Wesoła teorya i smutna praktyka/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wesoła teorya i smutna praktyka |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1885 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Salonik pani Ludwiki miał to do siebie, że, czy słońce świeciło, czy deszcz padał, czy nad murami miasta rozpościerał się namiot z najczystszego błękitu, czy wisiały grube chmury jesienne, on zawsze był widny, światły i wesoły. Właściwość ta pochodziła może od nieposzlakowanéj czystości, jaką przyobleczone były ściany, sprzęty i posadzka, albo od śnieżnego muślinu, gustownie ułożoną draperyą zwieszającego się nad oknami, albo od świeżéj zawsze zieleni, ozdabiających pokój kilkunastu wazonowych roślin, albo jeszcze od pogodnego lica gospodyni domu, białego, spokojnego jéj czoła i wielkich, błękitnych oczu, które, kędy tylko się ukazały, świeciły wszędzie, jak gwiazdy dobréj nadziei. W tworzeniu téj spokojnéj pogody i światłości, jakie panowały nietylko w saloniku, ale we wszystkich innych pokojach, składających mieszkanie, i we wszystkich kącikach wszystkich pokojów, niemały téż brał udział gospodarz domu, adwokat Witold R.
Był to człowiek, mający lat czterdzieści z górą. Góra ta wprawdzie była niewielka, niemniéj jednak mieścił się już na niéj kawałek piątego krzyżyka, a pan Witold, nietylko że nie starał się ukrywać góry i krzyżyka, ale przeciwnie, często i z rodzajem zadowolenia wymawiał: „Człowiek, któremu, jak mnie, minęła czterdziestka...” Na to słowo, pani Ludwika robiła zwykle żartobliwie gniewną minkę i mówiła: — No, cicho już bądź, Witoldzie! po co to wyjeżdżanie ze swemi latami.
A on jéj na to odpowiadał: — Moja Ludwiniu! spostrzegałem zawsze, że tacy tylko ludzie ukrywają się ze swemi latami i pragną liczbę ich zmniejszyć w oczach innych ludzi, którzy nie radzi są ze swego życia, czują, że ono inne powinno było być, niż było, i pragnęli-by zawrócić powóz tam, zkąd on wyjechał, aby go lepszą poprowadzić drogą. Mój powóz jechał sobie zawsze Bożą drogą, nie bez tego naturalnie, aby, od czasu do czasu, nie potknął się o jaki kamień, albo nie toczył się jaką chwilę zbyt prędko, czy zbyt powoli; toć jednak ani razu nie wywrócił się do rowu, a wszystkie jego koła i resory są dotąd w najzupełniejszém zdrowiu i całości. A gdy jeszcze do tego powozu zabrałem ciebie i dwoje naszych dzieciaków, toż już i spokojnie wjeżdżam sobie na górę, na któréj wznosi się piąty krzyżyk mego życia, i wcale a wcale się tém nie martwię, że cztery już inne pozostawiłem za sobą. A mam nadzieję także, że to nie ostatnia góra i nie ostatni mój krzyżyk, ale nastąpi po nim jeszcze szósty i siódmy.
— I ósmy, i dziewiąty, i dziesiąty — śmiejąc się i całując męża w czoło, przerywała pani Ludwika.
— O, moja Ludwiniu! z tobą można-by Matuzalowe lata przeżyć i sądzić, że to była jedna chwila — odpowiadał mąż.
Pani Ludwika zaś po krótkim namyśle mówiła:
— Ależ znowu z drugiéj strony, zdaje mi się, że jedna chwila wspólnego naszego życia więcéj zawiera w sobie, niż Matuzalowe lata innych ludzi.
Komuś, kto-by słuchał téj rozmowy małżonków, mogło-by się wydawać, że wypowiedziane przez nich ostatnie dwa zdania są najzupełniéj sprzeczne z sobą. A jednak tak nie było, bo i pan Witold miał słuszność, gdy twierdził, że Matuzalowe lata przeżyte z panią Ludwiką mogły-by się wydać jedną krótką chwilą, i pani Ludwika nie myliła się, mniemając, że jedna chwila wspólnego ich życia więcéj zawierała w sobie, niż Matuzalowe lata innych ludzi. Zagadkę tę niech odgadnie, kto może i umié, aby zaś ułatwić zadanie, to tylko nadmienimy, że pan Witold i pani Ludwika posiadali każdemu z nich właściwy zakres czynności, że kochali serdecznie mnóztwo pięknych i wielkich rzeczy, i że pobrali się z prawdziwéj miłości. Jakiemi były atrybuta miłości téj, co ją udostojniły nazwą: „prawdziwéj” (która to nazwa, mówiąc nawiasem, wielkim jest, a nie każdemu uczuciu właściwym honorem), to znowu zagadka, którą, niech zgadnie, kto potrafi. Naszém zaś zdaniem, rozwiązanie jéj znajdzie ten tylko, kto je we własném nosi sercu, a kto wié? może nietylko w sercu, ale i w głowie.
A! być może, że jesteśmy w błędzie, mniemając, że każdy korpus pozbawiony głowy, jest sobie mniéj więcéj trupem, który rusza się przy sztuczném chyba nagalwanizowaniu, z wyjątkiem zapewne żab, które po dekapitacyi skaczą jeszcze niekiedy, i niektórych gatunków gadzin, które, pozbawione głowy, spacerują sobie po stole anatoma, jakby były oddzielnemi i całemi w sobie istotami. Co do nas, wyznajemy otwarcie, iż mamy wstręt nieprzezwyciężony do ciał bezgłowych, i z téj-to może przyczyny, wszelkie nawet abstrakcyjne postacie, utworzone z pojęć o cnocie, naprzykład miłości, poświęcenia i t. d., ukazują się wyobraźni naszéj, jako nietylko obdarzone sercem, ale także najregularniéj zaopatrzone w głowę. To wyraziwszy, wracamy do pana Witolda.
Owóż pan Witold, jak nie był bardzo młodym, tak téż i nie mógł wcale nazywać się pięknym. Miał wszakże wielce przyjemną powierzchowność, któréj główną, rzec-by można, jedyną ozdobą, był wyraz fizyognomii i niewymuszona łatwość układu. Średniego wzrostu i średniéj tuszy, rysy twarzy miał wielkie i wyraziste, oczy wypukłe, ściągłe, ciemno-szare i ocienione szerokiemi, gęstemi brwiami, czoło otwarte, lekko sfałdowane i wysokie, tém wyższe, iż nad niém... wznosiła się... ach!...
O, młode, miłe czytelniczki! wy, w których wyobraźni mężczyzna, godzien szacunku i sympatyi, przedstawia się nieodmiennie z głową, osypaną gęstemi kędziorami kruczych lub złocistych włosów, wy, istoty doskonale estetyczne i nawskróś przejęte pojęciami o doskonałéj piękności, jaka zdobić powinna każdego porządnego bohatera każdéj porządnéj powieści, wy pojmiecie i przebaczycie chwilę wahania, jakiéj doświadczamy przed nazwaniem po imieniu téj składowéj części osoby pana Witolda, która wznosiła się powyżéj jego czoła...
Powyżéj czoła pana Witolda wznosiła się — spora łysina.
Stało się! słowo wyrzeczone i cofniętém być nie może! Pan Witold posiadał na głowie swéj sporą łysinę, co jednak, jak ośmielamy się piastować nadzieję, wybaczoném mu będzie przez młode i miłe czytelniczki, gdy raz jeszcze je upewnimy, iż brak włosów na głowie nie pociągał wcale u niego braku rozumu w głowie, ani szlachetnych uczuć w piersi. Aby zaś zupełną już dla poczciwego męża pani Ludwiki otrzymać absolucyą, dodajemy jeszcze i to, że pan Witold nie zajmuje w niniejszéj opowieści miejsca głównego bohatera, bo to miejsce z góry już w myśli naszéj przeznaczoném zostało dla doktora Władysława, którego przecie nie uczyniliśmy wcale łysym, aleśmy przeciwnie dali mu bardzo piękną, gęstą czuprynę. Nie jesteśmy bowiem do tyla pozbawieni artystycznego smaku i znajomości stosunków światowych, abyśmy mogli sympatyi i współczuciu miłych młodych pań przedstawiać mężczyznę z głową, w czwartéj części ogołoconą z włosów.
Nie, wiemy dobrze, co się komu należy, a pragnąc, aby cała suma sympatyi i współczucia czytelniczek przelała się na doktora Władysława, gęstą opatrzonego czupryną, dla łysego pana Witolda prosimy tylko o szacunek i życzliwość, na które-to uczucia, jak upewniamy najsolenniéj, w zupełności on zasługuje.
Przez miłość jednak sprawiedliwości, dodać tu powinniśmy, że panu Witoldowi było z łysiną bardzo do twarzy, podnosiła ona bowiem szlachetny, myślący i otwarty charakter jego czoła, a przytém dobrze zgadzała się z nieco surowym wyrazem ciemnoszarych oczu. Oczy pana Witolda były w istocie nieco surowe: odbijało się w nich życie nie na żart spędzone, niejedna troska przebyta i ciężka przeciwność pokonana; że jednak te troski i przeciwności, jakie niezbędnie towarzyszyć musiały życiu człowieka pracującego i trudem własnym drogę sobie śród świata torującego, nie uczyniły pana Witolda jednym z tych ludzi, których dla pedanteryi, srogości, oschłości i zarozumiałości, można-by nazwać ciężkim do podźwignięcia fantem i twardym do zgryzienia orzechem, świadczył o tém znowu wyraz ust jego, na których mieszkał często uśmiech żartobliwy, swobodny, niekiedy nawet serdecznie wesoły i jowialnie dowcipny. W téj swobodzie i wesołości, z jaką pan Witold uśmiechał się i mówił, znać było spokój wewnętrzny człowieka, zadowolonego ze sposobu, w jaki upływały dni jego, i zgodę, w jakiéj zostawał z samym sobą i tém, co go najbliżéj otaczało.
Takim był pan Witold; jaką zaś była pani Ludwika, wiemy o tém, a przynajmniéj dorozumiewać się możemy od samego już początku opowieści niniejszéj. Gdy więc jeszcze zwrócimy uwagę na to, że obok téj pary poczciwych, myślących, pracujących i kochających się ludzi mieszkała para drobniutkich istotek, zdrowych, rumianych, złotowłosych, wesołych, a od rana do wieczora świergocących owym porannym językiem, którego znaczenie rozumié jedno tylko ucho matczyne, jak poranny świergot ptasząt zrozumiałym bywa jednéj tylko matce-naturze; to i nikogo z nas dziwić nie będzie, że, czy na świecie były chmury, czy słońce świeciło, w niewielkim, ładnym saloniku pani Ludwiki i we wszystkich innych pokojach, mieszkanie składających, i we wszystkich zakątkach tych pokojów, widno było, światło i pogodnie.
W tym tedy saloniku widnym, światłym i pogodnym, siedziała około południa pani Ludwika, a lubo godzina dość wczesną jeszcze była, salonik i jego pani wyglądały tak świeżo i porządnie, jak gdyby oddawna ukończyły już były swoję toaletę. Przed miłą gosposią stał koszyczek z robotą, a z pod kraciastéj pelerynki ładnego jéj szlafroczka wyglądała książka, na któréj kartach spoczywały jéj oczy. Nieco daléj, na zaściełającym posadzkę dywanie, piłką i drewnianym konikiem bawił się trzyletni chłopczyk, istny Rubensowski aniołek, biały, rumiany, pyzaty, z szeroko otwartemi szafirowemi oczyma i ruchliwą główką, zarzuconą lasem złotych kędziorków.
Pani Ludwika to czytała, to przemawiała do bawiącego się u jéj stóp chłopczyka, który znowu ze swéj strony wielce ożywioną a nieustającą prowadził rozmowę ze swym konikiem i ze swą elastyczną piłką.
Za ścianą saloniku, z wielkiém ożywieniem i wesołością rozmawiały dwa męzkie głosy. U drzwi wchodowych ozwał się dzwonek, a po kilku minutach dał się słyszéć w przedpokoju szelest sukien jedwabnych.
Do saloniku wszedł służący i oznajmił wizytę pani prezesowéj D. z córką.
— Pani D.? — ze zdziwieniem zawołała pani Ludwika, a zarazem chmurka lekkiego niezadowolenia przemknęła po jéj czole. Odłożyła jednak książkę na stronę i wyrzekła: — Proś!
W téjże saméj chwili do saloniku wchodzili dwaj mężczyźni.
— Pani D.? — wymówił pan Witold, z takiémże samem zdziwieniem, jak jego żona, a tylko zniżonym głosem dodał: — Zkąd-że znowu wzięła się tu ta baba?
— Któż to taki? — również cicho zapytał doktor Władysław.
Pan Witold pochylił się do jego ucha i szepnął:
— Jest to najwytrwalszy myśliwy z całego świata chrześcijańskiego. Wiecznie bowiem poluje, pudłuje i znowu poluje.
— Nie rozumiem — odparł doktor Władysław.
Po żartobliwym uśmiechu, z jakim zwrócił się ku niemu pan Witold, poznać można było, że zabierał się do wyjaśnienia mu słów swoich, ale nagłe a szerokie otworzenie się drzwi nie pozwoliło mu spełnić zamiaru. Drzwi otworzyły się szeroko, bardzo szeroko, a przez nie weszły dwie panie, ubrane bogato, bardzo bogato. Miały na sobie suknie, których długość czyniła je podobnemi do komet, wróżących wojny, zarazy i nieurodzaje.
— O, jakże dawno nie widziałam lubych, kochanych państwa! — mówiła starsza z dwóch pań, ściskając na przemian ręce pani Ludwiki i pana Witolda w dłoniach, okrytych żółtemi rękawiczkami. — A ta luba, kochana Ludwinia, jakże wypiękniała, jak mi cudownie, zachwycająco wygląda! Słyszałam, że macie dwoje dziatek? o, jakże-bym chciała widziéć te lube kochanki! Nie posiadam się z radości, że przybyłam do waszego lubego, kochanego miasteczka. Małe to wprawdzie, ale takie lube, kochane! Wprawdzie rozstałam się z moją lubą, kochaną wioseczką, ale, mój Boże, dla osób, które, jak my, żyć mogą tylko w kółku miłych, lubych towarzystw, wieś jest prawdziwém pustkowiem, szczególniéj téż po śmierci mego nieboszczyka męża, pana prezesa D., tego lubego człowieka.
Niewiadomo, co-by daléj powiedziała pani prezesowa o swoim nieboszczyku mężu, panu prezesie D., lecz gospodyni domu przerwała jéj mowę zaproszeniem, aby usiadła na kanapie. Nie zaraz jednak zaproszenie to przyjętém zostało, bo pani prezesowa wprzódy jeszcze wykonała kilka szybko po sobie następujących dygów, którym towarzyszyły nadzwyczajnie miłe uśmiechy. Ostatni dyg i ostatni uśmiech stosowały się wyraźnie do doktora Władysława, co widząc, gospodarz domu, wygłosił z wielką powagą następującą rekomendacyą:
— Przedstawiam lubéj, kochanéj pani, mego kochanego, lubego przyjaciela, doktora Władysława X.
Pani prezesowa uczyniła kilka nowych wydań dygów i uśmiechów, a zarazem oświadczyła, że nieskończenie miło jéj jest i lubo...
Przerwała jéj wszakże pani Ludwika, trzeci czy czwarty raz wygłaszanym wnioskiem umieszczenia całego towarzystwa na kanapie i fotelach. Wniosek ten, nadzwyczajnie stanowczym tonem wygłoszony przez gospodynią domu, z któréj czoła nie schodziła lekka chmurka niezadowolenia, przyjętym na końcu został, i towarzystwo, z pięciu osób złożone, obsiadło okrągły stolik, przyozdobiony lampą i zarzucony dziennikami.
Nie należy mniemać, aby pani prezesowa, zasiadłszy na kanapie, przestała dygać, siedząca bowiem postawa, nietylko nie zdawała się kłaść tamy tym niezmiernie uprzejmym i szybko po sobie następującym poruszeniom, ale owszem, skupiając te poruszenia w ciaśniejszy punkt dośrodkowy, jakim była górna połowa jéj ciała, czyniła je bardziéj jeszcze wydatnemi i wpadającemi w oko. Te ciągłe dygi, jako téż nadzwyczajna ruchliwość szanownéj téj damy, a bardziéj jeszcze szczupłość, drobne rozmiary kibici i ożywione giesta, jakiemi poruszały się żółto odziane ręce, nadawały jéj szczególniejsze podobieństwo do pewnego milutkiego, zgrabniuchnego i ruchliwego stworzenia, zwanego wiewiórką. Podobieństwo to znacznie powiększało się tém, że suknia pani prezesowéj była orzechowego koloru, a wielkie strusie pióro takiéj-że barwy, strojące jéj kapelusz, puszystością swą i sposobem, w jaki było umieszczone na głowie, przypominało bardzo ogon wyżéj wymienionego stworzonka wtedy, gdy ono, przestraszone lub zadumane, przykrywa nim górną część pyszczka. Oprócz tego, można było jeszcze porównać panią prezesową do karmelka i do zmarzniętéj pomarańczy. Piérwsze podobieństwo pochodziło od niezrównanéj słodyczy, jaką tchnęło każde jéj słowo, drugie — od koloru jéj twarzy, która była niepomiernie żółtą, a tu i owdzie zmarszczkami pokreśloną. Włosy pani prezesowa miała orzechowego koloru, w bardzo symetrycznych lokach obiegające czoło dookoła, ale oczy były piwne, i lubo wcale nie odznaczały się zbytnią wielkością, zwracały jednak na siebie uwagę niezmierną swą żywością i ruchliwością. Nie brakło im także i bystrości, a także pewnych ostrych połysków, sprzeczających się ze słodyczą nieustannych uśmiechów. Wogóle, nie można powiedziéć, aby osoba pani prezesowéj przedstawiała całość uroczą i pociągającą.
Ale o jakże inaczéj było z młodszą damą, która zajęła miejsce na fotelu i, w postawie pełnéj najponętniejszego wdzięku, siedziała teraz obok gospodyni domu, przemawiając do niéj dźwięcznym, srebrzystym głosem, w którym z góry już słyszałeś najpiękniejszą, naturalną zdolność do śpiewania kontraltem! Jeżeli matka młodéj damy przypominała wiewiórkę, karmelek i zmarzniętą pomarańczę, ona przywodziła przed wyobraźnią patrzącego na nią śmiertelnika wszystkie nieśmiertelnéj piękności Nimfy, Dryady, Rusałki i tym podobne legendowe, lub mitologiczne istoty. Patrząc na nią, można-by sądzić, że niebo Mahometa zstąpiło na ziemię, albo, że ona była jedną z Hurysek tego nieba, którą, zazdrosne o wyższość jéj piękności, współ-niebianki wygnały na padoł płaczu.
Zwoje i fałdy jedwabnéj tkaniny wspaniale opływały kibić jéj, pełną doskonałych uroków, a drobny płatek aksamitu, mający pretensyą przedstawiać kapelusz, nie ukrywał wcale czarnych, jak krucze pióra, włosów, które pozwijane, posplatane i postrzępione, wznosiły się nad czołem i migotliwe cienie rzucały na śnieżną, gibką szyję. Profil miała grecki, co znaczy, że grzbiet jéj nosa, tworzył bezpośrednie przedłużenie czoła, a pod brwiami, zagiętemi w tryumfalne łuki, mieszkały dwie czarne, aksamitne źrenice, z których każda pływała po tle ciemno-błękitném i błyszczała słabą gwiazdą. Usta, ząbki, rączki, płeć i wszystkie inne drobiazgi, należące do twarzy i postaci młodéj panny, doskonale odpowiadały wyżéj wymienionym pięknościom i przykładały się znacznie do utworzenia jednego z najmilszych widoków, jakie oglądać mogą oczy mieszkańców naszego planety.
— Jest to najpiękniejsza panna w całém chrześcijaństwie — szepnął na ucho doktora Władysława pan Witold, w chwili, gdy panie, zajęte rozmową, usłyszéć go nie mogły.
Ale doktor Władysław nie zdawał się z razu olśnionym, ni podbitym tylu wdziękami, które tak nagle zajaśniały przed jego wzrokiem. Usiadł nieco na uboczu i najobojętniéj w świecie bawił się przeglądaniem albumu, żadnego w rozmowie nie przyjmując udziału.
— Tak tedy, luba kochaneczko — mówiła pani prezesowa, usiłując utrzymać w swych dłoniach rękę pani Ludwiki — tak tedy jesteśmy znowu sąsiadkami; gdyż, jak mówiłam ci, mieszkanie nasze znajduje się na téj saméj ulicy, co i wasze, lubi, kochani państwo! Przyznam ci się otwarcie, że miałam do wyboru wiele lokalów, pomiędzy któremi były daleko piękniejsze i obszerniejsze, ale, dowiedziawszy się, gdzie mieszkasz, powiedziałam sobie, że lepiéj nam będzie znieść trochę niewygody, byle-by zamieszkać bliżéj naszéj kochaneczki Ludwisi.
— Bardzo wdzięczną jestem pani prezesowéj za jéj względy, na które, nie wiem, czy zasłużyłam — wtrąciła pani Ludwika.
— I Kornelka powiedziała to samo — ciągnęła pani prezesowa, nie zważając na przerwę. — Nie prawdaż, Kornelko, że powiedziałaś: „wolę ciaśniejszy i mniéj piękny lokal, byle-by znajdować się w blizkości naszéj lubéj kochaneczki Ludwisi?”
Panna Kornela podniosła na matkę swoje wielkie, aksamitne oczy, uśmiechnęła się prześlicznie, i odpowiedziała:
— Tak, mamo.
— A widzisz, a widzisz, że tak powiedziała — wołała pani prezesowa, wstrząsając rękę gospodyni domu, któréj ani na chwilę nie wypuszczała ze swych dłoni. — Wszak kiedyś kochałyście się ze sobą, lube kochaneczki, jak dwa aniołki, wtedy, gdy ty, luba kochaneczko Ludwisiu, mieszkałaś jeszcze przy swych lubych, najdroższych rodzicach! Wprawdzie Kornelka była jeszcze dzieckiem, ale ona taka czuła, kochająca, i jeśli kogo pokocha, to już nigdy nie zapomina; upewniam lubych, kochanych państwa, że nigdy nie zapomina.
Przy ostatnich słowach, pani prezesowa powiodła po otaczających twarzach niemal uroczystym wzrokiem, jakby przez to wyrazić chciała, że najlżejsza wątpliwość, co do prawdziwości tych słów, była-by uważana przez nią za osobistą urazę i najobrzydliwszą nieprzyzwoitość. Nikt téż z towarzystwa nie ośmielił się objawić najlżejszego powątpiewania, a wszyscy owszem wydawali się mocno zbudowanymi tą dobrą pamięcią, jaką, według słów matki, obdarzoném było serce panny Kornelii. Pan Witold nawet odezwał się z westchnieniem, świadczącém, jak mocno był zbudowanym:
— Jakże to piękny przymiot i rzadki w teraźniejszym świecie!
— O, rzadki! bardzo rzadki! mój luby, kochany panie! — ciągnęła pani prezesowa — ale Kornelka odziedziczyła go po rodzicach. Ja przez całe moje życie byłam taka, i mój nieboszczyk mąż, pan prezes D., był taki. Pewną jestem, że i Kornelka będzie taka.
Teraz panna Kornelia, jakby nagle sobie o czémś przypomniała, żywo zwróciła się do pani Ludwiki:
— Czy pamiętasz, Ludwisiu — rzekła — moję małą Zorynkę, pudliczkę białą, z którą nieraz bawiłyśmy się, gdyś bywała u nas ze swemi rodzicami?
— W istocie, nie przypominam sobie dobrze Zorynki — odrzekła pani Ludwika.
— O, mój Boże! ja o niéj nigdy, nigdy nie zapomnę! — zawołała panna Kornelia — zmarła mi przed rokiem, pochowałam ją w ogrodzie pod krzakiem różanym, i to mnie tylko pociesza, że o każdéj wiośnie najpiękniejsze centyfolie kwitnąć będą na jéj grobie.
O, jakiż cudowny kontralt dźwięczał w głosie panny Kornelii, gdy to mówiła. Mowa jéj wydawała się najrzewniejszym, najmuzykalniejszym trenem, jaki kiedykolwiek wygłoszonym został nad zgonem jakiéjkolwiek Zorynki. Panna Kornelia nie ograniczyła się zresztą tém krótkiém wspomnieniem pośmiertném, ale z wielkiém ożywieniem i zawsze tym samym głosem, z którego wydobywały się najcudowniejsze tony kontraltu, poczęła opowiadać pani Ludwice o wszystkich rzadkich przymiotach i nadzwyczajnych wdziękach przedwcześnie zgasłego w rodzie psim fenomenu.
— O, ja jéj nigdy nie zapomnę! — powtórzyła parę razy, a za każdym razem, giestem pełnym rzewności, składała drobne rączki, a dwiema złotemi gwiazdami patrzyła w sufit.
Pani Ludwika słuchała mowy swéj dawnéj znajoméj z uśmiechem i lekkiém roztargnieniem, źle świadczącém o zamiłowaniu jéj w Zorynkach i tym podobnych uroczych stworzonkach, pani prezesowa zwróciła swą mowę do pana Witolda, który zdawał się jéj słuchać w wielkiém skupieniu ducha, a doktor Władysław przeglądał ciągle album i kilka razy, w czasie gdy panna Kornelia rozpowiadała o śmierci Zorynki i pełnym chwały jéj żywocie, podniósł głowę i przelotne spojrzenie rzucił na rozmawiającą piękność. Nie zdawało się wszakże, aby zwracał uwagę na słowa rozmowy, gdyż wyraz jego fizyognomii, obojętny i zamyślony, nie zmienił się ani na chwilę i nie ożywił rozczuleniem, ani wesołością, z których-to uczuć jedno musiało-by koniecznie w przeciwnym razie wstrząsnąć jego sercem lub umysłem. A wszakże pewném było, że kilka razy podniósł głowę i przelotne spojrzenie rzucił na pannę Kornelią. Być może, że zdarzyło się to właśnie wtedy, gdy głos jéj podniósł się o jednę skalę wyżéj i zabrzmiał najpiękniejszym kontraltem, a zwoje i fałdy jedwabnéj tkaniny poruszyły się śród zapału, z jakim mówiła, i wydały szelest, podobny do tego, jaki sprawują skrzydła gołębicy, unoszącéj się w obłoki.
— Więc luba, kochana pani zupełnie już rozstała się ze wsią? — pytał pan Witold pani prezesowéj.
— O, tak, luby, kochany panie — była odpowiedź — ja i Kornelia zgodziłyśmy się jednogłośnie na zupełną wyprzedaż dóbr naszych, ponieważ, po śmierci mego nieboszczyka męża, pana prezesa D., nie mogłyśmy słabemi naszemi siłami podźwignąć całego gospodarstwa. Przytém chciałam, aby Kornelia poznała trochę świata; to lube, kochane dziecię nie zaznało jeszcze przyjemności, właściwych swemu wiekowi.
Przy ostatnich wyrazach pani prezesowéj, szybko powstrzymane uśmiechy przemknęły po ustach gospodarza i gospodyni domu, ale mówiąca nie dostrzegła tego bynajmniéj, i dygając, uśmiechając się, rzucając oczyma w różne strony pokoju i powiewając w powietrzu żółto odzianemi rękoma, rozpoczęła długie jakieś opowiadanie, zwracając się przeważnie do pana Witolda.
Doktor Władysław zaś po raz piérwszy przemówił:
— Nie pojmuję, jak można nie lubić wsi...
Mówiąc to, patrzył na gospodynią domu, ale panna Kornelia, która od kilku chwil, milcząc, patrzyła na rozrzucone po stole dzienniki, podniosła oczy i z wolna wymówiła:
— Nie pojmuję.
I nic więcéj nie powiedziała; wszakże jedyny wyraz, jaki rzekła, zabrzmiéć musiał w uchu pana Władysława jak najmelodyjniejsze echo, własny jego głos powtarzające, gdyż poruszył się na swém krześle i spojrzał na pannę Kornelią. Spojrzał i zobaczył — cóż? oto dwie złote gwiazdy, błyszczące pośrodku puszystych czarnych źrenic i blask swój prosto, prosto na jego twarz rzucające. Posunął się nieco z krzesłem w kierunku gwiazd i, nie spuszczając wcale wzroku na album, zapytał:
— Więc pani lubi wieś?
Panna Kornelia złożyła drobne rączki z rzewnym nader giestem, podniosła oczy aż do połowy przeciwległéj ściany i wymówiła:
— Kocham ją nad życie!
— A jednak opuściłaś ją pani dla zamieszkania w mieście — ciągnął doktor Władysław.
— Zastosowałam się w tém do woli mamy — odrzekła piękność, a zarazem spuściła powieki tak, że z przed oczu doktora Władysława zniknęły całkiem dwie gwiazdy. W głosie zaś jéj, gdy wymawiała ostatnie owe wyrazy, zadźwięczała uległość dziecka i słodycz gołębicy.
Może doktor Władysław zapragnął ponownego ujrzenia tych gwiazd, które mu tak raptem znikły, bo wnet nowe zadał pytanie:
— Jakże pani na wsi czas przepędzała?
— Połowę dni spędzałam przy fortepianie — odrzekła panna Kornelia.
Doktor Władysław zamknął album, które, rozwarte dotąd, leżało na jego kolanach.
— Więc pani lubisz muzykę? — zapytał jeszcze.
Powieki podniosły się, złote gwiazdy błysnęły znowu, a koralowe usta wymówiły:
— Kocham ją nad życie!
Doktor Władysław położył album na stole i bliżéj jeszcze przysunął się z krzesłem do gwiazd i ich właścicielki.
Być może, iż szelest posuwającego się po dywanie krzesła doktora zwrócił uwagę pani prezesowéj, bo latające jéj oczy dłuższą nieco chwilę zatrzymały się na jego twarzy.
— Jakiż rodzaj muzyki przekładasz pani nad inne? — pytał doktor Władysław, patrząc na gwiazdy panny Kornelii.
— Czy przyjaciel lubego, kochanego pana obszerną ma praktykę? — pytała zniżonym głosem pani prezesowa, przechylając się bardzo blizko ku panu Witoldowi.
— Przedewszystkiém podoba mi się muzyka przyszłości — odpowiadała piękność.
— Mój przyjaciel posiada tylu pacyentów, ile gwiazd jest na niebie, luba, kochana pani — brzmiała w innéj stronie odpowiedź.
— Muzyka Wagnera wydaje mi się zbyt głośną i huczną — mówił doktor.
— Przyjaciel lubego, kochanego pana, wydaje mi się człowiekiem bardzo zajmującym — ciągnęła pani prezesowa.
— To prawda! muzyka Wagnera jest zbyt huczną, ale ile w niéj czucia! — brzmiał kontraltowy głos młodéj piękności.
— To najbardziéj zajmujący człowiek z całego chrześcijaństwa — szeptał pan Witold.
— Najulubieńszą moją operą był zawsze „Prorok” — przemawiał doktor.
— Najżywszą zawsze sympatyą miewałam dla doktorów i tym podobnych ludzi — mówiła matka panny Kornelii.
— A jakież jest zdanie pana o „Cyruliku Sewilskim?” — pytała panna Kornelia.
— A ile mniéj więcéj rocznego dochodu miéć może przyjaciel lubego, kochanego pana? — brzmiało w innéj stronie cichutkie pytanie.
— „Cyrulik Sewilski” ma mnóztwo miejsc prześlicznych — odpowiedział doktor.
— Przyjaciel mój fenomenalne miewa dochody — odszepnął pan Witold.
— Pomimo wielkich piękności, jakie przyznać należy innym rodzajom muzyki, najwięcéj jednak mam zamiłowania w muzyce przyszłości — mówiła panna Kornelia.
— Pomimo wielkiéj wagi, jaką przywiązywać należy do innych warunków naszego biednego życia, znaczne dochody stanowią niemałą rękojmią szczęśliwéj przyszłości — czyniła uwagę pani prezesowa.
— Witam państwa! — ozwał się przy drzwiach świeży i mile wpadający w ucho głos kobiecy i przerwał nagle kwartet rozmawiających wkoło stołu osób.
Pani Ludwika, która od kilku chwil bardzo była zajęta swoim malcem i nie słyszała nawet kwartetu, z radośnym okrzykiem poskoczyła ku drzwiom, z ust pana Witolda zaś wyrwało się bardzo wesołe: „a! witamy, witamy kochaną panią!” a doktor Władysław zerwał się z krzesła, przestał patrzéć na piękność, z którą przed chwilą tak ożywioną prowadził był rozmowę, i całą uwagę swą, jak się zdawało, wielce nawet baczną, zwrócił na dwie kobiety, które niedaleko drzwi bardzo serdeczne zamieniały powitania, a z których jedną była gospodyni domu, drugą — nowo przybyły gość.
Tym nowym gościem pani Ludwiki była panna, mniéj więcéj dwudziestoletnia, wysoka, szczupła blondynka, bardzo miłéj powierzchowności i bardzo skromnie, lubo także zupełnie przyzwoicie, ubrana.
— Moja serdeczna przyjaciółka, panna Józefa K. — wymówiła po piérwszych przywitaniach pani Ludwika, przedstawiając młodą i miłą pannę pani prezesowéj i córce jéj.
Panna Józefa skłoniła się panom, i giestem, nacechowanym prostotą i łatwością układu, podała rękę obu paniom. Doktor Władysław oddał jéj głęboki ukłon, a pan Witold zawołał wesoło:
— Węglem na kominie napiszę sobie datę dnia dzisiejszego!
— A to dlaczego? — zapytała z uśmiechem panna Józefa.
— A dlatego, że pani raczyłaś nas dziś odwiedzić.
— Panna Józefa tak jest zwykle bardzo zajęta — wymówił doktor Władysław, który nie spuszczał oka z nowo przybyłéj i zdawał się zupełnie zapominać o pannie Kornelii, gwiazdach jéj i kontraltowym głosie.
Panna Józefa podniosła na mówiącego oczy, podobne do dwóch błękitnych obłoków, przeglądających z za przezroczystéj, a głębokiéj szyby kryształu, i chciała snadź coś odpowiedziéć, bo otworzyła usta, gdy nagle malec pani Ludwiki wypadł z przyległego pokoju z głośnemi objawami wielkiéj radości, rzucił się ku niéj i usiłował objąć ją drobnemi rączkami.
Znajomość ta serdeczną widać była i na wzajemnéj poufałości ugruntowaną, bo rezolutny malec wołał na młodą pannę po imieniu, a nawet doprowadzał to imię do ostatnich granic formy zdrobniałéj, ona zaś pochyliła się, pocałowała go najprzód w czoło, a potém, mówiąc: „Oj, mój ty olbrzymie!”, podniosła z ziemi i posadziła u siebie na kolanach.
I radość malca, i pieszczoty panny Józefy, objawiły się w sposób tak wdzięczny i naturalny, a postać i twarz téj ostatniéj takim niewymuszonym, a jednak ponętnym okryły powabem, że aż oczy pani Ludwiki zaświeciły szczerą radością, spojrzenie pani prezesowéj błysnęło prędko utajoném niezadowoleniem, doktor zaś Władysław zapatrzył się na wdzięczną grupę, z miłéj młodéj panny i złotowłosego dziecięcia złożoną, a przytém w takie popadł zamyślenie, że zapomniał o zajęciu dawnego swego miejsca w pobliżu panny Kornelii. Panna Kornelia przez cały ten czas siedziała, lekko oparta plecami o poręcz fotelu, z główką nieco podniesioną, z oczyma błądzącemi po otaczających twarzach, a jedwabna tkanina jéj sukni, obfitemi zwojami opływająca uroczą kibić i szeroko rozpostarta na dywanie, dodawała całéj postawie jéj wiele malowniczości i nakazującego przepychu.
Wypadek zrządził, że dwie te młode panny znalazły się umieszczonemi obok siebie tak, że kto patrzył na jednę, nie mógł całkiem pominąć wzrokiem drugiéj i nie uczynić pomiędzy niemi porównania. Porównanie to zresztą nastręczało się samo przez się, jak zwykle bywa przy blizkiém zetknięciu się dwóch sprzeczności. Sprzeczność pomiędzy dwiema pannami zachodziła wielka, poczynając od układu postaci i wyrazu twarzy, aż do koloru włosów i ubrania. Na piérwsze wejrzenie mogło się zdawać, że panna Józefa zgasła i okryła się cieniem, usiadłszy obok panny Kornelii; ale przy drugiém, cienie rozpraszały się, przy trzeciém znikały zupełnie, aż po kilku minutach przyglądania się, nie można-by już stanowczo upewnić, czy panna Kornelia nie gasła i nie okrywała się cieniem obok panny Józefy.
Zresztą były to dwa zupełnie odrębne rodzaje powierzchowności, z za których przeglądały, zupełnie do siebie niepodobne, moralne i umysłowe ustroje. Oba zaś były niepospolite, ponętne, piękne, i kazały się domyślać wielce zajmujących rzeczy. Aby te wszystkie różnice krótkiemi skreślić słowy, powiemy: że panna Kornelia była doskonale piękną brunetką, a panna Józefa ładną tylko blondynką; że oczy panny Kornelii błyszczały, płonęły, a także umiały spuszczać się z cudowną naiwnością, lub podnosić się w górę z wyrazem czarującego zachwycenia, a oczy panny Józefy były spokojne, przezroczyste, z dwoma ogniskami srebrzystych świateł na głębi źrenic, nie spuszczały się wcale ku ziemi, rzadko wznosiły się w górę, a zwykle patrzyły prosto przed siebie, takiém spójrzeniem, jak gdyby doskonale rozumiały wszystko, na co patrzą, i niczego a niczego nie lękały się i nie wstydziły; że z za cery twarzy panny Kornelii, świeżéj, jak lilie i róże, przeglądało życie łatwe, w uciechach, a przynajmniéj bez troski i pracy pędzone, a bladawa i pozbawiona rumieńca, lubo wcale niezwiędła, lecz owszem delikatna i przezroczysta płeć panny Józefy świadczyła o jednéj z tych exystencyi, którym bardzo wcześnie przychodzi łamać się z troską, trudem i doświadczeniem życia; że ubiór panny Kornelii, nadzwyczajnie modny, kosztowny i pełen wykwintnego smaku, znamionował w niéj pannę światową i znającą się na prawidłach salonowéj estetyki, suknia zaś panny Józefy, z popielatéj wełnianéj sporządzona tkaniny, a także śnieżny kołnierzyk z prostego płótna, otaczający szyję, i poprostu splecione warkocze, obfitemi splotami okrążające głowę, mówiły o mierności, graniczącéj z ubóstwem, a także o porządku i wrodzonym dobrym smaku, który z małych rzeczy umié utworzyć bardzo wdzięczną całość; że nakoniec panna Kornelia powabnym ruchem obracała w paluszkach pugilaresik z kości słoniowéj, zawierający wizytowe bilety, a panna Józefa trzymała dziecię swéj przyjaciółki i patrzyła na nie tak, jak patrzéć na dzieci umieją tylko kobiety dobre.
Być może, iż wszystkie porównania te i wypływające z nich różnice nasuwały się myślom doktora Władysława, bo stał wciąż na jedném miejscu, mocno zamyślony, aż pani Ludwika przemówić do niego musiała, zapraszając go, aby usiadł.
Pochlebiamy sobie, że czytelniczki nasze choć trochę są ciekawe dowiedziéć się, przy któréj z dwóch panien zajął miejsce doktor Władysław: przy pannie Kornelii, czy przy pannie Józefie?
Otóż stało się tak, że nie zabrał on miejsca przy żadnéj z nich, ale umieścił się znowu nieco na uboczu i wziął do rąk porzucone wprzódy album. A gdy zważymy, jak powabnym, lubo całkiem odmiennym urokiem jaśniały dwie młode panny, nie będziemy poczytywali za złe doktorowi Władysławowi tego braku natychmiastowego zdecydowania się, nie spuszczając z uwagi i tego względu, że nie był on wcale żadnym Lowelasem, ani pustym jakimś wietrznikiem, ale doktorem medycyny, z kawałkiem czwartego krzyżyka na plecach.
— Jakże się miewa szanowny ojciec pani? — zwrócił się do panny Józefy pan Witold.
— Od kilku dni ma się zupełnie dobrze — odpowiedziała — ale przed tygodniem tak był zasłabł, że byłam w wielkiéj, wielkiéj obawie...
Przy ostatnich wyrazach, lubo zupełnie prostych i po prostu wymówionych, panna Józefa bardzo pięknie wyglądała, może dlatego, że po twarzy jéj przemknął wyraz serdecznéj troskliwości o osobę ukochaną.
— Pan Władysław przybył nam z pomocą — mówiła daléj — i z pomocą skuteczną. Biedny ojciec cierpiał mocno dni parę, ale teraz ma się już znacznie lepiéj..
I znowu bardzo pięknie wyglądała, bo, gdy mówiła ostatnie wyrazy, spójrzenie jéj upadło na doktora Władysława, a w tém spójrzeniu była szczera wdzięczność, i oprócz wdzięczności jeszcze coś, coś, co żadnym sposobem ukryć się całkiem nie mogło w kryształowych źrenicach.
Doktor Władysław podniósł wzrok od albumu, i oczy jego spotkały się z oczyma panny Józefy.
I znowu wkoło stolika ożywiona wszczęła się rozmowa, tylko już nie z czterech, jak piérwéj, ale z sześciu głosów złożona, którym towarzyszył wesoły akompaniament srebrnego głosiku, siedzącego u panny Józefy na kolanach malca.
— Czy przyjaciołka twoja, luba kochaneczko, stale w X. mieszka? — pytała pani prezesowa pani Ludwiki.
— Tu się urodziła i tu pozostaje ciągle.
— Kochany Władysławie, uczyń mi tę przyjemność i porzuć to album; któż widział, aby młody kawaler siedział tak wobec dam, milczący i zachmurzony, jak rycerz posępnego oblicza — mówił pan Witold.
— Mój drogi, wiész dobrze, iż człowiekowi przychodzą do głowy czasem różne myśli...
— Pani tak lubi dzieci? — po raz piérwszy przemówiła do swéj sąsiadki panna Kornelia.
— Jak wszystko, co świeże, poranne i niewinne — odpowiedziała panna Józefa, podnosząc na piękną pannę, przy któréj siedziała, swoje błękitne, kryształowe oczy.
— Kim jest ojciec twojéj przyjaciółki, luba kochaneczko?
— Jakie ty masz piękne oczy, Józiu, takie zupełnie, jak niezabudki! — wołało dziecię.
— Jak niezabudki, oblane kryształową rosą! — z cicha do swego albumu wymówił doktor Władysław.
— Józiu! Józiu! teraz tyś taka różowa, jak różyczka, co kwitnie u mamy w wazonie!
— Ten chłopiec jest najsprytniejszym malcem z całego chrześcijaństwa! — decydował ojciec małego wielbiciela panny Józefy.
— Jakże się pani bawi w tutejszém mieście? — zapytała znowu panna Kornelia.
— Więc ojciec twojéj przyjaciółki, luba kochaneczko, posiada tylko szczupłą emeryturę, która mu na utrzymanie nie wystarcza?
— Czas mi przechodzi jednostajnie, ale bardzo prędko; na zabawach wcale nie bywam, ale godziny, które mi pozostają od zwykłych zatrudnień, przepędzam z moim ojcem lub przyjaciołmi.
— Józia jest nauczycielką i daje lekcye na mieście; z tego się wraz z ojcem utrzymuje.
— A! a! a! więc jest nauczycielką! a czy wielkie z tych swoich lekcyi miewa dochody?
— Takie tylko, jakie starczyć mogą na skromne utrzymanie dwóch osób...
— A! a! na skromne utrzymanie! to bardzo niewiele, luba kochaneczko!...
— Józiu, nie widziałaś mego konika? chodź, zobacz mego konika.
— Późniéj, Józiu, późniéj; zaczekaj!
— Niech panie raczą zobaczyć ten piękny rysunek — zwrócił się do dwóch panien doktor Władysław i podał im album.
— Cudowny krajobraz! — zawołała panna Kornelia.
— Zdaje mi się, że jest trochę wymuszony i przywodzi na myśl bardziéj wprawę rysownika, niż piękność natury — dała zdanie panna Józefa.
— Pani ma słuszność! — potwierdził doktor.
— Kochani, lubi państwo, musicie zapewne wielu przyjmować gości?
— Mąż mój, jako prawnik, posiada obszerne stosunki, przytém ma wielu przyjaciół, którzy go często odwiedzają.
— Luba, kochana Ludwisieńko! jakże cię kocham! jakeś wypiękniała! a tańcujące zabawy wydajecie u siebie?
— Takich zabaw nigdy nie wydajemy; mamy na to za szczupłe mieszkanie, a przytém, przeszkadzało-by to Witoldowi w pracy, i mnie mąciło-by spokój, który przedewszystkiém lubię.
— Lubisz przedewszystkiém spokój! A! a! a! luba kochaneczko! nie szkodziło-by jednak potańczyć trochę! w twoim wieku!
— Widziałam tę dolinę, przepędziłam w niéj nawet z mamą dni parę — mówiła panna Kornelia, wskazując na jeden z rysunków, znajdujących się w albumie.
— Pani podróżowała za granicą? — zapytał doktor Władysław.
— Byłam we Francyi, Szwajcaryi i Włoszech. O, Włochy! Włochy!
Tu drobne rączki złożyły się znowu giestem rzewnym, a czarne, aksamitne źrenice z dwiema gwiazdami po środku, utkwiły w twarzy doktora Władysława, tak, jak gdyby na jéj-to właśnie powierzchni rozkładała się, czarująca pannę Kornelią, kraina włoska.
— Józiu! pójdź zobacz mego konika! — krzyczał już na dobre malec.
Panna Józefa nie opierała się dłużéj prośbom swego małego przyjaciela i wraz z nim udała się na oględziny drewnianego konika i innych tym podobnych pięknych rzeczy.
Tymczasem panna Kornelia ciągnęła rozmowę.
— Kto ma zamiłowanie do sztuk pięknych, powinien koniecznie zwiedzić Włochy... Wprawdzie najlepszą operę słyszéć można w Paryżu, najpiękniejsze koncerta dają w Niemczech, ale we Włoszech znowu...
Tu doktor Władysław zmienił miejsce i przesiadł się ze swego krzesła na to, które zajmowała przed chwilą panna Józefa, przez co znalazł się przy pannie Kornelii w takiéj blizkości, na jaką tylko dozwalał rozpostarty na dywanie ogon jéj sukni. A złote gwiazdy znowu blask swój prosto, prosto mu w twarz rzucały...
Pan Witold zaś zbliżył się do panny Józefy, która opodal od całego towarzystwa bardzo ożywioną rozmowę prowadziła z jego synem.
— Jak pani serdecznie jesteś dobrą — rzekł — że dla tego malca opuściłaś towarzystwo i rozpoczętą rozmowę.
— Są na świecie dwa rodzaje istot, których prośbom nigdy oprzéć-bym się nie mogła... — z uśmiechem odrzekła panna Józefa.
— I jakież to? — zapytał pan Witold.
— Dzieci i starcy — odrzekła młoda panna.
Pan Witold popatrzył w milczeniu na nią przez chwilę, a potém zawołał:
— Jeżeli pani nie jesteś najlepszą istotą w całém chrześcijaństwie, to niech mnie... aniołowie żywcem do nieba zabiorą!
Józia zaśmiała się i złotowłosy Jaś rozśmiał się także, sam zapewne nie wiedząc z czego, jak często zresztą bywa u dzieci.
Stworzyło to duet dźwięczny, świeży i podobny do tego, jakie czasem, na czystém polu i pod otwartém niebem, wyprawiają skowronki.
W téj saméj chwili panna Kornelia przypominała sobie jakąś komiczną sytuacyą z ulubionéj opery swéj, „Cyrulika Sewilskiego”, a mówiąc o niéj, zaśmiała się prawie głośno. Doktor Władysław zaśmiał się także, mimowoli zresztą może, jak bywa często z młodymi mężczyznami, ulegającymi wpływowi dwóch wpatrzonych w nich aksamitnych źrenic ze złotemi gwiazdami po środku.
Stworzył się z tego duet, podobny do muzyki zawrotnego i głowy zawracającego balowego walca.
Gdy tak dwa duety wesołych śmiechów brzmiały w salonie, pani prezesowa, powstawszy z kanapy, wykonywała przed panią Ludwiką wielkie solo dygów.
— Adieu! adieu! luba kochaneczko — mówiła, wstrząsając rękę gospodyni domu i posyłając jéj w powietrzu pocałunki — jak na piérwszą wizytę, może zabawiłam zbyt długo, ale ja was tak kocham, lubi, kochani państwo, i Kornelka także tak was kocha! Już to my obiedwie jesteśmy takie! Jak raz kogo pokochamy, to już nigdy, nigdy niezapominamy!
— O, i ja jestem zupełnie taki sam! i Ludwisia jest taka! — ozwał się pan Witold, a dygi pani prezesowéj zwróciły się ku nim, tylko, zamiast pocałunków rzucanych w powietrze, towarzyszyły im najpiękniejsze uśmiechy szanownéj damy.
— Odwiedzajcie nas często, lubi, kochani państwo! będziemy z sobą żyli en familie! nie prawdaż? Trzeba przecież, aby i luba kochaneczka, Ludwisia, zabawiła się trochę! W jéj wieku, mój Boże! to konieczne! A luby, kochany pan, masz obszerne stosunki i wielu przyjaciół, którzy go często odwiedzają, to i wieczorki złożą się same przez się!
— Same przez się! zupełnie same przez się! — upewniał pan Witold z wyrazem, który nasuwał silne wątpliwości, co do jego własnego udziału w urządzaniu wieczorków.
— Spodziewamy się, że i przyjaciel lubego, kochanego pana Witolda zechce nas odwiedzać — zwróciła się z dygiem pani prezesowa do doktora Władysława.
Doktor Władysław skłonił się w milczeniu.
Przez cały czas pożegnań i dygów pani prezesowéj, Kornelia stała nieruchomo w takiéj postawie, która najwspanialéj ukazywała posągowe kształty jéj postaci i bogatą draperyą ubrania. W postawie téj ze swym profilem greckim i wielkiemi, wzniesionemi nieco w górę, oczyma, podobną była do klasycznego posągu starożytnéj muzy, ubranéj w nowożytną suknią z ogonem.
Podobieństwo to wyróżniło ją znacznie pomiędzy gronem obcych osób i ściągnęło na nią oczy doktora Władysława, który, jak wiadomo, był wielkim, muz wielbicielem... On sam zresztą przypominał bardzo w téj chwili armią zdemoralizowaną i cofającą się przed atakiem nacierającego nieprzyjaciela, cofał się bowiem i uchylał, o ile tylko przyzwoitość i przestrzeń saloniku pozwalała na to, od coraz bardziéj nacierających i okrążających go dygów pani prezesowéj. Tak cofając się i z coraz ponawianemi ukłonami ustępując z placu, dotarł do miejsca, na którém stała muza, w sukni z ogonem. Ale tu właśnie znalazł się w położeniu żołnierza, który, uciekając od kul karabinowych, wpada pod ogień działowy. Albowiem cóż znaczyły dygi i uśmiechy zmarzniętéj pomarańczy, w porównaniu z tym uśmiechem rozkosznym, z jakim zwróciła się ku niemu wygnana z mahometańskiego nieba huryska? A źrenice aksamitne? a płonące w nich gwiazdy złote? a perełkowe ząbki, które pokazały się z za warg koralowych? Wszystko to wielce, o! wielce przyczyniło się do tego, że doktor Władysław, skłaniając się przed panną Kornelią, wymówił:
— Będę miał szczęście paniom jutro złożyć moje uszanowanie!
Panna Kornelia skinęła główką i podała mu rączkę.
— Pomówimy o sztuce! — rzekła.
— O, pomówimy! — odrzekł doktor Władysław.
— Kornelka pasyami kocha sztukę! — zawołała pani prezesowa, która dosłyszała ostatek rozmowy. — Przychodźcie państwo do nas, przychodźcie, jak najprędzéj; Kornelka będzie wam grała i śpiewała.
— Pani śpiewa! — zawołał doktor Władysław.
— Trochę — odrzekła panna Kornelia.
— Przyjdźcie, lubi, kochani państwo! I po wydaniu na świat pięciu jeszcze lub sześciu dygów, i takiéj-że lub większéj liczby uśmiechów, opuściła salonik.
Pan Witold i doktor Władysław przeprowadzali panie do przedpokoju, jak nakazywała grzeczność.
Pod oknem, z rękoma nieruchomo złożonemi na poręczy krzesła, stała panna Józefa. W postawie téj nie była podobną do posągu klasycznéj muzy, ale pełnéj wdzięku kobiety, na któréj białe czoło spłynęła chmurka zamyślenia, a w jasne oczy wpadło parę iskierek smutku.
Kto-by był baczną uwagę zwrócił na pannę Józefę, a raczéj na Józię, jak ją pani Ludwika nazywała, i z którą-to nazwą bardzo jéj było do twarzy, dostrzegł-by może, iż ta chmurka, te iskry, zjawiły się w chwili, gdy doktor Władysław, ustępując z placu przed dygami pani prezesowéj, dostał się do miejsca, gdzie stała panna Kornelia, i piękną postać jéj orzucił wejrzeniem, które nie mogło w zupełności uchodzić za obojętne.
Pani Ludwika, odprowadziwszy gości swych aż do progu, szybko zwróciła się ku swéj młodéj przyjaciołce, podbiegła i ogarnęła ją ramionami.
— Moja ty droga, najlepsza Józiu! — mówiła, okrywając twarz jéj pocałunkami, a gdy to mówiła, w głosie jéj, obok czułości, rzewna zawdzięczała struna. Zdawało się, jakby poczciwa kobieta odgadywała, zawieszony ręką losu nad głową jéj przyjaciołki, miecz przyszłéj a niedalekiéj boleści, ciężkiego jakiegoś smutku, i użalała się nad tém w tajemnicy swego dobrego serca.
Józi twarz rozjaśniła się; oddała pani Ludwice uścisk i rzekła:
— Moja Ludwisiu, przyszłam dziś tu umyślnie, aby cię prosić o zachowanie przed ojcem tajemnicy, co do niepowodzenia, jakie mnie niedawno spotkało. Gdy będziesz u nas, nie wspominaj wcale o tém, że utraciłam parę lekcyi, bo biedny ojciec zmartwił-by się mojém zmartwieniem.
— Ale jakże ty biedaczko dasz sobie radę teraz z tak zmniejszonemi dochodami? — zawołała pani Ludwika.
— Myślałam już nad tém — odpowiedziała Józia ze spokojnym, acz smutnym nieco, uśmiechem — pozostało mi przecie kilka jeszcze lekcyi i zresztą zaprowadzę oszczędności...
— I jakież ty jeszcze oszczędności zaprowadzać możesz, w tak skromnie urządzoném swém życiu!
— Dlaczegóż-by nie? Jakkolwiek-by człowiek mało dla siebie wydawał, zawsze jednak może jeszcze wyrzec się czegoś. Nie kupię sobie naprzykład w tym roku żadnéj sukni i poprzestanę na tych, jakie mam; zresztą wezmę się do innéj jeszcze, niż dawanie lekcyi, roboty.
— Do jakiéj-że się weźmiesz roboty?
— Będę szyła. Zosia dała mi już nawet do sporządzenia kilka sztuk bielizny...
— Aleś ty taka zajęta lekcyami i staraniami około ojca! kiedyż czas znajdziesz na szycie!
— Wstanę codzień o godzinę raniéj i położę się parę godzin późniéj.
Pani Ludwika milczała parę sekund i miała minę bardzo poważną.
— Moja Józiu — rzekła z pewnym odcieniem nieśmiałości w głosie, — gdybyś na tę ciężką chwilę zechciała od przyjaciołki twojéj przyjąć cokolwiek, pożyczyć...
— Ani słowa więcéj, Ludwisiu! — zawoła Józia, po któréj czole lekki przemknął rumieniec — pożyczać nie mogę, bo nie miała-bym środków uiszczenia się z długu, a daru nie przyjmę, póki mam zdrowe ręce i głowę. Jak Jaś podrośnie, to go będę uczyła, a wy mi płacić za to będziecie; jeżeli będziesz potrzebowała kiedy, aby ci coś uszyto, zamiast innéj jakiéj szwaczce, powierzysz mnie i zapłacisz tak, jakbyś to uczyniła dla kogo innego, ale darmo nie wezmę. Potrzebuję niewiele i o żadnych kosztownych uciechach nie myślę, ani ich pragnę, całą zaś usilnością moją, jedynym celem mych żądań jest to, aby mój biedny ojciec spokojną miał starość i aby mu na niczém nie zbywało. Celu tego dosięgałam przez lat już kilka, a mam nadzieję, że i daléj tak będzie.
To rzekłszy, Józia, serdecznie uścisnęła panią Ludwikę, na twarzy jéj rozlał się wyraz spokojnéj ufności, wzbudzonéj wiarą we własne siły i przeświadczeniem o prawości téj drogi, jaką postępowała i postępować zamierzała zawsze.
Właśnie, gdy rozmowa dwóch pań kończyła się serdecznym i długim uściskiem, dwaj panowie wrócili do saloniku.
Pan Witold rzucił się na sofę, wołając:
— Jeżeli ta pani prezesowa nie jest najnieznośniejszą babą z całego chrześcijaństwa, niech... przegram najważniejszy z powierzonych mi procesów!
— A panna Kornelia? — zapytał doktor Władysław z uśmiechem, który nie był zupełnie wolnym od wszelkiego przymusu.
— Panna Kornelia! — odpowiedział przeciągle pan Witold — hm, to królewski kąsek!
— Nigdy nie widziałam piękniejszéj osoby — ozwała się Józia.
— Tak, jest ona w istocie bardzo piękną, ale ja ani do niéj, ani do jéj matki najmniejszego nie czuję pociągu — zadecydowała pani Ludwika.
Doktor Władysław brał za kapelusz, wyglądał tak, jakby był roztargniony nieco i jakoś nie w zwykłym sztosie!
— Pan już odchodzisz! — zawołała pani Ludwika. — Będziemy mieli na obiedzie Zosię i jéj męża; liczyliśmy także na pana. Może i ty, Józiu, zostaniesz z nami?
Przy ostatnich wyrazach pani Ludwiki, zwróconych do Józi, doktor Władysław zatrzymał się z kapeluszem w ręku na środku pokoju, i zdawał się oczekiwać na odpowiedź. Miał taką minę, jakby mówił sobie w duchu; „Jeżeli ona zostanie to i ja zostanę”. Józia, która właśnie w téj chwili patrzyła na doktora Władysława, spostrzegła to jego zatrzymanie się i odgadła może myśl, bo spuściła nagle oczy i parę sekund stała, nic nie mówiąc, tak, jak gdyby nawet trochę z sobą walczyła.
Po chwili jednak podniosła wzrok na panią Ludwikę, i rzekła:
— Bardzo-bym chciała zostać u was, droga Ludwiniu, ale żadnym sposobem nie mogę...
— Dlaczego nie możesz pozostać?
— Pozostań pani choć parę godzin z nami — dorzucił pan Witold.
— Ojcu memu smutno-by było zasiąść do stołu beze mnie. Jest to chwila, w któréj zwykle bywamy z sobą i on do tego tak przywykł — mówiła Józia z lekkiém wahaniem, jakby zawstydzało ją wyznanie szlachetnéj pobudki, dla któréj wyrzekała się może przyjemności.
Ani pani Ludwika, ani pan Witold nie starał się zbijać przytoczonego przez Józię argumentu, a doktor Władysław, wymówiwszy się pilnemi zatrudnieniami, po krótkiéj chwili, opuścił salonik.
W pół godziny potem, Józia także wychodziła z domu swych przyjaciół. Zarzuciła na twarz lekką zasłonę, przyozdabiającą skromny jéj ciemny kapelusik, i lekkim, lecz pewnym krokiem stąpając, torowała sobie drogę przez tłum ludzi, zalegający wązki chodnik i przez zawieję zimową, dmącą ostrym wiatrem i miotającą w powietrzu śnieżystemi tumanami.
Tego dnia znajdowały się w mieście X. dwie osoby, z których jedna była trochę smutną, druga w gniewliwém i niespokojném usposobieniu. Piérwszą z tych osób była Józia, drugą doktor Władysław.
Józia około północy siedziała w małym, bardzo skromnie urządzonym pokoiku, którego głównym sprzętem było biało zasłane łóżko, a jedynemi ozdobami kilka zielonych wazoników, na-pół ukrytych za firankami z gładkiego muślinu, i kilkadziesiąt książek, złożonych na dużym stole, pomiędzy oknami umieszczonym. Na tym samym stole paliła się lampa i białe swe światło rzucała na pochyloną nad robotą, jasnowłosą głowę młodéj panny. Józia szyła pilnie, igła błyskała szybko w zwinnéj jéj ręce, niekiedy podnosiła głowę i przysłuchywała się przez chwilę nierównemu oddechowi, ciężkim snem usypiającego, starca, którego odgłos dochodził do niéj, wśród ciszy nocnéj, z przyległego pokoju. Niekiedy także odrywała wzrok od roboty i przez kilka sekund patrzyła nieruchomo w przestrzeń; wtedy po gładkiém czole jéj przepływała chmurka troski czy niepokoju, pierś lekkiém podnosiła się westchnieniem. Wkrótce jednak z nową usilnością brała się do roboty, a biały połysk lampy oświecał twarz jéj spokojną i łagodną, ale pobladłą nieco i od czasu do czasu mieniącą się wyrazem smutnego zamyślenia.
Na innéj ulicy, w inném mieszkaniu, doktor Władysław szerokiemi krokami przebiegał kosztownie i ze smakiem urządzony gabinet. W gabinecie tym pełno było książek, rękopismów i narzędzi naukowych; na wielkiém biurze, przyozdobioném piękną zastawą do pisania, paliło się światło w ozdobnéj lampie, a wokoło lampy leżało w nieładzie kilka poroztwieranych grubych tomów i spory, do połowy zapisany, zeszyt. Doktor Władysław czuł się dnia tego w usposobieniu takiém, w jakiém żaden człowiek, choć-by był najzdolniejszym i najochotniejszym do pracy, nie czyta i nie pisze z korzyścią. To téż nie czytał on i nie pisał tego wieczora, ale chodził i chodził po swym gabinecie, tak zawzięcie i nieustannie, jakby w ten sposób dopełniał votum pobożnéj jakiéjś pielgrzymki. Uczucia jego wszakże wcale nie były pobożne, gdyż gniewał się w duchu na wszystkich i wszystko, co otaczało go i żyło na świecie. Dnia tego nic mu nie szło według myśli: pacyenci gorzéj chorowali, podwładni felczerowie opuszczali się w swych czynnościach, mieszkanie za mało było ogrzane, ogień na kominku co chwila zagasał, książka, do któréj czytania wziął się był, od początku wiersza była fatalnie napisaną i wcale mu nie przypadła do smaku i przekonania. Szczególniéj owi felczerowie leżeli mu na sercu wielkim ciężarem: jeden z nich bowiem najniepotrzebniéj wytoczył dnia tego całą kwartę krwi z żył człowieczych, drugi najniemiłosierniéj ostawił chorego bańkami i pijawkami, pomimo najwyraźniejszego zakazu doktorskiego, aby tego nie czynił. Oddawna już doktor Władysław żywił w sobie niechęć dla tego rodzaju ludzi, a raczéj dla nieumiejętności i niesumienności, jaka ich odznaczała w mieście, w którém przebywał. Czuł gwałtowną potrzebę zaprowadzenia reform w tym względzie, i przez miłość dla nauki i ludzkości, rozpoczął był pisanie rozprawy w tym przedmiocie, rozważając go ze stanowiska naukowego i humanitarnego. Owóż wieczora tego, kiedy tak srodze był rozgniewany na felczerów i ich nieuctwo, zasiadł przed swojém biurem, z zamiarem napisania przynajmniéj dwóch arkuszy swojéj rozprawy. Aliści pokazało się, że nie mógł pisać: myśli pierzchły mu z głowy, jak spłoszone ptaki, i połapać ich nie było żadnego sposobu; wyrazy nie kleiły mu się pod piórem; przeszkadzał mu wiatr, który szumiał za oknami, przeszkadzały nierówności papieru, na którym pisał, lampa za mało dawała światła i t. d. Rzucił tedy pióro, począł chodzić, chodził i myślał o felczerach, o téj krwi, wytoczonéj dziś z żył ludzkich, o bańkach i pijawkach niepotrzebnie choremu przystawionych, i tym podobnych przyjemnych rzeczach, które gryzły go i w niepomierny gniew wprowadzały.
Nagle, ni z tego, ni z owego, przestał myśléć o felczerach, bańkach i pijawkach, a pomyślał o tém, że strasznie jakoś cicho było w jego mieszkaniu; wydało mu się, że przebywa na jakiéjś głuchéj i martwéj pustyni, o tysiąc mil oddalonéj od świata żyjących. Za tą myślą przyszła inna: że dobrze-by było, gdyby w téj chwili znajdował się obok niego ktoś, z kim-by mógł pomówić o swoich kłopotach i przed kim-by mógł wynurzyć ten gniew, jakim go przejmowali felczerzy. Spojrzał na kominek, na którym leniwo tlała wiązka drewek, i pomyślał sobie, że przyjemnie-by było siedziéć przed tym kominkiem na miękkiéj wygodnéj sofie z kimś drugim jeszcze, a w niemożności pracowania, w jakiéj czuł się dzisiaj, gawędzić sobie spokojnie i wesoło. Są-ż jednak na świecie ludzie, którzy, gdy nie czują się w usposobieniu pracowania, albo uznają, że dość już pracowali, zasiadają sobie w ten sposób przed kominkiem z drugą jaką osobą i gawędzą, i śmieją się, i wypowiadają wszystkie myśli swoje, tak, że te, które są smutne, przestają być ciężkiemi, a te, które miłe, stają się sto razy milszemi? Doktor Władysław pomyślał, że u takich ludzi ogień na kominku bucha niezawodnie wesołym, obfitym płomieniem, a nie tleje tak mizernie i leniwie, jak w téj chwili u niego; może nawet odgłosy zimowéj zamieci nie sprawiają im przykrości, ale owszem, przynoszą na swych skrzydłach mnóztwo marzeń, wspomnień, uczuć i myśli, z któremi zwierzają się oni przed tą drugą osobą, siedzącą obok nich przed kominkiem na miękkiéj, zgrabnéj sofie? To dziwna rzecz — pomyślał doktor Władysław — do jakiego stopnia człowiek jest towarzyskiém stworzeniem! Nie dość mu tego tłumu sobie podobnych, jaki, chcąc niechcąc, napotykać musi, gdy podoba mu się przestąpić próg swego mieszkania, niedość mu nauki, którą miłuje, pracy, do któréj przywykł; trzeba mu jeszcze koniecznie posiadać żyjącą jaką, czującą i myślącą istotę, tuż obok siebie, aby, w chwilach samotności, w chwilach szczególnéj troski, lub niezadowolenia, miéć na swe zawołanie jéj twarz, rozmowę, współudział. Tak — prowadził daléj wewnętrzny monolog swój doktor Władysław — człowiek przez większą połowę chwil, składających jego życie, nie może obejść się bez towarzystwa i moralnéj, jeśli nie materyalnéj, pomocy swych bliźnich. Bądź sobie, jakim chcesz, uczonym doktorem, miłuj naukę jak najserdeczniéj, wczytuj się we wszystkie dzieła, jakie tylko wychodzą z pod pras drukarskich na całéj kuli ziemskiéj, pisz, jakie chcesz uczone i humanitarne rozprawy; a zawsze przyjdzie ci jakiś dzień fatalny, w którym poczujesz się zmartwionym, złym, roztargnionym, do pracy niezdolnym i zapragniesz zobaczyć przy sobie kogoś serdecznego, miłego, o którym był-byś pewnym, że życzy ci dobrze, że cię rozumié, że współczuje z tobą w zmartwieniu, z kim-byś nakoniec mógł usiąść sobie przed kominkiem i wygadać się przed nim. A kto wié? może rady dobréj, a z pewnością sił i zachęty do dalszéj pracy zaczerpnąć.
I ten-to właśnie jest początek rodziny — myślał sobie daléj doktor Władysław. — Stworzyciel znał dobrze najgłębsze potrzeby swojego tworu, a pożałowawszy Adama, który inaczéj musiał-by żyć samotnie i, koniec końcem, wpaść w smutną mizantropią, stworzył dla niego Ewę. Ewa była żoną Adamową: za przykładem téj pary, wszyscy następni ludzie żenili się, i tylko tym sposobem ludzkość przeciągnęła swą na kuli ziemskiéj exystencyą przez 7,000 lat około, jak nas naucza Pismo Święte, a przez nierównie większą ilość wieków, jak utrzymują geologowie. Zwyczaj żenienia się jest tedy wielce szacownym, tak przez swą starożytność, jak i usługę, jaką oddał ludzkości, przedłużając jéj na kuli ziemskiéj exystencyą. W historyi patryarchów, małżonki ich niepoślednią grają rolę. Sara bardzo poważnie i szanownie wyglądać musiała pod namiotem Abrahama, a Rebeka była pełną wdzięku, w chwili, gdy, siedząc na wielbłądzie, po raz piérwszy podniosła zasłonę, aby spojrzéć na swego narzeczonego Izaaka. Wszakże ród takich oblubienic, jaką była oblubienica Izaakowa, nie wygasł jeszcze chwała Bogu na świecie, i dziś każdy porządny człowiek, pragnący wstąpić w ślady patryarchów, może znaléźć pełną wdzięku i dobroci dziewicę, która, odchodząc z nim od ślubnego ołtarza, odgarnie z twarzy ślubną zasłonę i okaże mu lice, kto wie? piękniejsze może i milsze jeszcze, niż było lice Rebeki? Potém, oblubienica taka zasiądzie z małżonkiem swym przed wesołym kominkowym ogniem, a z oczu jéj i serca wytryśnie dla niego źródło pociechy, spokoju i szczęścia.
W tym punkcie wewnętrznego swego monologu, doktor Władysław zatrzymał się na środku pokoju i, uderzając się dłonią w czoło, zawołał w myśli: — Ciekaw jestem bardzo wiedziéć, dlaczego-to niektórzy mężczyzni tak długo się nie żenią?
Człowiek, dopóki dwudziestu lat nie skończy, to-by się z całym światem ożenił; potém już zaczyna przebierać i majaczyć, a jak mu trzydziestka na kark wlezie, to już i samemu aniołowi z nieba dziesięć lat będzie się przyglądał, póki mu się nie zbierze na odwagę poprosić go o rękę. I cóż z tego kunktatorstwa i mazgajstwa wynika? Oto, że człowiek taki, pozbawiony tych słodkich węzłów, jakiemi sam Stworzyciel związał Adama z Ewą, zasklepia się w sobie, jak ślimak w skorupie, zasycha, jak ziele, włożone do książki i przyciśnięte w prasie, traci przywiązanie do ludzkości, z którą nie łączy go żaden bezpośredni węzeł, słowem, prędzéj czy późniéj, włazi po uszy w suchą, nudną i zgryźliwą mizantropią. To bardzo źle! bardzo źle! tego prawdziwy filantrop pochwalić nie może! Rodzina jest fundamentem, na którym opiera się budowa społeczna. A cóż to będzie za fundament, jeżeli nikt nie zechce zostać jednym ze składających go kamieni? Ma się rozumiéć, że fundament w takim razie będzie słaby, przez co budowa społeczna zachwieje się na swych podstawach, ba, nietylko zachwieje się, ale runie: każda cegiełka potoczy się z osobna i w przepaść poleci; na świecie nastąpią nieporządki nie do zniesienia, wszystko przewróci się do góry nogami; niezgody, mordy, pożogi zapanują, cały szereg klęsk zwali się na nieszczęśliwą ludzkość, która przemieni się w hordę barbarzyńców... a wszystko to nastąpi dlatego, że mężczyzni za mało żenią się!
Trzeba ożenić się! — pomyślał doktor Władysław i, zmęczony długą przechadzką, usiadłszy przed kominkiem, począł mieszkiem rozdmuchywać leniwy ogień. Dmuchał, dmuchał, aż rozdmuchał szeroki płomień, który wyskoczył w górę kilku żółtemi językami, zaszumiał w kominie, wyrzucił z siebie bogaty rój swawolnych iskierek i oświecił cały pokój wesołą różową łuną. Doktor Władysław przestał dmuchać i wyciągnął się na fotelu. Żywsze rozpalenie się ognia na kominku umniejszyło nieco zły jego humor. Wszakże nie rozweselił się zupełnie, bo oprócz felczerów, baniek i pijawek, o których wcale zapomniéć nie mógł, przed oczyma jego stał wciąż ponury obraz budowy społecznéj, rozwalonéj w gruzy i oddanéj na pastwę najstraszliwszym klęskom z winy mężczyzn którzy żenić się nie chcieli.
I trudno bardzo powiedziéć, jakim sposobem, dlaczego, przez takie psychiczne powody, lub za pomocą jakich optycznych środków, ponury ten obraz, rozwalonéj i klęskami napastowanéj budowy społecznéj, zniknął nagle z przed oczu doktora Władysława, a na jego miejscu, otoczony różową łuną ogniska, pojawił się wcale inny widok. Zamiast bowiem gruzów, klęsk, mordów, pożog i ludzkości zamienionéj w hordę barbarzyńców, przed oczyma wyobraźni doktora Władysława stanęła panna Józefa w swojéj popielatéj wełnianéj sukience, ze swemi jasnemi warkoczami nad czołem i w takiéj zupełnie postawie, w jakiéj ją widział z rana, to jest z Rubensowskim aniołkiem pani Ludwiki na ręku.
— Jaka-by z niéj była śliczna młoda matka! — pomyślał doktor Władysław i lekki uśmiech okolił jego usta. Ale w téj saméj chwili zewnątrz domu wiatr z nadzwyczajną zahuczał wściekłością, całą falą śniegu uderzył o szyby, które przeraźliwie zadzwoniły, i na finał zapiszczał w kominie najżałośliwszym tonem, jaki tylko wydobyć z siebie może potężna pierś, miotającego się pomiędzy niebem i ziemią żywiołu. Doktor Władysław poruszył się z niecierpliwością. Wdzięczny obrazek młodéj dziewicy ze złotowłosém dziecięciem na ręku pierzchnął mu z przed oczu, jakby spłoszony szumem i poświstem wichrów, a na jego miejscu rozkładały się znowu smutne ruiny rozwalonéj budowy społecznéj. — Przeklęty wiatr! — pomyślał doktor Władysław — ach! gdyby to był fortepian, a do tego jeszcze ktokolwiek, ktoby na nim zagrać umiał, nie słyszał-bym odgłosów téj szalonéj burzy, których słuchając, chcąc nie chcąc, muszę myśléć o felczerach i o téj kwarcie krwi ludzkiéj, która dziś tak marnie przepadła z ich powodu!
— Ach, gdyby teraz ktokolwiek był łaskaw zagrać.... Myśl o muzyce przywiodła przed doktora Władysława obraz panny Kornelii.
— Ciekawym téż posłyszéć jéj muzykę — pomyślał — piękna panna — dodał jeszcze — pójdę tam jutro z wizytą.
Gdy tak działo się z doktorem Władysławem, na innéj jeszcze ulicy i w inném mieszkaniu, w pięknym obszernym salonie, dwa razy przynajmniéj obszerniejszym od saloniku pani Ludwiki, na aksamitem obitéj sofie, leżała panna Kornelia. Ubraną była nie tak bogato, jak z rana, niemniéj jednak malowniczo, strojnie i powłóczysto. Główkę, z któréj w różnych kierunkach spływały węże czarnych warkoczy i strugi włosów rozplecionych, oparła na wzorzysto haftowanéj poduszce w taki sposób, że twarz jéj wyglądała, jak prześlicznie wyrobiony medalion haut relief, a wzrok swobodnie błądzić mógł po suficie. Obie ręce zarzuciła sobie pod głowę, co zaokrągliło ramiona w miękkie i faliste linie, a drobną stopę, wyglądającą z pod zwojów muślinu, oparła na krawędzi sofki. W postawie téj, trochę dziecinnéj, trochę swawolnéj, a trochę rozpieszczonéj i zalotnéj, niemniéj była piękną, jak w owéj chwili, gdy, stojąc nieruchomie na środku saloniku pani Ludwiki, wyglądała jak posąg muzy, ubranéj w suknią z ogonem. Na drugim końcu salonu wcale inny przedstawiał się widok, tam bowiem na fotelu siedziała przed stołem i pod światłem lampy pani prezesowa, wykończając swą wieczorną toaletę.
Przed chwilą włożyła była z pomocą służącéj szlafrok watowany i tak wyglądający, jakby już nie piérwszą zimę przebywał na tym padole płaczu, a teraz postawiła przed sobą małe lusterko w srebrnéj oprawie i z wielką starannością wkładała na swe orzechowe włosy, w cieniutki warkoczyk zaplecione z tyłu głowy, czepek nocny z białego perkalu. Strój ten czynił twarz szanownéj damy bardziéj jeszcze podobną do zmarzniętéj pomarańczy, z żółtą pomarszczoną skórką. Małe bystre oczki biegały jednak po swojemu i rzucały się z zadziwiającą szybkością; tylko żwawy uśmiech zniknął bez śladu i wraz z nim zniknęły także dygi.
— Mamo! — ozwała się nagle panna Kornelia.
— Czego chcesz? — zapytała pani prezesowa głosem, który wcale nie przywodził na pamięć śpiewu słowika.
— Niech téż mama będzie łaskawa powié mi, po cośmy tu do téj dziury przyjechały? — zapytała piękność, nie zmieniając wcale leżącéj postawy.
— Prawdopodobnie po to, po cośmy dotąd wszędzie jeździły — odpowiedziała matka leżącéj piękności.
Po téj odpowiedzi była chwila milczenia, przerwała ją panna Kornelia głośném i szerokiém ziewnięciem.
— Ależ poziewasz! — ozwała się dość kwaśno pani prezesowa.
— Ciekawam, co mam innego robić w téj dziurze — odrzuciła córka, i wraz potem zanuciła kilka taktów modnego podówczas walca Il Baccio. Nagle przerwała sobie śpiewanie i ozwała się znowu:
— Nie lepiéj-by to było pojechać na zimę do Warszawy?
Pani prezesowa, która w téj chwili skończyła zawiązywać czepek, żywym bardzo ruchem zwróciła się ku córce.
— Daj pieniędzy! — zawołała, rzucając obie ręce w stronę córki — daj pieniędzy, daj, daj! to pojedziemy do Warszawki!
— Ba! gdybym je miała! — wyrzekła piękność i ziewnęła po raz drugi.
— Dziura! dziura! — mówiła pani prezesowa w sposób, który odejmował jéj wszelkie podobieństwo do karmelka — gdyby twój kochany ojczulek nie był rozrzucał pieniędzy nakształt plewy, miały-byśmy za co jeździć do Warszawy i wszędzie...
— Ach, mój Boże! niech téż już mama da święty pokój biednemu ojcu, który nie wstanie przecie z grobu, aby słuchać wiecznych wyrzutów mamy, jak to czynił za życia — przerwała panna Kornelia.
— Wyrzutów! wyrzutów! — wołała pani prezesowa — alboż nie zasługuje na nie! Wniosłam mu przecie 300,000 złp. posagu! gdzież one są teraz? gdzie? gdzie?
— Ja sądzę — ozwała się panna Kornelia, nie opuszczając wzrokiem sufitu, — ja sądzę, że przecież i mama nie była bez udziału w téj ruinie, o którą obwinia ojca...
— Ja!? — krzyknęła pani prezesowa, zrywając się z krzesła i pochylając ku córce swą szczupłą, maleńką postać — ja? ja? — powtarzała. — I jakiż to ja w téj ruinie mogłam miéć udział, moja panno? Wniosłam twemu ojcu 300,000 złp. posagu, a oszczędzałam się zawsze, jakby najprostsza szlachcianka. Nigdy nie miałam w garderobie mojéj więcéj jedwabnych sukien nad piętnaście, albo najwyżéj dwadzieścia; raz w rok tylko wyjeżdżałam za granicę; pięć zim tylko przepędziłam w Warszawie; cóż to wszystko znaczy? mów! mów!
Zamiast odpowiedzi, znowu zabrzmiały w salonie piérwsze takty modnego walca, a zarazem panna Kornelia porwała się z sofki i, wciąż przyśpiewując sobie, poczęła zawrotnie walcować wkoło salonu.
— Szalona dziewczyno! — krzyknęła pani prezesowa — u ciebie zawsze pustki w głowie! ja ci mówię o interesach, a ty tańcujesz!
Panna Kornelia, zdyszana cała, zatrzymała się przy fortepianie.
— Co mi tam interesa! — rzekła — to strasznie nudna rzecz! wolę tańczyć, choćby sama!
Mówiąc to, rozkładała nuty na pulpicie.
— Cóż to, myślisz jeszcze o graniu! proszę iść spać!
— Będę jeszcze exercytowała się dwie godziny!
— Ależ pora spać! — krzyknęła pani prezesowa, porywając córkę za szeroki rękaw od szlafroczka.
Panna Kornelia targnęła rękaw i wyrwała go z rąk matki.
— Niech mama idzie sobie spać, kiedy chce, ja będę jeszcze exercytowała się!
Wraz z temi słowami rozpoczęła muzykę.
— Idź spać! idź spać! — krzyczała nad nią matka, z ustami przyłożonemi prawie do ucha córki.
Panna Kornelia zagrała mocniéj.
— Idź spać! idź spać! — nie przestawała wołać pani prezesowa, ale odstąpiła parę kroków, bo krzykliwe tony wiolinu przeraźliwie wpadały w jéj ucho.
— Idź spać! idź spać! idź spać! — wołała jeszcze ochrypłym nieco głosem, starając się przekrzyczéć fortepian.
Panna Kornelia grała fortissime.
— Aj! — krzyknęła pani prezesowa, przyciskając uszy obu rękoma — szalona dziewczyna! nieznośna dziewczyna! pusta, uparta, zła, niegodziwa dziewczyna!
Z temi wyrazami na ustach i cofając się ciągle, doszła do drzwi przyległego pokoju.
— Idź spać! — krzyknęła jeszcze, stojąc w progu.
Panna Kornelia zagrała con tutto brio.
Pani prezesowa wyskoczyła za próg i trzasnęła drzwiami. W salonie wraz z muzyką rozległ się długi i głośny wybuch śmiechu. Panna Kornelia grała i śmiała się, śmiała się i grała; srebrzyste tony jéj śmiechu drgały w powietrzu, jak fantastyczny akompaniament, ułożony do zawrotnie padających z pod jéj rąk tonów. Nagle przestała śmiać się, oderwała ręce od klawiszy i nieruchomemi oczyma wpatrzyła się w przestrzeń. W oczach tych nie było w téj chwili gwiazd złotych, ale błąkały się po nich jakieś chmurki mętne i gasiły całkiem blask źrenic. Twarz jéj przeciągnęła się nieco, gładkie czoło sfałdowało się, ziewnęła szeroko i zaplotła obie dłonie za głowę, nieco w tył odrzuconą.
W téj postawie pozostawała sekund kilka, potém wyprostowała się i szepnęła: Ciekawam, co téż tam porabia biedny Gustaw?
W téj chwili otworzyły się drzwi, umieszczone naprzeciw fortepianu, i wyjrzała przez nie głowa pani prezesowéj w nocnym czépku.
— Idź spać, Kornelio! — zawołała.
Panna Kornelia zwolna zwróciła oczy na matkę.
— Mamo, jak myślisz? co porabia w téj chwili biedny Gustaw?
Pytanie to, przeciągłym i zniżonym nieco wymówione głosem, nie otrzymało odpowiedzi. Głowa pani prezesowéj zniknęła szybko i dał się słyszéć tylko stuk drzwi, zatrzaśniętych z gniewem.
Panna Kornelia odrzuciła w tył zwoje rozpuszczonych włosów, i poczęła z wielką uwagą decyfrować jakąś bardzo trudną kompozycyą muzyczną.
O téj saméj porze i na téj saméj ulicy, lecz tylko w inném mieszkaniu, w ciepłym i przytulnym pokoju, spało dwoje dzieci: jedno w łóżeczku wysokiemi krawędziami otoczoném, drugie w kołysce.
Pomiędzy łóżeczkiem i kołyską stała młoda, przystojna kobieta ze świecą zapaloną w ręce i przypatrywała się chwil kilka uśpionym dzieciom z rozkosznym uśmiechem na ustach.
Potém, lekką dłonią otuliwszy starannie każde z nich, zwróciła się ku zamkniętym drzwiom przyległego pokoju i z cicha zapukała.
— Proszę wejść — ozwał się głos z wnętrza.
Pokój, do którego weszła młoda kobieta ze świecą zapaloną w ręce, był wyraźnie gabinetem prawnika, bo pod ścianami leżały na półkach całe szeregi grubych stosów papierów, z których każdy nosił osobny numer, a pomiędzy oknami stało obszerne biuro, zarzucone papierami, księgami, listami w kopertach i bez kopert i t. p. rzeczami. Przy biurze, pilnie zajęty pisaniem, siedział mężczyzna, w którym na piérwszy rzut oka trudno-by w téj chwili poznać, wesołego i jowialnego w porze wolnéj od pracy, pana Witolda. Teraz, gdy z całą usilnością oddawał się ważnym zapewne zatrudnieniom, łagodne i wesołe usta jego zapożyczyły nieco surowości od oczu, na czole zarysowały się zmarszczki głęboko skupionéj myśli, a oczy ciskały błyskawice, z pod powiek spuszczonych na papier, na którym wprawna ręka jego szybko kreśliła szeregi wyrazów.
— Zaczekaj trochę, Ludwiniu, zaraz skończę — wymówił, nie przerywając sobie pracy.
— Nie przerywaj sobie, Witoldzie, ja zaczekam — z cicha odpowiedziała pani Ludwika, i na palcach przystąpiła do stołu, umieszczonego przed obszerną i wygodną kanapą, stojącą pod jedną ze ścian gabinetu. Na stole tym znajdowało się mnóztwo dzienników, książek i broszur, które, wszystkie przeglądane snadź i czytane przez licznych gości pana Witolda, w najwyższym leżały nieporządku.
Pani Ludwika postawiła świecę na stole i ręką, po któréj ruchach można było poznać przywykłą do porządkowania gosposię, doprowadziła porozrzucane na stole przedmioty do mile w oko wpadającego ładu. Potém obejrzała się po pokoju i przeszła ku oknu, gdzie poprawiła firankę, zanadto w dół opuszczoną przez kogoś zapewne, kto w dzień wyglądał przez okno; następnie zajęła się porządném ustawieniem na dywanie foteli i wyprostowała gałązki bluszczu, któremi zapewne sama opłotła kiedyś źwierciadło, wiszące nad kanapą. Gdy w ten sposób ozdabiała i do porządku doprowadzała pokój swego męża, ani wieczorny szlafroczek z białéj, miękkiéj flaneli, ani lekkie jéj stopy nie czyniły najmniejszego szelestu, i pan Witold mógł bez przeszkody pracować daléj. Kiedy nakoniec ostatni na arkuszu umieścił wyraz, postawił przy nim kropkę, zakończającą całą pracę, i głowę ku pokojowi odwrócił, zobaczył panią Ludwikę, siedzącą spokojnie na fotelu i czytającą dziennik.
— Skończyłem już, Ludwiniu! — zawołał, zacierając ręce z zadowoleniem.
— Czyś pisał obronę w téj trudnéj i ważnéj sprawie, o któréj mi opowiadałeś? — spytała pani Ludwika, odkładając na bok dziennik.
— Tak, tak — odpowiedział pan Witold — pisałem właśnie tę obronę i zdaje mi się, żem ją nieźle napisał.
— Przeczytaj-że mi to swoje dzieło — rzekła z uśmiechem pani Ludwika.
Wiadomo całemu światu, że wszyscy ludzie piszący, poczynając od najnędzniejszych wierszokletów, aż do twórców najpyszniejszych arcydzieł, bardzo lubią czytać swoje utwory innym ludziom. Częstokroć nie czynią oni w tym względzie zbyt wybrednego wyboru osób, czego dowodem jest znane ogólnie podanie o Molierze, który jako-by komedye swe czytywał przed swoją kucharką. Ale już wielkiéj przyjemności doświadcza każdy, kto utworem swym podzielić się może z osobą pojętną i myślącą, która zdolną jest nietylko pojąć go, ale jeszcze krytycznie osądzić. To téż i pan Witold z chęcią przyjął propozycyą żony, a po łatwości, z jaką rozpoczął czytanie, poznać można było, iż podobne rzeczy należały do codziennych prawie zwyczajów obojga małżonków.
Obrona była napisaną uczenie i logicznie, a z uczuciem i pięknie. Znajdowała się w niéj cała historya nielitościwie pokrzywdzonéj i w nędzę wtrąconéj rodziny, któréj interesów bronił pan Witold, z wymową i zapałem, na krzywdziciela ciskając gromy, wyjęte z ksiąg prawodawczych, i z niemniéj pełnéj argumentów karty pojedyńczego i społecznego sumienia. Pani Ludwika, słuchając zacnych i rozumnych słów, które wypływały z pod pióra jéj męża, widocznie rosła z radości i dumy: kibić jéj prostowało się, głowa się podnosiła, a błękitne oczy nabierały coraz gorętszych połysków. Kilka razy oczy te zamgliły się łzą drobną, a było to wtedy, gdy obrona pana Witolda, wychodząc z suchego zakresu prawniczych argumentacyi, kołatała do uczuć i pojęć ogólnie ludzkich, w żywych i pełnych wymowy słowach malując niedolę tych, którzy stali się ofiarą bezsumiennéj zręczności krzywdziciela. Przy odwracaniu kart pan Witold spoglądał na żonę, a na widok jéj przejęcia się i rozpromienienia, promieniał także i w coraz większy dla swego przedmiotu wpadał zapał. W najwymowniejszém miejscu utworu porwał się z krzesła i dokończył czytania, stojąc. Skończywszy, pytającym wzrokiem patrzył na żonę, ale niedługo potrzebował oczekiwać odpowiedzi na pytanie, jakie jéj wzrokiem zadawał, bo pani Ludwika poskoczyła żywo i, rzucając się na szyję mężowi, zawołała ze śmiechem radości i rozczulenia:
— Jesteś najdoskonalszym adwokatem z całego chrześcijaństwa!
Pan Witold zaśmiał się wesoło, częścią z powodu przyjemności, jaką sprawiały mu radość i uznanie żony, częścią z powtórzonego przez nią własnego jego przysłowia. Małżonkowie uścisnęli się serdecznie i usiedli obok siebie na kanapie.
A gdy tak przy sobie siedzieli, usta pana Witolda nie pożyczały już od oczu zwykłéj im surowości, ale, przeciwnie, te ostatnie zaczerpnęły od piérwszych pogody i cechującéj je łagodności. Cała fizyognomia uczonego prawnika rozjaśniła się, a uśmiech rozlewał się po jego twarzy, gdy patrzył na żonę.
Pani Ludwika pięknie wyglądała w swoim wieczornym szlafroku z białéj flaneli i z włosami, ułożonemi już na noc, to jest splecionemi w dwa grube warkocze, które okręcały jéj głowę podwójnym złocistym sznurem.
Kilka chwil toczyła się pomiędzy małżonkami rozmowa, o tylko co przeczytanéj obronie pana Witolda i nieszczęśliwéj rodzinie, któréj historyą zawierała, gdy pani Ludwika, jakby jéj coś nagle przyszło do głowy, zawołała:
— Czyś czytał, Witoldzie, w dzisiejszéj gazecie artykuł o Gustawie?
— O Gustawie X., kuzynie twoim i panny Kornelii?
— Tak, dawał on piérwszy swój koncert w mieście Y.
— A! jakże mu się udało?
— Trudno to zaiste bywa nieraz dojść całéj prawdy ze sprawozdań dziennikarskich. Sprawozdawca prowincyonalnego miasta ma styl nieco ciemny i w artykule jego można dopatrzyć wielu całkiem przeciwnych rzeczy. Nie umiem téż dokładnie i stanowczo powiedziéć, ile pochwały, a ile nagany dla Gustawa mieści się w tym artykule, ale posłuchaj...
To rzekłszy, pani Ludwika wzięła ze stołu jeden z dzienników i zaczęła czytać:
— Wczoraj w mieście Y. w sali X., odbył się koncert niedawno przybyłego skrzypka, pana Gustawa X. O ile znane już i uznane, lubo to uznanie niezawsze idzie w parze, jakkolwiek w niéj iść powinno, z prawdziwą zasługą, talenta, budzą w nas pewne, choć niezawsze na słusznych, jak zresztą zwykle bywa na świecie, oparte zasadach, zajęcie, i od tego zajęcia żywsze jeszcze, mianowicie w masach, dających się powodować więcéj zapałem zwodnym najczęściéj, niż rzeczywistém pojęciem sztuki, uwielbienie; toć jednak młode, jeżeli młodym nazwać się godzi jakikolwiek objaw ludzkiéj duchowości, unoszący na sobie znamię etyki wszechświatowéj i wszechwiekowéj, ufne we własne siły, ufnością przewyższającą nieraz istotną tych sił doniosłość i rzucające się w tajemnicze głębie sztuki, lecz nie z pełną wiadomością tego, co, parte rozpierającemi ich wnętrza mocami, czynią i czynić odnośnie do obranego zakresu działania zamierzają, talenta wywierać zwykły na ludzi pewien wpływ przyciągający, który-to właśnie i wczoraj objawił się, choć nie tak dobitnie, jak zwykł objawiać się w podobnych razach, liczném zgromadzeniem publiczności, chętnéj zawsze do pośpieszenia tam, gdzie znaléźć może, czy to w formie pożywczéj sztuki mięsa, czy ckliwego kremu podaną, sobie strawę duchową!
— Uf! co za okres! — zawołał pan Witold.
Pani Ludwika uśmiechnęła się, odetchnęła głęboko i czytała daléj:
— Programat koncertu pana X. obiecywał nam strawę, acz zmieszaną z pewnemi przyprawami, które widocznie były tam umieszczone dla podłechtania podniebienia ciekawości słuchaczy, pożywną i świadczącą o szlachetném zaufaniu, lubo my, choćby nas tu kto miał o skeptycyzm i pessymizm obwiniać, wyznajemy, że podobne, z góry już powzięte zaufanie, stawimy bardzo blizko zuchwałéj zarozumiałości artysty we własne siły. To téż i w grze artysty objawiła się tak ta zuchwała, lubo przybierająca na się pozory skromności zarozumiałość, jak owa szlachetna, choć znowu tamtą poniżona i w błąd wprowadzona ufność. Numer piérwszy wykonany był przez młodego debiutanta, acz nie jesteśmy pewni, czy właściwie debiutantem nazwać się go godzi, ze względu tylko na to, że po raz piérwszy w mieście naszém występuje, boć jeszcze mógł występować gdzieindziéj, o czém my możemy nie wiedziéć, co-by jednak stało w przeciwności z naszemi obowiązkami dziennikarza i sprawozdawcy, numer piérwszy tedy, wykonanym był przez młodego debiutanta, czy, jak zresztą w niewiadomości naszéj co do przeszłych jego dziejów, nazwiemy młodego artystę (choć znowu z drugiéj strony nazwa ta wydać się może zbyt śmiałą, zastosowaną do młodzieńca zaledwie rozpoczynającego zawód artystyczny). Numer więc piérwszy wykonanym był bez zarzutu, o ile określenie takie stosować się może do gry, która, przy wysoko udoskonalonéj i, jak to znać, z wielkim kosztem nabytéj technice, ukazuje w pewnych szczegółach młodzieńcze niemal wyrobienie, lubiące zagłębiać się w drobiazgach i stroić maluczkowate bogactwo kunsztownéj fiorytury, tracąc z uwagi poważną i surową stronę kompozycyi, acz i ta nie zdaje się być młodemu artyście niezrozumiałą, ani pojęciu jego niedostępną, jak o tém mieliśmy sposobność przekonać się, słuchając finału, którego pełne i okrągłe brzmienie, lubo gdzieniedzie samemi już niedostatkami, w fakturze muzycznéj zachodzącemi, nadpsute i zachwiane, artysta dosadnie i z wielką dokładnością odtworzyć potrafił, która-to jednak dosadność i dokładność przechodziła u niego chwilami w monotonią i zbyt wybredne szczegółkowanie, które nazwalibyśmy szkodliwą pedanteryą, jeśliby kiedykolwiek sumienne oddanie myśli kompozytora dla grającego daną kompozycyą, lub dla słuchaczy, wobec których zajmuje on niby miejsce tłómacza, wyjaśniającego niezrozumiałe dla nich okresy muzyczne, szkodliwém być mogło.
— Ależ to istne apokalypsis! — zawołał zniecierpliwiony pan Witold.
— Cały artykuł napisany jest podobnym tonem i w podobnym stylu — rzekła pani Ludwika — to téż wcale a wcale nie dowiedziałam się z niego, jakie sądy wywołała i jakie wrażenie wywarła gra Gustawa. W inném jednak miejscu znalazłam o Gustawie wzmiankę daleko jaśniejszą.
Mówiąc to, pani Ludwika wzięła do ręki inny dziennik, i przeczytała z niego następujący krótki wyjątek:
„Po wczorajszém wystąpieniu, które słusznie zakończoném zostało rzęsistemi oklaskami publiczności a w umysłach wszystkich ludzi, dbających o wzrost sztuki krajowéj, najmilsze pozostawiło wrażenie, pan Gustaw X. zaproszonym został na wielki, składkowy obiad, na którym znaleźli się najgodniejsi reprezentanci umysłowego i artystycznego życia naszego miasta.
„W czasie obiadu wzniesionym był toast na cześć młodego artysty, na który odpowiedział on wierszem swojego utworu. Wiersz ten wzbudził ogólny zapał w sercach słuchaczy i współbiesiadników, a zarazem wlał w nich to przekonanie, że pan Gustaw X., nietylko jest znakomitym muzykiem, ale téż i wysoko natchnionym poetą, który potrzebuje tylko wyciągnąć rękę, aby sięgać nią po wawrzyny, jakiemi ludzkość wieńczyć zwykła swych ulubionych wieszczów.”
Tym razem czytanie pani Ludwiki stłumioném zostało głośnym śmiechem pana Witolda.
— To dopiéro kolosalne głupstwo! — wołał, śmiejąc się — to dopiéro dytyramb, napisany na cześć dwudziestocztero-letniego młodzieńca, którego jednak talenta nie objawiały się, o ile wiem, tak wcześnie, jak u Michała Anioła, albo Paganiniego! Otóż to, jak krytyka kształci u nas młode zdolności! Młody debiutant występuje po raz piérwszy publicznie, a dwaj weterani, dwie powagi w sztuce i literaturze, piszą o nim. Jeden z nich używa takiéj retoryki, że i sam Cyceron nic-by w niéj nie zrozumiał, choć kilka grubych tomów o retoryce napisał; drugi tnie odę pochwalną, która debiutanta rozśmieszy, jeśli jest rozumnym, a jeśli jest głupim, nadmie go pychą i postawi na kolumnach, na których, jeśli raz stanie jakakolwiek młoda i zaczynająca dopiéro wyrabiać się zdolność, to już z pewnością spadnie z nich i nos sobie najszkaradniéj roztłucze.
— Bardzo się obawiam, aby Gustaw nie uległ temu ostatniemu losowi! — przerwała pani Ludwika.
— Bardzo to prawdopodobne — potwierdził pan Witold. — Znałem Gustawa przed pięciu laty, kiedy jeszcze miał zaledwie rok dziewiętnasty, a był już wtedy zarozumialcem piérwszego kalibru...
— A przecież ma on bardzo dobre serce i nie jest wcale ograniczonym — odezwała się pani Ludwika.
— To prawda — odrzekł pan Witold — zawsze jednak zdawało mi się, gdym patrzył na niego, że on sam nie wierzył w powołanie swe artystyczne; że do tego zawodu mniéj pociągał go zapał, niż próżność i żądza tryumfów.
— Ja także byłam tego samego zdania, zkąd wynikały częste sprzeczki pomiędzy mną, a matką i siostrami Gustawa, które wmawiały w niego talent i w artystycznym zawodzie widziały dla niego środek do zdobycia chwały i świetną karyerę...
— Dwa artykuły, któreś mi przeczytała, bardzo źle wróżą o téj jego karyerze...
Gdy małżonkowie rozmawiali w ten sposób o młodym artyście i sądach, wyrażonych o nim w dziennikach, głosom ich wtórował szum i żałosne jęczenie zimowéj burzy.
— Czy odgłos tych wichrów nie sprawia ci, Witoldzie, przykrego wrażenia? — zapytała pani Ludwika.
— Przeciwnie — odparł pan Witold — odgłosy takie wzmagają we mnie miłe poczucie spokojności i łączą z niém pewien rzewny nastrój, który o tyle więcéj ma dla mężczyzny uroku, o ile on rzadziéj w nim się znajduje. Słuchając huku burzy, szalejącéj po świecie, silniéj niż kiedy, poczuwam słodycz tego pokoju, ciszy i ciepła, jakich używam...
Mówiąc to, pan Witold objął żonę ramieniem, a ona złożyła głowę na jego piersi i mówiła:
— I ze mną dzieje się tak samo, jak z tobą. Głosy rozhukanych żywiołów, żałosne i groźne, przywodzą na usta moje dziękczynne wyrazy za ten spokój, jakiego używam sama. Wszystko, co kocham, znajduje się wkoło mnie w zdrowiu i bezpieczeństwie. Głowę moję opieram na twojém ramieniu; dzieci moje pod dachem opiekuńczym, w ścianach ciepłych, usypiają cichym snem aniołów; jutro moje takie pogodne i spokojne, jakiém było dziś i wczoraj. A jeżeli, w taką noc burzliwą, smutek ogarnia moje serce, to tylko na myśl, że kędyś na świecie są nieszczęśliwe kobiety, które smutno i samotnie, ze łzą zaschłą na wybladłém licu, słuchają tych napowietrznych jęków, będących niby echem własnego ich życia; albo biedne, malutkie dzieci, do moich podobne, bez dachu i opieki, budzone w jakim ciemnym zakącie przeraźliwym hukiem burzy, aby płakać znowu i drżéć od głodu i zimna...
Pan Witold długi pocałunek złożył na czole żony.
— Są na świecie nieszczęścia różne i srogie — rzekł z powagą — i na nas-to, szczęśliwych tego świata, wielka spoczywa powinność przychodzić im z pomocą, ile razy tylko uczynić to możemy. Ludzie najszczęśliwsi powinni być zarazem najlepszymi; jeżeli takimi nie są, snadź szczęście ich nieprawdziwe, albo oni go niewarci i prędko je utracą...
— O, ja nie chcę utracić mego szczęścia! — zawołała pani Ludwika, i oba ramiona zarzuciła na szyję męża.
Zegar, umieszczony w rogu pokoju, ogłaszał kwadrans po kwadransie, a małżonkowie nie mogli skończyć rozmowy swéj, do któréj zdawali się coraz nowego nabierać natchnienia od smutnych i monotonnych odgłosów zimowéj burzy.
Gdy nakoniec północ wybiła, przypomnieli sobie, że pora im udać się na spoczynek, a pan Witold przycisnął żonę do piersi i szepnął jéj na zakończenie rozmowy:
— Jestem najszczęśliwszym mężem z całego chrześcijaństwa!...