[16]WIECZÓR W PUSTKACH.
(FANTAZJA).
Duch, gdzie chce, tchnie i głos jego słyszysz, ale nie wiesz, skąd przychodzi, albo dokąd idzie.
CISZA.
«Mówią, że jestem głucha i niema, że wiszę
W tumanach nikłej rosy, jak mżysta kotara
Nad kolebką marzenia. Ludzie znają ciszę
Po szumie drzew, po drumli włóczęgi komara[1],
Ale nie znają wcale po jej niemym śpiewie;
Bo oni tylko w dźwięku zapoznali mowę,
Wcale głośną a małą — i prawie nikt nie wie,
Że nieraz stokroć lepiej prowadzić rozmowę
Z ciszą, niżeli z człekiem. Ja nie jestem owa
Cisza boru, co w głuchej sosen kolumnadzie
Błądzi niby martwica albo jak królowa
Zaklęta, i na usta szczelny palec kładzie,
I na samotne serce rosą dumań spada,
I w pierś wędrowca wonnych dolewa oddechów
Z liljowego kielicha — i gaje spowiada,
Wiele jest czworoliści, wiele dwuorzechów[2],
Wróżących szczęsną dolę? Ni też cisza inna,
Która wtedy się zjawia, kiedy męczennika
Na śmierć wloką — ta cisza, zbrodniczo niewinna,
Po skroniach widzów łaskoce, lub wnika
Na dno serc, razem ze krwią wybiega do góry,
Gra kroplami po żyłach i w tak silne chóry
Splata muzykę życia, że na dźwięk ostatni,
Pełny, krzepki, przeciągły serca się nawłóczą,
Jak paciorki różańca, a ludzie się uczą
Konać po chrześcijańsku .......
.............
O nie! Jam ani pierwsza cisza, ani druga,
Ja jestem tylko niemym mieszkania wyrazem,
Ja tylko płynę zwolna, jak przejrzysta struga
Domowych prac jednego człowieka i razem
Świadczę o jego życiu, a więc mówię wiele
Chórem sprzętów, bo, jako w bezludnym kościele
Cisza, po lesie kolumn, po gromnic gęstwinie
Rozlegając się głucho, śpiewa: «Święty! Święty!»
Tak i mieszkanie człeka, w samotnej godzinie
Ma swój wyraz, gdyż nawet osłupiałe sprzęty
Na głos się zdobywają».
Ciepły wieczór miło
Gra rozmarzonej ziemi. Czasem w mylnym pędzie
Ćma otworzone okno trąci całą siłą
I z drżącej szyby szklane dźwięki wydobędzie —
Czasem lipy zaszumią albo śpiew daleki,
Rozléjąc się, popłynie i w tysiączne ścieki
Srebrzystym deszczem lunie — a tu zadumane
Stoją sprzęty. Stół wielki, niby słoń wędrowny
W głębokiem unużeniu oparł się o ścianę
I wyprężył grzbiet twardy, księgami ładowny.
Nad stołem wisi obraz, ale jakiś taki
Dziwny, niby sczerniałą opowiada twarzą,
Że czuje, jak się w ramach zalęgły robaki,
Że czuje, jak pająki po licach mu łażą,
I myśli, Bóg wie, o czem. W oknach rdzawe kraty
Oplatają powoje, a ich jasne kwiaty
Tak skromnie do żelaza tulą miękkie lica,
Jak do zbrojnego męża spłoniona dziewica
Tuli wstydliwe czoło.
POWÓJ.
Lekko i wesoło
Igram wciąż, twardą kratę z całej siły trzymam,
A coraz wyżej biegnę — wkrótce naokoło
[17]
Księżyc osypię kwiatem. Już oburącz imam
Jego blade promienie, co się snopem trzęsą,
Jako zbielałe kłosy, kiedy długą rzęsą
Mrugają na żniwiarza. Ach, i gdyby jeszcze
Ten nudny, mdławy wietrzyk uprzykrzonem wianiem
Nie targał splotów moich...
TRUPIA GŁOWA (z framugi)
Gdyby przed świtaniem,
Przed złotym dnia początkiem jakieś sny złowieszcze
Nie łaziły gromadnie. — Gdyby robak ciebie
Nie dojrzał, nie domacał, toby tam, po niebie,
Przyjemnie było biegać: ale, gdy u kraty
Czarna, wyschła łodyga, jak szkielet wężowy,
Pozostanie, a wkoło zgniłych liści szmaty
Obwisną, to i księżyc osiwiałej głowy
Nie nachyli po wieniec, jeno się rozśmieje,
A pójdzie w swoją drogę — bo też te nadzieje
Dziwne są...
POWÓJ.
Więc nie czujesz, nie znasz ty natchnienia,
Które zapala moje rozmarzone oczy
Lazurowym[3] płomykiem?...
TRUPIA GŁOWA.
OBRAZ.
Czy wiesz, jak piszczy robak, kiedy ramy
toczy?
ZEGAR.
Czy zdołasz wyrachować, wiele czasu trzeba,
By poziomą gałęzią dostać aż do nieba?...
TRUPIA GŁOWA.
Szaleńczo, sen cię łudzi.
POWÓJ.
A na twojem czole
Mech rośnie i wyziębia wrzących uczuć dzielność.
ZEGAR.
POWÓJ.
W ciasnem godzin kole
Braknie miejsca dla jednej, zwanej Nieśmiertelność.
Tu oknem zatrząsł wicher, a jak w miękką wodę
Zapada brzeg podmyty i listeczki młode
Na dnie żyjących roślin brudnym mętem plami,
Tak się stało i w izbie, tak i ze sprzętami
Poczęła sobie ciemność. Czarno, mętno, głucho
Zrobiło się w komnacie, a śmiertelne ucho
Nic dosłyszeć nie mogło, a śmiertelne oko
Nic wypatrzeć — aż za chwilę w oknie
Rozwidniało, i powój, co się piął wysoko,
Obwisły, potargany, w strugach deszczu moknie.
Zresztą wszystko, jak dawniej: lekkie chmury idą
Przez księżyc, a on, niby w dzień Trzech Królów klecha[4],
Białym, miękkim promieniem, jak święconą krédą,
Po drzwiach i belkach pisze, aby stąd pociecha
Na cały rok urosła. Klecha, gdy napisze
Trzy głoski na uszaku, staje w zadumieniu
I osiwiałą głową powoli kołysze,
Niby kolebką wspomnień — a księżyc w milczeniu
Szarą, wełnistą chmurę nasuwa niebawem,
Jakby także chciał dumać, jakgdyby rękawem
Łzy ocierał... W izdebce jeszcze pusto było,
I dziwnie, i półciemno, niby ją wyśniło
Czarodziejskie marzenie, niby jej nie było
Na jawie.
Kto po nocy błędne oko gubi
W rojach gwiazd, kto powiewem woniejącym lubi
Pierś naścieżaj otworzyć, ten niech w dzień ochoczo
Pracuje. Bo gdy światło zetrze mary senne,
[18]
Gdy powszednie wrażenia myśli zakłopoczą,
To i życie na jawie, pewne, jasne, dzienne,
Zmartwieje jako odłam wypłowiałej kości,
Na którym niegdyś kwitło ciało i rumieniec
Roztlałe listki toczył. — Tej marzeń słabości
Strzec się trzeba, bo ona, jako potępieniec.
Otumani, i skusi, i nauczy latać
Sokolemi skrzydłami, aby potem wplatać
W rzeczywistości koło, kędy bywa ciasno.
I nudno, i boleśnie. — — Blade gwiazdy gasną,
A czerwonawy płomień, drżąc, do izby wbiega
I rzuca na podłogę szare cienie liści
Ożywionych powojów. Światło się rozlega
Strumieniami po niebie, jakby promieniści
Aniołowie tysiączne miecze wznieśli wgórę
I stanęli na straży — i wędrowną chmurę
Połyskami przecięli.
W izbie pusto było.
Lecz mniej dziwno, mniej straszno, jak się przedtem śniło.
|