Wilki. Wesołego!/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wilki. Wesołego!
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1907
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
BIBLIOTECZKA UNIWERSYTETÓW LUDOWYCH 38.



KLEMENS JUNOSZA SZANIAWSKI


(Z NOTATEK KOMORNIKA SĄDOWEGO)
OBRAZEK
WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1907



KRAKÓW. — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI.






WILKI.

Dziwnem się to komu wyda, żeby komornik, zwyczajny komornik sądowy, spisywał swoje pamiętniki! Co ciekawego w nich być może? Same tylko nakazy, zajęcia, licytacye, intromisye, a czasem, jakby dla rozmaitości, zabawka w »kota i myszkę« z nieszczęśliwym dłużnikiem, ofiarą prawa o przymusie osobistym.
Tak; napozór to prawda, ale wistocie, nikt chyba nie napatrzy się na tyle dramatów, komedyi i fars życia — ile komornik. Przesunęło się też przed mojemi oczami wiele obrazów strasznych, obrazów żywej nędzy i nieszczęścia, rozpaczy, żalu, cichej rezygnacyi, albo też przewrotności i szalbierstwa.
Czynność nasza, to rodzaj polowania bezkrwawego — na potulne sarenki lub zające, albo też na chytrego lisa, pełnego wyrafinowanych przebiegów, podejść i wykrętów. Zdarzało mi się też trafiać na grubą i niebezpieczną zwierzynę. Pomnę dotychczas jednego »pacyenta« o herkulesowych kształtach i karku bawolim. Postać jego do dziś dnia tkwi w mojej pamięci. Sapał groźnie, jak dzik w legowisku i, kto wie, czyby nie rzucił się na mnie, jak raniony odyniec, ale, na moje, a naturalnie i na jego szczęście, obecność licznej służby powstrzymała go od tego kroku.
Tkwi również w mojej pamięci postać wesołego młodzieńca, w którego mieszkaniu, oprócz pogruchotanej sofki i blaszanego lichtarza wartości kilku kopiejek, literalnie nie było nic więcej.
Gdym wszedł ze świadkami i wierzycielem, młodzieniec ów skłonił mi się grzecznie i rzekł ze szczególną powagą.
— Panowie! wiem pocoście przyszli. Nie sądźcie, że spotkacie tu opór... Nie! Szanuję prawo, czczę sądy i, z bezwzględną pokorą, poddaję się ich mądrym wyrokom. Panie komorniku, pełnij pan swą powinność! Wyłączeń żadnych nie robię, a nad zajętemi ruchomościami gotów jestem przyjąć nadzór, ma się rozumieć, za skromnem wynagrodzeniem... Szanuję prawo i proszę, niech, bez względu na moje smutne położenie finansowe, bez względu na interesa familijne, na zamiar wstąpienia w związki małżeńskie — sprawiedliwość z całą surowością wykonana zostanie.
Był to obraz tak komiczny, że nie mogłem się oprzeć wesołości i wybuchnąłem śmiechem, asystujący zaś mojej czynności wierzyciel, zawołał:
— Nu, patrz pan dobrodziej, jak un gada! jak un gada! żeby tak płacił jak gada, toby miał największy kredyt w całem mieście...
Ale wracam do rzeczy — do mego pamiętnika.
Jest w nim kartek wiele, bardzo wiele, gdyż praktyka moja była rozległa, czynności miałem mnóstwo. W wolnych chwilach, w święto zwykle, lubiłem notować swoje wrażenia »Z podróży po kraju dłużników«.
Spisywałem je dla rozrywki, dla przepędzenia czasu, bez pretensyi do stawania w szeregach rycerzy pióra... Otóż jedną kartkę z tego pamiętnika wydzieram i rzucam ją przed oczy wasze. Chcecie, czytajcie — jeżeli zaś nie macie tego zamiaru, to drugie dobrze. W żadnym razie, z tego tytułu przymus osobisty wam nie zagraża.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Aczkolwiek naturalnem wydaje się mniemanie, że komornik nie posiada serca — ja jednak ośmielam się temu zaprzeczyć. A mam do tego zasadę, gdyż swego czasu byłem szalenie zakochany... Ideał, do którego wyrywała się moja dusza, posiadał prześliczne oczy barwy habru, buzię jak świeże jabłuszko i figurkę zgrabną, wiotką, niby trzcina... Słowem, było to dziewczę fenomenalnie urocze, w mojem przekonaniu przynajmniej...
Daremnie siliłbym się na opisanie jej wdzięków; czuję, że pióro komornika jest na to za sztywne, za urzędowe. Powiem więc krótko, że panna Aniela była oślepiająco piękna!
Starałem się o jej rękę, jak wielu z młodzieży; tańczyłem z nią przy każdej sposobności, znosiłem jej kwiaty, książki do czytania — ot, zwyczajnie jak zakochany...
Niestety, moja miłość była jak kwiat bez woni, jak wyrok bez tymczasowej egzekucyi... Nie zdołałem pozyskać wzajemności...
Ojciec był za mną, matka za mną, ale sama panna nie chciała mi sprzyjać. Odmowę jej przyjąłem z rezygnacyą... Cóż robić?... serce nie sługa, rozkazów nie słucha, a powtóre, nie mogłem się mierzyć nawet z moim szczęśliwym rywalem. Ja, blade dziecię miasta, o pospolitych rysach twarzy — on, kwitnący zdrowiem wieśniak, przystojny, w całem znaczeniu tego wyrazu; ja, zwyczajny komornik, mól, meblojad, on dzierżawca folwarku, mający wolancik i parę spasłych, okazałych dereszów...
Anielcia poszła za niego... Nie dziwię się temu, ja sam byłbym za niego poszedł, naturalnie, gdybym był panną.
Byłem na ślubie i, ukryty za filarem, w najciemniejszym kąciku kościoła, wypłakałem się serdecznie. Nie śmiejcie się — komornicy także płaczą niekiedy...
Nazajutrz młoda para odjechała do Wierzbówki, a ja pozostałem w mieście; robiłem w dalszym ciągu zajęcia, sprzedawałem stare graty, ścigałem dłużników.
Upłynęło sześć czy siedm lat.
Obraz uroczej Anielci nie zatarł się w mem sercu, chociaż barwy jego pobladły pod wpływem czasu. Rana w mem sercu zabliźniła się już trochę, a zresztą i poglądy moje na sprawy romansowej natury, uległy znacznej zmianie.
Czy wogóle serce, przy niewesołych czynnościach mego zawodu, stępiało, czy co, dość, że straciłem chęć do poznania piękniejszych stron życia i nie uganiałem się więcej za oczami habrowemi. Nawet kumoszki i ciotki, które pragnęły gwałtem okuć mnie w złote więzy hymenu, spotkały z mej strony energiczny opór. Nie pomogła wymowa kilkunastu znakomicie wprawnych języczków i, głuchy na wszystko, pozostałem kawalerem do dzisiejszego dnia i, jak się zdaje, pozostanę nim do końca mego, daj Boże najdłuższego żywota.
Pewnego dnia, rankiem, gdy siedziałem w mojej kancelaryi i przeglądałem papiery, wszedł mój klient, pan Abraham Fajn, okazałej tuszy mężczyzna i, obcierając spocone czoło czerwoną chustką, rzekł:
— Panie kimorniku, trzeba nam zaraz jechać, zrobić zajęcie?
— Na wsi — zapytałem.
— Trochę na wsi. Mam prawomocnego wyroku na Sakowicza, dzierżawcę z Wierzbówki; winien całkiem głupie 500 rubli i nie chce płacić, niech jemu dyabli wezmą.
— Kiedyż mamy jechać.
— Jakto kiedy? dziś na noc, staniemy tam przed świtem. Trzeba spieszyć, bo un schowa gdzie swoje pare konie i wolant, które dla mnie akurat pasują. Ja już nie mogę trząść moje zdrowie na zwyczajne bryczke, mnie doktór powiedział, żeby ja sobie koniecznie resorów sprawił. Un powiedział co bez resorów, mogę sobie, broń Boże, zrobić feler na wątrobę. Niech moje wrogi mają taką słabość!!! Niech lepiej im się feler zrobi. Aj... aj... panie kimorniku, ja panu co powiem, że taki feler, broń Boże, to jest bardzo głupi interes.
Uporządkowałem papiery i, tegoż dnia, na noc, puściłem się w drogę.
Samego Sakowicza nie było w domu.
Zrobiłem zajęcie, oddałem ów wolant, konie i uprzęż pod dozór i, już miałem odjeżdżać, gdy wyszła do mnie pani domu, mój niegdyś ideał, modrooka Anielcia.
Utyła trochę, zmieniła się, ale jeszcze była piękna.
Na jej widok serce moje uderzyło żywiej, rumieniec na twarzy wystąpił. A gdy spojrzała na mnie załzawionemi oczami, gdy szepnęła »panie Józefie, nie gub nas pan«, to uczułem, że nogi chwieją się podemną, żem gotów największe głupstwo zrobić. Człowiek zawsze ma słabość do wspomnień.
— Wybacz pani — rzekłem, — ale smutna powinność...
— A tak, — odrzekła — ja do pana nie mogę mieć żalu, nie mogę nawet mieć żalu do pana Fajna, tu nikt nie winien, tylko mój Jaś... mój mąż. Lekkomyślny jest trochę, grosza nie szanuje.
Nie dokończyła, bo płacz przerwał jej mowę, próbowałem pocieszać, Abram także perswadował jej po swojemu.
— Za pozwoleniem, czego pani płacze? Te dwa kobułe, co pan kimornik zajął, to więcej owsa zjedzą niż une same warte, a wolant? Co to jest wolant?! wielgie mecye!... ja pani nastręczę drugi, jeszcze lepszy. Ot dalibóg niema sobie co martwić, w handlu to różnie się przytrafuje, niech sam pan kimornik poświadczy.
— Pan tego nie zrobisz, panie Józefie, pan nas nie zniszczysz... — szeptała łkając — pięcioro dzieci, Jaś lekkomyślny...
W tej chwili przeklinałem i urząd mój i serce; wolałbym był zapaść się pod ziemię, aniżeli widzieć te łzy... ale trudno... służba...
Odjechałem.
Swoją drogą, starałem się na wszystkie strony o pieniądze. Dawny przyjaciel i kolega szkolny obiecał przywieźć mi je osobiście za parę tygodni.
Niestety, nie stawił się na termin. Dzień licytacyi był już oznaczony, czego przerobić nie mogłem. Żyd był twardy, gotów zaskarżyć do prezesa, mogłem posadę stracić, jak nic...
— Ha, dziej się wola Boża! — pomyślałem.
Wyjechaliśmy z miasta z Abramem, po południu, na wielkiej bryce, zaprzągniętej w jakieś wychudzone wywłoki.
— Niech pan kimornik sobie nie lęka — rzekł Abram — z powrotem to my pojedziemy z wolantem. Sakowicza pachciarz jego dla mnie kupi. Obiecałem mu za to trzy procent. Un też potrzebuje żyć, un biedny żydek jest. I moje wątrobe nie będzie miało feler. Na co jej feler? ja też potrzebuję żyć... ja przeszłego roku woziłem ją do ciepłe wode, mnie pięćset dwadzieścia trzy ruble kosztowało... Powiedz pan, panie kimorniku, czy kto ma takie kosztowne wątrobe z przeproszeniem?
— Tak, tak, — odrzekłem — to kapitał panie Fajn, szkoda tylko, że nie można od niego kuponów odcinać.
— Jakto, komponów?... Fe! nie mów pan takie słowo! Jak to można odciąć kompon od wątrobe? Pfe! pfe! — mówił sapiąc, gdyż przy pełnej tuszy, prędkie mówienie sprawiało mu duszność.
Był już wieczór, gdy przybyliśmy nad brzeg Wieprza, gdzie była przeprawa promem, ale tu spotkała nas nieprzewidziana przeszkoda; prom zepsuł się, przejechać nie sposób, do najbliższego mostu sześć mil z okładem, a tu licytacya naznaczona na jutro.
Ja byłem bardzo kontent z takiego obrotu rzeczy, — sądziłem, że uda mi się zwłokę uzyskać — ale Fajn nie dał za wygranę.
Najął łódkę i przedostaliśmy się na drugą stronę rzeki, w nadziei, że wynajmiemy konie w poblizkiej wiosce i dostaniemy się do Wierzbówki. Konie Fajna zostały na brzegu, pod opieką Judki, dzierżawcy przewozu.
Wysiedliśmy na ląd, przewoźnik odpłynął — a my udaliśmy się pieszo do Kalinowa, gdzie można było wynająć konie u chłopów.
Droga wypadła nam przez duży i gęsty las. Fajn, sapiąc, szedł z trudnością i niósł moją tekę z papierami — ja zaś dźwigałem strzelbę, bez której nigdy się w drogę nie puszczam. Od dzieciństwa mam słabość do myśliwstwa.
Uszliśmy może wiorstę drogi, gdy noc zapadła, prześliczna letnia noc — pogodna. Niebo usiane gwiazdami, w lesie cisza, zapach, gałązki łagodnie szemrały.
— Oj, panie kimorniku! — rzekł zasapany Fajn — panie kimorniku, czekaj pan, jedno słowo...
— Co pan chcesz? — spytałem niechętnie.
— Panie kimorniku, powiedz pan, czy od wielgie chodzenie może sze zrobić feler na wątrobe?
— Nie chcę pana straszyć...
— Jakto nastraszyć? czem pan mnie może straszyć?
— Tak, ale widzi pan, znałem jedną kupcową bardzo wspaniałą damę, dobrej tuszy i... z felerem: Otóż poszła ona raz za miasto, na spacer, dość nawet daleko; zaskoczyła ją burza, więc biegła prędko do domu, zadyszała się... zmęczyła.
— Nu, i co z tego buło?
— I nieszczęście stało się... umarła.
Fajn usiadł.
— Panie kimorniku — rzekł prawie z płaczem — panie kimorniku, pan potrzebujesz trochę sobie odpocząć.
— Ja nie — owszem, ja nawet lubię ruch?
— Daj pan spokój — na co taki ruch? Tamta kupcowa...
— Eh! głupstwo... panie Fajn, prędzej czy później to mała różnica, przecież każdy musi umierać...
— Nie powiedz pan to! panie kimorniku, ja pana proszę, siądź pan sobie. Bogu dzięki, ziemia duża, nie potrzebujesz pan kimorne płacić.
— Nie zdążymy, — szepnąłem.
— Nie bój się pan, może jaka fura nadjedzie, zabierze nas.
Usiadłem.
Przez chwilę milczeliśmy. Fajn położył się na wznak, oczy utkwił w niebo i patrzył, ja siedziałem oparty o pień drzewa.
Świeże, balsamiczne powietrze, urok nocy letniej, zaczęły żyda rozmarzać.
— Wiesz pan co, panie kimorniku, — rzekł — tu dobrze jest, tu bardzo dobrze jest...
— Zapewne — rzekłem, — chociaż niezupełnie. Co do mnie, wolałbym leżeć teraz w łóżku wygodnie, jak człowiek, aniżeli tułać się po lesie, gdzie Bóg wie co może człowieka spotkać...
Fajn podniósł głowę.
— Jakto? co może w lesie człowieka spotkać? na co ma go spotkać?
— Albo ja wiem? dość, że jesteśmy w lesie — rzekłem, biorąc broń do ręki i oglądając się uważnie.
— Myślisz pan co rozbójnik, broń Boże?...
— E, nie! w naszych stronach nie praktykuje się to często, ale wilk...
— Co wilk? poco tu ma przyjść wilk? naco un tu jest potrzebny?
— Czy ja wiem naco? Przed dwoma tygodniami w tym samym lesie wilki zjadły chłopa...
— Uni mu zjedli? to nie może być!
— Tak zjadły, że tylko buty i czapka została.
Fajn zerwał się na równe nogi.
— Panie kimorniku! — rzekł — chodźmy; co mamy tu siedzieć? od żemie to wilgoć jest, może broń Boże zaszkodzić... Mnie jeden doktór mówił, co od żemi jest najgorszy wilgoć!... frybrowy wilgoć!
— Mieliśmy przecie trochę odpocząć.
— Co odpocząć? poco? Czy to my, nie przymierzając chłopy, co sobie młócą i potem muszą leżeć jak biki? Nawet na take osobe jak pan kimornik, to nie pasuje leżyć na trawe... to po chłopsku jest... Chodźmy, ja pana bardzo proszę...
— Jeżeli pan chcesz koniecznie, to trudno, chodźmy — ale miej się pan na ostrożności: teraz jest noc, z każdego krzaka może co złego wyskoczyć...
— Aj waj! panie kimorniku, powiedz pan, czy od wielkiego strachu może być broń Boże, feler na wątrobę?
— Nawet ogromny. Dlaczego się pan o to pytasz?
— Co ja się mam pytać? tak sobie... Pan miszli co ja sobie boję?... ja nawet mogę krzyknąć — słuchaj pan, jak ja odważnie krzyczę: — hu! ha!
— Pst! co pan u dyabła wyrabiasz!?...
— Jakto co?... ja sobie hukam.
— Nie wywołuj pan wilka z lasu...
Fajn umilkł i po chwili zapytał:
— Przepraszam, panie kimorniku, czy pan widziałeś kiedy wilk?
— Aj, aj, wiele razy.
— I z jakim sposobem un pana ani razu nie zjadł?
— To jest... widzisz pan, znowuż nie chciałbym pana martwić.
— Dlaczego? co to jest martwić? Czy taki gałgan wilk, jest moja ciotka, żebym ja sobie o niego martwił? Ja się tylko pytam, dlaczego un pana kimornika nie zjadł?
— Jak pan widzisz, nie jestem otyły, nawet bardzo szczupły jestem... same kości i skóra.
— Pfe! cóż to?... un tak lubi tłuste mięso, ten rozbójnik?!
— On jest taki mądry, że jak wpadnie w stado owiec, to zawsze najtłuściejszą chwyta. Zapytaj się pan chłopów, oni dobrze się na tem znają...
— Panie kimorniku, ja sobie siądę!...
— Kto z panem dojdzie do ładu? — dopiero siadamy, znów idziemy i znów siadamy... trzeba się zdecydować albo tak, albo tak...
— Mój panie kimorniku, mój złoty, panie kimorniku! — ja sobie trochę siądę... Pan wiesz, że ja mam, za pozwoleniem, feler i inną słaboszcz też mam, co jeszcze gorsze niż feler. Bardzo brzydka słabość. Miej pan miłosierność... siądźmy trochę...
— Ha, cóż mam robić? siadajmy.
— Ale trzymaj pan swoje strzelbe w garści... ja pana proszę, trzymaj pan mocno!
— Poco?
— Od wszelkiego wypadku... Powiedz pan, panie kimorniku, czy taki wilk idzie sam, czy, broń Boże, w kupe?
— Zwykle chodzi całym kahałem.
— Wiele ich może być w takie kompanije?
— Rozmaicie, czasem sześciu, dziesięciu, dwudziestu...
— A pański strzelba wiele może strzelić?
— Dwa razy.
— A co będzie z te ośmnaście?
— Nic nie będzie; zanim broń nabiję....
— Panie kimorniku, ja pana proszę, my wstańmy, my chodźmy... co my tu wysiedzimy?... Czy to człowiek jest, za pozwoleniem kogut, żeby siedział jak kura na jajki?...
— Dalibóg nie wiem jak panu dogodzić? — to siadamy, to idziemy — do czego to podobne! Przyznam się, że mnie to już nudzi. Ja jestem komornik, moja rzecz zrobić zajęcie, sprzedać — a pan każesz mi to siadać, to iść, trzymasz mnie pan całą noc w lesie, jak dzikie zwierzę. Ja nie potrzebuję takich interesów!... Dawaj pan torbę z papierami — ja powracam do domu. Dla pańskiej satysfakcyi, nie będę się włóczył po lesie, jak cygan. Bądź pan zdrów. Mam zdrowe nogi, nie cierpię na żaden feler, trafię gdzie do wsi, najmę sobie konie i pojadę do domu.
— A ja? — wrzasnął rozpaczliwie Fajn — a ja co mam robić?!
— Albo ja wiem? — nocuj pan sobie w lesie, cóż mi do tego.
Żyd rozpaczliwie uczepił się mego rękawa.
— Panie kimorniku, panie kimorniku! nie zostaw mnie pan! Co pan chcesz?... ja panu dam... ja panu dam dwadzieścia pięć... dwadzieścia siedm... trzydzi rubli — gotówką! nie opuść mnie pan, nie zostaw samego w takie paskudne miejsce...
— Cóż ja panu poradzę? Masz pan taki ogromny brzuch!
— Aj, niech moje wrogi dostaną ten brzuch! to głupstwo jest... to właśnie feler jest...
Z poblizkiej wioski ozwało się wycie psów. Po lesie rozległo się ono echem przeciągłem, smutnem, płaczliwem.
Fajna dreszcz wstrząsnął.
— Panie kimorniku, co to jest? — zapytał.
— Panie Fajn — rzekłem uroczyście — czy pan wierzysz w Boga?
— Co nie mam wierzyć?!... czy ja pies, żebym w Boga nie wierzył!...
— Więc módl się! — krzyknąłem przeraźliwym głosem.
— Co? co?! wus y dues?... Rabejnu szeł ejłom!! — co pan kimornik mówi?!
— Daj pan pokój tytułom; w tej chwili ja nie jestem komornik, pan nie jesteś Fajn...
— Nu — co ja jestem?... co pan jesteś?...
— Ja jestem mięso i pan jesteś mięso... a tam wilki wyją i ostrzą sobie zęby...
— Giewałt! — wrzasnął nieludzkim głosem Fajn — giewałt... ratuj pan!... dam trzydzieści pięć, trzydzieści siedm, dam pięćdziesiąt rubli! ratuj, panie kimorniku! — ja człowiek i pan człowiek... ja polak i pan polak. Poco mają zginąć dwa polaki?... ratuj pan!
— A licytacya? — zapytałem.
— Niech una idzie w ziemię, z wolantem, z te dwa kobułe i z zaprzęgami!... ratuj pan!
— Zmykajmy więc! — krzyknąłem i rzuciłem się w las, w stronę przeciwną tej, którąśmy iść mieli.
Fajn biegł za mną jak szalony.
Nie sapał, lecz ryczał, jak wół, który wyrwał się ze szlachtuza. Przerażenie dodawało mu sił.
Biegliśmy tak może wiorstę, dwie, i mnie dech już zapierało w piersiach, i ja z gustem położyłbym się pod drzewem, na miękkim mchu, aby przespać się kilka godzin, ale zapłakana twarz Anielci stawała przed memi oczami, taka smutna, taka prosząca, że mi się serce krajało...
Żyd padał już ze znużenia, potrzebowałem dodać mu energii, — jeszcze z wiorstę, z półtorej, w głąb lasu, a w takim razie, żeby pękł, na licytacyę nie zdąży: mój przyjaciel przywiezie pieniądze, termin spadnie, a ja nie będę potrzebował licytować Anielci...
Stanąłem.
Zdjąłem strzelbę z ramienia, wycelowałem w najbliższą sosnę.
— Aj waj! — wrzasnął Fajn — co pan robi?
— Wilki... — szepnąłem tajemniczo.
Rozległ się wystrzał jeden, potem drugi.
— W nogi! — wrzasnąłem, aż się echo rozległo.
Fajn dobył ostatku sił. Trzeba przyznać, że pod wpływem strachu biegł jak zając, zapomniał o wielkim brzuchu, o felerze swoim, biegł jak szalony, dopóki nie padł ze zmęczenia.
Bohater mój legł nad brzegiem strumyka, pod krzakiem leszczyny, oddychał ciężko, twarz miał podrapaną, skutkiem przedzierania się przez splątane gałązki i krzaki.
Żal mi się żyda zrobiło.
— Panie Fajn — rzekłem — już tu jesteśmy bezpieczni... Zabiłem dwoma strzałami trzy wilki, pięć uciekło przed nami, a przed resztą myśmy uciekli... teraz leż pan spokojnie i probuj odpocząć...
— Aj, aj, panie kimorniku, pan ratowałeś moje życie, ja będę wdzięczny, ja się potrafię znać na rzeczy, ja... ja dam panu, co pan zechce, ja panu robotę nastręczę... Oj!... żebyś pan wiedział, jak mnie kole serca pika!
— Uspokójże się pan.
— Jak pan myśli, panie kimorniku?... ja teraz pewnie będę miał całe dwa felery w wątrobe?...
— Nie, — czasem od takiego zmęczenia wątroba się kurczy i feler całkiem ginie.
— Ale ze strachu, to może, nie w złe godzine powiedzieć, żółć pęknąć?...
— Nie lękaj się pan — i żółci nic nie będzie, ja mam tu lekarstwo...
— Lekarstwo? Aj waj! aby dobre... ja jego zaraz kupię — ja gotówką płacę...
— Dam panu darmo — rzekłem, dobywając z kieszeni flaszkę podróżną płaską. Była w niej sławna dzięglówka, roboty jednej z moich ciotek, znakomitej gospodyni.
Napiłem się sam trochę, a resztę oddałem Fajnowi.
— Pij pan — rzekłem, — pij do dna, na feler, na przestrach, nie masz nad to lepszego lekarstwa!
Żyd przylgnął do flaszki jak pijawka, łykał gorączkowo; chciwie — wnet zaczerwieniły mu się policzki, oczy nabrały dziwnego blasku, ciepło rozeszło się mu po żyłach. Upił się.
— Panie kimorniku — rzekł — jak pan myśli, czy taki feler to może się wytrzęsić? bo ja sobie bardzo wytrzęśniłem.
— Kto wie? może.
— Aj, żeby to buło prawda, to jabym już nie potrzebował wolant na resory — jabym Sakowiczowi prolongował, rozłożył na raty. Ja mam taką naturę, że nie lubię komu przykrość zrobić.
— Próbuj pan spać; — odrzekłem.
Nie trzeba było długo namawiać.
Żyd rozmarzony wódką usnął, ja zmęczony wyciągnąłem się z rozkoszą na świeżej murawie.
Kiedyśmy się przebudzili, była już blizko dziesiąta rano.
Błądziliśmy jeszcze kilka godzin po lesie, a przybywszy do najbliższej wioski, nie mogliśmy dostać koni, gdyż wszyscy chłopi pojechali na odpust.
Licytacya spełzła na niczem, Anielcia została ocaloną.
Przyjaciel mój przyniósł pieniądze, które oddał Fajnowi. Po żniwach, Sakowicz zwrócił mi je z serdecznem podziękowaniem.
Bywałem częstym gościem w Wierzbówce, trzymałem Anielci szóste dziecko do chrztu, a w upominku dałem mojej chrześniaczce wyrok prawomocny, na rs. 300, które znów za jej tatusia ze swej kieszeni zapłaciłem.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Po kilku tygodniach, po przygodzie z wilkami, przyszedł do mnie Fajn z nową czynnością.
— Jakże zdrowie, kochany panie Fajn? — zapytałem.
— Bogu dzięki, — odrzekł — dziękuję.
— Może znów wyprawimy się na wilki?
— Nie powiedz pan brzydkie słowo! — rzekł złośliwie — już ja się dowiedziałem całe prawdę, co te wilki nieśli dla Sakowicza pięćset rubli — a ja, z moim felerem, zostałem przez resorów; pfe! panie kimorniku, trzeba szanować cudzy słabość, z pańskiej łaski, to mnie, moje wątrobe będzie kosztowało drugie pięćset rubli!





WESOŁEGO!
OBRAZEK.

W siedmiu ogromnych pokojach, w lokalu parterowym, mieściła się restauracya, w której już o zmroku we wszystkich oknach płonął gaz w dużych kulach mlecznych — a po nad drzwiami jaśniała latarnia o szkłach kolorowych, jaskrawych. Czerwone, zielone i niebieskie pasy światła padały z owej latarni na chodnik, aby zwracać uwagę przechodniów i zapraszać ich niejako do tego przybytku kuflowo-bilardowych rozkoszy.
W pierwszej stancyi, za ogromnym bufetem, zastawionym niewykwintnemi przekąskami i bateryą butelek, zasiadała sama właścicielka zakładu, pulchna blondynka, o wydatnym biuście i wspaniale zaokrąglonych ramionach. — Uśmiechała się ona do jakiegoś »stamgasta« siedzącego przy najbliższym stoliku i obdarzała go melancholijnem wejrzeniem, oraz uśmiechem słodkim, obiecującym. »Stamgast« patrzył w twarz gospodyni jak w obraz, a jeżeli odrywał wzrok swój od jej miłej osoby, to dlatego tylko — aby spojrzeć w kufel i przekonać się, czy rychło na nowo napełnić go wypadnie. Kilka dziewczyn, pretensyonalnie ubranych, biegało pomiędzy gośćmi roznosząc kufle, talerze i uśmiechy — w ostatnim zaś salonie rozlegał się łoskot kul bilardowych i gwarna rozmowa grających.
Restauracya cieszyła się wielką popularnością, gości było pełno — wszystkie stoliki zajęte. Gwar i hałas panował w niej nieznośny, gęste obłoki dymu z papierosów i cygar napełniały powietrze.
Był to dzień sobotni; wielu rzemieślników z rękami od pracy czarnemi, przyszło tu na kufel piwa, niektórzy przyprowadzili z sobą żony — toczyły się tu spory i sprzeczki — rozmowy o najrozmaitszych przedmiotach, a gwar tych rozmów, w połączeniu z brzękiem kufli i noży, głośnem wołaniem na usługujące dziewczyny, zmuszał biesiadników do coraz silniejszego podnoszenia głosu — do powiększania ogólnej wrzawy. Tu nawet zakochany musiałby swej ulubionej wykrzyczeć wyznanie, gdyż inaczej nie byłaby go mogła usłyszeć.
W największym salonie, gdzie stało najwięcej stolików, gdzie zgiełk do kulminacyjnego punktu dochodził, na estradzie z desek skleconej i wypłowiałym dreliszkiem pokrytej, stał stary, wysłużony fortepian. Los równie dla fortepianów jak i dla ludzi złośliwy, wyrzucił go z salonu i, przeniósłszy go do knajpy, kazał mu jęczeć co wieczór nadszarpniętemi strunami i napełniać melodyą izby pełne dymu i gwaru.
Godzina siódma wydzwoniła na zegarze umieszczonym na wierzchu bufetowej szafy i, akurat w tejże samej chwili, do fortepianu zbliżyła się kobieta niemłoda, której włosy dobrze już szron siwizny przypruszył. Zdjęła z siebie wypłowiałą mantylkę, uwolniła palce z rękawiczek, otworzywszy fortepian i usiadłszy przy nim, uderzyła kilka akordów. Potem z pod palców jej popłynęły łagodne dźwięki jakiegoś starego, sentymentalnego walczyka o rytmie spokojnym, miarowym, jak chód zegara.
Szewcowa jakaś, czerwona i do wzruszeń skłonna, trąciła silnie swego małżonka w łokieć i rzekła z rozrzewnieniem:
— Jacuś, słuchaj, na naszem weselu tego walczyka grali... Pamiętasz, Jacusiu, serdeńko, pamiętasz?
— Pa...pa...miętam, pamiętam jagódko — odrzekł z trudnością pan majster. Gra bo gra! niech ją nie znam.
— Tak, tak Jacusiu, biedactwo jakieś, na starość grajkować musi... naści dwie dziesiątki, bęcnij jej tam na fortepian, niech ma za swoją pracę, kiedy mi młode lata przypomniała.
On wstał i, chwiejnym krokiem, ale z miną buńczuczną, do fortepianu się zbliżył. — W ręce wyciągniętej dwadzieścia groszy trzymał, już usta otwierał, aby coś powiedzieć, gdy wzrok jego spotkał się ze spojrzeniem grającej.
Musiało być coś magicznego w tem spojrzeniu, bo poczciwy majster oczy spuścił, przeproszenie jakieś wybąkał i delikatnie, nieśmiało, datek swój podsunąwszy pod nuty na fortepianie leżące, odszedł do swego stolika.
Ta bawaryowa artystka umiała poszanowanie dla siebie obudzić. Zachowywała się z godnością, nie zbierała datków na nuty, nie obchodziła stolików — szanowali ją też goście knajpowi — a nawet pijany rzemieślnik, jeżeli bliżej fortepianu siedział, miarkował swe wyrażenia i gesta, żeby nie urazić... radczyni.
Bo ją »radczynią« nazywano w tej knajpie. Nikt nie znał jej bliżej, nie wiedział skąd się tu wzięła; przed kilkoma miesiącami zaczęła tu grywać i, od tego czasu, stawiała się codziennie o siódmej i, z małemi przerwami, do dwunastej grywała. Dostawała za to od pulchnej gospodyni dwa złote, a że kolacyi w zakładzie jadać nie chciała, więc zawijano jej w starą gazetę kawałek mięsa i chleba, i to podobno za obiad na drugi dzień jej służyło. Stali goście bawaryi opowiadali sobie, że radczyni była niegdyś bogatą i że grywa z biedy — ale bieda to w mieście takie powszednie zjawisko, że już nie robi wrażenia. Zresztą, radczyni była milcząca, nie odzywała się do nikogo, przychodziła o swojej godzinie, grała do samej północy, nie robiła sobie długich pauz i wypoczynków, a dzięki jej, fortepian nieustannie brzęczał i rozweselał gości. Przyzwyczajono się do tej staruszki, jak do jakiego mebla, lub obrazu, słuchano jej muzyki codziennie.
Dziś radczyni, wbrew swemu zwyczajowi, nie zachowywała się normalnie. Skończywszy walczyka, wstrząsnęła się nerwowo, zarzuciła na plecy chusteczkę i odpoczywała coś długo — potem wstała, poszła do bufetu i poprosiła o szklankę wody.
Kiedy powróciwszy, zaczęła grać jakiegoś starego, odwiecznego lansiera, oczy jej błysnęły dziwnym blaskiem, a na wychudłe policzki wystąpił mocny rumieniec. Grała z takiem ożywieniem i ogniem, że wszyscy goście oglądali się na nią, a jeden nawet szepnął sąsiadowi.
— Niema co gadać, panie Wincenty, dziś babina jest w sztosie.
Naprawdę, babina była w sztosie wspomnień. I dla niej przecież świeciło niegdyś słońce, i dla niej kwitnęły kwiaty... Przypomniała jej się wiosna życia, przypomniał niewykwintny salonik jej rodziców, ongi dzierżawców niewielkiego folwarku; był tam także fortepian i tańczono lansiera...
Lansier też szczególnie utkwił w jej pamięci, bo w chwili reweransów i ukłonów dyganych, ongi... ongi... nieboszczyk mąż wyznał jej swoją miłość, oświadczył się...
Pamięta ona dobrze tę chwilę, pamięta przez całe życie — i nie zapomni nigdy. On był młody, przystojny, a przytem świat się przed nim otwierał... był urzędnikiem, miał tysiąc złotych pensyi. Na owe czasy, to już pozycya.
I tak dobrze im było... Mieszkali w małem miasteczku, mieli własny domeczek z ogródkiem — on chodził do biura, awansował dość szybko, ona zaś pilnowała domeczku, chowała dzieci...
Dwoje im tylko Pan Bóg dał, syna i córkę — ale jakież to były te dzieci... mądre, ładne, dowcipne, chowały się dobrze i uczyły nieźle.
Nie obejrzeli się szczęśliwi małżonkowie, jak im blizko dwadzieścia lat życia ubiegło, szybko jak jedna chwila, słodko, spokojnie.
Mąż już był dygnitarzem — adjunktem przy naczelniku powiatu, szanowali go wszyscy, kłaniali mu się nizko — ona należała do najwyższych sfer miasteczka, sam naczelnik bywał u nich... raz nawet gubernator, przejeżdżając, do nich na śniadanie wstąpił — do nich, choć były przecież inne domy! Naumyślnie nieboszczyka wyróżnił, jako urzędnika sumiennego, prawego; awans mu wtenczas obiecał.
Przeszło to wszystko, przeminęło, jak ostatnie dźwięki lansiera, który ukończyła właśnie.
Znowuż ją jakieś dreszcze wstrząsnęły, chciałaby prosić o herbatę. Podanoby jej natychmiast, ale to jakoś w bawaryi nie wypada... Zresztą powróci za parę godzin do domu — wie, że jest tam w maszynce troszkę nafty, to zagrzeje wody i będzie herbata. Herbata, a może lepiej ziółka jakie, bo zimno dziś szczególnie...
Ale grać trzeba, fortepian długo już milczy.
Radczyni przypomina sobie ze swoich nut, jakąś odwieczną, romantyczną »przechadzkę przy świetle księżyca«. To jej się nadaje do wspomnień — bo w »promenadzie« owej są westchnienia, szmery wód tajemniczych, daleki odgłos dzwonów.
Tak, dzwonów... dzwonów... nasłuchała się ich w swojem życiu niemało, czuła ich uderzenia w sercu, jak pchnięcia zimnego noża, wtórowała im jękami...
Dobry, poczciwy jej mąż nie dostał przyrzeczonego awansu, nie dostał, gdyż przeziębił się i umarł, umarł naprzekór przepowiedniom powiatowego lekarza, który tak ją uspokajał, tak zapewniał, że wszystko dobrze się skończy. — Ha, skończyło się — długotrwała choroba pochłonęła zapasy, trzeba było domek obdłużyć nawet. Umarł mąż, umarł biedaczysko i emerytury nawet wysłużyć nie zdążył... Czy widzi teraz z wysokiego nieba swą towarzyszkę życia, czy słyszy, że ona gra tu w brudnej, zadymionej knajpie, ona, pani adjunktowa, szanowana tak niegdyś w miasteczku!!
Gra w bawaryi: »Promenade au clair de lune« — przechadzka przy świetle księżyca, ale dusza jej jest gdzieindziej. — Dusza jej błądzi właśnie przy świetle księżyca na cmentarzu, wśród ukochanych grobów. Tuż przy kaplicy, pod brzozami, dwiema, mąż spoczywa snem wiecznym... już się i mogiła jego zapadła, i krzyż na niej pochylił... nawet blacha z napisem na ścianie kaplicy przybita już zblakła, deszcze z niej pozmywały litery, tylko smutku z serca zmyć nie mogły, boleści ukoić nie zdołały... Zapadła się mogiła męża... zapadła jak pierś osieroconej wdowy... jak jej oczy, które tyle łez wypłakały... Bo jakże nie miały wypłakać?! Jeszcze nad grobem męża trawa dobrze nie porosła, a już grabarz dla syna grób kopał. To jeszcze cięższa strata, jeszcze boleśniejsza rana. Matka, grzebiąc dziecię, grzebie swą dumę, szczęście, nadzieję.
Jej syn, ten dzielny chłopak, który się uczył tak dobrze, który miał być pociechą i opieką matki na starość, zginął nieszczęśliwie, niespodziewanie, nagle. Padł ofiarą swej własnej szlachetności i poświęcenia się dla drugich...
Nieszczęście!
Poco chodził nad brzeg rzeki, poco ujrzał jakąś kobietę tonącą? Bez namysłu rzucił się w bystre nurty wody i, byłby wyratował ofiarę nieostrożności — lecz ta objęła go konwulsyjnie za szyję, skrępowała ruchy w żelaznym, rozpaczliwym uścisku i poszli na dno oboje — oboje już martwych wydobyto.
Był to grom dla matki okropny — ale i ten przeżyła, gdyż ją jeszcze nowe krzyże czekały, gdyż jeszcze nie wypłakała łez wszystkich. — Córka, po roku życia z mężem, umarła także i leży na Powązkach, a biedna matka, osierocona już zupełnie, nie ma nikogo, nikogo na świecie... Dopóki mogła pracować, dopóki była silniejsza, trudniła się szyciem, lekcye dawała, lecz dziś do szycia oczy nie służą, rodzice żądają dla dzieci nowej metody uczenia, skromny kawałek chleba wymyka się z ręki spracowanej i drżącej.
Skończyła się »Promenada«, radczyni obciera chustką krople potu z czoła i czuje, że jej słabo, gorąco i zimno naprzemian.
Patrzy na zegar, wpół do jedenastej dopiero. Jeszcze półtorej godziny tylko... to niedługo, całe lata przeszły takie ciężkie, takie bolesne — a jednak przeszły, minęły — półtorej godziny cóż znaczy?!
Tyle przemyślała o grobach, o cieniach swoich ukochanych... Tak jej smutno i boleśnie na duszy, cóż więc dziwnego, że zamiast skocznych tańców, »Ave Marya« zaczyna.
Ten i ów zatrzymuje kufel do ust niesiony — i słucha, oglądając się w stronę fortepianu — w gwarnej sali chwilowo cisza zalega...
Nareszcie, pijany jakiś gość uderza kuflem w stół z całej siły i krzyczy:
— Panno! serka, do kroć stu tysięcy, czy panna nie słyszysz, że tu jak na pogrzebie grają!
Muzyka tymczasem nie ustaje, gdyż grająca tego wykrzykniku nie słyszy, gra dalej, z coraz większą mocą, przyciska z całej siły pedały, uderza z dziwną energią w klawisze. Goście powstali z swych miejsc i spoglądają w zdumieniu; twarz grającej jest blada jak kreda, usta zaciśnięte kurczowo, oczy szeroko rozwarte. Tylko palce nerwowo uderzają w klawisze, jak gdyby chciały wszystkie struny w fortepianie pozrywać.
Pulchna pani wytoczyła się z za bufetu, przyszła do grającej i ujęła za rękę.
— Pani! pani! co pani wyrabia?
Muzyka ucichła. Ręce radczyni opadły bezwiednie.
— Pani coś jest, pani chora jesteś — zawołała z przerażeniem gospodyni. — Józiu! Maniu! ruszcie się, wody tu dajcie natychmiast!
Biedna kobieta westchnęła ciężko, spojrzała na gospodynię, na gości, na liczne kufle rozstawione po stołach i, wnet przypomniała sobie gdzie jest.
— Przepraszam panią — rzekła — trochę mi było niedobrze... sama nie wiem, co grałam...
— Ach, co pani grała! i ja nie wiem co pani tam grała — takie granie to w kościołach grywają.
— Niech mi pani wybaczy... poprawię się — rzekła cicho — zagram co innego...
W gronie gości znalazł się jakiś felczer.
— Ej, co pani zagra — rzekł — kiedy pani ledwie siedzi na krześle. Pani gospodyni, kieliszek wina dać — a jak nie — to ja funduję i basta!
— Nie zawracaj pan głowy z swoją fundą... cóż to, ja pożałuję dla chorej? za pieniądze będę dawać — jak jaka aptekarka, widzisz go, jaki mi fundator!
Pobiegła do bufetu, nalała kieliszek wina i przyniosła cierpiącej. Ta wypiła do dna wszystko, chciwie; rumieńce wystąpiły jej na policzki.
— Może jeszcze — rzekła gospodyni — proszę, niech pani sobie nie żałuje, ja mam tego dobrego dosyć — bardzo proszę.
— Nie — nie, dziękuję pani — już mi dobrze, już mi zupełnie dobrze... mogę już grać...
— No, Bogu dzięki, myślałam, że się pani rozchoruje — ale kiedy pani grać może — to już dobrze.
— Mogę, mogę... zagram w tej chwili.
— Tylko proszę pani, nie tak jak przedtem — coś wesołego koniecznie — to goście najlepiej lubią.
— Wesołego... ha! dobrze — postaram się zagram coś bardzo wesołego, skocznego...
Zamyśliła się nieco — sięgnęła w przeszłość pamięcią. Wesołego chcą... kiedyż była wesołą? O, dawno to już, dawno... ale prawda, ostatni raz na weselu córki. Pamięta doskonale. Wtedy miała na sobie suknię jedwabną, popielatą.
Mieszkały właśnie z córką na Kanonii, już po śmierci ojca i syna, po wyprowadzeniu się z miasteczka. Miały ładne dwa pokoiki, fortepian, bo wtedy były jeszcze jakieś resztki i siły do pracy.
To była jesień jej życia, a wesele córki najpiękniejszym dniem tej jesieni...
Gości było niewiele, coś dziesięć, czy dwanaście osób wszystkiego; panna młoda i druchny chciały trochę potańczyć, fortepianik był w domu, panienki grały naprzemian.
Zabawa szła tak raźno i ochoczo — że już świt w okna zaglądał — a młodzież jeszcze tańczyła.
— Mamuniu, droga mateczko — mówiła panna młoda, zagraj nam białego mazura! zagraj, najdroższa, niech się córka twoja chociaż na weselu własnem zabawi.
Wtenczas matka usiadła do fortepianu i grała; grała przez dwie godziny, a może dłużej, — ale jak, z jakim ogniem, z jakiem życiem...
I teraz zagra tak samo. Chcą wesołego... dobrze! odda im to co miała najweselszego w swojem życiu... odda im, bo choć jej w oczach krwawo, choć sił braknie, grać musi — aby ostatniego środka do życia nie stracić...
Uderza w klawisze.
Skoczny rytm mazura rozlega się po sali — rozbrzmiewa tempem coraz żywszem, prędszem, goście wybijają takt kuflami, kilku wtóruje półgłosem.
— O, tak to lubię! to ci ogień dopiero! — woła jakiś gość gruby, przytupując krótkiemi nogami — brawo! pani radcowa, jak Boga kocham — brawo! To ci mazur — i w tyjatrze nie usłyszy! hu! ha!
Biedna kobieta nie widzi tego zachwytu, nie słyszy pochlebnych okrzyków gości, ona gra i gra! a przed oczami jej wyobraźni, podbudzonej dziś wyjątkowo, przesuwają się dorodne pary, a wśród nich miga biała sukienka — Zosi ukochanej.
Och wesele, wesele!... droga córka, tak kochała swego męża, tak się rwała do życia... Mazur rozbrzmiewał w małym saloniku na Kanonii, a Zosia oparta na ramieniu męża, zdawała się płynąć w powietrzu.
Śliczny mazur! biały mazur... na weselu córki palce z błyskawiczną szybkością biegały po klawiaturze, tancerze byli w zachwycie.
Coraz silniej, coraz donośniej brzmiał mazur... w zadymionej knajpie gwarno było. Ten i ów zachwycony przyśpiewywał półgłosem.
Naraz, w połowie najsilniejszego akordu, fortepian zgrzytnął fałszywie — a głowa grającej bezwładnie pochyliła się w tył.
Stojący blizko fortepianu felczer, przyskoczył natychmiast, suknię na piersiach omdlałej rozrywać zaczął. Goście powstawali z miejsc.
Z za bufetu wysunęła się pulchna gospodyni.
— Co to jest? czy struna pękła w fortepianie?
— Pal dyabli wszystkie struny i cały fortepian — rzekł felczer — tu gorszy jest interes — bo jej serce pękło!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.