Wielki świat małego miasteczka/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.
ZABIEGI[1].


Zbudzon kot zabawy psiemi,
Bronił się jak mógł na ziemi.
Lecz gdy od żartów przyszło do rzeczy,
Kotek się mając na pieczy,
Jak zoczył półki, wybił psu pyski
I skoczył na murek bliski.
Spójrzał pies w górę i spuściwszy miny,
Rzekł: gardzę zemstą, zapominam winy.
Lubo ból czuję
Krzywdę daruję.

Dziękuję, rzekł burek,
Bardzoś wspaniały,
Wysoki mój murek,
A tyś za mały.
Gdzie szkodzić nie można
Tam zemsta próżna.

Tetmeyer.

Jak jestem na tym świecie, jeszcze mi nigdy los nie sprzyjał stale, będąc dzieckiem rwałem się do zabranianych książek i odbierałem bury; podrosłszy pisać zacząłem, i wystawiłem się na przykre pośmiewisko; zakochałem się raz piérwszy w osobie, która ze mnie łaskawie tylko żartować raczyła; napisałem powieść maleńką, juści znalazła się kopa krytyków, a nawet jeden jegomość o mało się nie przyznał, że to jego jest pismo (było to pewno złudzenie estetyczne, często literatom właściwe), dziś nakoniec otwiéra się pole intrygom, którémi kierują same miasteczkowe matedory.
Ubierałem się jeszcze dziś i zamierzałem sobie oddać kilka wizyt z rana, gdy usłyszałem hałas jakiś w przedpokoju i wkrótce ujrzałem pocztyliona, który nisko się z dumną pochylając miną oddał mi list jakiś. Rozpieczętowałem co prędzej i zdziwiłem się nieznajomy zobaczywszy charakter. List ten brzmiał w następnych wyrazach:
„Mości panie!
Zręczność miałam dnia wczorajszego dowiedziéć się o tém, czego się od dawna domyślałam, to jest że waćpan bałamucisz moję córkę. Niestałość jego charakteru i postępowanie, którém mamisz wszystkie prawie nasze panny, domyślać mi się każą, iż płochość tylko pobudza go, do udawania miłości, upraszam zatém, abyś pan sobie z głowy wybił wszelkie myśli o naszej córce, która się już więcej w oknie pokazywać nie będzie, sługa“ Pocztmajstrowa.
— Zgińcie! przepadajcie! wykrzyknąłem nieukontentowany list ten przeczytawszy. Któż o tém myślał, kto to słyszał? Znowu los mię prześladować zaczyna!
Jeszcze o tej nowej nieprzyjemności myślałem, gdy nadszedł sznowny Burmistrz.
Zdziwiła mię trochę ranna jego wizyta, a bardziej jeszcze mina trochę ponura, z jaką nie zwykł nikomu wizyt oddawać — Schowałem list co prędzej; konsul z powagą rozsiadł się w krześle i zaczął obojętną rozmowę.
Dostało się tam w niej dészczowej i pogodzie i sąsiadom i nowinom, a na końcu dojechała rozmowa do córki i tu dopiéro zahaczył mię niepospolicie.
— Mam tu dopiéro kwestiję jednę do pana. Słyszałem że sobie zamierzasz pojąć córkę moję.
— Ach biéda moja, pomyślałem, znowu na kark mi sadzą jakieś licho, cała przykrość mojego teraźniejszego położenia stanęła mi w umyśle, sam niewiedziałem co tu na takie dictum acerbum odpowiedzieć, namyśliłem się jednakże i rzekłem.
— Niech to pana nie obraża, gdy mu wyznam, że wcale podobnych nie miałem zamiarów.
— Nie, ja się pańskim widokom niesprzeciwiam, dodał Burmistrz, ja tylko chciałem go nakłonić do wyznania przedemną tego, coś jegomość niesłusznie taił przed rodzicami.
— Ale bo ja nie — chciałem powiedzieć, nie miałem takich zamiarów, ale Burmistrz przerwał co prędzej.
— Nie wiedziałeś pan czy my na to zezwolemy. Ale w tej mierze teraz możesz być spokojnym, oświadcz się tylko formalnie, a nasze błogosławieństwo nastąpi.
Nie chciałem się sprzeciwiać Burmistrzowi, drażniąc go i wolałem zwlekać i mitygować jak można. Zabierałem się tedy na jaką dwuznaczną odpowiedź, gdy gość mój za kapelusz wziąwszy, po przyjacielsku mię uścisnąwszy, wyruszył z wielką moją radością.
Tak dzień minął do połowy, łamałem sobie głowę napróżno, jakby napaści uniknąć, niestałość losu odmienić i interessa moje w przyzwoitym postawić stopniu. Udałem się tedy do Pretficów, służący nadzwyczaj ozięble mię przyjęli, nie mogłem się tedy i u państwa nic dobrego spodziewać.
Istotnie Gottlieb i Gurtleib grający w szachy, w chwili mego przybycia, bardzo zimno mię przywitali, sama pani dała tylko znak ręką, ażebym usiadł, a Emilija ze smutną i ponurą miną powiedziała słów kilka niezrozumiałych.
Gracze obracali się niekiedy ku mnie, dla przerwania milczenia, Emilija patrzyła tylko na mnie, mama dobrodziejka wkrótce wyszła; a ja widząc, iż dwaj przeciwnicy uważać na mnie przestali, zcicha rozmowę zacząłem.
— Przeszłej niedzieli musiała pani wesoło bawić się na spacerze? — Rumieniec wystąpił na jej lica, zimno jednak odpowiedziała.
— Piękny pan masz widok ze swego okna, jak słyszałam. Zabrakło mi odpowiedzi na ten zarzut, myślałem długo, byłem zmięszany, gdy tymczasem panna Emilija zdawała się tryumfować i dodała śmielszym głosem.
— Odebrałeś pan zapewne list od Pocztmajstrowej, bardzo, słyszę, na pana się gniewa.
— Wybaczy pani, śmielej rzekłem, gdy jej się ośmielę, powiedzieć, iż zupełnie fałszywie rzecz jej doniesiono. Tu dla mojej obrony, potępić musiałem dwoje kochanków, prosząc panny Emilii, aby tego nikomu niepowierzała.
— Jeśli to ma być prawda, odpowiedziała z niedowierzaniem, to wszyscy o tém wiedzieć mogą; jeśli zaś jest to tylko czcza exkuza.
— Więc ja nie miałem szczęścia, zasłużyć u niej na wiarę.
— Tak, rzekła zcicha i odwróciła oczy w inną stronę, ażeby ukryć smutek swój i pomięszanie. Gdyby nie przytomność ojca i konkurenta, może mógłbym się był jaśniej cokolwiek wytłumaczyć; ale to przeszkadzało moim zamiarom. Musiałem przestać na kilku mało znaczących wyrazach i okazawszy jawnie smutek przed panną Emiliją, odchodzić z domu, z którego nieco wprzódy, tak szczęśliwy wychodziłem. Przeklęte okno! myślałem wyszedłszy na ulicę, tyle mi biédy niewinne moje postrzeżenia zrobiły! Bóg wie jak to wszystko naprawić? Przyszły mi znowu do głowy ranne propozycije Burmistrza, nowy sęk!! Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie się znajdzie jakaś przeszkoda. Położenie moje zupełnie podobném mi się zdało, do tego jegomości, który nie mógł stać przy piecu dla gorąca, przy oknie, nie mógł wytrzymać dla zimna; a w środku bez przyczyny nie chciał ani na chwilę pozostać. Narzucają mi to czego wcale nie żądam, nie mogę otrzymać tego, o co się staram, zabraniają mi w końcu kochać osobę, której nieznam i którą raz tylko w życiu przypadkiem wymkniętą czujnej matki straży, widziałem! Zdaje mi się że los mój gorszym jest nawet od jednego z oryginalnych autorów, który pisze bez nadziei aby go kto czytał, drukuje, niewiedząc czy kto kupi, i mniema się u szczytu chwały, gdy świat cały i wszyscy ludzie z głowami (bo wątpię czy pan autor ma głowę, jestto bowiem wiadomość potrzebująca potwierdzenia), zdają się nań wołać:
Ne sutor ultra crepidam[2].







  1. Komuby ten neologizmus źle się wydawał, może czytać intrygi, zamiast zabiegi.
  2. Powiadają że to po polsku ma znaczyć: pilnuj szewcze kopyta.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.