważyły sobie w ładnych główkach różne myśli. W końcu, Ludwika piérwsza uśmiechnęła się i wstrząsnęła głową. Uśmiech ten i giest wyrażały powątpiewanie.
— Oj, panie Władysławie! — wymówiła — nie znasz pan kobiet, jeżeli sądzisz...
— Jakto nie znam kobiet? — wesoło przerwał doktor — ja, pani, trzy razy już kochałem się w mém życiu...
Dwie obecne panie, jakkolwiek były rozsądnemi i myślącemi kobietami, były jednak kobietami, a wyraz: „kochałem się” sprawił na ich umysłach efekt, jaki zwykł sprawiać na umysłach kobiecych. Oczy ich błysnęły ciekawością.
— Kochałeś się pan i jeszcze trzy razy! — zawołały — i nic nam pan o tém nie powiadałeś nigdy! Jakże to było? gdzie to było? w kim? jak? kiedy?
— Po raz piérwszy — rozpoczął opowiadanie swe doktor — kochałem się w blizkiéj mojéj kuzynce. Skończyłem był dopiéro co szkoły i przyjechałem na wakacye do domu mego krewnego, którego właśnie śliczna moja kuzynka była jedyną córką; miałem wówczaś lat ośmnaście, a ona skończyła szesnasty. Imię jéj było Julcia. Ciemne miała włosy, płeć bardzo białą, oczy szafirowe, a rączęta i nóżki tak małe, jakby o lat dziesięć młodsze były od niéj saméj.
Otóż w Julci pokochałem się od piérwszego na nią spojrzenia szalenie. Wiejski domek mego krewnego otoczony był ogrodami, a naokoło ogrodów rozkładały się wielce malownicze błonia i łąki, przyozdobione poetycznemi strumykami, gaikami i tym podobnemi sielskiemi pięknościami. Otóż po tych ogrodach, błoniach, łąkach i gajach, nad brzegami tych strumyków, nosiłem się z miłością moją po całych dniach i nocach, nie lubiłem słońca, a szukałem cieniu, rwałem niezapominajki, rozmawiałem z szumiącemi gałązkami brzeziny, gwiazdom zadawałem pytania, na które odpowiedzi nigdy nie otrzymywałem, a do księżyca paliłem ody, godne Cycerona i Demostenesa, a tak żałośne i przenikające, że, na ich odgłos, smętny powiernik kochanków przysłaniał sobie lice srebrzystą gazą obłoków... A nie byłem jeszcze doktorem.
— A Julcia czy płaciła panu wzajemnością? — wtrąciła pytanie pani Zofia.
— Julcia — odpowiedział doktor Władysław — była wcielonym w kobiecą postać uśmiechem, lubiła nadzwyczajnie tańczyć, i walcowaliśmy ze sobą często po całych kwadransach. Nigdy nie zapomnę tych srebrzystych iskier, które zdawały się tryskać z jéj oczu, gdy, zwieszona na mojém ramieniu, ze szkarłatnym rumieńcem na białéj twarzyczce, walcowym wirem obiegała dokoła obszerny salon, drobnemi nóżkami zaledwie dotykając ślizkiéj posadzki. Każdego ranka dawała mi na dzień dobry swoję białą rączkę, a czasem wyjmowała z włosów strojący je kwiatek i rzucała go na mnie z głośnym śmiechem.
Wieczorami patrzyliśmy razem przez otwarte okno salonu na niebo letnie, usiane gwiazdami, a kilka razy dostrzegłem, że promyk księżyca przejrzał się w kryształowéj łzie, drżącéj na brzegu długiéj jéj rzęsy. W jednéj z chwil takich, zamiast, jak zwykle mówiła, „kuzynku!”, powiedziała mi: „mój Władziu!” Jam upadł na kolana przed nią i oświadczył jéj gorące afekta moje tak, jakby już lepiéj i sam Werter uczynić nie potrafił. Ona długo trzymała chusteczkę przy oczach, potem spojrzała na gwiazdy, na mnie, na księżyc, na rąbek swojéj sukienki, potém znów na mnie, aż w końcu szepnęła cichutko: „kocham!” Potém była chwila milczenia, druga cichéj rozmowy, a potém ktoś trzeci wszedł do salonu, usiadł przed fortepianem, zagrał, a ona porwała się z siedzenia i zawołała: „potańczmy walca!” — i tańczyliśmy walca przez całe dziesięć minut, nie przestając. Słowem, kochaliśmy się... przez całe trzy miesiące...
Umilkł na chwilę doktor Władysław, a pani Ludwika, korzystając z przerwy, pełna ciekawości, rzuciła pytanie:
— I cóż się stało z tą miłością państwa? Jak się ona skończyła? kto was rozłączył?
— Rozłączyła nas akademia — z powagą odparł doktor.
— Akademia? — zawołały obie panie.
— Tak, akademia; albowiem czas wakacyi minął, a mnie trzeba było odjechać do stolicy, aby oddać się akademickim studyom. Przy rozstaniu płakaliśmy oboje, jak małe dzieci, a, w przeddzień mego wyjazdu, Julcia przysięgła mi na gwiazdy, strumyk i szmer gaika, że czekać na mnie będzie, że, gdy za lat kilka wrócę, zostanie moją żoną...
— I cóż? — zapytały dwie panie.
— Nic — odpowiedział doktor — na tém kończy się historya mojéj piérwszéj miłości...
— Jakto! — z żalem prawie zawołały kobiety — i nigdyś już pan więcéj Julci nie widział?
— Nigdy! — była odpowiedź.
— Czy umarła?
— Nie; żyje dotąd.
— Więc nigdy pan jéj nie spotkałeś?
— Owszem, spotkaliśmy się bardzo prędko po moim powrocie z akademii, aleśmy już siebie nie znaleźli. Ona z Julci stała się panną Julią, ja ze studenta doktorem medycyny. Ona przepędziła kilka lat w zabawie i nieprzerwanych prawie tańcach, ja w trudnéj, ustawicznéj pracy. Przemówiliśmy do siebie i wydało się nam, jakoby głosy nasze wcale inaczéj brzmiały, niż dawniéj; spojrzeliśmy sobie w oczy i nie poznaliśmy w nich dawnych dobrych naszych znajomych! Po kilku minutach rozmowy, nie znaleźliśmy nic do powiedzenia jedno drugiemu i rozeszliśmy się tak, jak ludzie, którzy, prócz ceremonialnego ukłonu, nic sobie wzajem ofiarować nie mogą...
Dwie słuchające panie westchnęły cicho i pochyliły głowy, jedna nad robotą, a druga nad dziennikiem. Po twarzy doktora szybko przesunął się odcień smutku. Wszyscy troje milczeli parę minut.
— A druga miłość pańska, czy podobną była do piérwszéj? — zagadnęła po chwili Ludwika.
— O, wcale niepodobną — odparł doktor Władysław, z wesołym uśmiechem. — Historya drugiéj miłości mojéj wydarzyła się w piérwszym zaraz roku, po ukończeniu akademickich studyów, a przedmiotem jéj była wdowa, mająca lat trzydzieści pięć.
— Ach! — krzyknęły kobiety.
— Tak, panie — z wielką powagą opowiadał daléj doktor — przedmiotem drugiéj miłości mojéj była osoba, mająca lat trzydzieści pięć. Była to wdowa po zmarłym profesorze uniwersytetu, córka profesora uniwersytetu, i siostra dwóch braci, którzy obaj byli także profesorami. Mądrość, jaką odznaczała się cała rodzina jéj, objawiała się téż i w niéj saméj, do najwyższego spotęgowana stopnia. Pani Eufrozyna była uczoną, bardzo uczoną, nadzwyczaj uczoną. Znała trzy języki umarłe, studyowała astronomią, fizykę, gieologią, chemią i fizyologią, czytała Hegla, Kanta, Fichtego, ba, Kartezyusza nawet i Bakona, umiała na pamięć kilka kazań ojca Lakordera i połowę dykcyonarza encyklopedycznego, wydanego przez ś. p. Diderota, Woltera, d’Alemberta i różnych innych podobnych bezbożników. Była to encyklopedya chodząca, osoba, złożona nie z ciała i kości, ale z prochu, pozostałego po spalonéj bibliotece Alexandryjskiéj. Wzrost miała wysoki, twarz chudą i bladą, oczy małe, koloru nijakiego, przykryte szafirowemi szkłami okularów. Włosy nosiła krótko przystrzyżone, ubierała się zawsze czarno.
— Wielki Boże! — zawołały, śmiejąc się dwie kobiety — i pan się w niéj kochałeś!
— Dalszy ciąg mego opowiadania wyjaśni paniom tę kwestyą — ciągnął doktor. — Pani Eufrozyna uderzyła mnie z razu oryginalnością całéj swojéj figury i wzbudziła we mnie taką ciekawość, jaką budzi zwykle niepospolite zjawisko. Przy drugiém widzeniu się, wiedząc o tém, że jestem doktorem, przemówiła do mnie po łacinie. Z razu poczułem coś nakształt trwogi, ale potém przyszła mi myśl żartobliwa, i tym samym językiem, jakiego ona użyła, mówiąc do mnie, zagadałem do niéj o składzie kolumny wertebralnéj u zwierząt ssących. Jakież było moje zdziwienie, gdy pani Eufrozyna, odpowiedziawszy na pytanie moje co do kolumny, rozpoczęła rozprawę o naczyniach włoskowatych i komórce zarodkowéj. Osłupiałem! lecz zaledwie zdołałem przyjść do siebie, gdy pani Eufrozyna ojczystym już naszym językiem zapytywała mnie, jaki systemat filozoficzny uznaję za słuszny, i czy jestem idealistą, materyalistą, skeptykiem lub spirytualistą? Nie pamiętam już, pod który z czterech tych sztandarów zapisałem się w owéj chwili, ale wiem dobrze, iż w kwadrans potém rozmawialiśmy o greckich hexametrach, rzymskim Pliniuszu i Plaucie, niemieckich Nibelungach i skandynawskich Sagach. Byłem zdumiony i zaciekawiony. Nazajutrz, po owych rozmowach, oddałem wizytę pani Eufrozynie.
Widzę się jednak zmuszonym dodać tu kilka słów o ówczesnym nastroju własnego mego umysłu. Wchodziłem dopiéro w życie, piérwsze kroki czyniłem w rozpoczętym zawodzie. Głowa moja pełna była wiedzy uniwersyteckiéj, serce pałało miłością dla nauki, a wszelkie marzenia o innéj miłości pracowite studya i surowe życie daleko i na długo odegnały ode mnie.
Świat znałem mało, a kobiety jeszcze mniéj. Oprócz Julci, z żadną inną nie łączył mnie nigdy dłuższy i serdeczniejszy stosunek.
W takiém téż będąc usposobieniu, zbliżyłem się do pani Eufrozyny. Wszechstronna, rzec można, olbrzymia jéj wiedza, jako téż prawdziwie spartańska surowość życia i olimpijska powaga układu, niezmiernie podziałały na moję wyobraźnią. Przytém, w owéj porze i daném miejscu, niewielu mogłem naokoło siebie znaléźć ludzi ukształconych i nam nie obcych, rad więc byłem, że spotkałem w pani Eufrozynie chętnego do rozmowy kolegę. Bywałem z razu co dwa dni, potém zacząłem bywać co dzień, i przepędzałem z nią całe długie jesienne wieczory, jakich pozazdrościć-by nam mógł niejeden z czterdziestu paryzkich nieśmiertelnych. Rozmawialiśmy... ach!... i o czémżeśmy nie rozmawiali... Ona siadywała na staroświeckiéj, z wysoką, żółtą poręczą kanapie, w czarnéj swéj sukni i szafirowych okularach; ja zaś naprzeciw niéj na fotelu, a pomiędzy nami był stół, dźwigający na sobie tyle woluminów zadrukowanego i zapisanego papieru, że starczyło-by ich na obładowanie dwóch dromaderów. Z woluminów tych wymykały się pyły niewidzialne i owiewały Eufrozynę tą mgłą tajemniczą i nieokreśloną, w jakiéj oczom naszym okazują się pewne rzadkie przedmioty, do dziedziny archeologii należące. Z posiedzeń tych, które zwyczajnie kończyły się późno, po północy, wychodziłem w stanie podniesienia ducha nadzwyczajnego. Podniesienie to bywało niekiedy podobne do przygnębienia, albo do jakiegoś dziwnego pomieszania; a wtedy wszystko, cośmy sobie wzajemnie przez cały wieczór nagadali, tak mi się w głowie kręciło i mąciło, że z trudnością odnajdowałem drogę do domu. Bądź co bądź, podziwiałem Eufrozynę i uwielbiałem ją. Po dwóch tygodniach znajomości, doszedłem do przekonania, że ma ona w sobie naturę troistą: męzką, żeńską i jeszcze jakąś trzecią, która była w niéj niezawodnie, ale któréj gatunku stale określić w żaden sposób nie mogłem. Wpadałem na myśl, że jest to natura przejściowa, któréj jedna strona graniczy z człowieczeństwem, a druga roztapia się w tém wielkiém Nic, które Buddyści wyrażają słowem Om.
W końcu uwierzyłem stale w migracyą dusz i patrzyłem na Eufrozynę, jak na wziętych razem siedmiu mędrców Greckich w metampsychozie, a kto wié? może i z królem Salomonem włącznie. Jedna tylko rzecz w pani Eufrozynie kłopotała mnie nieco. Było to najzupełniejsze niepodobieństwo, w jakiém zostawałem co do odszukania jéj własnéj indywidualności.
Jaką była, jak myślała, jak o różnych rzeczach sądziła, w co wierzyła, czego pragnęła, jakie piastowała nadzieje dla siebie i świata — nie wiedziałem. Gdym patrzył na nią, gdym słuchał jéj, przed oczyma memi przesuwali się z kolei różni filozofowie, astronomi, teolodzy, różne systemata planetarne, pokłady ziemi alluwialne, wulkaniczne i inne; niekiedy widziałem całe szkielety ludzkie, rozebrane z dokładnością, jaka przyniosła-by zaszczyt niejednemu gabinetowi anatomicznemu; albo znowu całe szeregi okazów, wydobytych z rozmaitych ras, na jakie dzieli się ród ludzki, począwszy od szlachetnych potomków Aryi, aż do Hottentotów i Eskimosów: lecz w całym tym szeregu wielce uczonych zjawisk, przyrządów i produkcyi, Eufrozyny nie widziałem. Pocieszałem się tém, że zjawisko to powinno było być przypisane owéj trzeciéj naturze, jaką w niéj dostrzegłem, a jaka jedną ze stron swoich rozpływała się w wielkiém buddyjskiém Nic. Naturę tę nazwałem sobie w końcu umkliwą, ponieważ umykała wciąż najbaczniejszym moim spostrzeżeniom. Kilka razy postanowiłem sobie bądź co bądź zmusić Eufrozynę, aby stanowczy uczyniła wybór między ojcem Lakorderem, a francuzkimi Encyklopedystami; pragnąłem dowiedziéć się, która z tych dwóch powag wydaje się jéj zasługującą na wiarę. Przy piérwszéj tedy sposobności, zapytałem jéj, czy we wszystkich punktach potwierdza mniemania ojca Lakordera, czy téż różni się z nim w niektórych? — To wielki mówca i teolog — odparła mi na to Eufrozyna — ażeby pana o tém przekonać, powiem ci jedno z jego kazań, które umiem na pamięć. — I powiedziała. Słuchałem w skupieniu ducha, ale kazanie było tak długie, że gdy skończyła je, zagadałem co prędzéj o czém inném, obawiając się w skrytości serca, aby nie rozpoczęła drugiego.
Uważając, że przez pośrednictwo ojca Lakordera nie dopiąłem zamierzonego celu, zacząłem nazajutrz szturm do indywidualności Eufrozyny od strony Woltera; spotkało mnie tu również niepowodzenie. Uczona moja przyjaciółka nazwała Woltera wielkim filozofem i dramaturgiem, tak, jak Lakordera mówcą i teologiem, a dla przekonania encyklopedycznego, wypowiedziała z pamięci piérwszą scenę trzeciego aktu „Zairy”. Tak samo było ze wszystkiém. Bądź co bądź, zawody te moje tłómaczyłem oną trzecią, umkliwą naturą Eufrozyny, i podziwiać jéj nie przestawałem.
Nieraz, opuszczając wieczorne z nią posiedzenia, ogłuszony sumą cyfr i imion własnych, jakie, nakształt wód Niagary, lały się z ust mojéj uczonéj przyjaciółki, przybity do ziemi ogromem jéj wiedzy, a zarazem wirujący z pędem nieporównanym w chaosie, brzemiennym całemi nieporachowanemi światami pojęć i myśli, nieraz w owych chwilach ogłuszenia, przygnębienia i niepodobnego do opisania wirowania, myślałem sobie: — Ach, gdyby ta kobieta mogła tylko choć raz mi powiedziéć, czyje teorye za swoje uznaje: ojca Lakordera, czy téż Woltera i innych podobnych mu heretyków, uznał-bym się za najszczęśliwszego pod słońcem śmiertelnika. — Probowałem odgrzebać, wydobyć na jaw jéj indywidualizm różnemi środkami i na różnych drogach, a zawsze bez najmniejszego powodzenia. Umkliwa natura jéj, ta, która-to zlewała się z najwyższém Nic wyznawców Buddy, stała mi wiecznie na przeszkodzie.
W końcu zrezygnowałem się i wyrzekłem wszelkich w téj mierze dalszych usiłowań; natomiast, z zamkniętemi oczyma a wytężonym słuchem, zanurzyłem się cały w bezdennym oceanie wiedzy, wylewającym się na moję głowę z ust Eufrozyny. Tak upłynęło dni dziewiętnaście; ja życie moje liczyłem na wieczory, a w końcu tak do nich przywykłem, że, jak tylko szarzéć zaczynało, bezwiednie prawie brałem kapelusz i wychodziłem na ulicę, kierując się w stronę pomieszkania mojéj przyjaciołki. Ona przyjmowała mnie z całą godnością i powagą, właściwą istocie tak nadzwyczajnéj, niemniéj jednak z uprzejmością, większą niż ta, jaką okazywała innym ludziom. Kilka razy na wargach jéj wązkich i bladych dojrzałem coś, co posiadało lekkie podobieństwo do uśmiechu, a pewnego wieczora, gdym wcześniéj przyszedł, niż zwykle, wydało mi się, jakoby słaby rumieniec okrasił w szanownych trudach pobladłe jéj policzki. Dziś nie zaręczył-bym za to, czy spostrzeżenie moje było słuszném; wtedy jednak byłem najmocniéj przekonany o prawdziwości tego rumieńca, i poczułem się nim tak zaszczyconym i w miłości méj własnéj zadowolonym, jak gdyby się Minerwa sama na widok mój zapłoniła wstydliwą krasą. Dnia dwudziestego znajomości naszéj, Eufrozyna, przy oddawaniu mi życzenia dobréj nocy, ścisnęła mię lekko za rękę, a zarazem powiedziała, że uczynił-bym jéj ogromną przysługę, gdybym nazajutrz z rana dostarczył jéj zwłok świeżo umarłéj sowy. Wyznaję, że przeląkłem się nieco tą prośbą. Po głowie mojéj przemknęła myśl, że Eufrozyna posiada może czarodziejską sztukę warzenia tych różnych podejrzanéj świętości kordyałów, jakie stanowiły jakoby umiejętność dawnych czarownic. Uspokoiłem się jednak zupełnie, gdy mi powiedziała, iż przedmiot żądany potrzebnym jéj jest do studyów anatomicznych. Czytała bowiem w wielu fizyologicznych traktatach, że wątroba predominuje wielkością swą nad wszystkiemi innemi częściami sowiego organizmu, lecz oddawna pragnęła naocznie przekonać się o téj prawdzie. Zaraz po powrocie do domu, rozesłałem posłańców w różne strony, w celu wynalezienia świeżych zwłok nocnego ptaka, i byłem tak szczęśliwy, że nazajutrz z rana tryumfalnie wnosiłem do mieszkania mojéj przyjaciółki piękny bardzo okaz sowiego trupa. Uczyniliśmy tedy sekcyą, a raczéj czyniła ją sama Eufrozyna, i tak zręcznie obchodziła się ze skalpelem, tak wprawnie chodziła około muskułów, z taką punktualnością oddzielała je od żył i kości, że aż poczułem pewną, że tak rzekę, fachową zazdrość. Obok téj zazdrości jednak, wzrosło i uwielbienie moje dla niéj. To mi to właśnie doktorska żona! — pomyślałem — a tknięty tą myślą pochyliłem się i usiłowałem zajrzéć pod szafirowe okulary, aby promienie wzroku mego wniknęły w źrenice zachwycającéj amatorki. Ale Eufrozyna tak była zajęta wydobywaniem i oglądaniem wątroby sowiéj, że na moje czułe spojrzenie najmniejszéj nie zwróciła uwagi, co bardziéj jeszcze podniosło w oczach moich jéj wielkość i napełniło mnie uczuciem, podobném do pokornéj skruchy. Resztę dwudziestego dnia i cały dzień dwudziesty piérwszy przepędziłem w towarzystwie mojéj przyjaciółki.
Byłem niespokojny, rozmawiałem z roztargnieniem, a po głowie méj kręciła się nieustannie myśl: to mi-to właśnie doktorska żona! Widząc niezwykły humor mój, Eufrozyna niespodzianie rzuciła mi pytanie: „Czy nie chciał-byś pan pojechać ze mną do Południowéj Ameryki?” — „A po co?” — spytałem. — „Dla studyowania tamecznéj Fauny i Flory”. — „Pani! — rzekłem — jestem lekarzem, mam wielu pacyentów, czuję obowiązek poświęcenia się usługom rodzinnego kraju, słowem, do Ameryki Południowéj nie pojadę, ale pragnę tu na zawsze z panią pozostać”.— „Jak to pan rozumiész?” — zapytała Eufrozyna.
Nie upadłem przed nią, jak kiedyś przed Julcią, na kolana, ale wziąłem na traf jeden z woluminów, stół obciążających, a trafiwszy właśnie na historyą Genezy, przeczytałem na głos ustęp, w którym znajdowały się słowa: crescite et procreamini.
W kilka minut po tém przeczytaniu, zostaliśmy narzeczonymi.
Zmęczony długiém mówieniem, doktor Władysław, umilkł na chwilę, a dwie, słuchające go i w czasie jego opowiadania śmiejące się wciąż, kobiety, zawołały z wyrazem przerażenia na twarzach:
— Zostaliście państwo narzeczonymi! Wielki Boże! Dlaczego nie było wówczas jakiéj akademii, która-by was rozłączyła?
— W braku akademii, z którą nie miałem już nic do czynienia — odpowiedział doktor — rozłączyła nas Fauna podzwrotnikowa.
— Ach! — swobodniéj odetchnęły kobiety.
— Narzeczona moja — opowiadał daléj doktor — po przyrzeczeniu mi swéj ręki, wydawała się przez cały wieczór mocno jakąś myślą ukrytą zaniepokojona. Przypisywałem to nagłéj odmianie, jaka zaszła w jéj położeniu, a jak pochlebiałem sobie, i pewnym affektom dla mnie, które zmąciły zwykłą wielkiemu jéj umysłowi pogodę. Nie odgadywałem jednak, że w tym umyśle toczyła się naówczas straszna walka, któréj ofiarą miałem być ja. Nazajutrz bardzo rano zostałem wezwany przez jednego z moich pacyentów, mieszkających na wsi. Pojechałem i przepędziłem przy nim dwie doby. Kiedym wrócił, znalazłem w mieszkaniu moim list od pani Eufrozyny, w którym donosiła mi, że, powodowana pragnieniem wiedzy i poczuciem powinności swych dla naukowych kwestyi, ujrzała się zmuszoną wyrzec się uczuć i pragnień osobistych, i przełożyć nad nie te uczucia i pragnienia, jakie nieprzepartą siłą pociągały ją oddawna w podzwrotnikowe krainy.
Odjeżdżała i życzyła sobie nie widziéć mnie więcéj, aby nie wznawiać téj walki, jaka stoczyła się w jéj sercu pomiędzy mną a Fauną, z zupełnym tryumfem téj ostatniéj. Starała się jednak pocieszyć mnie upewnieniem, że podróż jéj i studya, dla jakich ją przedsiębrała, trwać będą nie dłużéj, jak lat dziesięć i że, gdy po tym przeciągą czasu wróci w rodzinne miejsca, nic już połączeniu naszemu na przeszkodzie nie stanie. Po odczytaniu tego listu, uczułem się tak ogłupiałym, że nie mogłem dwóch myśli skleić w méj głowie. Zdało mi się, ze odstąpił ode mnie duch mądrości, unoszący mnie przez czas pewien po bezbrzeżnym oceanie wiedzy. Po chwili jednak poczułem w całym swym organizmie lekkość taką, jaką zapewne czuć musiał Jowisz, gdy z głowy swéj wyrzucił na świat, długo siedzącą w niéj, Minerwę.
Ogarnęła mnie jakaś skrzydlatość; zdawało mi się, że przez wszystkie pory w mojéj skórze wnikają we mnie powiewy świeżego powietrza, jakiego niby długo pozbawionym byłem; doświadczyłem szalonéj ochoty do latania, a przynajmniéj do tańczenia; gdy zaś w téj saméj chwili weszła do mego mieszkania stara gospodyni, która mi zwykle usługiwała, pochwyciłem ją wpół i, przyśpiewując dla niestracenia taktu, przetańczyłem z nią dwa razy naokoło bawialnego mego pokoju polkę tremblante.
Poczém schwyciłem kapelusz i, wypadłszy na miasto, kilka godzin biegałem po ulicach, przypatrywałem się błękitnym obłokom, jakbym pragnął przekonać się o ich rzeczywistém istnieniu, zaglądałem w twarze spotykanym przechodniom i cieszyłem się w głębi, że żaden z nich nie zakrawał na filozofa, teologa ni astronoma; stanąłem na brzegiem rzeki i zachwycałem się tém, że szum jéj nie był podobnym do żadnego z języków umarłych. Potém udałem się na wieczór do najweselszych i najmniéj uczonych ludzi, jakich znałem w całém mieście, a gwałtowna reakcya, któréj uległem, przeciągnęła się tak długo, że przez cały miesiąc żadnéj książki ani jednym nie dotknąłem palcem. Nie potrzebuję dodawać, że dziesięcioletni, naznaczony mi przez Eufrozynę, termin, uznałem za wieczny, naprzód dla téj przyczyny, że, po upływie jego, miał-bym szczęście poprowadzić do ołtarza czterdziestopięcioletnią oblubienicę, następnie dla innéj, którą było głębokie przeświadczenie, iż tylko tak młody i świeżo ze studenckiego munduru wyemancypowany człowiek, jakim byłem podówczas, posiadać może dostateczną sumę sił na podźwignięcie téj sumy umiejętności, którą reprezentowała sobą pani Eufrozyna. Byłem pewny, że za lat dziesięć nie zdołam już podnieść na barkach mych tak znakomitego brzemienia, i przestałem myśléć o tém zupełnie.
Takiemi słowami zakończył doktor Władysław opowiadanie o drugiéj swéj miłości. Dwie obecne panie długo śmiały się jeszcze.
— Ależ naopowiadałeś pan nam dziwolągów! — wołała pani Ludwika.
— Płonę cała od ciekawości dowiedzenia się, jakim był trzeci przedmiot miłości pana? — dodała Zofia.
— To prawda — potwierdziła Ludwika — chciała-bym coprędzéj wiedziéć, czy trzeci ów przedmiot podobnym był do Julci, czy do Eufrozyny?
— Ani do piérwszéj, ani do drugiéj — odparł doktor. — Gdy bowiem Julcia była dziewczęciem skrzydlatém, kryształowém, Eufrozyna kobietą przedstawiającą sobą kartę zżółkłego pargaminu, zapisaną od góry do dołu faktami, cyframi i nomenklaturami naukowemi, trzecia bohdanka moja, panna Helena, należała do rzędu istot, które są zarazem lwicą, rusałką, wulkanem i lodem.
Dwie panie słuchały z ciekawością, doktor Władysław po krótkim przestanku opowiadał daléj:
— Historya trzeciéj mojéj miłości, wcale nie była długą, bo trwała tylko trzy dni. Nastąpiła ona po historyi z panią Eufrozyną w lat cztery z okładem, a wydarzyła się w tém samém mieście, w którém przebywamy obecnie. Tylko, że panie jeszczeście tu nie mieszkały, a zatém i panny Heleny nie znacie. Zjawiła się tu ona nakrótko i przemknęła przez horyzont nasz, jak meteor, który blaskiem swym oślepia ludzi, lecz po zniknięciu najmniejszego za sobą nie pozostawia śladu, oprócz może na chwilę zwiększonéj ciemności. Była to panna przeszło dwudziestoletnia, córka rodziców niegdyś bogatych bardzo, ale którzy gonili już w owéj porze ostatkami majątku i używali tych ostatków na jak może być najokazalsze prezentowanie całemu światu swéj jedynaczki, czego następstwem miało być naturalnie świetne jéj wyjście za mąż. Panna Helena... ach, aby opisać paniom wszystkie jéj wdzięki i czarodziejskie powaby, muszę wprzódy zawezwać ku pomocy wszystkie muzy, które od początku świata wspierały niedołężną mowę ludzką, gdy wdawać się ona chciała w niepodobną walkę z naturą i odtwarzać to, co tamta utworzyła w chwili najpiękniejszego swego natchnienia.
Przebaczcie, tedy panie, jeśli tym razem muzy, których wzywać nie miałem dotąd we zwyczaju, odmówią mi swéj pomocy, a ja wam pannę Helenę opiszę nieco po doktorsku. A najprzód, wszystkie kształty jéj postaci znajdowały się w téj doskonałéj pełni rozwoju, które znamionuje zdrowie wyborne i siłę fizyczną niepospolitą. Przytém harmonizowały one z sobą tak przewybornie, tak zgadzały się z najsurowszemi warunkami klasycznéj, plastycznéj piękności, iż, patrząc na nie, można-by się omylić i wziąć je nie za kształty żyjącéj istoty, ale posągu, wykonanego przez Fidyasza, Kanowę, Michała Anioła, lub kogokolwiek z téj saméj kompanii.
Następnie, miała ona profil grecki, co znaczy, że grzbiet jéj nosa był jakby przedłużeniem czoła, że tedy czoło jéj i nos stanowiły linią zupełnie prostą. Mógł-bym ręczyć, że linia ta była najbardziéj, jak tylko to być może, równoległa do kolumny pacierzowéj, w górę przedłużonéj, któréj-to równoległości stopień stanowi, jak panie wiecie, jakość kąta, nazywanego zwykle kątem twarzy. Owóż u panny Heleny, kąt ten, nakreślony według metody Campera, to jest wzięty od otworu ucha do spodu nosa, a w drugiéj linii od najbardziéj wystającéj wypukłości na czole od miejsca najbardziéj wystającego szczęki wyższéj, posiadał, jak mniemam, niezawodnie stopni 92, co znaczy, że był kątem istnie greckim. Poczynając bowiem od Negrów, których kąt twarzy wynosi stopni 50 aż do...
— Litości! doktorze — zawołała, śmiejąc się, Ludwika — skończ-że już raz historyą tego kąta! Jesteśmy z góry przekonane, że kąt twarzy panny Heleny był zupełnie, doskonale, niezaprzeczalnie greckim. Powiédz nam pan co o jéj oczach... wszak to źwierciadło duszy...
— Co do oczu panny Heleny — odparł doktor — na te natura wyexpensowała wiele irysu, bo źrenice jéj, podobne były do dwóch okrągło wyciętych płatków czarnego puszystego aksamitu, gdzieniegdzie złotem przetykanych i pływających po dwóch, w kształt migdała urobionych, szkiełkach ciemno-błękitnego koloru.
Nad oczyma temi podnosiły się brwi, niby przepowiednią tryumfów ich właścicielki, w łuk tryumfalny wygięte; nad brwiami było czoło, z kości słoniowéj wyrzeźbione, a nad czołem włosy, bogato piętrzące się, pozaplatane, pozwijane, pokręcone i postrzępione, a tak czarne, że, patrząc na nie, mimowoli przypominała się znowu obfitość znajdującego się w naturze irysu. Pod greckim nosem były usta włoskie, karminowe, drobne i pulchne; za ustami ukazywały się ząbki olśniewającéj białości; a skóra na twarzy, ramionach i rączkach, cienkością i przezroczystością nie ustępywała listkowi śnieżnéj lilii.
Jak możecie zatem panie wnosić z opisu tego, lubo wyznaję, że wielce niedołężnego, panna Helena posiadała piękność przerażającą, przytém była ona tragicznie wesołą.
— Tragicznie wesołą! — zawołały kobiety — to dopiéro rzecz całkiem dla nas nowa! jakże to wesołość może być tragiczną!
— Tak, panie — ciągnął doktor. — Wesołość panny Heleny zakrawała na tragiczność, była ona bowiem jakąś wesołością niespokojną, gorączkową, pełną niby jakichś tęsknot ukrywanych, żalów tłumionych, porywów nieokreślonych. Panna Helena śmiała się często i dość głośno, była bowiem w towarzystwie bardzo śmiałą i układ miała swobodny; ale gdy śmiała się, mogło się zdawać, że wnet wybuchnie spazmatycznym płaczem, takie w tym śmiechu drgały dziwne jakieś tony płomieniste i zawrotne. Wtedy także złote niteczki, które gdzieniegdzie przetykały czarny aksamit jéj źrenic, przemieniały się w węże błyskawiczne, albo iskry, podobne do tych, jakich roje wyrzuca z siebie wulkan przed wybuchem.
To samo działo się z jéj oczyma wtedy, gdy grała lub śpiewała. Grała bowiem, jak Liszt, którego, powiadano, że była uczennicą, a śpiewała, jak... Cherubin. Co do mnie, nie mógł-bym stanowczo określić, czy, w chwili śpiewania, panna Helena podobną była do największego z archaniołów, lub do najbardziéj ziemskiéj z ziemskich teatralnych prymadon; było w niéj bowiem coś i z jednego gatunku, i z drugiego, a to właśnie połączenie niebieskości z ziemskością stanowiło pewien urok niezmiernie, że tak rzekę, drażniący... Poznajomiłem się z panną Heleną w sposób wielce prozaiczny, ponieważ piérwszym powodem, który sprowadził naszę znajomość, była pieczeń barania...
— Ach, mój Boże! — zawołała pani Ludwika — otóż znowu wpadasz pan na tor dziwolągów! czyliż nie możesz pan opowiadać porządnie.
— Ach, pani! — westchnął doktor — takie to już przeznaczenie lekarza, że, kędy się obróci, spotykają go wielce prozaiczne rzeczy i zjawiska. Ojciec panny Heleny był sławnym swego czasu gastronomem, a jedną z ulubionych jego potraw była baranina, którą, jak słyszałem, kucharz jego przyprawiać umiał, w sposób jemu tylko wiadomy.
Otóż pewnego dnia, szanowny czciciel kulinarnéj sztuki, spożył téj ulubionéj potrawy swéj ilość cokolwiek większą, niż przenieść mogła siła trawiących jego organów, z czego prostém następstwem wyniknęła lekka słabość gastryczna, a w skutek znowu téj słabości, ja zawezwany zostałem do zapisania ojcu panny Heleny mixtury, proszków lub pigułek, według własnéj w téj mierze uwagi. Przyszedłszy, znalazłem dwa salony napełnione ludźmi. Ludzie ci byli wszech stanów, wieków i nastrojów, tak fizycznych, jak duchowych, a wszyscy wydawali się globami, same przez się ciemnemi i martwemi, a z nadzwyczajną dokładnością i zarazem pędem niezrównanym, odbywającemi ruch obrotowy około słońca, którego sile ciążenia byli poddani, i które rzucało na nich ogień i światło. Słońcem tém była panna Helena. Przechodząc napełnione w ten sposób salony i dążąc do pokoju gospodarza domu, daleki byłem od myśli, że wkrótce sam przemienię w jeden z globów takich i własną osobę moję rzucę na firmament panny Heleny, jako smutny obraz człowieka, zmienionego w planetarnego satelitę, czyli w salonowy księżyc... Tak jednak stało się...
Po zapisaniu bowiem mixtury czy pigułek, już tego dobrze nie pamiętam, lekko słabemu ojcu, zostałem przez matkę i córkę zatrzymanym w salonach, już nie w charakterze doktora, ale gościa. Z razu pozostałem z niechęcią i jedynie przez grzeczność, a umieszczając kapelusz mój pod krzesłem, na którém usiadłem, przyrzekałem sobie w myśli, że nie zabawię dłużéj nad pięć minut. Aliści... któż odgadnie wyroki przeznaczenia? Pięć minut przemieniło się w dwanaście godzin: przyszedłszy o czwartéj po południu, wyszedłem z domu panny Heleny o czwartéj po północy. Wychodząc, czułem się zarazem i złym, i zachwyconym. Czułem, ach! czułem w głębi duszy, że w przeciągu dwunastu tych godzin zostałem globem, wykonywającym ruch obrotowy około słońca. Metamorfoza ta gniewała mnie, śmieszyła i do rozpaczy doprowadzała; a jednak nazajutrz, korzystając z otrzymanego zaproszenia, zaraz po odbyciu należnych pacyentom mym wizyt, udałem się znowu tam, kędy wielu bliźnich moich zostawało w tém samém położeniu, w jakie ja tak niespodzianie wpadłem.
Gdybyście mnie panie zapytały, co myślałem, idąc do domu panny Heleny, albo znajdując się już przy niéj, albo od niéj odchodząc, mógł-bym najsolenniéj zaręczyć, w potrzebie nawet przysiądz, że nie myślałem nic a nic. Co czułem? to inne pytanie. Czułem attrakcyą. Attrakcya ta była w nadzwyczajnie wielkim stopniu, a posiadała tę właściwość, że oczy panny Heleny, w których znajdowało się główne jéj siedlisko, nietylko mnie pociągały do siebie, ale jeszcze ja, oddalając się od nich, ciągnąłem je za sobą. Stały one bowiem przede mną wszędzie, gdziem się tylko obrócił, do tego stopnia, że kiedym się zabierał do jedzenia, widziałem je najwyraźniéj leżące na talerzu i z obawy, aby ich jak prostéj sztuki mięsa nie pokrajać, rzucałem nóż i widelec i nie jadłem nic. A kiedym miał pić wino, albo herbatę, widziałem znowu te oczy na spodzie kieliszka lub filiżanki, i połykałem napój z chciwością, łakomstwem i zażartością, myśląc, że, razem z którymkolwiek haustem, połknę i oczy panny Heleny. Co zaś do muzyki jéj i śpiewu, te były tak piękne i czarujące, i tak ciągle dźwięczały w mém uchu, że, zaklęty niemi, rozum mój utracił głos i mowę, a medycyna skamieniała i usnęła na dnie méj głowy, jak zaczarowana królewna z bajki w swym zaczarowanym pałacu.
Panna Helena była prawdziwém słońcem, które świeci dla wszystkich jednostajnie i tylko w taki sposób wywiera siłę ciążenia, że, wirujące wkoło niego, planety raz bliżéj od niego są położone, drugi raz daléj, tak, że gdy na jednym globie, lub jednéj strefie panuje nadzieją kwitnąca wiosna, drugą zalega ostra i trzęsąca się zima, albo ponura, chmurna jesień, aż znowu tam, kędy była wiosna, przychodzą chmury i mrozy, a na miejscu zimy i jesieni zjawia się wiosna i lato. Wszystko to zaś odbywało się w najdoskonalszym porządku, nieustępującym bynajmniéj temu porządkowi, jaki rządzi naszym systematem planetarnym. A ta tylko pomiędzy dwoma systematami zachodziła różnica, że w systemacie panny Heleny, żaden z wirujących wkoło niéj globów nie zajmował tego przyjemnego położenia, jakie jest udziałem planety Jowisza, po którego przestrzeni wieczna i nieustanna rozlewa się wiosna. Co do mnie, to, nie będąc wcale zarozumialcem, ani człowiekiem budującym zamki na lodzie, mogłem z razu śmiało wyobrażać sobie, że zostanę Jowiszem, tak mi przez cały piérwszy dzień znajomości było ciepło i świetlano, tak promienie mojego słońca ogrzewały mnie i oświecały jednostajnie i nieustannie, tkliwie i paląco zarazem. Po całéj powierzchni globu, jaki osobą moją reprezentowałem podówczas, rozlała się najprzyjemniejsza wiosna, a na długo drzémiącym, świeżo poruszonym gruncie, poczęły wyrastać liczne kwiaty, barwy i natury podzwrotnikowéj. Ta-to, jak sądzę, obfitość rzuconego na mnie ciepła i światła zatrzymała mnie od razu przy pannie Helenie przez dwanaście godzin. Byłem pewny, że w systemacie jéj zajmę miejsce Jowisza i z rodzajem tryumfu spoglądałem na nieszczęsnych Uranów, Neptunów, którzy, odrzuceni w najdalsze od słońca strefy salonu, trzęśli się od zimna i złości. Za tę dumę moję sprawiedliwie ukaranym zostałem, albowiem, zaraz nazajutrz, jeden z wczorajszych Neptunów objął przyjemne stanowisko Jowisza, ja zaś, jednodniowy król planet, zbladłem i poszedłem z kolei do najodleglejszego kąta, gdzie pozwoloném mi było trząść się do woli z zimna i gniewu. Nagła ta jednak zmiana pozycyi, zamiast zrazić mnie i na zawsze odtrącić od mego słońca, wzbudziła we mnie szaloną chęć przedarcia się ku niemu, utorowania sobie do niego drogi przez tłum szczęśliwszych globów, chociażby z pomocą łokci i pięści. Zbudziła się we mnie natura wojownicza, do jakiéj wprzódy nigdy się nie poczuwałem. Ręka moja machinalnie prawie podnosiła się do góry i podkręcała wąsa na sposób rycerski; począłem stąpać krokiem żołnierza, idącego do ataku, głowę zadzierałem tak, jak wojownik, zdecydowany bądź co bądź, choćby przelewem krwi własnéj, przedrzéć się przez nieprzyjacielskie szeregi i zatknąć chorągiew swą na murach fortecy, rozstrzygającéj losy zażartéj wojny.
To moje nawskróś wojownicze usposobienie musiało mnie uczynić podobnym do starożytnego Marsa, bo, pod koniec wieczora, panna Helena, dbała o nadanie każdemu ze swych globów właściwego mu stanowiska, pozwoliła mi zbliżyć się do siebie na tak małą odległość, w jakiéj planeta, noszący wyżéj wymienione nazwisko, krąży około słońca.
Najbliższym skutkiem tego zbliżenia się było to, że wyszedłem onego wieczora z domu panny Heleny, spalony na węgiel i najformalniéj przekonany o nieprawdziwości teoryi, dowodzącéj, iż wszystkie planety, nie wyłączając Marsa, mogą być miejscem pobytu istot organicznych.
Po samym sobie czułem, że dłuższe przebywanie w blizkości słońca, jeśliby nie zlało mnie z niém w nierozdzielną jedność, doprowadziło-by osobę moję do zupełnego spopielenia. A jednak, pomimo niebezpieczeństwa, które groziło mi przemienieniem się z człowieka i doktora medycyny w proch marny i nieużyteczny, nazajutrz szedłem znowu tam, kędy wabiły mnie dwa płatki czarnego puszystego axamitu, pływające po ciemno-błękitnych, w migdał wykrojonych, szkiełkach, i kędy rozlegał się czarujący śpiew panny Heleny. Cóż miałem czynić?
Nie mogłem spać, gdyż, z powodu ciągłego pozostawania słońca na firmamencie méj wyobraźni, nocy dla mnie nie było; nie mogłem jeść, bo, zamiast potraw, widziałem na talerzach leżące oczy panny Heleny, a czasem i grecki jéj nosek; nie mogłem pisać recept, gdyż obawiałem się zapisać któremukolwiek z moich chorych dwóch gran czarnych oczu, co-by niezawodnie w wielki ambaras wprowadziło miejscowych aptekarzy, a zarazem wzbudziło w nich niepochlebne mniemanie o przytomności mego umysłu...
Szedłem więc tam, kędy miałem perspektywę albo zamienić się w popiół, albo zostać Jowiszem. Byłem podobny do mola, rzucającego się w płomień świecy. Wprawdzie pomiędzy molem a człowiekiem, zwłaszcza doktorem, powinna zachodzić znakomita różnica. Mol bowiem rządzi się tylko instynktem, człowiek zaś rozumem, a doktor jeszcze i pewnikami, a także regułami, do jakich przyzwyczaiła go nauka. Wszakże, jak powiedziałem paniom wprzódy, rozum mój pozostawał w owéj porze w pożałowania godnym stanie głucho-niemego, a medycyna spała w méj głowie, jak zaklęta królewna. Pozostał mi więc tylko instynkt, i ten pchał mnie do panny Heleny, jak mola do świecy. Ach! co téż czasem nie dzieje się z człowiekiem!
Tu doktor Władysław westchnął i, pochyliwszy głowę, milczał chwilę. W swobodnym i żartobliwym tonie, jakim opowiadał historyą swojéj trzeciéj miłości, przebijało się pewne przykre wzruszenie, a jeżeli o Julci wspominał z lekkim smutkiem, o pani Eufrozynie ze szczerą wesołością, to myśl o pannie Helenie i znajomości z nią zdawała się budzić w nim pewien gniew nieokreślony, pewną, do siebie samego żywioną, urazę. Być może, iż nie mógł on zapomniéć i darować sobie tego, że była chwila, w któréj z człowieka zamienił się w glob, bezwiednie wirujący wkoło słońca, albo, w mola instynktem pociąganego ku świecy, od któréj, gdyby miał rozum, trzymał-by się w największéj, jaka być może, odległości.
— Przewidujemy blizki koniec znajomości pańskiéj z panną Heleną — ozwała się pani Ludwika — wszak powiedziałeś pan, że trwała ona tylko trzy dni!
— Tak, pani, — ciągnął doktor — znajomość moja z panną Heleną trwała dni trzy. Owóż dnia trzeciego téj znajomości naszéj, szedłem do domu panny Heleny w poobiedniéj porze; mógł-bym nawet powiedziéć, zamiast szedłem, leciałem, bo płatki czarnego aksamitu, haftowane złotem, unosiły się przede mną, a ja, ścigając je, biegłem tak prędko, jak nie biega nigdy żaden, w normalnym stanie umysłu będący, doktor medycyny. Gdy wszedłem do salonów, jak zwykle, napełnionych gośćmi, czarne płatki aksamitu poruszyły się żywo na swych błękitnych szkiełkach, i osypały mnie całego deszczem iskier i błyskawic. Zrobiło mi się ciepło, światło, wiosna nadziei zakwitła na gruncie reprezentowanego przeze mnie globu, poczułem się Jowiszem, patrzyłem w moje słońce oczyma, nużącemi się od olśnienia, a zarazem rozpływającemi się w zachwyceniu: słowem, ach! wyglądać musiałem na arcy-głupca! Wieczoru tego panna Helena ubraną była w błękitną suknią, w któréj pływała po salonach, jak bogini, owinięta falą obłoków. Nad kruczemi włosami jéj błyszczał srebrny dyadem, niby muzułmański półksiężyc, a przy drobniuchnych uszkach wisiały po dwie srebrne gwiazdy. Wyglądała tak promieniście, tak rozkosznie, jak cała Astronomia i Mitologia, razem wzięte.
Gdy śmiała się, śmiech jéj chwytał moje serce, szarpał je i rozdzierał na drobniutkie kawałki. Własną rączką zdjęła z tacy filiżankę herbaty i podała mi ją; prawda, że czyniła to samo dla czterech czy pięciu innych gości, ale zaczęła ode mnie, alem ja był piérwszy! Z wyższością i tryumfem spojrzałem na tych, których koléj przyszła po mojéj. Słowem, przez cały wieczór ów czułem się najszczęśliwszym, najdumniejszym i najszaleniéj rozkochanym z pomiędzy wszystkich, na kuli ziemskiéj mieszkających, doktorów medycyny. Byłem téż zapewne z pomiędzy nich najgłupszym, ale tego nie czułem wcale.
Tak trwało do godziny jedenastéj. O godzinie zaś jedenastéj, panna Helena stanęła przy fortepianie, przy którym siedział jakiś, mający jéj akompaniować, łysy jegomość, i zaczęła śpiewać. O! jakże śpiewała! O, jakże zazdrościłem łysemu jegomości, który umiał uderzać w klawisze tak, że tony, które z nich wydobywał, żeniły się z tonami jéj głosu! Gdybym był mógł, oddał-bym moję gęstą czuprynę w zamian za okrągłą i błyszczącą, jak szkło, łysinę owego jegomości, aby tylko być na jego miejscu, aby tylko módz akompaniować jéj śpiewowi. Śpiewała, oczy w górę wzniosła, ramiona jéj, widniejące z pod przezroczystéj koronki, posiadały nieruchomość posągu, tworzącą tajemniczy kontrast z cudném łonem, podnoszącém się i opadającém, jak fala wody, wzdymana i kołysana burzą!
Postać śpiewaczki odpowiadała śpiewowi, śpiew zgodny był z postacią, a wzrok i słuch otaczających fortepian śmiertelników nurzały się w tych pięknościach, jak w zawrotnym odmęcie. Jam stał z razu w oddalonym punkcie salonu, ale, zaraz po piérwszych dźwiękach wielkiéj aryi, uczyniłem dwa kroki na przód; im dłużéj zaś panna Helena śpiewała, tém daléj ja na palcach, kołysząc się dla niestracenia równowagi i nieuczynienia najmniejszego szelestu, postępowałem, aż przy końcu aryi, sam nie wiedząc jakim sposobem, znalazłem się o parę zaledwie kroków od niéj i ujrzałem, wyraźnie ujrzałem, jak oczy jéj spuszczały się od sufitu i z wolna, z wolna spoczęły na mojéj twarzy.
Byłem w téj chwili w stanie najkompletniejszego szaleństwa. Odrzuciłem w tył głowę, zawróciłem oczy tak, że aż dosięgłem niemi wierzchołka ściany, która znajdowała się za memi plecami, a ponieważ arya miała się ku końcowi i głos panny Heleny podnosił się stopniowo do najwyższego fortissime, które stanowiło finał, ja także podnosiłem ręce moje, aż podniosłem je tak wysoko, że, lubo głos panny Heleny wzmagał się jeszcze, nie mogłem już wyżéj ich podnieść, i tylko rzucałem je w różne kierunki, lub pływałem niemi w powietrzu, stosownie do mniéj lub więcéj energicznych modulacyi, w jakie łamała się przecudowna arya. W téj saméj chwili, nagle, niby świst wężowéj paszczęki, niby syknięcie nikczemnego gadu, zabrzmiał w mém uchu szept stłumiony: „Pan B. zachorował na cholerę, od godziny szukają pana doktora po całém mieście!”
Wstrząsłem się, jak człowiek, na którego głowę spada raptem całe wiadro zimnéj wody; ręce moje w dół opadły, oczy opuściły ścianę wznoszącą się za memi plecami, i mętném, a zarazem gniewném spojrzeniem przylgnęły do twarzy, pochylonego nad mém uchem, służącego. „Jaka cholera? zkąd cholera? — zapytałem, jak mogłem najciszéj; ale w téj saméj chwili arya skończyła się, panna Helena przestała śpiewać, a zamiast frenetycznych oklasków, jakie-by niezawodnie w każdym innym razie nastąpiły, po całym salonie rozległ się ponury i trwogą przejęty okrzyk: cholera! cholera! Długo wsłuchywałem się w ten powtarzany, przez kilkadziesiąt ust, okrzyk, i w opowiadanie służącego, który go pierwszy wywołał, a w końcu pojąłem, zrozumiałem wszystko.
W mieście naszém ukazała się cholera, a pan B., zwyczajny mój pacyent, człowiek o łapczywém podniebieniu, a słabych organach trawienia, stał się jedną z najpiérwszych ofiar téj plagi. Załamałem ręce i przez kilka sekund zostawałem w stanie przygnębienia nadzwyczajnego. Uczciwość bowiem i poczucie obowiązku nie postradały we mnie mowy i słuchu tak, jak to od trzech dni stało się z moim rozumem, i teraz wyraźnie wskazywały mi drogę, którą postąpić miałem, a która wiodła mnie prosto i bezpośrednio za drzwi tych czarownych salonów, gdzie jaśniało me słońce, z półksiężycem na głowie i gwiazdami przy uszach. Ha! nie mogłem uczynić inaczéj! Wziąłem kapelusz, skłoniłem się wszystkim obecnym, przycisnąłem do ust atłasową ręczkę panny Heleny i, z ciężkiém westchnieniem w piersi, puściłem się ze wschodów piérwszego piętra.
I tak skończyło się wszystko...
— I nie wróciłeś już pan więcéj do panny Heleny? — spytała pani Zofia.
— O! pani — odpowiedział doktor — z cholerą żartów niéma. Przy łożu pana B. przepędziłem resztę całéj owéj, tak czarownie rozpoczętéj, nocy, a o świcie zostałem wezwany przez medyczną zwierzchność, która, nic a nic nie troszcząc się ani o pannę Helenę, ani o moje ku niéj affekta, poleciła mi zarząd nad dwoma szpitalami, które z przerażającą szybkością napełniały się chorymi i umierającymi. Trzy tygodnie srożyła się w mieście naszém cholera, trzy tygodnie doglądałem szpitali.
Oprócz tego pędzono mnie do prywatnych domów, jak pocztowego konia, tak, że nie miałem czasu do pomyślenia nietylko o pannie Helenie, ale nawet o własnéj méj osobie i najbliższych jéj potrzebach.
Przytém zaklęta królewna, vulgo medycyna, ocknęła się ze swego snu zaczarowanego i poczęła maszerować po głowie mojéj przyśpieszoném tempo, a razem i mnie do podobnegoż ruchu pobudzać. Słowem, gdy, po trzech tygodniach, dzięki gorliwym i umiejętnym staraniom lekarzy, a także dobroczynnéj zmianie atmosfery, złowieszcza plaga opuściła nasze miasto, ja przyszedłem do mieszkania mego, trzęsący się od chłodu, niewyspany, nawskróś przesiąknięty octem, którego używałem jako antidotum od zarazy, od wielu dni nieumyty i nieprzebrany, z włosami rozczochranemi; a po przełknięciu kilku szklanek gorącego napoju, rzuciłem się na łóżko i przespałem całą dobę, bez najmniejszéj przerwy. Gdym obudził się i pomyślał, że nie potrzebuję już biedz do żadnego szpitala, byłem tak uradowany, jak człowiek, który, po długiéj i ciężkiéj chorobie, piérwszy raz oczy na świat otwiera. Panna Helena ani mi na myśl nie przyszła. Pomiędzy nią i mną stało straszne widmo cholery, a wspomnienie o świetném słońcu, którego przez trzy dni wiernym byłem satelitą, pogrążyło się w tém olbrzymiém morzu nędz, nieszczęść i cierpień ludzkich, na jakie przez trzy tygodnie patrzyłem i zupełnie w niém zatonęło. Kiedym potém przypomniał sobie pannę Helenę i moje trzydniowe szaleństwo, zaśmiałem się na całe gardło i zawołałem: — „O, niewiasty, Ewy, zwodnice, kusicielki! Czyliż potęga wasza do tego dochodzi stopnia, że nawet doktorów medycyny umiecie przemieniać w martwe globy, instynktem rządzące się mole!” I — dziwna rzecz! zamiast tęsknoty do panny Heleny, uczułem taką do niéj urazę, jakbym się gniewał na nią, że potęgą wdzięków swych i talentów uczyniła ze mnie przez czas jakiś najformalniejszego głupca. Kiedym wreszcie piérwszego spotkanego znajomego zapytał o nią, dowiedziałem się, że w czasie, gdym ja chodził około cholery i jéj ofiar, ona wraz z rodzicami wyjechała do stolicy, aby tam zimę przepędzić, co do reszty utrwaliło mnie w przekonaniu, że ani się zanosiło nawet na to, bym w jéj planetarnym systemacie mógł zostać Jowiszem, obdarowanym wiecznie kwitnącą wiosną nadziei i szczęścia. Nie martwiło to mnie jednak wcale i nie zmartwiła nawet wiadomość, którą w kilka miesięcy potém otrzymałem, że panna Helena bardzo świetnie wyszła za mąż, naturalnie, że nie za żadnego doktora, ani za nikogo z podobnego gatunku ludzi, ale za bogatego właściciela wiejskiego, posiadającego rozległe dobra, pałac, karetę, liberyą i pasport za granicę, wyrobiony dla siebie i żony. Tak więc, gdy pierwszéj miłości mojéj stanęła na przeszkodzie akademia, druga padła ofiarą Fauny podzwrotnikowéj, trzeciéj kres położyła cholera. Odtąd nie kochałem się już ani razu...
Doktor Władysław przestał mówić, a dwie kobiety patrzyły na niego i milczały parę minut.
— A ja powiem panu — ozwała się piérwsza pani Ludwika — że jeżeli wszystkie uczucia, jakich pan doznawałeś względem kobiet, ograniczają się do tych trzech, których historyą nam opowiedziałeś, toś pan wcale i ani razu nie kochał prawdziwie.
— A jednak — przerwał doktor — za każdym razem byłem najszczerzéj przekonany, że tak było...
— A ja panu powiadam, że tak nie było — ciągnęła pani Ludwika — piérwszy przedmiot, tak zwanéj przez pana, miłości pańskiéj, śliczna i urocza Julcia, była aniołkiem, milutkiém dzieckiem; a ponieważ i pan byłeś jeszcze więcéj dzieckiem, niż człowiekiem, uczucia wasze były nie miłością, ale marzeniem o miłości, wysnutém przy muzyce polki i walca. O pani Eufrozynie niéma co i wspominać! Był to dziwoląg, a pan czułeś dla niéj uszanowanie takie, z jakiém pogląda antykwaryusz na zwój spleśniałego pergaminu, zapisanego drażniącemi uczoną jego ciekawość znakami. Co do panny Heleny, no, to był już szał, żadnego wcale psychologicznego znaczenia nie posiadający. Amor zasłonił panu oczy, a po trzech dniach otworzyła je cholera. Słowem, z owych trzech quasi miłości, których historyą nam pan opowiedziałeś, żadna nie była prawdziwą miłością.
Tu pani Ludwika umilkła na chwilę, i popatrzywszy na doktora Władysława pół figlarnie, pół poważnie, dokończyła:
— Koniec końcem, powiadam panu, że teraz właśnie pan piérwszy raz w życiu i prawdziwie kochasz...
— I ja to samo utrzymuję — poparła słowa przyjaciołki pani Zofia.
Doktor milczał i patrzył na dywan, zaściełający posadzkę. Z twarzy jego zniknął całkiem wyraz żartobliwości, — spoważniał i zamyślił się. Kobiety spoglądały na siebie, i dawały sobie oczyma znaki porozumienia.
Ogólne milczenie przerwała pani Ludwika.
— Kochany panie Władysławie — rzekła — nie obrażaj się na mnie, jeśli ci powiem, że w tém żądaniu twojém posiadania żony, zachwycająco pięknéj i talentami świetnemi błyszczącéj, obok fałszywéj teoryi, jaką wyrobiłeś sobie o kobietach i małżeństwie, niepoślednią także rolę gra miłość własna, a raczéj po prostu próżność.
— Jak to pani rozumiész? — spytał doktor.
— Myślisz pan sobie — ciągnęła Ludwika — że wielce szczęśliwym jest mąż, którego żona jaśnieje w świecie uderzającym urokiem wdzięków i talentów, że wielce pochlebném jest dla mężczyzny, kiedy, wskazując na kobietę ogólnie adorowaną i powszechny wywołującą poklask, powiedziéć może: oto moja żona!
Doktor Władysław z lekkiém podziwieniem patrzył na tak mówiącą kobietę.
— W istocie — ozwał się po kilku sekundach milczenia — zmuszony jestem przyznać słuszność tym, którzy płci niewieściéj przypisują dar nadzwyczajnéj przenikliwości. Czuję się mocno upokorzonym, ale prawość moja nakazuje mi wyznać...
— Że nie omyliłam się w mych przypuszczeniach — dokończyła pani Ludwika.
— Tak, pani — z lekkiém wahaniem się przytwierdził doktor — my mężczyzni częstokroć podlegamy maluchnéj téj próżnostce...
— Która sprowadza ogromne nieszczęścia — dokończyły razem dwie kobiety.
— Dlaczegoż koniecznie nieszczęścia? — zapytał doktor — czyliż kobiety, doskonale piękne i obdarzone świetnemi talentami, mają być pozbawione innych gruntownych zalet?
Na twarzach dwóch pań odmalował się taki wyraz, jakby wiele miały do odpowiedzenia na to pytanie doktora, ale w téj saméj chwili otworzyły się na oścież drzwi do przyległego pokoju i ukazały okrągły stół, stojący pośrodku niewielkiéj salki jadalnéj, a na nim wesołą parą buchający samowar, światłą lampę i całą obfitą zastawę herbacianą.
— Otóż i herbata — wyrzekła gospodyni domu, powstając z kanapy i brzękając pękiem kluczyków, wydobytym z kieszonki ładnego fartuszka — odkładam tedy dalszy ciąg rozprawy naszéj na późniéj, i proszę państwa za mną...
Kończąc te słowa, była już na progu jadalnéj salki. Za nią udali się pani Zofia i doktor.
— Czyliż dzisiejszego wieczora nie zobaczymy już męża pani? — zwrócił się doktor do gospodyni domu wtedy, gdy ta, pięknemi a zwinnemi rękoma, z wesołym uśmiechem na ustach, wlewała do filiżanek płyn woniejący.
— O, mój biedny Witold dziś jest bardzo zajętym — odrzekła pani Ludwika. — Od godziny piątéj po południu zasiadł w swoim gabinecie nad ogromną pliką papierów i prosił, aby mu nikt w pracy nie przeszkadzał. To téż ja uśpiłam moję malutką, starszemu dziecku poleciłam spokojnie bawić się przy piastunce, a że Zosia była już u mnie, zasiadłyśmy cichutko w bawialnym pokoju, aby najmniejszy szmer nie dochodził do mego zapracowanego męża. Z góry bowiem zapowiedział mi, że ważnych zajęć swych nie ukończy przed północą.
To mówiąc, pani Ludwika z nadzwyczajną starannością ustawiała herbatę i różne przysmaki na tacy, które służący miał zanieść do gabinetu swego pana.
— Staraj się tylko wejść, jak można, najciszéj — troskliwie mu zalecała miła gosposia.
— Ach! — westchnął doktor — wielkiém to jest w istocie szczęściem dla pracującego człowieka, jeśli posiada żonę, która mu stworzy w domu tak pełne wdzięku i spokoju życie.
— Ale większe stokroć, jeśli mu zagra pięknie i zaśpiewa, albo dogodzi jego miłości własnéj, wzbudzając dla siebie admiracyą licznych i świetnych towarzystw — złośliwie nieco uśmiechnęła się pani Zofia.
— Najszczęśliwiéj zaś, jeśli w jednéj osobie łączą się wszystkie te przymioty razem — odciął się doktor.
— W tém-to i biéda, że najczęściéj chodzą one osobno — zauważyła pani Ludwika — osoby bowiem, zdolne do stworzenia domowego spokoju, nie zawsze umieją świetniéć, świetne zaś nie znoszą spokoju.
Doktor nic nie odpowiedział na tę ostatnią uwagę i gawędka potoczyła się innym torem.
Przy drugiéj jednak szklance herbaty, doktor Władysław na chwilę przestał rozmawiać; oczy jego pobiegły w przestrzeń, jakby tam szukały niewidzialnego jakiegoś przedmiotu. Potém spojrzał po kolei na obie panie, aż nakoniec, nie bez pewnego wahania, zapytał:
— Czy dawno widziałyście panie pannę Józefę?
Zaledwie dostrzegalny uśmieszek przebiegł po różowych wargach dwóch kobiet.
— Widziałyśmy ją przed dwoma dniami. Była trochę zmartwioną, ponieważ utraciła dwie uczennice, które z rodzicami odjechały na wieś. A pan wiész zapewne, jak w obecnéj porze trudno o otrzymanie nowych lekcyi.
— Gdyby Józia była samą — podjęła pani Zofia — nic-by jéj nie obchodziło materyalne niepowodzenie: sądzę bowiem, że, przy odwadze i skromnych przyzwyczajeniach, mogła-by poprzestać na bardzo małém; ale ojciec jéj, stary i chorowity, potrzebuje mnóztwo wygód, które podtrzymują jego exystencyą.
Doktor Władysław nic nie rzekł na to, i znowu zaczęto rozmawiać o czém inném, ale, przy trzeciéj filiżance herbaty, najniespodzianiéj w świecie odezwał się:
— Należy przyznać, że, w obecnym ustroju społecznym, kobieta, a do tego panna, która sobie, a jeszcze i komuś innemu, własną pracą byt wytwarza, posiadać musi niepospolitą dozę odwagi i wytrwałości.
— Nikt temu nie zaprzeczy, z pewnością — odpowiedziały dwie panie.
— To téż prawdziwie podziwiam w tym względzie pannę Józefę — wymówił doktor Władysław.
— W tym tylko względzie? — z wolna zapytała pani Ludwika.
— Owszem, i w wielu innych jeszcze — odpowiedział doktor, nie podnosząc oczu od filiżanki.
— Żeby jeszcze grała i śpiewała, a była nie po prostu ładną, ale plastycznie, doskonale piękną, była-by zupełnym, według pana, ideałem — wtrąciła pani Zofia.
— Żartujecie panie ze mnie — odparł doktor — a ja jednak nie przestaję utrzymywać, że artystyczne wykształcenie jest dla kobiety rzeczą niemal konieczną.
Dwie panie nic na to nie odpowiedziały, i przez cały wieczór nie było już żadnéj wzmianki, ani o pannie Józefie, ani o małżeństwie.
O godzinie dziesiątéj doktor pożegnał się i odszedł.
Pani Ludwika i pani Zofia, zostawszy same, stanęły naprzeciw siebie i długo, patrząc jedna na drugą, nic nie mówiły.
— Biedna Józia! — wyrzekła nakoniec piérwsza.
— Ona go kocha — ozwała się druga.
— Jestem tego pewną — wymówiły obie razem.
— Wprawdzie nic mi nigdy nie mówiła o tém — ciągnęła pani Ludwika — ale czyniłam spostrzeżenia, i te z pewnością mnie nie omyliły.
— Nie trzeba zresztą wielkiéj przenikliwości, aby to odgadnąć.
— Józia jest tak prostą i prawą, że wzruszenia jéj i uczucia przeświecają się, jak tęczowe kolory przez szybę kryształu.
— Byłam pewną, że on się z nią ożeni...
— I ja także; myślałam tylko, że nie śmié piérwszego słowa wymówić i, że go ośmielimy, zachęcimy.
— Otóż-to! zamiast tego dowiedziałyśmy się pięknych rzeczy.
Pospuszczały głowy i milczały znowu chwil kilka.
Po łagodnych, myślących ich twarzach, mknęły uczucia żalu, gniewu i lekkiéj ironii.
— Otóż to nieszczęście! — wyrzekła pani Ludwika — czego im trzeba? Lalek, cacek, świecidełek. I jeszcze tacy mężczyzni, jak pan Władysław! czego można spodziewać się od innych?
— Ja przecie utrzymywać nie przestaję, że i on także ją kocha.
Pani Ludwika z powątpiewaniem wstrząsnęła głową.
— Kochać nie kocha — odparła — bo gdyby kochał, to-by go takie drobnostki i wywarzone teorye nie wstrzymywały od ożenienia się z nią. Ale, że ma do niéj upodobanie, że podoba mu się ona bardzo, w tém żadnéj wątpliwości niéma. Cała rzecz w tém, że panuje nad swém własném uczuciem, wyobraziwszy sobie, iż Józia niestosowną dla niego była-by żoną.
— Dlatego, że nie umié grać i śpiewać — ironicznie wyrzekła pani Zofia.
— I że nie potrafi błyszczéć w salonach i ciągnąć za sobą roju adoratorów — dokończyła Ludwika.
Obie kobiety uśmiechnęły się, ale smutnie, i długo potém milczały. Po głowach ich szczególne jakieś krążyć musiały myśli, bo białe czoła sfałdowały się nieco, a po ustach, łagodnych zwykle, przebiegały ironiczne uśmieszki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.