Wesołego! (Junosza, 1907)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wesołego!
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Wilki. Wesołego!
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WESOŁEGO!
OBRAZEK.

W siedmiu ogromnych pokojach, w lokalu parterowym, mieściła się restauracya, w której już o zmroku we wszystkich oknach płonął gaz w dużych kulach mlecznych — a po nad drzwiami jaśniała latarnia o szkłach kolorowych, jaskrawych. Czerwone, zielone i niebieskie pasy światła padały z owej latarni na chodnik, aby zwracać uwagę przechodniów i zapraszać ich niejako do tego przybytku kuflowo-bilardowych rozkoszy.
W pierwszej stancyi, za ogromnym bufetem, zastawionym niewykwintnemi przekąskami i bateryą butelek, zasiadała sama właścicielka zakładu, pulchna blondynka, o wydatnym biuście i wspaniale zaokrąglonych ramionach. — Uśmiechała się ona do jakiegoś »stamgasta« siedzącego przy najbliższym stoliku i obdarzała go melancholijnem wejrzeniem, oraz uśmiechem słodkim, obiecującym. »Stamgast« patrzył w twarz gospodyni jak w obraz, a jeżeli odrywał wzrok swój od jej miłej osoby, to dlatego tylko — aby spojrzeć w kufel i przekonać się, czy rychło na nowo napełnić go wypadnie. Kilka dziewczyn, pretensyonalnie ubranych, biegało pomiędzy gośćmi roznosząc kufle, talerze i uśmiechy — w ostatnim zaś salonie rozlegał się łoskot kul bilardowych i gwarna rozmowa grających.
Restauracya cieszyła się wielką popularnością, gości było pełno — wszystkie stoliki zajęte. Gwar i hałas panował w niej nieznośny, gęste obłoki dymu z papierosów i cygar napełniały powietrze.
Był to dzień sobotni; wielu rzemieślników z rękami od pracy czarnemi, przyszło tu na kufel piwa, niektórzy przyprowadzili z sobą żony — toczyły się tu spory i sprzeczki — rozmowy o najrozmaitszych przedmiotach, a gwar tych rozmów, w połączeniu z brzękiem kufli i noży, głośnem wołaniem na usługujące dziewczyny, zmuszał biesiadników do coraz silniejszego podnoszenia głosu — do powiększania ogólnej wrzawy. Tu nawet zakochany musiałby swej ulubionej wykrzyczeć wyznanie, gdyż inaczej nie byłaby go mogła usłyszeć.
W największym salonie, gdzie stało najwięcej stolików, gdzie zgiełk do kulminacyjnego punktu dochodził, na estradzie z desek skleconej i wypłowiałym dreliszkiem pokrytej, stał stary, wysłużony fortepian. Los równie dla fortepianów jak i dla ludzi złośliwy, wyrzucił go z salonu i, przeniósłszy go do knajpy, kazał mu jęczeć co wieczór nadszarpniętemi strunami i napełniać melodyą izby pełne dymu i gwaru.
Godzina siódma wydzwoniła na zegarze umieszczonym na wierzchu bufetowej szafy i, akurat w tejże samej chwili, do fortepianu zbliżyła się kobieta niemłoda, której włosy dobrze już szron siwizny przypruszył. Zdjęła z siebie wypłowiałą mantylkę, uwolniła palce z rękawiczek, otworzywszy fortepian i usiadłszy przy nim, uderzyła kilka akordów. Potem z pod palców jej popłynęły łagodne dźwięki jakiegoś starego, sentymentalnego walczyka o rytmie spokojnym, miarowym, jak chód zegara.
Szewcowa jakaś, czerwona i do wzruszeń skłonna, trąciła silnie swego małżonka w łokieć i rzekła z rozrzewnieniem:
— Jacuś, słuchaj, na naszem weselu tego walczyka grali... Pamiętasz, Jacusiu, serdeńko, pamiętasz?
— Pa...pa...miętam, pamiętam jagódko — odrzekł z trudnością pan majster. Gra bo gra! niech ją nie znam.
— Tak, tak Jacusiu, biedactwo jakieś, na starość grajkować musi... naści dwie dziesiątki, bęcnij jej tam na fortepian, niech ma za swoją pracę, kiedy mi młode lata przypomniała.
On wstał i, chwiejnym krokiem, ale z miną buńczuczną, do fortepianu się zbliżył. — W ręce wyciągniętej dwadzieścia groszy trzymał, już usta otwierał, aby coś powiedzieć, gdy wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem grającej.
Musiało być coś magicznego w tem spojrzeniu, bo poczciwy majster oczy spuścił, przeproszenie jakieś wybąkał i delikatnie, nieśmiało, datek swój podsunąwszy pod nuty na fortepianie leżące, odszedł do swego stolika.
Ta bawaryowa artystka umiała poszanowanie dla siebie obudzić. Zachowywała się z godnością, nie zbierała datków na nuty, nie obchodziła stolików — szanowali ją też goście knajpowi — a nawet pijany rzemieślnik, jeżeli bliżej fortepianu siedział, miarkował swe wyrażenia i gesta, żeby nie urazić... radczyni.
Bo ją »radczynią« nazywano w tej knajpie. Nikt nie znał jej bliżej, nie wiedział skąd się tu wzięła; przed kilkoma miesiącami zaczęła tu grywać i, od tego czasu, stawiała się codziennie o siódmej i, z małemi przerwami, do dwunastej grywała. Dostawała za to od pulchnej gospodyni dwa złote, a że kolacyi w zakładzie jadać nie chciała, więc zawijano jej w starą gazetę kawałek mięsa i chleba, i to podobno za obiad na drugi dzień jej służyło. Stali goście bawaryi opowiadali sobie, że radczyni była niegdyś bogatą i że grywa z biedy — ale bieda to w mieście takie powszednie zjawisko, że już nie robi wrażenia. Zresztą, radczyni była milcząca, nie odzywała się do nikogo, przychodziła o swojej godzinie, grała do samej północy, nie robiła sobie długich pauz i wypoczynków, a dzięki jej, fortepian nieustannie brzęczał i rozweselał gości. Przyzwyczajono się do tej staruszki, jak do jakiego mebla, lub obrazu, słuchano jej muzyki codziennie.
Dziś radczyni, wbrew swemu zwyczajowi, nie zachowywała się normalnie. Skończywszy walczyka, wstrząsnęła się nerwowo, zarzuciła na plecy chusteczkę i odpoczywała coś długo — potem wstała, poszła do bufetu i poprosiła o szklankę wody.
Kiedy powróciwszy, zaczęła grać jakiegoś starego, odwiecznego lansiera, oczy jej błysnęły dziwnym blaskiem, a na wychudłe policzki wystąpił mocny rumieniec. Grała z takiem ożywieniem i ogniem, że wszyscy goście oglądali się na nią, a jeden nawet szepnął sąsiadowi.
— Niema co gadać, panie Wincenty, dziś babina jest w sztosie.
Naprawdę, babina była w sztosie wspomnień. I dla niej przecież świeciło niegdyś słońce, i dla niej kwitnęły kwiaty... Przypomniała jej się wiosna życia, przypomniał niewykwintny salonik jej rodziców, ongi dzierżawców niewielkiego folwarku; był tam także fortepian i tańczono lansiera...
Lansier też szczególnie utkwił w jej pamięci, bo w chwili reweransów i ukłonów dyganych, ongi... ongi... nieboszczyk mąż wyznał jej swoją miłość, oświadczył się...
Pamięta ona dobrze tę chwilę, pamięta przez całe życie — i nie zapomni nigdy. On był młody, przystojny, a przytem świat się przed nim otwierał... był urzędnikiem, miał tysiąc złotych pensyi. Na owe czasy, to już pozycya.
I tak dobrze im było... Mieszkali w małem miasteczku, mieli własny domeczek z ogródkiem — on chodził do biura, awansował dość szybko, ona zaś pilnowała domeczku, chowała dzieci...
Dwoje im tylko Pan Bóg dał, syna i córkę — ale jakież to były te dzieci... mądre, ładne, dowcipne, chowały się dobrze i uczyły nieźle.
Nie obejrzeli się szczęśliwi małżonkowie, jak im blizko dwadzieścia lat życia ubiegło, szybko jak jedna chwila, słodko, spokojnie.
Mąż już był dygnitarzem — adjunktem przy naczelniku powiatu, szanowali go wszyscy, kłaniali mu się nizko — ona należała do najwyższych sfer miasteczka, sam naczelnik bywał u nich... raz nawet gubernator, przejeżdżając, do nich na śniadanie wstąpił — do nich, choć były przecież inne domy! Naumyślnie nieboszczyka wyróżnił, jako urzędnika sumiennego, prawego; awans mu wtenczas obiecał.
Przeszło to wszystko, przeminęło, jak ostatnie dźwięki lansiera, który ukończyła właśnie.
Znowuż ją jakieś dreszcze wstrząsnęły, chciałaby prosić o herbatę. Podanoby jej natychmiast, ale to jakoś w bawaryi nie wypada... Zresztą powróci za parę godzin do domu — wie, że jest tam w maszynce troszkę nafty, to zagrzeje wody i będzie herbata. Herbata, a może lepiej ziółka jakie, bo zimno dziś szczególnie...
Ale grać trzeba, fortepian długo już milczy.
Radczyni przypomina sobie ze swoich nut, jakąś odwieczną, romantyczną »przechadzkę przy świetle księżyca«. To jej się nadaje do wspomnień — bo w »promenadzie« owej są westchnienia, szmery wód tajemniczych, daleki odgłos dzwonów.
Tak, dzwonów... dzwonów... nasłuchała się ich w swojem życiu niemało, czuła ich uderzenia w sercu, jak pchnięcia zimnego noża, wtórowała im jękami...
Dobry, poczciwy jej mąż nie dostał przyrzeczonego awansu, nie dostał, gdyż przeziębił się i umarł, umarł naprzekór przepowiedniom powiatowego lekarza, który tak ją uspokajał, tak zapewniał, że wszystko dobrze się skończy. — Ha, skończyło się — długotrwała choroba pochłonęła zapasy, trzeba było domek obdłużyć nawet. Umarł mąż, umarł biedaczysko i emerytury nawet wysłużyć nie zdążył... Czy widzi teraz z wysokiego nieba swą towarzyszkę życia, czy słyszy, że ona gra tu w brudnej, zadymionej knajpie, ona, pani adjunktowa, szanowana tak niegdyś w miasteczku!!
Gra w bawaryi: »Promenade au clair de lune« — przechadzka przy świetle księżyca, ale dusza jej jest gdzieindziej. — Dusza jej błądzi właśnie przy świetle księżyca na cmentarzu, wśród ukochanych grobów. Tuż przy kaplicy, pod brzozami, dwiema, mąż spoczywa snem wiecznym... już się i mogiła jego zapadła, i krzyż na niej pochylił... nawet blacha z napisem na ścianie kaplicy przybita już zblakła, deszcze z niej pozmywały litery, tylko smutku z serca zmyć nie mogły, boleści ukoić nie zdołały... Zapadła się mogiła męża... zapadła jak pierś osieroconej wdowy... jak jej oczy, które tyle łez wypłakały... Bo jakże nie miały wypłakać?! Jeszcze nad grobem męża trawa dobrze nie porosła, a już grabarz dla syna grób kopał. To jeszcze cięższa strata, jeszcze boleśniejsza rana. Matka, grzebiąc dziecię, grzebie swą dumę, szczęście, nadzieję.
Jej syn, ten dzielny chłopak, który się uczył tak dobrze, który miał być pociechą i opieką matki na starość, zginął nieszczęśliwie, niespodziewanie, nagle. Padł ofiarą swej własnej szlachetności i poświęcenia się dla drugich...
Nieszczęście!
Poco chodził nad brzeg rzeki, poco ujrzał jakąś kobietę tonącą? Bez namysłu rzucił się w bystre nurty wody i, byłby wyratował ofiarę nieostrożności — lecz ta objęła go konwulsyjnie za szyję, skrępowała ruchy w żelaznym, rozpaczliwym uścisku i poszli na dno oboje — oboje już martwych wydobyto.
Był to grom dla matki okropny — ale i ten przeżyła, gdyż ją jeszcze nowe krzyże czekały, gdyż jeszcze nie wypłakała łez wszystkich. — Córka, po roku życia z mężem, umarła także i leży na Powązkach, a biedna matka, osierocona już zupełnie, nie ma nikogo, nikogo na świecie... Dopóki mogła pracować, dopóki była silniejsza, trudniła się szyciem, lekcye dawała, lecz dziś do szycia oczy nie służą, rodzice żądają dla dzieci nowej metody uczenia, skromny kawałek chleba wymyka się z ręki spracowanej i drżącej.
Skończyła się »Promenada«, radczyni obciera chustką krople potu z czoła i czuje, że jej słabo, gorąco i zimno naprzemian.
Patrzy na zegar, wpół do jedenastej dopiero. Jeszcze półtorej godziny tylko... to niedługo, całe lata przeszły takie ciężkie, takie bolesne — a jednak przeszły, minęły — półtorej godziny cóż znaczy?!
Tyle przemyślała o grobach, o cieniach swoich ukochanych... Tak jej smutno i boleśnie na duszy, cóż więc dziwnego, że zamiast skocznych tańców, »Ave Marya« zaczyna.
Ten i ów zatrzymuje kufel do ust niesiony — i słucha, oglądając się w stronę fortepianu — w gwarnej sali chwilowo cisza zalega...
Nareszcie, pijany jakiś gość uderza kuflem w stół z całej siły i krzyczy:
— Panno! serka, do kroć stu tysięcy, czy panna nie słyszysz, że tu jak na pogrzebie grają!
Muzyka tymczasem nie ustaje, gdyż grająca tego wykrzykniku nie słyszy, gra dalej, z coraz większą mocą, przyciska z całej siły pedały, uderza z dziwną energią w klawisze. Goście powstali z swych miejsc i spoglądają w zdumieniu; twarz grającej jest blada jak kreda, usta zaciśnięte kurczowo, oczy szeroko rozwarte. Tylko palce nerwowo uderzają w klawisze, jak gdyby chciały wszystkie struny w fortepianie pozrywać.
Pulchna pani wytoczyła się z za bufetu, przyszła do grającej i ujęła za rękę.
— Pani! pani! co pani wyrabia?
Muzyka ucichła. Ręce radczyni opadły bezwiednie.
— Pani coś jest, pani chora jesteś — zawołała z przerażeniem gospodyni. — Józiu! Maniu! ruszcie się, wody tu dajcie natychmiast!
Biedna kobieta westchnęła ciężko, spojrzała na gospodynię, na gości, na liczne kufle rozstawione po stołach i, wnet przypomniała sobie gdzie jest.
— Przepraszam panią — rzekła — trochę mi było niedobrze... sama nie wiem, co grałam...
— Ach, co pani grała! i ja nie wiem co pani tam grała — takie granie to w kościołach grywają.
— Niech mi pani wybaczy... poprawię się — rzekła cicho — zagram co innego...
W gronie gości znalazł się jakiś felczer.
— Ej, co pani zagra — rzekł — kiedy pani ledwie siedzi na krześle. Pani gospodyni, kieliszek wina dać — a jak nie — to ja funduję i basta!
— Nie zawracaj pan głowy z swoją fundą... cóż to, ja pożałuję dla chorej? za pieniądze będę dawać — jak jaka aptekarka, widzisz go, jaki mi fundator!
Pobiegła do bufetu, nalała kieliszek wina i przyniosła cierpiącej. Ta wypiła do dna wszystko, chciwie; rumieńce wystąpiły jej na policzki.
— Może jeszcze — rzekła gospodyni — proszę, niech pani sobie nie żałuje, ja mam tego dobrego dosyć — bardzo proszę.
— Nie — nie, dziękuję pani — już mi dobrze, już mi zupełnie dobrze... mogę już grać...
— No, Bogu dzięki, myślałam, że się pani rozchoruje — ale kiedy pani grać może — to już dobrze.
— Mogę, mogę... zagram w tej chwili.
— Tylko proszę pani, nie tak jak przedtem — coś wesołego koniecznie — to goście najlepiej lubią.
— Wesołego... ha! dobrze — postaram się zagram coś bardzo wesołego, skocznego...
Zamyśliła się nieco — sięgnęła w przeszłość pamięcią. Wesołego chcą... kiedyż była wesołą? O, dawno to już, dawno... ale prawda, ostatni raz na weselu córki. Pamięta doskonale. Wtedy miała na sobie suknię jedwabną, popielatą.
Mieszkały właśnie z córką na Kanonii, już po śmierci ojca i syna, po wyprowadzeniu się z miasteczka. Miały ładne dwa pokoiki, fortepian, bo wtedy były jeszcze jakieś resztki i siły do pracy.
To była jesień jej życia, a wesele córki najpiękniejszym dniem tej jesieni...
Gości było niewiele, coś dziesięć, czy dwanaście osób wszystkiego; panna młoda i druchny chciały trochę potańczyć, fortepianik był w domu, panienki grały naprzemian.
Zabawa szła tak raźno i ochoczo — że już świt w okna zaglądał — a młodzież jeszcze tańczyła.
— Mamuniu, droga mateczko — mówiła panna młoda, zagraj nam białego mazura! zagraj, najdroższa, niech się córka twoja chociaż na weselu własnem zabawi.
Wtenczas matka usiadła do fortepianu i grała; grała przez dwie godziny, a może dłużej, — ale jak, z jakim ogniem, z jakiem życiem...
I teraz zagra tak samo. Chcą wesołego... dobrze! odda im to co miała najweselszego w swojem życiu... odda im, bo choć jej w oczach krwawo, choć sił braknie, grać musi — aby ostatniego środka do życia nie stracić...
Uderza w klawisze.
Skoczny rytm mazura rozlega się po sali — rozbrzmiewa tempem coraz żywszem, prędszem, goście wybijają takt kuflami, kilku wtóruje półgłosem.
— O, tak to lubię! to ci ogień dopiero! — woła jakiś gość gruby, przytupując krótkiemi nogami — brawo! pani radcowa, jak Boga kocham — brawo! To ci mazur — i w tyjatrze nie usłyszy! hu! ha!
Biedna kobieta nie widzi tego zachwytu, nie słyszy pochlebnych okrzyków gości, ona gra i gra! a przed oczami jej wyobraźni, podbudzonej dziś wyjątkowo, przesuwają się dorodne pary, a wśród nich miga biała sukienka — Zosi ukochanej.
Och wesele, wesele!... droga córka, tak kochała swego męża, tak się rwała do życia... Mazur rozbrzmiewał w małym saloniku na Kanonii, a Zosia oparta na ramieniu męża, zdawała się płynąć w powietrzu.
Śliczny mazur! biały mazur... na weselu córki palce z błyskawiczną szybkością biegały po klawiaturze, tancerze byli w zachwycie.
Coraz silniej, coraz donośniej brzmiał mazur... w zadymionej knajpie gwarno było. Ten i ów zachwycony przyśpiewywał półgłosem.
Naraz, w połowie najsilniejszego akordu, fortepian zgrzytnął fałszywie — a głowa grającej bezwładnie pochyliła się w tył.
Stojący blizko fortepianu felczer, przyskoczył natychmiast, suknię na piersiach omdlałej rozrywać zaczął. Goście powstawali z miejsc.
Z za bufetu wysunęła się pulchna gospodyni.
— Co to jest? czy struna pękła w fortepianie?
— Pal dyabli wszystkie struny i cały fortepian — rzekł felczer — tu gorszy jest interes — bo jej serce pękło!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.