Wielki świat małego miasteczka/Tom II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WIELKI ŚWIAT
MAŁEGO
MIASTECZKA.
POWIASTKA
KLEOFASA FAKUNDA PASTERNAKA.
Burmistrzowa Wenerą, a Burmistrz
Jowiszem.
Krasicki.

TOM DRUGI.



WILNO.
NAKŁAD I DRUK TH. GLÜCKSBERGA.
MDCCCXXXII.
Dozwala się drukować, z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1830 d. 4 czerwca.
Cenzor Leon Borowski.






I.
DAWNE XIĄŻKI, DAWNE CZASY.


Czytam z pisarzów przesławnych,
Co się działo czasów dawnych.

Zbylitowski 1600. 4.Kr.

„Wielekroć z niemałym podziwieniem, powiada Górnicki[1], rozbierałem to u siebie i macałem przyczyny, skądby to rosło, iż ludzie starzy, niemal wszyscy, skarżą się na dzisiejsze czasy, a one pierwsze zbytnie chwalą i ganią teraźniejsze sprawy nasze, obyczaje, i to czegokolwiek oni w młodości swej nie czynili: a twierdząc, iż wszystko idzie, co dalej to gorzej, tak w dobrém a porządném życiu, jako też i w innych wszystkich cnociech.“
I ja to właśnie, często z Górnickim roztrząsałem, panowie czytelnicy, lecz łatwo namacałem przyczynę. Ludzie starzy wspominając czasy swej młodości, dla tego zwykli je w pięknych wystawiać sobie kolorach, że wiek młodzieńczy w porównaniu z dalszém życiem człowieka zawsze szczęśliwszym się być zdaje. Wszystkie niewinne młodego wieku zabawy, igraszki, miłostki, stają w umyśle dla upiększenia dawnych dobrych czasów, wszelkie teraźniejsze zgryzoty, umartwienia i przykrości podeszłego wieku, razem się gromadzą, aby teraźniejszość obmierzić. A przytém jeszcze, przeszłe uciechy żywiej stają w umyśle, niż teraźniejsze; troski i losu przemiany, które minęły i które dolegały, słabo się nam zwykle przypominają,gdy teraźniejsze, dziś jeszcze nam dopiekające, mocniej czuć się dają. Takim sposobem nikną wśród wspomnień dawnych czasów, troski nigdy od człowieka nieoddzielne, a same tylko przyjemności barwią przeszłości obrazy. Ileż się to człowiek w życiu swojém nasłucha gawędy o tych dawnych czasach, z dobrej tylko strony uważanych; nowe życie błyszczy na twarzy starca, kiedy sparty na grubym kiju, z popruszoną szronem starości głową, trzęsącym głosem opowiada szczęśliwe czasy swej młodości. I ja też lubię czasem zagłębiać się w te dawne czasy, i być niejako przytomnym temu, co na wieki minęło, i po czém tylko mglista pamięć została. Nieraz czytając opisy naszych Turniejów, zalotności naszych wąsatych rycerzy, piękności wojewodzianek i kasztelanek, nieraz wyznaję, chciałbym choć na chwilę, przenieść się w te wieki, tak różne od naszych teraźniejszych pod wszystkiemi względami.
Żal mię opanowywa, gdy przypomnę sobie, iż rodacy nasi, o dawne umysłu swych przodków zabytki, tak mało dbają, że to, nad czém nie jeden uczony polak mozolnie życie trawił, leży gdzieś nietknięte i zapylone w kącie apteczki; że słowem, rzadko kto dziś wspomina o dawnych książkach i czasach.
Niektórzy mylnie bardzo sądzą, z kilku nędznych płodów, czasów dawnych, o całej naszej literaturze przeszłych wieków. Zapytaj teraz kogo, czy zna Górnickiego, Kochanowskiego, Reja, czy zna Opalińskiego, Zimorowicza, Jagodyńskiego, Grochowskiego? Na co mi to, odpowie, niemamże ja nowych? a potém ja ich języka nawet częstobym niezrozumiał. Tacyto ludzie, stare zabytki naszej prozy i poezyi, obracają na funciki do apteczek, i gdyby nie praca kilku oświeconych ludzi, niepozostałby może, żaden ślad bytności dawnych pisarzy. Nie można powiedzieć, ażeby kilku z nich znanych powszechnie nie było; ale więcej jest jeszcze godnych znajomości powszechnej, a o jednym z nich myślę pomówić z czytelnikami.
Słyszę już z boku zarzuty, co mogą mieć dawni pisarze za związek z małém miasteczkiem, i poco ja tu z nauczycielską powagą, zamiast pisać powieść, rozbiéram dawnych pisarzy? Lecz łatwo mi na to odpowiedzieć, kto samych tylko śmieszności tu szuka, ten rozdział śmiało przepuścić może, kto zaś lubi czasem dla rozmaitości i o czém ważniejszém pogawędzić, tego ja proszę, aby czytał co nastąpi.
Będę tu mówił o jednym z najmniej znanych poetów polskich, nawet że tak powiem, o poecie cale nieznajomym, tojest: o Andrzeju Zbylitowskim. Był on poufałym dworakiem Stefana Batorego i Zygmunta III, z ostatnim nawet podróż do Szwecyi odprawił[2]. Wiersz jego samą tchnie naturalnością, i zdaje się być od jednego ciągu pióra ulany. Obrazy które kreśli, są żywe i wierne, a styl i język odpowiadają innym jego zaletom. Wszystkie skarby bogatego już wówczas i utartego języka są dla niego otwarte, używa ich zaś z nieporównaną wprawą i dobitnością. Współczesny Kochanowskiego, chociaż go przeżył, smak swój na jego pismach zaprawić musiał; Jakoż, dalekim jest zawsze od próżnych dowcipu błyskotek, które wielu jego współczesnych polubiło. Poemat jego Wieśniak, tak cudnie napisany, z taką rozmaitością i prawdziwą poeziją, że dziś nawet przyznałby się do niego najlepszy z naszych poetów klasycznych. Nie nosi on na sobie wcale tej cechy starości, która od dawnych pisarzy odraża, styl daleki od oschłego i dydaktycznego, wystawia czytelnikom obrazy same w najpiękniejszych kolorach. Ustępy historyczne nadają tej pieśni przyjemną rozmaitość, i nie odwodzą od głównego przedmiotu, bo autor lekko tylko musnąwszy to, co doń nie należy, powraca do głównego obrazu, aby go nowymi upiększył kolorami. Słowem, wyjąwszy parę wierzy, w których styl trochę jest twardy, można z jednego tego poematu nazwać Zbylitowskiego poetą malarzem.
Kochanowski pisał także pieśń o zaletach wiejskiego życia, i dziwować się potrzeba, tak wielkie między niémi dwóma znaydując podobieństwo. Lecz ojciec poetów naszych, maluje krótko, wprawnie, i rzuca tylko nawykłą ręką główne cienie i rysy. Zbylitowski nie przestaje na tém, wykończa swój obraz, i wystawia go z całą czystością kolorytu i pięknością wynalezienia, jemu tylko właściwą. Początek tej prawdziwie sielskiej pieśni, zadziwić musi czytającego, który się w księdze in 4to gockim drukiem od dwóchset lat wybitej, szumnego panegiryku zapewne spodziéwa; i nie pojmuje z jaką słodyczą i wiejską prostotą nasz autor zaczyna.

Siedząc na wysokim brzegu,
Kędy rzeka w bystrym biegu
Po twardym płynie kamieniu,
Rozmyślałem w chłodnym cieniu,
Twe rozkosze, twe pożytki,
Uciechy i wczasy wszystki.
Wsi wesoła!..

Radzi będą czytelnicy porównać początek podobnej pieśni Kochanowskiego:

Wsi spokojna, wsi wesoła!
Któryż głos twej chwale zdoła?
Kto twe wczasy, twe pożytki,
Może wspomnieć razem wszystki.

Nie dajeż się tu widzieć ogromne podobieństwo? z tą tylko różnicą, że Zbylitowski pięknym zaraz zaczyna obrazem. Zdaje mi się gdy go czytam, że widzę starego dworaka, któremu troski głowę zorały, z siwawemi włosami, szukającego schronienia od zgiełku i wrzawy dworu, w chłodnym cienistych drzew ustroniu, nad brzegiem groźnej rzeki. Przypomina to bardzo początek tak malowany, pierwszego dumania Lamartina, którego przekład kilku wiérszy umieścić się odważam.

W cieniu starego dębu, często na tej górze,
Siadam smutny, w zachodu ponurej godzinie,
I wzrok rzucam niepewny, po lubej dolinie,
Której obraz tej góry ozdabia podnóże.

Tu ryczy groźna rzeka s pieniącymi wały,
Płynie kręto i w ciemném znika oddaleniu,
Tam jezioro rozciąga swój kryształ zmartwiały,
I księżyc się podnosi na niebios sklepieniu!

Tak, powtarzam wracając się do pierwszego przedmiotu, zdaje mi się czytając mego Zbylitowskiego, iż go spostrzegam siedzącego w ustroniu, oczy jego są wlepione w jednostajny bieg wody i pryskanie fali, a myśl z roskoszą rozważa tysiączne wiejskiego życia przyjemności. Mniej Kochanowski powaby sielskiego życia malował, bo je posiadał, i był niémi niejako nasycony; lecz przedmiot i cel życzeń naszych w takich się tylko gorącej wyobraźni stawi kolorach, w jakich nasz poeta wieś malował.
Dworak który wiek swój na usługach królów stérał, wzdychający za celem jedynym swych życzeń, czuł wszystkie powaby wioski, a nieznał żadnych jej trosków.
Dozwólcie czytelnicy, abym was bliżej z tym godnym szacunku poetą zapoznał, przyznacie mu sami zalety, jakich mu nawet najsurowszy nieodmówi krytyk. Słusznie jeden z bezstronnych znawców napisał — że Kochanowski często wyżej wznieść się od niego umié, ale rzadko tak długo potrafi być równym sobie. Karpiński wzrusza obrazem serc ludzkich, ale nie umié tak trafnie malować natury i jej piękności. Oto jeden mały urywek.

Zatym wszystko, wsi spokojna,
Da mi Boska ręka hojna
W tobie, z wysokiego nieba,
Czego tylko będzie trzeba.
Tobie po lasach szerokich,
I po pagórkach wysokich,
Chodzą woły utuczone,
W gęstą trawę rospuszczone,
Tobie stado owiec białych,
Po pastwiskach okazałych,
Z których ty masz częste wełny,
I pastewnik jagniąt pełny;
Nabiały także obfite,
I pożytki rozmaite.

Młyn szumiący, rybne stawy,
I z gajów częste potrawy,
Tobie miód pszczoły zbierają,
Tobie drzewa obradzają,
Żołądź, szérokie dąbrowy,
Tobie rodzi las bukowy,
W którym Boginie przed laty
Mieszkały i Faun kosmaty:
Tamże przezeń jasne zdroje,
Leją zwykłe wody swoje;
Skąd biorą, zioła rozliczne,
Wilgotność, jawory śliczne;
A zwierz leśny i domowy,
Ma zawsze w nim żyr gotowy.
Czasem leżę nad potokiem,
Pod klonem czasem szyrokim,
Gdy gorące słońce grzeje,
Wietrzyk w cieniu chłodny wieje.
Pastereczki też tym czasem,
Kwiatki rwą pod gęstym lasem,
Wieńce wiją malowane,
Różnym kwieciem przeplatane,

To różany, to bluszczowy,
Kładą na swe piękne głowy;
Na co udatne Dryady,
Z swym Sylwanem patrzą rady.
I Pomona urodziwa,
Często się w gęstwie zakrywa,
Patrząc na ich śliczne skoki;
I Tytan z nieba wysoki,
Sam pogląda okiem mile
Na ich wdzięczne krotofile.

Mogą mię niechętni oskarżyć, iż przytaczam te wiérsze jedynie dla powiększenia liczby kart, mogę jednak zapewnić, iż w tym celu tylko zamierzałem sobie umieścić tu kilka wyjątków, abym czytelnikom dał poznać, iż i w dawnych książkach, przy obfitych plewach, można i dobre ziarno wynaleść. Jeszcze strof kilka pióra Kochanowskiego.

Oracz pługiem zarznie w ziemię,
Ztąd i siebie, i swe plemię,
Ztąd roczną czeladź i wszytek,
Opatruje swój dobytek.

Jemu sady obradzają,
Jemu pszczoły miód dawają,
Nań przychodzi z owiec wełna,
I zagroda jagniąt pełna.

On łąki, on pola kosi,
A do gumna wszystko nosi,
Skoro też siew odprawiemy,
Komin wkoło obsiędziemy.

Tam już pieśni rozmaite,
Tam będą gadki pokryte (tajemne powiastki)
Tam trefne pląsy z ukłony,
Tam cenar, tam i goniony (gry dawne).

A gospodarz wziąwszy siatkę,
Idzie mrokiem na usadkę,
Abo sidła stawi w lesie,
Jednak zawżdy co przyniesie.


W rzéce na gęste więcierze,
Czasem wędą ryby bierze,
A rozliczni ptacy wkoło,
Ozywają się wesoło!

Stada igrają przy wodzie,
A sam pastérz siedzi w chłodzie,
Gra w piszczałkę proste pieśni,
A Faunowie skaczą leśni.

Poemat Zbylitowskiego zdaje się być tylko rozszérzeniem myśli Kochanowskiego, rozrzuconych po jego pieśniach; najbardziej w pieśni przerzeczonej. Ten wieków dawnych zabytek, tak jest teraz rzadki, iż u osób prywatnych nigdzie prawie znaleść go nie można. Co za szkoda, że zamiast drukowania niezgrabnych płodów, osowiałej muzy teraźniejszych tuzinkowych poetów, nie zechce kto przedrukować pięknej tej pieśni; a zaręczyć można, że jej czytanie natchnęłoby wiele osób przywiązaniem do dawnej polskiej literatury, w której tyle jeszcze zostaje ukrytych i mało komu znanych piękności.
Spójrzmy, raz już tylko, jak nasz poeta, wiejskim prawdziwie tonem, zaprasza swą kochankę na wieś do siebie. Zdaje się, że na takie zaprosiny, nie jedna czuła piękność owych czasów, radaby była towarzyszyć sielskiemu poecie.

Teraz, miła! której moje
Serce dało hołdy swoje,
Nimfo Słowieńska wstydliwa,
Nadewszystko urodziwa!

Nie gardź moją wsią ubogą,
Nawiedź twoją piękną nogą
Gęste lasy, śliczne sady;
Będąć ściany moje rady. (rade)
I dom z drzewa budowany,
I mój chłodnik przeplatany.
Półmisków niémam bogatych,
Śliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przytém wszystkę chęć moję.
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody, (rodz. ryb)
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina;
Gruszki, brzoskwinie ogrodne,
Mléko świéże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga
Rodzi, Amaryllis droga!
Tym czcić będę usta twoje.

Czytając to, zdajemy się widzieć kochankę jego skromnie i po wiejsku ubraną, przychodzącą z nim dzielić, niską słomianą strzechę, mały cienisty ogródek, który strumyk oblewa, domek otoczony drzewem i wszystkie wyliczone tu wiejskiego, spokojnego, ustronnego życia przyjemności.
Któżby sobie nie życzył widzieć tę wioskę przez niego opiewaną; tak jak dotąd widziemy Czarnolas Kochanowskiego. Wszystko tam dotąd dla przybyłego podróżnego, zda się tchnąć zapałem dawnego poety.
Któż tam nie poszuka lipy, pod której cieniem z przychylną drużyną, chronił się od upałów nasz wieszcz osiwiały; znikła już ona, i pamięć jej tylko razem z pieśniami Kochanowskiego dójdzie do potomności. Na jej miejscu wznosi się teraz kilka topoli, jak przyjaciół na grobie przyjaciela. Z nową nieznaną roskoszą czytają się w Czarnolesiu czule treny po śmierci Urszuli, a dziedziniec chwastem i trawą porosły, przypomina tłumy wesołych wieśniaków, których poeta był ojcem i dobroczyńcą. Szkoda, że żaden pomnik, żaden napis, żadna pamiątka nie zdobi z tylu względów pięknego miejsca. Kiedym siedział na gruzach powalonego domu, i spoglądałem przez otwór w murze będący, który niegdyś był oknem pokoju Kochanowskiego, myśl moja krążyła w przeszłości, a marzenia do tego doszły stopnia, iż je śmiałem wylać na papier.
Wystawiałem wówczas sobie dawne komnaty, tkanemi sztucznie ozdobne kobiercami, zostawione pozłocistemi sprzętami i okryte obrazami przodków. Przesuwały mi się przez myśl strojne w rogówki i robrony damy, z ufryzowanemi głowami w których kosztowne błyszczały ozdoby. Wystawiałem sobie ucztę taką, o jakiej poczciwy Rey wspomina: stół gnący się pod ciężarem rozlicznych naczyń, zastawiony wykwintnemi potrawy. Tu pokazywał się paw z rozpostartym ogonem, tam dzik najeżony grzązł w korzennym sosie, ówdzie długonogi bocian czatował na rodzénki po poléwce pływające, tam znowu na drzewo obciążone fruktami zlatywały się cukrowe ptaszki, a w środku stołu misternie wykształtowana piramida, niosła na sobie cyfrę solenizanta. Tu otaczają stół liczne tłumy dworaków, pochlebców, sąsiadów, darmojedów i rezydentów — ten w sutym pasie z wymuskanym wąsem i brylantową u szyi szpinką; inny wziął się w boki zarzuciwszy w tył wyloty i muszcze resztę niedogolonej głowy; inny w zgrabnym, opiętym żupanie, z obcisłym żółtym bucikiem, zbliża się do jakiejś kasztelanki; śmiech się pusty rozlega na przekąsy i drwinki kuso ubranego niemczyka, grającego rolę błazna. Lecz oto już zagrzmiała kapela, słychać trąby i huk moździerzy, a szary koniec stołu głośno kwaśném piwem spełnia pańskie prze zdrowie. Tu się jedne twarze wyjaśniają, inne krzywią, inne wzdłuż, drugie wszerz rozciągają, ten opasły i rumiany z kresą na czole, trzyma się ciągle za damascenkę, gotując się do zwady, ów z lisim kołnierzem zmiata co pozostaje z przed drugich, tamci rwą się do niedopieczonego mięsa, inni do dna wychylają konewki. Lecz powoli wszystko ucichać zaczyna, już szary koniec znużony ciągłą pracą przy stole, drzémać zaczyna. Krążą jeszcze pozłociste bez podstaw kielichy, już z trudnością w głowach ospale obracają się oczy, lśnią się pomokłe wąsy, i błazen nawet usnął gdzieś w kącie komnaty. Rozchodzą się goście, osłabieni długą ucztą na odpoczynek, a czeladź zmiata tymczasem co pozostało od porywczej i łakomej szlachty. Już młodzież zaczyna sobie przypadki swoje opowiadać, ten wrócił ze Włoch obfity w puste powiastki, tamten ze Szwecyi przywiózł dobry zapas nowin, inny wymuskany i pachnącymi zlany wódkami, łata swą mowę francuzczyzną i chwali się ze zwycięstw serdecznych. Indziej od polskiej krwi nieodrodna młodzież, gardząc zniewieściałą zabawą, rzuca pociski na tarczę, godzi na ostrze, potyka się w kolczudze, z kopiją, pałaszem, walczy konno i pieszo. Lecą razy, krzyżują się oręże, pękają przyłbice, krew wytryska — i bój ustaje. Tu płeć piękna z wdzięcznym uśmiechem rany zwycięzcy obwija, a chlubna nagroda mężniejszego zdobi. Lecz już zbliża się wieczór, już tysiące świateł błyska w przystrojonych komnatach, słychać pokojowych gędźbiarzy strojących narzędzia, zaczynają się goście schodzić na sale. Damy wysznurowane, z długiemi ruchami u sukień, błyszczą klejnoty, a bardziej jeszcze wdzięki wojewodzianek i kasztelanek. Już się pokazują mężczyzni, ten w złotym przetykanym kontuszu, ów z błyszczącym bogatym pasem, inny z małą, czeskim kamieniem sadzoną karabelą; wychodzi piérwsza para posuwistego polskiego. Szustają bóty, przelatują wyloty, ściskają się nieznacznie ręce, a ulubiony tanie trwa póty, póki ostatni skrzypek piskliwym tonem raptownie go nie skończy. Teraz pora młodzieży, żwawy następuje krakowiak, wychodzi kilku z ich grona po krakowsku ubranych. Ci w białych sznurkami naszywanych żupanach, owe w ładnych gorsecikach, w letnikach z kolorowymi wstążkami w około. Śmieją się oczy i twarze rodziców, a oklaski rozlegają się w około. Występuje śpiewak i towarzyszy sobie na cytrze, śpiewając miłe pieśni. Lecą zamiast pochwał kieski ze złotem, a uradowany cudzoziemiec samego siebie przewyższa.
Ale dosyć tego marzenia, czas powrócić do miasteczka.




II.
TRAKTIJER.


No, po starej znajomości,
Prosimy teraz waszmości
Na jedną wódki kwatérką.

Kniaźnin. Cyganie.

Traktijer pana Bomby jest w naszém miasteczku tém, czém Resurs w Warszawie, a w Madrycie Prado, tojest miejscem schadzek, gawędki, a czasem, bo się wszystko na świecie trafia, czasem też mówię i pijatyki. Przybyli zapoznają się w nim z mieszkańcami, mieszkańcy zaś w dniach pocztowych, kiedy dyliżans ma przechodzić, regularnie w nim na nowych przybyszów oczekują. W tychto dniach nie pospolity ruch się w mieście wszczyna, gotują się na wystawę nowe fraki, bo jak się w starym pokazać przed ichmościami, którzy jadą z Warszawy? kapelusze wysuwają się z pudełek, służący wcześnie odbierają rozkazy względem połysku nowych butów, dysponuje się kawa rano, a później idzie się do traktijeru. Można też sobie wyobrazić wszystkie zachody w kuchni Bomby. W podobnych dniach nakrywa sam głowę szlafmycą i kieruje mechaniką kuchenną, kosztuje sosów, przypraw i mięsiwa, biega ze stancyi do stancyi, łaje, piorunuje, a nawet zupełnie na tę chwil parę, o żartach i docinkach zapomina. Godziną przed przyjazdem, gromadzą się wszyscy mieszkańce na swoich zwykłych miejscach, według godności i stosunków mniej lub więcej przyjaźnych za panem Bombą. Aptekarz jako jego protektor i radzca, (szczyci się bowiem tym tytułem), ma dwa miejsca najlepsze do wyboru: jedno koło okna, drugie koło stołu, wedle okoliczności czasowych. Pan Pretfic osobne posiada krzesło, od innych porządniejsze, skórą wybite, pamiętne tém, że kamerdyner Księcia O**, którego Bomba miał honor częstować obiadem, na niém siedział. Burmistrz dla żywości temperamentu rzadko lubiący siedzieć, przechadza się zwykle wzdłuż i wszérz po pokoju. Doktor Mięta obrał sobie słabe siedlisko przy kominie, które według systematu Hufelanda utrzymuje za bardzo zdrowe i przyjemne. Inne osoby, które uprzywilejowanych miejsc nie mają, mieszczą się tu lub ówdzie, jak los zdarzy. Proszę teraz sobie wystawić wrażenie, jakie czyni na tém zgromadzeniu, głos oddalony trąbki i klaskanie z bicza. Sprawia to jakby elektryczne wstrząśnienie na przytomnych, aptekarz puszcza z ust fajkę, Pretfic poprawia kołnierzyk i wyciąga lepiej wstążeczkę orderową, doktor spogląda na buty i kamizelkę, burmistrz wybiega za drzwi, aby gości spotkać w bramie, a Bomba donośnym głosem woła: smażcie kotlety! pieczenię żywiej obracać! i t. d. Wszystkie głowy suną się do okien, a w miarę zbliżania się dyliżansu, rośnie ciekawość i niespokojność moich współobywateli. Tu się zdala pokazuje zakurzony pojazd nieszczupłej wielkości, ciągniony od sześciu mizernych koni, z forysiem, jak piłka odskakującym od starego siodła, z pakami przymocowanemi z tyłu, przodu i w górze, z wytartym na pół-znacznym lakierem i kilko różnej wielkości głowami, wysadzonymi przez okno. Wchodzi wreście oczekiwany pojazd w dziedziniec, a podróżni wychodzą się posilić do traktijeru. Obsiedli stoły, brzęczą noże, łyżki i widelce, słychać odgłos przyjemny lejącego się z wąskich szyj butelek płynu ożywnego, rozmowa staje się coraz bardziej ożywioną, bliższa nastaje znajomość między przybyszami a mieszkańcami, nowiny jedne od drugich dziwniejsze nasycają ciekawych, a gdy się to dzieje, siadam przypatrzyć się każdej po szczególe osobie.
Tam za oddzielnym, małym stolikiem siedzi ponury jakiś negocijant, susząc zapewne głowę, wśród wesołości powszechnej, nad zyskiem jaki mu nowe kupno ma przynieść. Ubiór jego nie okazuje ubóstwa, ani mierności, i jest nawet niejako wykwintnym. Surdut z pięknego sukna floransem podszyty i pod samę szyję zapięty, okrywa ciało mocne i zdrowe; długie, palone bóty połyskują na nogach, na palcu świéci mu się kosztowny pierścień, a chustka w kraty buchasto zawiązana, podtrzymuje szeroki podbródek. Twarz jego jest pełna i rumiana, oczy żywo obracają się na wszystkie strony, nos garbaty i połyskujący jak od lakieru rzuca cień na szérokie i utłuszczone usta. Zawiązał serwetę pod samę brodę, tabakiera i chustka leżą na stole. Przed nim stoi dobry zraz pieczeni cielęcej i parę butelek marcowego piwa, których on z natarczywością Tantala używa. Zdaje się gardzić towarzyszami i do nikogo nie mówi, zapytania zaś zbywa jednozgłoskowa odpowiedzią. Na rozmaite koncepta współbiesiadników satyrycznie się uśmiécha i wodzi oczyma po wszystkich, jakby szukał sobie towarzysza do rozmowy i jadła.
Drugi w kącie stolik zajmuje oszczędny jakiś Adwokat, przy którym spoczywa plik zagryzmolonych papierów. Ma na sobie, długi wytarty frak granatowy z błyszczącémi guzikami, dewizki na brudnej wstążce spadają mu niżej brzucha, chustka niedbale zawiązana, otacza szyję okrytą gęstym włosem, szérokie bokobrody zakrywają do połowy twarz pociągłą, wybladłą, nos kościsty, usta ściśnione, czoło wysokie i polerowne. Widać w nim człowieka, którego pospolicie wytrawnym nazywają, oczy jego rzadko się na kogo podnoszą, połyka bez uwagi zastawione potrawy i zdaje się być mocno o czémś zamyślonym. Zapytany odpowiada stanowczo, głosem czystym i wprawnym i póty ust nie zamyka, póki rzeczy o którą jest pytany, ze wszystkich punktów widzenia nie obejrzy. Kiedy chce usta otworzyć, wszyscy nań zwracają oczy i słuchają go jak wyroczni, bo też istotnie, co tylko mówi, mówi z taką pewnością i stanowczym głosem, iż niechcąc trzeba mu wierzyć.
Przy dużym stole inni razem zasiadają podróżni, w rozmaitych ubiorach, i z rozmaitémi twarzami. Jeden z nich szczególną postawą, ułożeniem i obchodzeniem się, najbardziej ściągnął moję uwagę.
Był on średniego wieku, krągłej ruchawej twarzy, niskiego czoła i dużych, żywych oczu. Na cienkich nogach, zawieszony był barczysty i potężny korpus. Chustka kratkowana wisiała mu z kieszeni, zakasane miał daleko rękawy, kołnierz od koszuli leżał niedbale na chustce czarnej przypiętej dużą turkusową śpilką. Ze wszystkiemi obchodził się grzecznie, każdego prosił na swój obiad i piwo, tak przytém kalkulując, ażeby zapraszany odmówił. Wszedł on w długą z Miętą rozmowę i dowiedzieliśmy się, że był doktorem medycyny i chirurgii, że się zwał Pigułka, i że jechał za interessem familijnym do Brześcia. Nic nie było nadeń śmieszniejszego, a jego walka z samym sobą dobrze mię ubawiła.
Zapoznawszy się z Miętą, niezmiernie naszego Eskulapa polubił, jakoż w skutek tego po długiej o różnych systematach rozmowie, zawołał:
— Proszę dla nas o butelkę.... tu się zaciął, pokręcił skrzywioną gębę, zatarł ręce i nie wiedział jak skończyć — tak... proszę o butelkę... wi..wina; ledwie to wyrzekł jużci uczuć musiał jakoweś lamenta w kieszeni, bo znowu odmienił zdanie. — Tylko bo to te wino, w naszym kraju (dodał skrobiąc się po głowie) nie służy, możeby lepiej miodku... a po czemu butelka starego miodu? zapytał cichym głosem, dziwne wyrabiając miny.
— Ach! drogo, rzekł usłyszawszy cenę, niesłychanie drogo, to wyraźne z nas żarty! — Mięta na ten targ odpowiadał tylko brzękiem poruszanych w kieszeni kilku talarów, i miną ponurą. Wiész co kolego, rzekł Pigułka, tu dobre macie piwo? możeby lepiej... zaciął się. — Daj nam butelkę piwa, dodał zniecierpliwiony tym korowodem Mięta. Trochę się na te słowa zaląkł Pigułka, ażeby mu czasem nie przyszło za nię zapłacić, użył tedy wojennego podstępu i rzekł: tylko proszę dobrego na mój rachunek. Sądził, że po tém wezwaniu jego kolega będzie się śpierał i sam zechce zapłacić, ale się omylił w rachubie, bo Mięta widząc przecie wszystko załatwione zaczął dawną rozmowę: — Co się tycze systematu Mazandiego... i t. d, na którą z wielkém roztargnieniem odpowiadał przybyły, układając zamiary we względzie piéniężnego i piwnego interessu.
Tak się tedy miały rzeczy między dwóma Eskulapami; reszta podróżnych zatrudniała się gawędką o rozmaitych nowinach politycznych, z tą ostróżnością jaką sprawiać zwykła przytomność nieznanych osób; Bomba krzątał się po traktijerze, słychać było pojedyńcze wykrzykniki: daj butelkę! tu szklankę! tu filiżankę i t. d. gdy wszystko to znienacka przerwał odgłos pocztyliońskiej trąbki i klask z bicza, oznajmujący podróżnym, iż dyliżans gotów był do drogi. Tu dopiéro trzeba było widzieć, z jaką łapczywością pastwili się podróżni, nad niedobitkami pieczeni i kotletów, z jaką zręcznością wysuszali butelki, i z jak kwaśną miną zaczynali się z gospodarzem rozpłacać. Pan Pigułka jednak ze wszystkich najoszczędniejszym się okazał, bo póty męczył targiem Bombę, póki nie przysłano pocztyliona z oznajmieniem, że wszyscy gotowi do drogi siedzą w pojeździe, oczekując tylko na jego szanowną figurę. Korzystał z pośpiechu nasz jegomość, rzucił kilka piątek zamiast dziesiątek, i siedział już w pojeździe, gdy Bomba w zaszwarcowanej kurtce, w szlafmycy, w wykładanych skórą spodniach i chustce nakształt ręcznika wiszącej, wyszedł przed austerją dopomnieć się jeszcze o resztę. Ale dyliżans ruszył z miejsca, podniósł się za nim tuman kurzu, zagrała trąbka, kiwnęło się kilka kapeluszów w oknie austeryi i pojazdu, zagrzmiało stąpanie koni i bicie kół na bruku — i pojazd zniknął.




III.
NUDY.


Na cały dom Belindy padła dziś tęsknota.

Swiąt. Nudów. tł. Wyszkowski.

Pisząc tę powieść zaczynam już doznawać wszechwładnej potęgi nudów; pisać trzeba panie czytelniku, bo zacząć a nieskończyć jestto jeszcze gorzej jak nic nie pisać a wierzaj mi, tak się już to gryzmolenie zprzykrzyło!!
Nudy! nudy! pióro się zepsuło, atrament zgęsł, papier przebija, usta coraz to do nowego ziéwania się przybiérają, a kiedy sam autor, w tak złych ze swém pismem zostaje stosunkach, cóż to będzie z tobą mościwy panie czytelniku, który oczekujesz za nowym rozdziałem, nowej dla siebie zabawy?
Dziś całe nasze miasteczko nudzić się musi, pan Mięta po wczorajszém piwie usnął, jak długi wyciągnąwszy się na kanapie. Pretfic pracuje nad heraldyką, aptekarz ziewa słuchając plotek żony, burmistrzowie mając w swym domu dostojnych pacientów, krzątają się i łają, służących, Emilia — usnęła nad romansem Walter-Scotta, Bomba słucha rachunków swojej czeladzi — a ja pisać muszę.
O niegodziwe autorów rzemiosło! Pisz, pracuj, ziewaj, a potém jeszcze znoś ostre przycinki tych, którzy niewiedzą ile nudy kosztuje każda kartka pisarzowi! — Wyjrzałem oknem, na ulicy pusto i głucho, pod mojem oknem tylko szedł jakiś zamyślony młodzik, założył ręce, oczy spuścił, nasunął czapkę i szeptał cóś pod nosem. Zdawał się być smutny i znudzony, wolnemi kroki szedł bokiem ulicy; gdy wtém zdaleka dał się słyszeć głos dobitny wesołego jakiegoś trzpiota. Postępował ów szybko po samym środku ulicy, oczy w górę zawrócił, rozpiął surdut, którego poły jasnym podszyte floransem igrały z wiatrami, włosy nastrzępił do góry, ręce zaś wśród biegu, uwijały się koło niego jak jak dwa wahadła od zegara. Było cóś szczególniejszego w jego garbatym nosie, pod którym lśnił się wymuskany wąsik, w spiczastej bródce, w dużych i niespokojnych oczach i we wszystkich ruchach. Walczyk Tyrolski który z wprawą wyśpiewywał rozlegał się po ulicy, pokazały się głowy kilku mieszczanek w oknach, dzieci powybiegały przed bramę, a jednak bardziej jeszcze, tym dowodem zajęcia poruszony, zwolnił kroku, podwoił głosu, okręcił pukle włosów, wzniósł trochę czapkę i szedł dalej. Tętnił mi w uszach brzęk podkutych butów przechodzącego, spójrzałem jeszcze razy kilka, usłyszałem parę zwrótek skocznego walca, ziewnąłem i znowu niema co robić, niema na co patrzyć, znowu nudy! Rozliczne myśli snuć mi się zaczęły po głowie, myślałem o ludziach, których poznać tak trudno, myślałem o ich zabiegach, namiętnościach, i śmiesznościach rozmaitego gatunku, o władzy niepojętej kobiet i tam dalej, i tam dalej; gdy nowy przedmiot zwrócił moję uwagę. Dwóch rzemieślników miasteczka zaszło się pod moim oknem. Twarz pierwszego oznaczała pewną skłonność do butelki, która się jawnie okazywała w przyćmionych oczach w twarzy rumianej i trędowatej, w potężnym kameryzowanym nosie i spalonych ustach. Drugi był wesół i młody, podarty kapelusz niedbałe włożył na głowę, frak zużywany pewno od dwóch pokoleń wisiał na nim jak na kołku, szare spodnie w paski uwijały się około nóg, a skrzywione z podniesionymi do góry noskami bóty, wyglądały jak dwie płozy do sanek. Po przywitaniu zaczęła się rozmowa.
— A co tam słychać panie Macieju?
— Wszystko po staremu, roboty mało, pieniędzy niema.
— Dawne to baje mospanie, a żona Waszeci jak się ma.
— At! zdrowa na utrapienie moje, toć mi to jeszcze łeb boli, od jej krzyku.
— Czyż taki zawsze zrzędzi?
— Kobiecej natury nie przemienić. A czy słyszałeś Waść że szewc ten co tu przyjechał z Lublina na Reformackiej ulicy szyld wywiesił?
— Ey? czy doprawdy?
— A juściż nie kłamię i nawet tam cóś na swojej desce napisał jakby on był Warszawski szewc, to on tu naszym majstrom wypłata sztuczkę.
— Ej nie, co tam Waść pleciesz, pani Maciejowa powiada, że on tu nie tak dla zysku jak dla renomy przyjechał.
— Toć zobaczym, a wiesz jegomość, że ja bodaj tylko czy nie będę szył wyprawy dla panny Emilii, bo słychać idzie za mąż.
— Wej go wej! patrzajcie, a za kogoż
— Juściż nie za tego naszego prózniaka, co to tylko łazi po ulicach i książki czyta, jakby jaki organista.
— A za kogoż.
— Oj bodaj czy nie za tego, co niedawno tu przywędrował umyślnie słyszę po nię.
— A ba! prawdę mówisz panie bracie, toć to i ja widziałem jak przeszłej niedzieli chodzili z sobą na spacier po wałach, to dycht jakby wlane dwa gołąbki poczepiali się za ręce.
— Nie darmo to u mnie głowa na karku, odpowiedział drugi, ja wręcz ugadnąłem, że się oni zwąchali. Takiż to już kiedy ja co wyprorokuję, to pewniusieńko musi się stać, ot i przeszłego lata ja zaraz pani stolarzowej mówiłem, że jej synowi źle cóś z oczu patrzy, tak też ci go zaraz o złodziejstwo w kozę zapakowali; a —
— Wiem ja, wiem panie majster, na cóż jeszcze mi to powtarzać.
— Ale bo Waszeć to niby niedowiarek.
— Komu jak komu, ale co jegomości, dodał kłaniając się kameryzowanemu nosowi frak wytarty, to wierzę jak księdzu proboszczowi i książce drukowanej.
— Kocham też cię za to, rzekł rozczulony pijaczyna, ściskając w swoich objęciach kolegę, a potém z powagą i stanowczo wzniosłszy rękę do góry i długo wprzód myśliwszy nad dobitném i węzłowatém wyrażeniem swych chęci.
Chodź na wódkę.
Potoczyli się tedy oba do pobliskiego szynku, i chwil kilka bawiłem się jeszcze, rozmaitemi ich minami przy odchodzeniu, lecz wkrótce zniknęłą i ta pociecha, a nudy które temu rozdziałowi początek dały, zaczęły znowu brać górę. Usta zamknięte przez chwil kilka, gdym słuchał tak dla mnie niepochlebnej rozmowy, zaczynały się energicznie otwierać, a długie ziewanie rozpędzało przedemną dym mojej fajki. Nudziłem się tak zupełnie panie czytelniku, jak ty teraz gdy to czytasz; pomiarkuj więc że to były nie lada nudy! Pusto na ulicy, wiatr kołysał listki samotnej topoli przed mojém oknem stojącej, niebo było w szaraczkowym ubiorze, a gwiazda którą w dni galowe przybiera, nie błyszczała na jego sukni, zupełna panowała cichość, tylko samotny wróbel szczebiotał pod dachem swoje trzpiotowate śpiewki, jaskółki uwijały się koło samej ziemi, zwiastując, zdaniem gospodarzy, słotę, tak niebezpieczną dla mieszkańców małego miasteczka; w domach rozlegały się tylko zwykłe błogosławieństwa pobożnych chrześcian[3] i trzaskanie drzwiami, które poruszało za każdą razą spoczynek psów przedbramnych. Patrzałem ciekawie i łakomie czy nie najdę gdzie przedmiotu do uwagi; aż tu na szczęście moje otwiera się okienko naprzeciw mego pokoju, a z nim nowy do gawędki powód.
Okazała się naprzód maleńka główka, potém rączka która dalej okno odsunęła, nakoniec cała postać kobiéty w tym wieku, w którym zwykła panować jednowładnie nad sercami. Sukienka w kraty okrywała pierś szybko się poruszającą, chustka bareżowa zasłaniała białą szyję, a loki zdobiły skronie, które niebawnie gałązka mirtu osłonić miała. Niebieskie oczy przebiegły wzdłuż ulicę i stanęły wryte na jedném z niebardzo oddalonych odemnie domów. Ciekawość, nieganna wcale w pisarzu powieści, powiodła moje spójrzenie w tęż samę stronę; ujrzałem młodzieńca, który podparłszy się na ręku, głęboko dumać się zdawał. Ciche tsyt! dobiegło do jego uszu, i w tej chwili dwie pary oczu zbiegły się razem, a tajemnicza rozmowa przez wejrzenia nastąpiła. Przysiadłem powoli na krzesło, niechcąc wstrzymywać po drodze, ciągle wysyłanych ze stron obu, spójrzeń, i zdala przypatrywałem się miłej twarzyczce sąsiadki, ożywionej miłością niewinną. Jakże mi to wówczas żałować przyszło, że dla dwójga kochanków chwila ta nie była wiekiem! Ach! myślałem sobie, zniknie lube to złudzenie gdy się zbliżycie do siebie, a mąż nigdy cię moja panienko, tyle szczęśliwą, ile kochanek uczynić nie potrafi. Cel waszych życzeń, to za czém wzdychacie oboje, będzie właśnie kres teraźniejszego waszego szczęścia stanowić. Zbliżycie się, poznacie, zniknie mamiące złudzenie, zostanie obójgu wspomnień tylko zapas niemały i cień jakiś dawnych, pomyślnych chwilek! Ale otóż zmiana dekoracii, któś wchodzi do pokoju panienki. Biédna istota! przerwą słodkie jej marzenie, aby zapewne do nadto przykrej rzeczywistości ją przywrócić! Skrada się ktoś z tyłu na palcach, śledzi i chwyta nieboraczkę za ramię!
— Ach! dało się słyszeć po całej ulicy, kawaler zemknął ze stanowiska i placu nie dotrzymał; a ja niepoczuwając się do niczego, śledziłem dalszy obrót rzeczy. — To mama! zawołała później zarumieniona Marynia, i w tejże chwili prędko porwała się od okna, złożyła rączki i oczekiwała bury, której ja dla jakiegoś stuku dosłyszeć nie mogłem; widziałem tylko ewolucije ręczne, grożenie palcem, tupanie nogą, karmazyn na licu Pocztmajstrowej, a w końcu — całus w rękę mamy w formie podziękowania za naukę. Wkrótce okno się zamknęło i znowu zabrakło przedmiotu do uwag. Siedziałem chwil kilka, dumałem, wiatr się powiększał, słychać już było wruk kołowrotków wieczornych, rąbanie drew na kominki, i w pobliskim domu odgłos jakiegoś flotrowersisty wtórującego skrzypakowi drżącym i nieco, za pozwoleniem całej orkiestry wileńskiey, do pisku niesmarowanych kół podobnym głosem. Mój Jan w drugim pokoju zdawał się odpowiadać tej muzyce, przez czułe jakieś andantino nosowe. Ta rozmaitość głosów myślicie może panowie, że mnie bawiła? — niestety! nic wcale. Słuchałem obojętnie całego koncertu, już i chłod wieczorny dojmować mi zaciął i myślałem zamknąć moje obserwatorium; gdy głośne
— Dobry wieczór, kochany Panie! zbudziło mię z moich marzeń, oglądam się, i widzę nieoszacowanego Miętę z laską pod ręką, z tabakierką, ze swym codziennym kapeluszem, z miną nadętą i prawdziwie medyczną, z głową ku mnie wzniesioną i ustami wpół otwartemi. Odpowiedziałem na pozdrowienia i zwykła zawiązała się rozmowa.
— Co się tycze wieczora, rzekł Mięta, oglądając się w około, czas jest wilgotny, powietrze ciężkie, a zatém systema piersiowe cierpi na tém.
— Być to może.
— Źle cóś Asan wyglądasz, czy nie chory?
— Nie, nie czuję.
— To źle, bo to być musi skryty defekt jakiś, trzeba będzie jegomości obejrzeć, żebyś nam nie zachorował. Kończąc te słowa pokłonił mi się i odszedł kreśląc swoją laską półokręgi na powietrzu.
Zamknąłem tedy okno, siadłem nad stolikiem do pisania i tak ukończyły się nudy.




IV.
ZABIEGI[4].


Zbudzon kot zabawy psiemi,
Bronił się jak mógł na ziemi.
Lecz gdy od żartów przyszło do rzeczy,
Kotek się mając na pieczy,
Jak zoczył półki, wybił psu pyski
I skoczył na murek bliski.
Spójrzał pies w górę i spuściwszy miny,
Rzekł: gardzę zemstą, zapominam winy.
Lubo ból czuję
Krzywdę daruję.

Dziękuję, rzekł burek,
Bardzoś wspaniały,
Wysoki mój murek,
A tyś za mały.
Gdzie szkodzić nie można
Tam zemsta próżna.

Tetmeyer.

Jak jestem na tym świecie, jeszcze mi nigdy los nie sprzyjał stale, będąc dzieckiem rwałem się do zabranianych książek i odbierałem bury; podrosłszy pisać zacząłem, i wystawiłem się na przykre pośmiewisko; zakochałem się raz piérwszy w osobie, która ze mnie łaskawie tylko żartować raczyła; napisałem powieść maleńką, juści znalazła się kopa krytyków, a nawet jeden jegomość o mało się nie przyznał, że to jego jest pismo (było to pewno złudzenie estetyczne, często literatom właściwe), dziś nakoniec otwiéra się pole intrygom, którémi kierują same miasteczkowe matedory.
Ubierałem się jeszcze dziś i zamierzałem sobie oddać kilka wizyt z rana, gdy usłyszałem hałas jakiś w przedpokoju i wkrótce ujrzałem pocztyliona, który nisko się z dumną pochylając miną oddał mi list jakiś. Rozpieczętowałem co prędzej i zdziwiłem się nieznajomy zobaczywszy charakter. List ten brzmiał w następnych wyrazach:
„Mości panie!
Zręczność miałam dnia wczorajszego dowiedziéć się o tém, czego się od dawna domyślałam, to jest że waćpan bałamucisz moję córkę. Niestałość jego charakteru i postępowanie, którém mamisz wszystkie prawie nasze panny, domyślać mi się każą, iż płochość tylko pobudza go, do udawania miłości, upraszam zatém, abyś pan sobie z głowy wybił wszelkie myśli o naszej córce, która się już więcej w oknie pokazywać nie będzie, sługa“ Pocztmajstrowa.
— Zgińcie! przepadajcie! wykrzyknąłem nieukontentowany list ten przeczytawszy. Któż o tém myślał, kto to słyszał? Znowu los mię prześladować zaczyna!
Jeszcze o tej nowej nieprzyjemności myślałem, gdy nadszedł sznowny Burmistrz.
Zdziwiła mię trochę ranna jego wizyta, a bardziej jeszcze mina trochę ponura, z jaką nie zwykł nikomu wizyt oddawać — Schowałem list co prędzej; konsul z powagą rozsiadł się w krześle i zaczął obojętną rozmowę.
Dostało się tam w niej dészczowej i pogodzie i sąsiadom i nowinom, a na końcu dojechała rozmowa do córki i tu dopiéro zahaczył mię niepospolicie.
— Mam tu dopiéro kwestiję jednę do pana. Słyszałem że sobie zamierzasz pojąć córkę moję.
— Ach biéda moja, pomyślałem, znowu na kark mi sadzą jakieś licho, cała przykrość mojego teraźniejszego położenia stanęła mi w umyśle, sam niewiedziałem co tu na takie dictum acerbum odpowiedzieć, namyśliłem się jednakże i rzekłem.
— Niech to pana nie obraża, gdy mu wyznam, że wcale podobnych nie miałem zamiarów.
— Nie, ja się pańskim widokom niesprzeciwiam, dodał Burmistrz, ja tylko chciałem go nakłonić do wyznania przedemną tego, coś jegomość niesłusznie taił przed rodzicami.
— Ale bo ja nie — chciałem powiedzieć, nie miałem takich zamiarów, ale Burmistrz przerwał co prędzej.
— Nie wiedziałeś pan czy my na to zezwolemy. Ale w tej mierze teraz możesz być spokojnym, oświadcz się tylko formalnie, a nasze błogosławieństwo nastąpi.
Nie chciałem się sprzeciwiać Burmistrzowi, drażniąc go i wolałem zwlekać i mitygować jak można. Zabierałem się tedy na jaką dwuznaczną odpowiedź, gdy gość mój za kapelusz wziąwszy, po przyjacielsku mię uścisnąwszy, wyruszył z wielką moją radością.
Tak dzień minął do połowy, łamałem sobie głowę napróżno, jakby napaści uniknąć, niestałość losu odmienić i interessa moje w przyzwoitym postawić stopniu. Udałem się tedy do Pretficów, służący nadzwyczaj ozięble mię przyjęli, nie mogłem się tedy i u państwa nic dobrego spodziewać.
Istotnie Gottlieb i Gurtleib grający w szachy, w chwili mego przybycia, bardzo zimno mię przywitali, sama pani dała tylko znak ręką, ażebym usiadł, a Emilija ze smutną i ponurą miną powiedziała słów kilka niezrozumiałych.
Gracze obracali się niekiedy ku mnie, dla przerwania milczenia, Emilija patrzyła tylko na mnie, mama dobrodziejka wkrótce wyszła; a ja widząc, iż dwaj przeciwnicy uważać na mnie przestali, zcicha rozmowę zacząłem.
— Przeszłej niedzieli musiała pani wesoło bawić się na spacerze? — Rumieniec wystąpił na jej lica, zimno jednak odpowiedziała.
— Piękny pan masz widok ze swego okna, jak słyszałam. Zabrakło mi odpowiedzi na ten zarzut, myślałem długo, byłem zmięszany, gdy tymczasem panna Emilija zdawała się tryumfować i dodała śmielszym głosem.
— Odebrałeś pan zapewne list od Pocztmajstrowej, bardzo, słyszę, na pana się gniewa.
— Wybaczy pani, śmielej rzekłem, gdy jej się ośmielę, powiedzieć, iż zupełnie fałszywie rzecz jej doniesiono. Tu dla mojej obrony, potępić musiałem dwoje kochanków, prosząc panny Emilii, aby tego nikomu niepowierzała.
— Jeśli to ma być prawda, odpowiedziała z niedowierzaniem, to wszyscy o tém wiedzieć mogą; jeśli zaś jest to tylko czcza exkuza.
— Więc ja nie miałem szczęścia, zasłużyć u niej na wiarę.
— Tak, rzekła zcicha i odwróciła oczy w inną stronę, ażeby ukryć smutek swój i pomięszanie. Gdyby nie przytomność ojca i konkurenta, może mógłbym się był jaśniej cokolwiek wytłumaczyć; ale to przeszkadzało moim zamiarom. Musiałem przestać na kilku mało znaczących wyrazach i okazawszy jawnie smutek przed panną Emiliją, odchodzić z domu, z którego nieco wprzódy, tak szczęśliwy wychodziłem. Przeklęte okno! myślałem wyszedłszy na ulicę, tyle mi biédy niewinne moje postrzeżenia zrobiły! Bóg wie jak to wszystko naprawić? Przyszły mi znowu do głowy ranne propozycije Burmistrza, nowy sęk!! Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie się znajdzie jakaś przeszkoda. Położenie moje zupełnie podobném mi się zdało, do tego jegomości, który nie mógł stać przy piecu dla gorąca, przy oknie, nie mógł wytrzymać dla zimna; a w środku bez przyczyny nie chciał ani na chwilę pozostać. Narzucają mi to czego wcale nie żądam, nie mogę otrzymać tego, o co się staram, zabraniają mi w końcu kochać osobę, której nieznam i którą raz tylko w życiu przypadkiem wymkniętą czujnej matki straży, widziałem! Zdaje mi się że los mój gorszym jest nawet od jednego z oryginalnych autorów, który pisze bez nadziei aby go kto czytał, drukuje, niewiedząc czy kto kupi, i mniema się u szczytu chwały, gdy świat cały i wszyscy ludzie z głowami (bo wątpię czy pan autor ma głowę, jestto bowiem wiadomość potrzebująca potwierdzenia), zdają się nań wołać:
Ne sutor ultra crepidam[5].




V.
ZMIANA POŁOŻENIA.


Nie wierz fortunie, co siedzisz wysoko,
Miej na poślednie koła pilne oko:
Bo ta niestała pani z przyrodzenia,
Częstokroć rada swe sprawy odmienia.

Nie ufa w złoto, ni w żadne pokłady,
Każdej godziny obawiaj się zdrady.
Co da fortuna, toć odebrać może,
A u niej żadna dawność nie pomoże.

Kochanowski.

Nudzić mię już zaczynało moje położenie, i wszelkie o mych zamiarach dwójznaczne pogłoski, postanowiłem więc upewnić wszystkich o moich przedsięwzięciach i stanowczo rozmówić się z ojcem mojej kochanki; będąc już z jej strony upoważnionym nieco niedawném wyznaniem.
Kołysały mię już słodkie nadzieje przyszłego szczęścia, wystawiałem sobie mały porządny domek, ciepły kominek; mały zbiór dobranych książek, wszystkie wiejskie przyjemności i szczęście, jakiego się doznaje przy kochanej i kochającej żonie. Tysiące zamysłów i przyszłych roskoszy snuło się po rozognionej wyobraźni; gdym kładł frak na siebie, aż oto jakby na złość pęka rękaw pod pachą. Odwlekła się już nieco chwila mego mniemanego szczęścia, gdy stary krawiec powolnie goił rany mojej sukni; skończyła się nareście operacija, nastrzępiłem włosy, zlałem się pachnącą wódką, spójrzałem w zwierciadło i na siebie, a potém za okno, — ach! dészcz padał! Nigdy się bardziej zmartwić nie mogła żadna jejmość, zwarzeniem najlepszego garnuszka śmietanki, jak ja tą przeciwnością. — Dészcz pada, rzekłem do Jana żałośnym głosem — Dészcz pada! powtórzył służący i stanęliśmy oba przypatrując się wodzie spływającej po szybach, zciekającej z ryn i dachów i szumiącej w rynsztoku. Stałem tedy z założonymi rękoma i przemyślałem o słocie, gdy Jan domyślniejszy pdemnie podał mi parasol. Uchwyciłem go co prędzej i powtarzając sobie w myśli zamysły moje, wyszedłem. Wiele musiałem ponieść trudności nim się do mieszkania mojej przyszłej dobrałem, jednak nie bez dobrze zbryzganych butów. Z pośpiechu zapomniałem w sieni nóg obetrzeć i to było początkiem złego; bo Pan Pretfic ujrzawszy mokre ślady nóg na podłodze, najdziwniej się krzywić zaczął. Mama zajęta była pończoszką w drugim końcu pokoju i dość wesoło mię powitała; nie mogło to jednak ani w części osłabić wrażenia, jakie na mnie kwaśna mina jegomości zrobiła. Szła rozmowa obojętnie, a ja pomimo starań moich, nie mogłem jej do żądanego przedmiotu nakręcić. Przez zręczne w końcu zwróty i zabiegi, doszedłem manowcami do ubitej dróżyny i jąkając się wyraziłem moje prośby. Jegomość na to powstał z kanapy, jejmość porzuciła pończochę i włożywszy ręce w kieszenie od fartucha przybliżyła do nas. Na twarzy Pretfica malowało się pomięszanie, trochę dumy i niepewności; pomyślawszy chwilkę jakąś nakoniec i parę razy spójrzawszy na żonę, jakby dla wybadania jej myśli, chrząknął, tupnął nogą, podniósł rękę, wziął mię za ramię i rzekł wpatrując się w moje oczy.
— Nic niemam przeciw żądaniu pańskiemu, uważam go bowiem za człowieka zdolnego do uszczęśliwienia mojej córki; lecz że zawsze o nią tylko tu chodzi, potrzeba abyś wyrozumiał, czy Wacana nad jego rywala przekłada.
— Miałem już tego dowód, rzekłem trzęsącym głosem.
— Nie, co było, odpowiedział Pretfic, to być mogło chwilowém rozmów się z nią tedy, a jeżeli zezwoli — reszty niedokończył, a po chwili dodał — Bo chociaż familija pana Gurtleiba wielkie posiada z dawnych czasów zaszczyty, chociaż on sam ma wyższość nad panem przez chwalebny znak orderowy; wolałbym jednak Waćpana, mówiąc bez pochlebstwa, bo tamten jest nieco zarozumiały i czasem mi się sprzeciwia. A przy tém doczytałem się niedawno że familija Pasternaków, ze znacznej bardzo pochodzi Włoskiej rodziny Pasternacco. Zatém moja córka tę niepewność rozstrzygnie i los jego od jej wyboru zależy.
Twarz moja pałała radością, byłem pewny że Emilija, która niedawno z taką szczérością miłość mi wyznała; dziś się zapewne do uszczęśliwienia mego przyłoży. Sama Jejmość ze zwykłą dobrocią, lecz bardziej poufale niż dawniej, szepnęła mi na ucho, ażebym przyszedł po południu, a ona sama wszystko tak ukartuje, abym jednę tylko zastał Emiliją. Pocałowałem jej rękę z wdzięcznością i wyszedłem tąż samą fórtką, niemal równie uradowany, jak raz piérwszy.
Nie uważałem wcale na dészcz, który już kropić przestał, biegłem po bruku spuściwszy głowę i oczy, aż tu czuję w jednej chwili mocne zarazem w czoło, brzuch i piersi uderzenie. Cofnąłem się i ujrzałem Bombę, jedną ręką trzymającego się za czoło, drugą za nos i patrzącego na mnie zapalonymi oczyma. Łatwo się domyśleć, o czém tam zaczęliśmy mówić, mój przeciwnik zawołał: — Ach nos mój! ja zaś — ach moje czoło!
— Ależ bo idąc trzeba patrzać przed siebie.
— Żebyś pan był patrzał, nie byłoby tej katastrofy.
— Śmieszny człowiek, mruknął Bomba i oddalił się w bardzo złym humorze, aby utopić gniew swój w szklance pończu. — Ja w pół zmieszany, w pół rozśmieszony szedłem spokojnie dalej, aż do mego mieszkania, oczekiwać niecierpliwie godziny, która los mój rozstrzygnąć miała.
Nie jadłem nic przez cały obiad, chociaż potrawy były mi do smaku; niespokojność całego mię przejmowała, siadałem i wstawałem, odsuwałem krzesła, rzucałem książki, i spoglądałem na leżący zegarek i po wielu walkach z samym sobą, wyszedłem. Niezawiodła sama pani, zastałem bowiem Emiliję i więcej nikogo. Zupełnie tak jak wprzódy, czytała romans, lecz twarz jej nosiła piętno smutku, oczy, te czułe oczy przyćmiła wewnętrzna jakaś troska, przywitała mię głosem wymuszonym i sparłszy głowę na ręku patrzyła z pomięszaniem za okno. Twarz moja przedłużyła się o pół cala, gdym ją ujrzał w tak złym humorze, który naturalnie mógł mieć wpływ nienajlepszy na moje serdeczne interessa. Zaczęła się rozmowa.
— Zdaje mi się że pani dziś mieć musiała powód jakiś do smutku?
— Cierpieć jest przeznaczeniem naszém, rzekła z nieporównaną łagodnością i lekkiém westchnieniem, nie dziw więc, że i na mnie przyszła kolej smutku.
— Czyby też wiedzieć nie można, co się do tego przyłożyło.
— Wątpię bardzo, żeby to pana zajmować miało.
— Wszystko co się tylko pani tycze, zajmować mię musi.
— Piękna grzeczność, zimno odpowiedziała Emilija, zwracając znowu oczy za okno.
— Czyż mogłabyś pani wątpić dotąd, z wzrastającym rzekłem zapałem, iż jedynie nią tylko jestem zajęty, i że całe moje szczęście od niej zawisło.
— Jużem to słyszała, rzekła z równą oziębłością jak wprzódy, ale pańskie postępowanie, wierzyć mi temu niedozwala.
— A cóżby mogło dać powód, do takiego mniemania o mnie?
— Wiesz to pan lepiej odemnie.
— Nie, pani, nie wiem nic takiego, coby mogło mię w jej oczach płochym ukazywać — prócz, dodałem zmięszany, kilku fałszywych pogłosek.
— Kilku fałszywych pogłosek!! odpowiedziała z uśmiéchem satyrycznym, a po chwili dodała głosem coraz mocniejszym — Była chwila kiedym mniemała żeś pan jest stałym, i kiedy, na moje nieszczęście — tu się wyrwało westchnienie — wyznałam niebacznie — ale dziś, chociaż wiem co go tu do mnie sprowadziło i widzę żeś pan prawie pewny dobrego swych zamysłów skutku, muszę mu otwarcie wyznać, iż chwilowe obłąkanie zmusiło mię do nierozsądnego, i źle od pana tłumaczonego upewnienia. Proszę się nakoniec nie obrazić, gdy mu powiem, że nadto mam przenikliwości, abym chciała powierzyć przyszły mój los człowiekowi, który się tak płochym i dziecinnym ukazuje. To kończąc powstała, wzięła za chustkę i wyszła do drugiego pokoju, zostawując mię jeszcze odurzonego i cale do siebie przyjść niemogącego.
Przeciwność raptownie uderzająca na człowieka, jest zwykle dlań zgubnym ciosem. Ze wszystkiém, a nawet ze zmianami losu oswoić się można, a człek ostróżnym staje się na później, gdy razy kilka sprobuje biédy! Ten cios niespodziany, przywiódł mię do jakiegoś stanu niemej rospaczy, która mię już pożerać zaczęła. Potrzebowałem wylać moje troski na łono tego, któryby je chciał podzielić; lecz na większe utrapienie, nie miałem prawdziwego przyjaciela!
W tém tedy usposobieniu umysłowém, pragnąc odurzającej jakiej zabawy i rozrywki, porwałem za kapelusz i udałem się prosto do apteki, spodziewając się że tamtejsze plotki, będą mogły ze smutnych marzeń mię ocucić.
Byłto właśnie ten czas, kiedy wieczór z dniem się miesza. Naśladując zwyczaje wielkiego miasta wcześnie pozapalano świéce, a gdy wszedłem, całe towarzystwo zajęte było zapewne roztrząsaniem jakiejś ważnej plotki, bo wszyscy razem mówili, a niektórzy nawet, sądząc z postaci, mocno stać musieli przy swojém. Bomba stał naprzeciw gospodyni skurczony w pół okrąg, licząc cóś na palcach. Burmistrz wziąwszy się w boki mocno nacierał na zdanie doktorowej, sam zaś gospodarz rozmawiał z pacientami, którzy po raz piérwszy odwiedzić go raczyli. Panny otaczały młodą, nowo-przybyłą piękność i złośliwie chichotały między sobą. Stary jegomość udawał wesołego rozmawiając z doktorem stojącym za jego krzesłem, reszta równie była rozmową zajęta.
Przybycie moje niespodzianie pomięszało szyki. Nastąpiło głośne szustanie nogami i pomięszany dźwięk różnego rodzaju przywitań. Spostrzegłem że Bomba, Aptekarz, panie i panny mrugały po sobie, a rozmowa zaczęła iść bardzo ozięble, co mi się kazało domyślać, że musiano wprzódy roztrząsać, cóś zbliska mnie się tyczącego. Bomba stronił odemnie mając jeszcze w pamięci świéżo stłuczone czoło, aptekarz ozięble prosił mię siedzieć, kobiéty zaczęły rozmowę o pogodzie, słowem wszyscy, jakby zarażeni albo milczeli, albo ziewali, albo mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Poczułem że nie w swoje wdałem się towarzystwo, już było po czasie, musiałem tedy męczyć siebie i drugich. Prócz familii pacientów, którą moje przybycie wcale nie odmieniło, cały wielki świat zgromadzony, z pewną wymuszonością obracał się i chodził. Gotowano się na przycinki i dowcipne żarty, gdy sama doktorowa, rozstrzępiając frędzle u chustki, rzekła głosem bardzo poważnym:
— Będzie jutro pogoda. Na te słowa próżno wstrzymywane śmiéchy dały się słyszeć po kątach, a Mięta z równą powagą, której nic w świecie naruszyć nie zdoła, odezwał się z drugiego końca:
— Słońce zachodziło za chmurę. Panny znowu przyłożyły chustki do ust, a Burmistrz powstając z krzesła i prostując się na wszystkie strony, dodał:
— Mam po uszy roboty na jutro.
— Spodziéwać się słoty, rzekł odchrząknąwszy godny pacient JMPan Stolnik Słomka, noga moja boleć mię zaczyna.
— Co się tycze nogi, przebąknął znowu doktór spoglądając na zégarek, to być może skutkiem.... skutkiem — sedenteryi.
— Jak pan nazywasz?
— Sedenterja mości dobrodzieju! sedenterja!
— Umhu! wyrzekł powoli pan Słomka, więc moja noga ma być skutkiem sedenteryi? Dziwnej tu ja się rzeczy dowiaduję!! sedenteryi!! i powtórzył ten wyraz kilkakrotnie z rozmaitym na słuchaczach skutkiem. Damy starsze wlepiły weń oczy, panny godnym swoim zwyczajem znowu zaczęły chichotać, Mięta z pedanterją stąpał z nogi na nogę, a ja —




VI.
ZARĘCZYNY.


Jedźmy tedy znowu kędy,
Będąc młodym rady wszędy.

Dziewosłąb w. XVI.[6]

Jeszcze wszędzie pozamykane były okienice i niedawno na ranne pacierze dziad kościelny przedzwonił, ledwie mieszkańcy snem sklejone oczy przecierać zaczęli, a większy świat, to jest: aptekarzowie, spał jeszcze w najlepsze, jeszcze i ja leżałem spokojnie w łóżku; gdy Jan wszedłszy do mego pokoju, a rozumiejąc że usypiam nanowo, chciał mię nibyto niechcący przebudzić. Skrada się tedy powoli ku stołowi i umyślnie go posuwa z hałasem; udałem że nie słyszę. Puszcza znowu na ziemię bóty, które trzymał w ręku; lecz wszystko napróżno - bo ja chcąc dójść co z tego będzie, na złość chrapać zacząłem. Gdy tedy wszystkie już wyczerpnął sposoby, zbliża się do łóżka i głosem schrzypłym powiada:
— Już ósma.
— Mniejsza o to, rzekłem powoli.
— Ale bo już późno, to może pan wstanie.
— A cóż tam tak pilnego?
— At, to ja chciałem panu tylko powiedzieć, że — i stanął.
— Cóż chciałeś powiedzieć?
— I, to fraszka...
— Ale cóż przecie?
— To bagatel...
— Ależ mów, cóż tam takiego u licha?
— To bo ja, widzi pan, słyszałem od służącej aptekarza, która to mojej żonie mówiła, a sama słyszała od służącej Pretficów, że dziś...
— To i cóż tam dziś?
— I, kiedy to, rzekł znowu wyszczérzając zęby i śmiejąc się dziwacznie, to dalipan bagatel — niewarto i gadać.
— Kończże Janie! czy cię licho opętało.
— Bo to dziś mają być zaręczyny panny Emilii.
Twarz moja trzy razy zmieniła kolor, byłem zmięszany i razem wstydziłem się mojego pomięszania, które napróżno ukryć usiłowałem. Przemogłem nareszcie zaporę, która mi usta kleiła i odezwałem się odwracając oczy.
— To i cóż z tego?
— A nic, tylko ja tak sobie chciałem panu powiedzieć. — I odszedł zaspokoiwszy się, że przecię mógł wypuścić ustami, to co złapał przez uszy.
Leżałem na łóżku i głowę mając dziwnemi nabitą marzeniami, przypatrywałem się niestałym, niebieskawym obłoczkom dymu mojej fajki. Myśli moje jak lekki dymek biegały po czarownej krainie wyobrażeń i domysłów, wzdychałem, piersi tłoczył jakiś ciężar nieznany, głowa boleć zaczęła i postanowiłem cały dzień przepędzić w łóżku.
Widziałem wyraźnie, że mój Jan miał cóś, co mu dolegało; spoglądał bowiem na mnie z jakąś miną, która się mówić zdawała: powiedziałbym ja cóś, ale niemogę. Chodził ciągle z wewnętrzną jakąś niespokojnością z kąta w kąt, ukradkiem patrzał na mnie, kilka razy otwierał ust chcąc cóś mówić, ale go jakaś niewidoma władza zatrzymywała. Chciałem przerwać jednostajność milczenia i zacząłem rozmowę.
— Cóż tam więcej słychać?
— A nic więcej, tylko to co mówiłem, że....
— Wiem już, wiem.
— Że panna Emilija....
— Tażeś to już mówił.
— Że dziś będą zaręczyny.
— A wieleż to jeszcze razy będziesz powtarzał? zawołałem zniechęcony.
— Nie, ja nie powtarzam, dodał spokojnie mój sympliciusz, tylko mówię, że dziś zaręczyny panny Emilii.
— Jeszcze swoje! przecież już mi to mówiłeś, i wiem o tém dobrze, naco mi tém głowę nudzić.
— Toż ja nie nudzę, tylko tak sobie powiadam, że dziś zaręczyny, może i pan tam będzie.
— Nie, ja dziś ani na krok z domu się nie ruszę.
— A toż czemu? czy, tylko pan nie chory?
— Trochę.
— To ja zbiegam po pana Miętę.
— Niepotrzeba.
Jan ruszył na to ramionami, i w tejże chwili usłyszałem w sieniach pomięszane głosy, a między niemi poznałem Puksztę młodego, syna Burmistrza, o którym, jeśli się nie mylę, już tam cóś czytelnikom w piérwszym tomie namieniłem. Lecz już drzwi z trzaskiem się otwarły, jak bramy piekła przed Orfeuszem, a młodzik wleciał do mego pokoju, niesiony na skrzydłach promocii do klassy czwartej, którą jak wieść niesie winien był szynkom i kiełbasom, professorom od ojca posyłanym. Bądź jak bądź, ledwie że wbiegł do mnie i przywitał z poufałością jakiej się nigdy niespodziałem, zbliżył się do lustra, kiwnął głową Janowi, który niespuszczając oczu schylił się tylko do połowy na znak uszanowania; i zawołał wprawnym głosem:
— Wieleż to ja tu zastałem nowości!! Czy wiesz że dziś zaręczyny Emilki? Dalibóg szkoda, rzekł nieczekając odpowiedzi, miałem projekciki na jej piękne oczki, i byłbym chyba nie Pukszta gdyby się nie udały — ale te zaręczyny!! tfu! warjacija!! co pan Kleofas o tém myśli?
— Ja? rzekłem drżącym głosem i zacząłem kaszlać, gdy mój młodzik, jakby znienacka cóś sobie przypominając, wykrzyknął, aż Jan wytknął na ten odgłos, z drugiej stancii głowę.
— Ach! cóżto? jeśli się nie mylę, jegomość cóś tam chodziłeś szalenie koło panny Emilii! ha! ha! ha! a to śmiesznie! no i cóż! jakże to było? zmiłuj się powiedz.
— Co takiego? przebąknąłem zmięszany, cóż mam panu powiedzieć?
— Jak to było przecie?
— Ale ja nie wiem o co się pan pytasz!
— Jakże? czyżeś pan nie starał się o pannę Emiliję?
Znowu niechcąc się rumienić, uciec się musiałem do wolności poetycznej. — Nie!! a któż to panu mówił?
— Słyszałem! rzekł zimno, gadano o tém. Potém z moją radością obrócił się ku czemu innemu. — Wszystko dobrze! panna Gabryela urosła, wyładniała, córka doktora już znowu zacznie mi robić słodkie oczy; nie bez tego żeby też i do panny Słomkównej umizgać się nie było można!! Doskonale!! Wiesz panie Kleofasie, jaki ja sobie fraczek sprawiłem! najnowszym krojem! żaden z waszych krawców ani w połowie tak nie zrobi. Toż się to w przyszłą niedzielę wystroję! Oj będąż panny szalały. Ale, ale! a taż lornetka? to mówiąc wyjął szkiełko i skierował na Jana, no — a teraz, dodał, żegnam, do wiedzenia! Zobaczym się u Pretficów! — i wyleciał śpiewając za drzwiami:

Ja żyję z fortuną jak własny jej brat!

Zostałem się znowu sam jeden z mojémi marzeniami, które chociaż nie jestem wcale poetą, a tém mniej romantykiem, równie może lubię jak nasz Mickiewicz, który

— aż do końca świata
Chce marzyć, jak przemarzył młode swoje lata.

Przyznam się że to termin dla mnie trochę zadaleki, ale jak dla pisarza, który w pismach swoich spodziewa się nieśmiertelności, nie można powiedzieć, żeby to było za długo. Gdy tedy myślę sobie o wszystkich rzeczach i niektórych innych, aż tu nowy gość wchodzi do pokoju. Zbladłem na widok dostojnego Burmistrza, i serce bić mi niezwyczajnie zaczęło, jakby z jakiegoś przeczucia. Ledwie że się usadowił dostojny mąż na mojém pochyloném krześle, które piszczało pod ciężarem jego urzędu, pociera czub i chrząknąwszy rozmowę wszczyna:
— A widziałeśże mego syna?
— Raczył dziś być u mnie.
— Nieprawdaż, że z niego dla rodziców rośnie pociecha.
— O i wielka, dla każdego jest prawdziwą pociechą.
— Otoż to lubię, kiedy kto bezstronnie, prawdą a Bogiem co mówi, to aż miło słuchać. Już to Aptekarz i Doktor, to przez zazdrość chcą mi wmówić, że z niego sowizrzał. Ale co to, są to istne brednie, osobliwość że chłopiec tam trochę poszaleje — i myśmy też to szaleli! ażeby znów tak brać strykte. Jednakoż to on przecie i nieladajako się uczył, bo dostał promociją. A że chłopiec w czasie wakacii poszaleje?! to na to wakacije! u mnie na ferje to alwar nie raz poszedł na uklejenie latawca. — I tu starowina pustym swym śmiechem mój cichy pokoik napełnił, a potém kończył.
— Uważałem że ci on też się i do książki, czasu wolnego, przysiądzie, a i siostrze i naszym pannom, zawsze książek przywiezie.
— A to bardzo chwalebnie.
— Tak! o tak! chwalebnie! dobry to chłopiec, i teraz założyłbym się, że tam sobie książki układa.
Jakby na przekorę dał się słyszeć w tej chwili głos młodego Pukszty pod oknem: — Jak się masz Róziu! czy zdrowa! a poczekajże mam ci parę słów szepnąć. Ciekawy ojciec wyścibił oknem głowę i zawołał na syna — A co tam Waść z Rózią? Zmieszał się niespodzianém natarciem synalek, ale wkrótce zwykłą odzyskawszy bezczelność, śmiejąc się z miną pieszczonego dziecka, rzekł do tatula. — Ej nic! ja się chciałem zapytać tylko czy państwo są w domu, bo miałem być teraz u nich. — To co innego, rzekł Pukszta odstępując od okna. A teraz, dodał, pomówmy o naszych interessach. — Zbladłem jak autor zobaczywszy recenziję na swoje pisma, na takie wezwanie, i postanowiłam cierpliwie czekać rozwinięcia rzeczy. Burmistrz nowej nabrał powagi i głosem trochę do wymówkowego podobnym.
— Czemuż, odezwał się, dotąd oświadczyć się formalnie pan niechcesz.
— Bo, przyznam się panu, że ja żadnych niemam zamiarów względem córki pańskiej.
— Co? a żartujesz bracie! mnież przecię żona wyraźnie mówiła.
— Żałuję mocno, ale to być musiała omyłka.
— A poznaję, poznaję co się to święci! ja też wcale jegomości się z moją córką nie napieram! nie wymawiaj się! Mało ja o to chodzę, a nawet rozmiarkowawszy się, tobym jej jegomości nie dał. Tak! odtąd bardzo proszę zaprzestać o tém myśleć. Tak! moja Klimusia nie dla waszeci! nie dla waszeci!
— To też ja się o nię nie napieram.
— Tak! boby to było próżno, nigdybyś jej ręki nie dostąpił. Patrzajcie! jaki mądry, rzekł wychodząc — nic z tego! nic! moja córka ma lepszych od Wasana konkurentów. Gdy tedy wyszedł, odetchnąłem z radości, a pan Pukszta założył ręce i piérwszy może raz w życiu zamyślił się zupełnie. Po kilku jednak minutach poszedł do domu, i ledwie drzwi zamknął za sobą, rozgniewany zawołał na żonę:
— Pięknieś mnie Jejmość wystrychnęła.
— A cóz tam mój kotku, rzekła burmistrzowa patrząc się w lustro.
— A już to zawsze twoje rachuby, moja pani, to mnie dobrze wyprowadzą. Ot i teraz właśnie wysłałaś mię do tego Kleofasa.
— I cóż? krzyknęła żywo Jejmość podbiegając ku niemu. I cóż?
— Cóż? rzecz prosta, powiedział że mu się ani śniło o naszej córce.
— A to impertynent! no i gadajcie. Teraz się wypiera, a kiedy do umizgów to piérwszy. I jakże mówił, czyż tak wyraźnie?
— A wyraźnie, ani słuchać chce o niej.
— Bo to i ty mój dobrodzieju! to sobie nic postąpić nie umiesz.
— Tak! sama kwasu narobiła! a na mnie całą rzecz chce zwalić, jakże tam u licha było gadać?
— Szkoda że mnie tam nie było, wszystkoby poszło dobrze. Waszeć to tylko zdał się do swoich policiantów! patrzajcie! i tak popsuł mi wszystko.
— No cichoż, cicho! już znowu rozpuściła język, toż już się wszystko skończyło.
— Jabym miała być cicho! tak? nie, o nie będę cicho! będę tobie uszy suszyć, póki ty mazgaju nie naprawisz tego coś popsuł.
— A kiedy ja nie popsułem, stara kwoko!
— A kiedy ty popsułeś, rzekła burmistrzowa odwracając się z twarzą pałającą — To i cóż teraz zrobisz z Klimusią?
— Eh, mój Boże, znajdzie się dosyć jeszcze konkurentów.
— Oj nie wiem, już też to, rzekła z cicha, wiesz dobrze, że jej 26 rok się kończy w Nowembrze.
— To co!to sam wiek moja duszko, odparł burmistrz powoli żonę łagodząc.
— Już ty to od dziesięciu lat powtarzasz, że sam wiek, ale ja najlepiej znam się na tém, a tu znowu przepadły moje rachuby. Tu się nieco zamyśliła, a potém znowu dodała: — I cóż ty jemu na to powiedziałeś?
— A cóż, zburczałem jegomości, i powiedziałem mu, że choćby Bóg wie co robił, to mojej córki nie weźmie.
— No a co? nie mówiłamże ja, że ta kapuściana głowa wszystko popsuła, rzekła jejmość klepiąc rękami po bokach, a któż tak widział gadać!
— Nie gniewajże się jejmość, bo i cóż ja temu winien.
— Co winien? i jeszcze się wypiera. Tfu! maro! i wyszła z pokoju zostawując męża ruszającego ramionami.
Ale dosyć już tej rozmowy, przejdźmy lepiej do mnie, do mojego samotnego mieszkania.
Siedziałem sam jeden, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwałem zaręczyn, które wkrótce odbywać się miały. Sproszono na ten obrzęd całą publikę naszą, mnie nawet nie zapomniano, ale się wymówiłem chorobą. Uważałem jak się goście o naznaczonej schodzili godzinie. Szedł doktór w seledynowym fraku, nowym kapeluszu, w trzewikach, białych pończochach i jasno zielonych rękawiczkach; dalej Bomba w buchastym ubiorze, w jasnej, paskowanej kamizelce, postępował wziąwszy się w boki. Jechały wystrojone damy landarami; łojowe świéczki błyszczeć zaczęły w oknach domu Pretficów. Od aptekarzów pożyczono kanap, krzeseł i stolika, niosąc to wszystko w tryumfie do domu obrzędowego. Całe miasto było w ruchu, ulica pełna ciekawych, a pod moim oknem właśnie tych samych dwóch majstrów się zeszło, co wprzódy.
— A co, czy ja waszeciowi tego nie mówiłem onegdaj, rzekł starszy, że to cóś będzie, może nie ugadłem?
— Aha, ot i dziś zrękowiny, ale mojemu bratu mówiła szewcowa z Warszawskiej ulicy, jakby ona słyszała od służącej doktora, która to miała od Rózi, tej subretki Pretficów, że tego naszego, co to koło niej chodził szkaradnie odprawili.
— Takci to i ja słyszałem.
— Ale wasze nie słyszałeś, że on sam Pretfic, jakby jego bez drzwi wypchnął.
— Psii!!
— Dalipan prawda! a co to ludzie o tej pannie gadają.
— I cóż, mój dobrodzieju.
— Ona jemu słyszę (tu schylił się i szepnął zcicha), jak się oświadczył, to powiedziała....
Huczna kapela, która w tej chwili zagrzmiała, nie dała mi ważnych usłyszeć wiadomości. Mocno tego żałuję.




VII.
NOC.


Noc w swoim majestacie cieńmi osłonionym,
Wzniosła berło z ołowiu nad światem uśpionym.

Young. tł. Dmóch.

Już w śnie słodkim spoczywa jedna półkula ziemi, księżyc podniósł się na czystém niebie, wszystko po trudach usypia, a ten, któremu los zamknąć powiek nie daje, nawet wśród powszechnego odpoczynku, pracować musi. Tysiące dzikich, czarnych, niepojętych obrazów nasuwa mi się; spoglądam z jakąś obawą na siebie, na pokój, na księżyc i świécę. Zdaje mi się w tej chwili, żem sam jeden pozostał na świecie, że przestrzeń niedojrzana dzieli mię od wszystkich, od wszystkich, których los mój obchodzi. Lichtarz z umbrelką i świécą długo nieucieraną stoi przedemną, a stół zawalony papierami zdaje mi się być jakimś duchem, który mię pilnuje. Ale przecz, przecz czarne myśli! idźcie w głąb serca! ludzie was znać nie chcą, niech serce nieznana gryzie troska, a usta niech uśmiéch udają! Udręczenia moje mnie tylko zajmują, świat się z nich śmieje i urąga. Sieroto opuszczona! nieodzywaj się do ludzi, drogo opłacić będziesz musiała najlżejszą pomoc, którą ci dadzą. — Kur zapiał! i mróz przebiegł po mojém ciele. Powolne uderzenia zegaru wieżowego, rozlegające się po murach pustego zamku ogłosiło dwunastą — godzinę zjawisk i duchów. Znowu dreszcz mię przechodzi — oczy ciemną okryły się powłoką, a świéca coraz bladszém światłem goreje. Przypomniałem spójrzawszy na nią życie człowieka, który jak ona coraz to bliżej i bliżej końca, nareście ginie jak w morzu kropelka! — Tysiąc wspomnień ciśnie się do zdurzonej głowy, tysiąc westchnień za szczęśliwszemi młodemi latami z dymem fajki uleciało. Oczy coraz bardziej się kleją, lecz nowa scena rozpoczyna się w pokoju. Ledwie że wybiła dwónasta, czyby téż kto temu uwierzył, z rozmaitych kątów stękania słyszeć się dały, a naprzód butelka stojąca na oknie, coś nakształt stłumionego śmiechu wydała. Zdała się jej na to odpowiadać szklanka, wesoło podskoczywszy, aż tu i komoda w kącie stojąca ziewać zaczyna; następnie wyciąga jak po długim śnie brzękły antaby, odchrząknęła jejmość, i w tej chwili kilka płaskich talerzy wydało głos zadumienia. Widelce powysuwały się z szuflady, i pobrawszy się zaczęły wolnym krokiem przechodzić się po podłodze, parę nożów zaprosiło z sobą do współki trybuszon, na którego widok korek z butelki wyskoczył i uciekł aż za piec, i poszli wszystko razem. Wtém z podziwieniem mojém i żalem kałamarz, jedyna pociecha gryzmołów, zeskoczył ze stołu i cały w ukłonach towarzyszył piaseczniczce. Pudełko od tytuniu siedziało na miejscu pokaszliwając, a flaszeczka od lekarstwa krokiem poważnym w pstrym swoim nagłówku, od sprzętu do sprzętu zaczęła odbywać exkursie.
Pokój mój pełen był dymu, świéca dopalała się, a lichtarz dziwnie podskakiwał i krzywił się ile razy doszedł go płomień. Wkrótce gwar powstał wielki i wszystko było w ruchu, bóty wysunęły się zza pieca i poszły na umizgi do kaloszów, które w kwaśnym humorze niechciały ruszyć się z miejsca. Parasol zrzucił z siebie kółko, rozpiął się jak paw i do jednej z firanek szarmancko się uśmiéchał. Niewiedziałem wcale co sądzić o podobném zjawisku, siedziałem tylko — ciężkość jakaś spadła mi na powieki, serce gwałtownie biło, włosy do tego stopnia najeżyły się na głowie, iż mi zrzuciły szlafmycę, i tak byłem przejęty, że się z miejsca ruszyć nie mogłem. Wzrok mój błądził po ożywionych sprzętach, które jak po długim spoczynku, w ciągłym zostawały ruchu. Wtém otwiera się z trzaskiem szafa i cała processa wychodzi. Były tam solniczki, kieliszki, imbryczki, garnuszki, zaczęło to wszystko defilować przedemną — aż tu jednym razem, gdym usiłował otworzyć gwałtem przymrużone oczy, kur zapiał — i wszystko stanęło spokojnie na miejscu!
Ciężkie westchnienie z piersi mi się wyrwało, smutne myśli, jak wiatr jesienny snuły mi się znowu po głowie.
Wszystkie władze mego rozumu, namiętności i skłonności dziwną z sobą wiodły utarczkę. Górowała wyobraźnia, rozum usnął w kącie, pamięć kiedy niekiedy ponurym odzywała się basem, miłość okryta smutkiem usnęła na chwilę w przeciwnej stronie od rozumu, omamienie przyłączyło się do fantazii i imaginacii i z obłoczków dymu zaczęło dziwne kształcić figury. Snuły się mary jedna za drugą w dziwnych przemianach, a umysł mój cały tak się zmięszał zjawiskami tej nocy, iż — usnąłem.




VIII.
ŚMIERĆ.


Na licu bladość śmiertelna osiadła,
Błędne oko otacza źrenica zapadła,
Znikła żywość z postaci i język zmartwiały.
Chciała mówić, lecz słowa na ustach skonały.
Nie krąży krew po żyłach i ciało bez ruchu.

Owidiusz. Met. Niobe.

Był w naszém miasteczku młody jeden człowiek, dziwnego, jak to mówią, nabożeństwa. W samym kwiecie wieku zdawał się być całkiem życiem nasycony, nic go zabawić nie mogło, nic pocieszyć ani rozerwać. Wieczną bladością twarz miał okrytą, oczy czule prawie zawsze zlane były łzami, których nikt przyczyny nie wiedział. Nikt go w troskach nie cieszył, bo się nie zwierzał nikomu. Lubił samotność i naukę, słowem był on jedną z tych rzadkich istot, które żyją na ziemi, niebędąc do niej stworzone. Pan Mięta wyrokował, że, co się tycze jego, to nie długo zapewne pożyje, bo rozpoznał w nim suchoty, które go coraz i coraz bardziej do grobu zbliżały. Nie raz widywałem go siedzącego w zadumaniu nad rzeką z wlepionymi w nią oczyma i przepędzającego tak dni całe. W tychto właśnie dniach umarł on spokojnie na ręku rozpaczającego i wiernego sługi, a pomiędzy papierami znaleziono jeden który dziką jakąś tchnie melancholiją. Data pokazuje że dniem przed śmiercią był pisany. Wyznać muszę, że nie raz czytając to pismo łzy mi w oczach stanęły. Oto jest nic nieodmienione, w całości.
— „Księżyc wszedł na niebie, blade obłoczki igrają około niego! noc tak spokojna i cicha! wietrzyk tak lekki jak westchnienie zasmuconego człowieka, wdziera się pomiędzy drżące liście topoli! Raz ostatni umierający spogląda na piękność przyrodzenia. Niestety! rzekł westchnąwszy, kiedy serce moje bije gwałtownie na widok tylu natury piękności, co chwila, co uderzenie skraca się, i tak nie długi wątek mego życia. To com ukochał, oddaloném jest odemnie, i zapomina o mnie, lub mylnie cieszy się losem moim. Wszystko mi tylko boleśne w sercu rodzi wspomnienia; każda rzecz przypomina krótkiego życia szczęśliwe chwile, wszystko mi dowodzi, że to szczęście nie wróci, i ze pamięć jego wkrótce razem ze mną pójdzie do grobu. Ostatnie to łzy podobno płyną po zmartwiałej twarzy! Ach! czemuż i nad brzegiem mogiły, kiedy musiemy opuszczać wszystko to, co tu nas do ziemi przywiązywało, czemuż i wówczas gorzkiém wspomnieniem, zwiększamy boleść naszego rozłączenia. Chłód który mię otacza i ostatni raz łechce przyjemnie, wprędce otoczy zimny grób mój, wiatr który listki porusza, niezadługo zaszeleści gałązkami suchego krzaku nad zimną głową moją. Jakże człowiek jest biédny! nie dla świata on tu na świat przychodzi, cierpieniem mu przeznaczoném cieszyć się musi, osłodą dla niego łzy wylewać! Nieszczęsny, kto w dręczącej boleści łzy żalu uronić nie może, kto kona na obcej ziemi, zdala od swoich! nad którego mogiłą nie westchnie kochanka ani przyjaciel. Gdybyż przynajmniej przy śmierci zapomnieć można o życiu! lecz ono właśnie przy schyłku najpowabniejszém nam się zdaje, jak płomień, który najjaśniejsze rzuca światło i gaśnie. Jakąż spokojnością ten widok serce napawa! zdaje się że dla człowieka krainy jakiś nadziemskie się otwierają — lecz nie! ziemia, która go wydała i karmiła, i po śmierci — szczątki jego w sobie zamyka....

(Tu kilka wiérszy pustych).

Zaledwie oczy zamkną się na wieki, jeszcze mogiła darnią nie porośnie — oschną łzy boleści i żalu, które zgon na chwilę wyciśnie. Czasem tylko, lecz to nadzieja!! wspomnienie zmarłego, uczci luba łzą czułą — może westchnie spojrzawszy na to przyrodzenie będące świadkiem ostatnich mych uczuć i myśli. O gdybym w tej chwili widział ją łzawém okiem patrzącą na mnie, gdybym ostatnie tchnienie przy jej ustach mógł wydać, gdyby serce moje przy jej sercu raz ostatni uderzyło, gdyby ręka moja stygła czując uścisk jej dłoni! Ach! czemuż wyroku mej śmierci w jej oczach zroszonych łzami czytać nie mogę — ileżby mi w ówczas był słodszym! Bodajby jedno przynajmniej czułe serce westchnęło po mnie! Nie! inaczej ja życie zakończę — nieczuła jakaś ręka, przysypie mię obcej ziemi garstką — dolina tak mi miła, nie zobaczy mię więcej pod cieniem klonu! nie siądę już na znanym mi kamieniu! oddalony — na zawsze — na wieki! — Z nowém wysileniem uderzyło moje serce — już was nie zobaczę — nigdy!! Ach! znieść tej myśli nie mogę. — Czyż nigdy z zachodzącém słońcem nie usiędę na progu skromnej naszej kaplicy? nigdyż pod cieniem drzew ojczystych nie usłyszę głosu — głosu — Anieli?... Tak, nigdy!
Wśród tego tłumu obojętnych ludzi, napróżno szukam takiego, któremubym mógł się zwierzyć. Wszyscy są dla mnie obojętni — bo nikt podobnego mi losu nie doznał. Przypominam sobie jeszcze w mojej słabej pamięci te radośne młodości lata — jej uśmiéch boski, niewinny, jej niebieskie spojrzenie i wesołość niezmyśloną, która póty trwała, póki wykwintne wychowanie, nie nauczyło ją kryć w duszy uczucia, a usty i oczami co innego wyrażać. Czemuż straciłaś powab przyrodzonej piękności, a z nim i niewinną, czystą miłość ku nieszczęśliwemu, który sam jeden — jeden! bez przyjaciół i rodziny, na całej ziemi, twoje tylko serce posiadał? Były to szczęśliwe lata, ale też krótko trwały — nastąpiły czarne smutki i troski; długo ciągnęło się ich pasmo.... ale i te wkrótce się rozerwie. — Żegnam was moje rodzinne strony! oko moje nie zobaczy was więcej w tym gaju.... w miejscach tak dla mnie lubych.... nie wspomni nikt o mnie... Ona! ona daleko... ją ślubny węzeł połączył z tym — kogo kochała....
Ale napróżno silę się raz jeszcze westchnąć do wspomnień i szczęścia.... — ostatni raz czoło moje śmiertelnym zlało się potem, stygnie ręka — i zdaje mi się że już widzę moją mogiłę, pokrytą krzewiną — może tam kiedy wesoły ptaszek, wahając się na gałązce kolczatego ostu, lub siadłszy na porosłym krzyżyku, zanuci po mnie piosnkę czułą, piosnkę ostatnią — pieśń śmierci!“




IX.
KAPELUSZ.


Ubiór lekki i z piórem kapelusz ją zdobił,
Ale co ten kapelusz zazdrości narobił!

Zacharee. tł. Wyszkowski.

— Piérwszy raz widzę, rzekła po długiej rozmowie aptekarzowa do męża, że tak jesteś oziębły na honor swojego domu!
— Ale cóż ta fraszka może mieć wspólnego z honorem domu, wybijże to sobie asani z głowy.
— Śmiészny człowiek! najmniejsza rzecz wielki ma wpływ na nasze znaczenie, niech jeszcze raz córka doktora przesadzi moją ubiorem — to i po wszystkiém.
— Po czémże?
— U nas już wielkiego świata nie zobaczysz, uznają nas za mieszczan i dom nasz porzucą.
— Nie wielka szkoda, rzekł aptekarz puszczając kłąb dymu z ust wydętych, mniej będzie życie kosztować.
— No, winszuję pięknego zdania — musiałeś go się waść u Burmistrzów nauczyć. Zresztą, mój mężu, wierz mi, że jeśli Gabrusi kapelusza nie sprawisz, ani na krok nie pozwolę jej ruszyć z domu i sama dla uniknienia wstydu zamknę się u siebie. Jakże ciebie to nie porusza, że córka doktora była daleko od naszej lepiej ubrana i miała taki kapelusz?
Aptekarz się trochę zamyślił, lecz odwracając głowę rzekł:
— Cóż tam naszej córce kapelusz pomoże?
— Co pomoże! ach! on nasz honor podeprze, i w oczach całego miasta okaże, że my — ty Radzca, ja Radczyni i cały dom nasz powinien piérwszym być w mieście!
Nadął się Farmacy na te słowa, które załechtały miłość własną, i już sięgał do kieszeni po piéniądze na kapelusz, gdy żona widząc się blisko zamierzonego kresu, dodała.
— Powinieneś szanować swój urząd i siebie i familiją — nasza córka przy tém dochodzi lat, w których się koniecznie, chcąc zwrócić oko, stroić potrzeba. Czy rozumiesz mię waść?
Rozumiem, odpowiedział aptekarz wyjąwszy rękę z kieszeni.
— Kiedyż już rozumiesz, to cię zaklinam na twój urząd, (Farmacy się wesoło uśmiéchnął), żebyś dał piéniądze, a ja zaraz umyślnego posyłam do Międzyrzyca do mojej znajomej modniarki.
Musiał Pan Radzca uledz prośbom i naleganiom drogiej połowicy, która wycisnąwszy podziękowanie na jego twarzy, szybkim krokiem pobiegła córce wesołą opowiedzieć nowinę i wnet wysłać umyślnego, ażeby kapelusz koniecznie przywiózł przed wieczorem.
— Gabrusio! zawołała aptekarzowa, ciesz się.
— A czego mamuniu?
— Będzie dziś nowy kapelusz.
— Ach! dziękuję mamuni, rzekła całując ją w rękę — a jakąż ja dziś sukienkę włożę na wieczór?
— Białę z falbanami i bawetem.
— Ta trochę krótka.
— No, to wybierz sobie sama jaką chcesz.
— Macieju! zawołała potém aptekarzowa, okulbacz prędzej konia siwego, pojedziesz do Międzyrzyca.
— Kiedy bo! imościuniu! siodło popsute.
— To pożycz siodła u burmistrza, albo na poczcie.
— A kiedy koń kula.
— I, gapiu, ty tylko mi tu wynajdujesz zawsze jakieś przeszkody — żeby mi zaraz było, kiedy każę i kwita, a nie, to zobaczym. Poszedł tedy z ponurą miną Maciej, a jejmość cieszyła się wcześnie tryumfem swej córki, i z nadmiaru wesołości nuciła chodząc po pokojach.
— A cóż, zapytała po chwili, gotów Maciej?
— Gotów, pani!
— No pamiętaj, że kiedy się dobrze sprawisz i wrócisz przed wieczorem z kapeluszem dla panny, dostaniesz dwa złote na wódkę, a jak nie, to wiesz co cię czeka.
— Bizuny jejmościuniu, odpowiedział najspokojniej i z prawdziwem stoickiem postanowieniem Maciej, odchodząc i unosząc na siwym, kulawym koniu wszystkie nadzieje aptekarzowej i dostojnej familii. Trudno jest opisać przygotowania na ten wieczór, w którym Farmacy miał tryumfować: prasowano suknie, obszywano kołnierze, gotowano wszelkie drobnostki, a wesołość i ruch nieustanny panował w aptece. — Lecz już i wieczór się zbliża, już trzy służące stają przed źwierciadłem pannę ubierać, jejmość wziąwszy się w boki, stoi przed apteką oczekując posłańca. Wychodzi sam Farmacy z fajką w ustach.
— A cóż to tu porabiasz.
— Czekam na Macieja, coś nie wraca długo.
— Ej w czas jeszcze wróci. Zaspokojona mama poszła sama nad własnym strojem przemyślać, a dumna Gabrusia ubrana galowo, oczekiwała tylko żądanego kapelusza. Już się też i zmierzcha, śpieszą wszyscy na wieczór, a aptekarzowie czekają na kapelusz — lecz napróżno.
Zaprzężono konie, pojazd czeka, niecierpliwi się matka i córka, a jegomość spać się położył.
— O przeklęty madzgaj! czego jemu tam u licha bawić tak długo?
— Może koń w drodze zachorował.
— A gdzie tam, koń zdrów, to być żadną miarą nie może.
— Może kapelusz nie był gotów, to musiał czekać.
— Taż przecie pani Dłubalska mówiła, że tam nie jeden, ale dziesięć znaleść można gotowych.
— To może Maciej się upił.
— I to nie, bo od Sgo Bartłomieja zupełnie wódkę pić przestał.
— A to czemuż nie wraca? rzekła zasmucona Gabrusia, chyba ja dziś bez kapelusza pojadę.
— Ej! on zaraz wróci, już tylko co go nie widać, tylko że później przyjedziem, ale to lepiej, bo już wszyscy będą, i wszyscy zobaczą twój piękny kapelusik.
Rozśmiała się panienka i pokazała dwa rzędy pięknych ząbków, które dla ponurego i dumnego charakteru gościom całkiem były nieznane. Gdy się tak wszyscy cieszą i nawzajem upewniają, mija godzina, i druga. Już też i twarze piętno smutku przybrały, wysłano dwóch służących na spotkanie kapelusza, lecz próżno, moje mieszczki całkiem głowę straciły i pogrążone w przykrych dumaniach siedziały w pokoju, gdy znienacka wbiegł jakiś zadyszany służący.
Obie porwały się razem i mniemając, że to któren z posłańców lub Maciej, wybiegły na środek i razem zawołały.
— A co? a co? a co? — Lecz spuściły bardzo smutnie oczy zobaczywszy, że to był służący od Mięty, który patrzał na nie z otwartą gębą i wytrzeszczonymi oczyma.
— Cóż tam powiesz? rzekła zniechęcona aptekarzowa do zdumiałego chłopca.
— Mój pan pyta się czy państwo u nas dziś będą. Na te słowa spójrzały po sobie matka i córka i zamilkły niewiedząc co powiedzieć, tak upłynęło kilka chwil, nareście jejmość się odezwała, że zaraz przyjadą, a chłopiec z równym pośpiechem jak przyszedł nazad pośpieszył. Nastąpiło milczenie i przechadzki po pokoju, będące skutki niespokojności, wreście załamując ręce wykrzyknęła aptekarzowa.
— O Macieju! zgubiłeś mię! No proszę co za urwis — i cóż teraz zrobim Gabrusio?
— Pojedziem i bez kapelusza, ponuro odezwała się panienka.
— A broń Boże! lepiej nie być, znowuby całe miasto gadało, że córka doktora lepiej się od ciebie ubiera — Westchnęły tedy obie i napróżno oczekiwały do północy kapelusza, bo Maciej wziął pieniądze i konia i więcej nigdy nie wrócił z Międzyrzyca.




X.
OBLUBIENICY.


Chłopiec przyklęknął, chwycił w dłoń piasku,
Piekielnej wzywał potęgi,
Klął się przy świętym księżycu blasku,
Lecz czy dochowa przysięgi?

Mickiewicz. Switezianka.

Emilija od czasu zaręczyn z wielkiém podziwieniem rodziców ciągle jest smutna, zamyślona, a raz nawet zastała ją matka całą we łzach. Niewiadoma tego przyczyna, lecz rodzice żałują już że, o ile się zdaje, córkę przeciw woli zaręczyli. Gurtleib znacznie się także od tego czasu odmienił — długo ukrywane wady zaczęły wychodzić na jaw. Niema już teraz w domu innego pana nad niego, służący jemu tylko są posłuszni, sam Pretfic nawet szemrząc musi się zgadzać na jego grymasy i dziwactwa, a matka surowo córkę i ojca za zły wybór ganić zaczyna.
Już i całe miasto brzmi tylko odgłosem jego wad, a zawczoraj w głównym kantorze plotek, rzecz tę następnie roztrząsano.
— Ja tego niepojmuję, mówiła aptekarzowa, jak się można w krótkim czasie tak zupełnie odmienić.
— A cóż będzie później? dodała burmistrzowa.
— Żal mi Emilii, dodał za żoną Pukszta, dobra to dziewczyna.
— Żeby tak mnie, przebąknęła doktorowa, dawnobym zaręczyny za nieważne uznała, a jegomości odprawiła z kwitkiem.
— Masz pani słuszność, dodał znów gospodarz wyciągając się na krześle, i jabym zrobił to samo.
— Uważcie panowie do czego to doszło, kiedy pozawczoraj oznajmił Gurtleib, żeby odtąd nikt się nie ważył w domu bez niego ani kolacii, ani obiadu dysponować.
— To jeszcze mniejsza, ale samę pannę narzeczonę to co chwila kryguje i rozprawia, że nieboraczce aż łzy w oczach stoją.
— Trzeba nam to jakkolwiek naprawić, z zapałem odezwał się Bomba, my jesteśmy głową miasta, i nie możem cierpieć aby jeden jakiś włóczęga miał tu nam i naszym pannom grać po nosie.
— To i cóż zrobić?
— Trzeba, rzekł Bomba nabrawszy ważnej i napuszonej miny, trzeba namawiać Pretficów aby zaręczyny za nieważne uznali.
— Nie można Mości Dobrodzieju! z drugiego końca pokoju odezwał się burmistrz, co się stało, odstać się nie może.
— Ot to także, krzyknęła obrażona doktorowa, gdyby jakiś chłystek jak ten chciał tylko po zaręczynach tak sobie panować! Takbym go wygoniła, żeby się gdzieś oparł za trzeciemi drzwiami. Wiesz pan że ludzie i od ołtarza odchodzą, ażeby też po zaręczynach nie można było jegomości powiedzieć, że z tego nic.
— A potém co za zaleta, ani kocza niema, ani karety — jużbym ja swojej córki nie dała.
— Ani ja.
— Ani ja, ale trzeba koniecznie jego wyforować, trzeba Pretficom wmówić, żeby przecie znali swoją godność. — Taż to jeszcze nie po ślubie.
— To właśnie i dobrze, że pan młody przed ślubem pokazał co umie — ja w tém jestem, dodała burmistrzowa, że z tego nic nie będzie.
— Ale to jeszczeście państwo nowych rzeczy o nim nie słyszeli: on to słyszę czterech jakichś swoich kolegów sprowadził tu do miasta i w domu Pretficów ulokował, oni ich muszą karmić, odstąpili im nawet dwóch pokoi.
— A co to, to rzecz niesłychana. W imie Ojca i Syna, coby to po ślubie było!
— Co się tycze tego, rzekł Mięta zażywając tabakę, to tego za dawnych czasów nie bywało. I jakiż przecię systemat ma ten pan Gurtleib? co on myśli?
— Zabrać posag, złapać pannę i siedzieć na karku rodzicom.
— Będziemy wszyscy usiłowań dokładać, ażeby to w łeb wzięło.
— Ot, wiecie co, rzekła z cicha doktorowa, użyjmy za narzędzie Kleofasa, to on go prędko wysadzi, czyżby nie lepiej było, żeby on się z nią ożenił.
Skrzywiła się na to cała familija burmistrzów, a sama jejmość dodała — Wprowadzilibyście pannę Emiliję z deszczu pod rynnę.
— A to czemu? zapytał Bomba. Wszyscy umilkli, a moi protektorowie postanowili wszelkich sił dołożyć do przywiedzenia do skutku zamiarów, pod warunkiem że będę musiał, jeśli się wszystko uda, kupić kocz i powieźć nim na przejażdżkę całe dostojne towarzystwo. Bomba w charakterze posła odebrawszy pół kopy zleceń rozmaitych, i w towarzystwie Mięty dodanego mu dla łatwiejszego wyłuszczenia rzeczy, wyszli skutkiem obrady z apteki, a jejmość mną się opiekując wytknęła jeszcze głowę z okna, gdy już byli za drzwiami i raz jeszcze zawołała na Bombę: — Ależ tylko proszę rozumnie, nie zapomnij waść o koczu!
Siedziałem właśnie w tej chwili w moim pokoju, w lubém mojém schronieniu. Jedną ręką podparłem się na stole, drugą machinalnie przewracałem leżący przedemną jeden tomik Sonetów Petrarki Litewskiego. Zadumałem się, wlepiłem oczy w jeden wiersz, a usta moje machinalnie powtarzały.

Usta się spotykają, oko ginie w oku,
Łza ze łzą i z westchnieniem miesza się westchnienie!!

Spadła wprawdzie wówczas i z moich oczu łza gorąca — ale, westchnąłem na to — nie zmieszała się z żadną inną łzą. Jeszczem tak siedział podobny posągowi, gdy się drzwi otwarły, a za niemi słyszeć się dało:
— Niech pan dobrodziej wchodzi — Proszę iść — Ale bez ceremonii. I w tej chwili, gdy to mówili, oba chcieli wejść bez ceremonii piérwsi i uwięźli w drzwiczkach; cienka jednak figurka Mięty, łatwiej się wewnątrz wsunęła, a Bomba wszedł powoli, po kilka razy uparte drzwi za sobą zamykając. Trudo tu było wynaleść jakieś zgrabne zaczęcie, spoglądali oba po sobie, nareście doktór temi słowy zaczął rozmowę.
— Wiedząc, iż pan niedomagasz na ciele, i że systemat fizyczny jego ukryty jakiś gnieździ w sobie defekt, przyszliśmy tu na chwilę go ze smutnych myśli rozerwać i razem — zaradzić o ile można jego słabości.
Rumieniec wystąpił mi na twarz, gdym usłyszał wzmiankę o słabości umysłowej, to jest: miłości. Prosiłem jednakże siadać, i w te się słowa odezwałem:
— Miło mi bardzo przekonywać się, żem u nich na jakążkolwiek zasłużył pamięć i nieskończenie jestem wdzięczny za ich o mnie staranie.
— Tylko proszę bez komplementów! lepiej szczérze powiedzieć, rzekł Bomba siadając, żem rad z waszego przybycia i kwita.
— Tak, dodał doktor, co się tycze komplementów, tych wcale za dawnych czasów nie bywało; teraźniejszy nowo-modny systemat, popsuł staro-polską prostotę.
— No, przerwał Bomba, jakże tam idą miłośne interessa? cóśto się jegomości z panną Emiliją nie udało.
Milczałem, a gdy nikt rozmowy nie zaczynał, rzekłem po chwilce zcicha.
— Tak! ale dziś piękny mamy wieczór.
— Nie idzie tu o wieczór, zawołał śmiejąc się dowódzca regimentu półmisków, ale o serduszko waszeci.
Nowa biéda, co tu mówić, jak tu odpowiedzieć? podpomógł mi jednak doktor, mówiąc:
— Wiemy już o wszystkiém, nie potrzeba tu wcale kryć się; owszem szczérze pan nam powiedz, czy chciałbyś się ożenić z panną Emiliją?
— Do czgoż dąży to zapytanie? rzekłem zdziwiony, a choćby i tak było jak pan powiadasz, wszakże już niema żadnej nadziei.
— Do ostatniego, póki w człowieku puls bije, poważnie powiedział Mięta, nigdy tracić nie trzeba nadziei. Wszystko jeszcze można poprawić, wszystkiemu zaradzić.
— Tak, dodał Bomba, powiedz pan tylko szczérze, jak się miały interesa, i bądź pewny, że nas do tego badania próżna tylko ciekawość nie wiedzie, ale własny jego interes.
— Umhu! interes, przebąknął Mięta zdziwiony wymową traktijernika, własny jego interes.
Rad nie rad tedy, zacząłem długą legendę, którą czytelnik ziéwając w piérwszym i tym tomie czytał. Gdym mówił, oczy posłów zwrócone były na mnie; Bomba wzruszał czasem ramionami, a doktor uśmiéchał się złośliwie.
— No, terazże ja panu powiem, rzekł Mięta gdym skończył, co masz robić. Trzeba nanowo zacząć bywać u Pretficów; znowu, nawet... nawet przy jej przyszłym stroić koperczaki.
— To być nie może, odpowiedziałem prędko, Emilija rozumie że jestem niestały, że się kocham w Burmistrzównie, że zwodzę córkę Pocztmajstra.
— Przeciw temu jest remedium, rzekł Mięta, a usunięcie tej zawady do nas należy. Pan tylko ze swej strony częściej znowu zacznij bywać u Pretficów, powoli wystaw im sprzeczność między sobą a rywalem, a my reszty dokończym.
Podziękowałem natychmiast moim przyjaciołom i w skutek ich rady, ubrałem się i poszedłem do Pretficów. Rozmyślając nad niestałością losu i charakteru ludzkiego minąłem fórtkę i wszedłem do pokoju. Ale! jakiś widok przedstawił się mym oczom, gdy wszedłem!!! Widok, który mię do łez prawie poruszył, ale którego mimo szczérych moich chęci w tym rozdziale opisać czytelnikom nie mogę.




XI.
ROZMAITOŚCI.


Swiętej miłości, szczérej przyjaźni,
Kto znał i cenił ogniwa,
Byłże szczęśliwym?? śnie wyobraźni!
„Ona — nie była szczęśliwa!”

Odyniec.

Klęczała Emilija u nóg ojca i matki, twarz ukryła w ręku, zdawała się cóś mówić; ojciec ponuro w ziemię patrzał, matka cieszyła córkę sama łzy lejąc, a Gurtleib przechodził się po pokoju z twarzą złośliwą i urągającą się i z założonymi rękoma. Wszyscy się mojém przybyciem niezmiernie zmięszali, i usłyszałem jeszcze z ust mego rywala wyrazy:
— Napróżno! nic mi teraz z rąk ani jej posagu, ani jej samej nie wydrze!!
Zarumieniłem się cały ze złości, prędko wbiegłem do pokoju, a gdy miłość dodała mi odwagi, z równą śmiałością mierząc przeciwnika mego oczyma wykrzyknąłem:
— Ja! ja ci odbiorę niewinną ofiarę!!
— A witam, ozięble odpowiedział Gurtleib, radziłbym się nie mieszać w interesa familijne, żebyś pan tego nie pożałował; proszę mi w moim domu impertynencii nie robić!
— Nie uwodź się próżną nadzieją, dom ten twoim nie będzie! odpowiedziałem, patrz! rzekłem ukazując mu papier który w sieni przypadkiem znalazłem, i uznaj, że twoje występki są już znajome światu!
Zbladł na te słowa spokojny i zuchwały rywal; Jegomość zdziwiony spojrzał na mnie, sama pani osłabła, a Emilija zdjęła obrączkę z palca i rzuciła ją ze wzgardą. Drzwi były blisko; orderowy jegomość chciał się niemi wynosić, lecz śmiało zastąpiłem mu drogę.
— Zrzecz się, rzekłem, kontraktu i zapisów, uznaj zaręczyny za nieważne, a wtedy puszczę cię — inaczej, w tejże chwili będziesz pod wartą, ty i twoi towarzysze!
— Ale mię puścisz? rzekł stłumionym głosem zbrodniarz.
— Przysiąż! krzyknąłem nań, że nigdy w kraju nie postanie twoja noga, a w ówczas wolno ujedziesz — jeżeli cię gdziekolwiek bądź zobaczę, wnet podaję doniesienie — a wiesz jaka cię kara czeka!
Ze drżeniem zniweczono natychmiast ślady hańbiącej umowy, a Gurtleib rzuciwszy na mnie wzrok pełen złości, z rospaczą się oddalił. Po jego wyjściu nastąpiła chwila milczenia, a w oczach Emilii ujrzałem znowu szczęście moje. Pretfic dziękował mi jak swemu zbawcy i w chwil kilka dostałem przyrzeczenie otrzymania ręki mojej kochanki.
Wszystkim na świecie los rządzi; gdyby nie kartka którą w sieni znalazłem, możeby do uskutecznienia zamiarów potrzeba było zabiegów, któreby jaki tomik trzeci zajęły! A teraz gdy się wszystko do rozwiązania zbliża, niepomału cieszyć się musi czytelnik, że już nudzić się nie długo będzie.
Niedługo słyszeliśmy zajeżdżającą brykę i rywala mego z towarzyszami uciekającego z miasta.
— O droga Emilijo! rzekłem do niej gdy się wszyscy oddalili, cóż cię mogło nakłonić do oddania mu ręki.
— Twoje postępowanie, odpowiedziała z wymównym wzrokiem, myślałam żeś o mnie zapomniał, i postanowiłam odpłacić ci się wet za wet — aleś ty mnie oszukał, dodała z uśmiéchem.
Te i tym podobne rozmowy zajęły mi godzin parę, a wkrótce wyszedłem oznajmić moim protektorom, że wszystko pomyślnie się ukończyło.
Zaledwie wyszedłem, spotykam Miętę idącego w głębokiém zamyśleniu także od Pretficów, zatrzymuję go tedy.
— Witam, rzekłem, a dokąd?
— Dążę, odpowiedział głosem poważnym, tam, zkąd pan wracasz zapewne bez skutku.
— Nie masz pan tam już czego się trudzić.
— Jakiż bo z Waćpana gorączka, nie desperuj, wszystko jeszcze można naprawić.
— Ale rzeczy już żadnej nie potrzebują naprawy.
— Jakto? abo co?
— Wygoniłem pana rywala z miasta.
— Nie żartuj Waść!
— Istotnie.
— I dla czegoż to tak prędko? jakimże sposobem?
— Bardzo krótkim, kazałem mu się wynieść i kwita.
— To i cóż z tego?
— Jutro będą zaręczyny.
— Bredzisz Wasan i mówisz prawdziwie jak w gorączce, co się tycze tego, to nigdy nie uwierzę.
Rozśmiałem się z niego i jego niedowiarstwa, i musiałem mu rzecz całą porządkiem opowiedzieć. Zżymał ramionami, dziwne stroił miny i zażywał tabakę, a wkońcu sparłszy się na swojej lasce ze zwykłą powagą, wyrzekł:
— Wybornie! rzecz idzie dobrze, tylko to cóś nadto prędko.
— Tym lepiej, odpowiedziałem zmierzając ku memu mieszkaniu, a Mięta stał jeszcze podparty na lasce, w jednym ręku trzymając tabakierę, na którą miał zwrócone oczy.
— Janie! zawołałem wbiegając, zawołaj do mnie gospodarza.
— A to naco panie? była odpowiedź ciekawego prostaka.
— Chcę cały ten dom nająć?
— A to można, bo dziś wyniósł się ten kapitan co tu stał, a gospodarz wywiesił właśnie tabliczkę.
— Chwała Bogu!
— Ale, dodał Jan wpatrując się we mnie, naco panu tyle pokoi? nam i w tych nie było ciasno.
— Ale teraz mogłoby być ciasno, bo....
— Co panie?
— Bo.... dodałem przewracając papiery na stoliku, bo.... ja się żenię.
Rozśmiał się Jan z radości, zaczął długie w niezrozumiałym stylu powinszowanie, a wkońcu dodał zcicha:
— Czyż pan nie powiesz swemu poczciwemu słudze, z kim?
— Z panną Emiliją, podchwyciłem prędko kładąc szlafrok.
— I nacóż pan ze mną żartuje? niby ja nie wiem, że ona zaręczona.
— A przecież kto inny ją weźmie, nie ten z kim zaręczona, rzekłem z uśmiéchem.
— Niezrozumiałe są słowa pańskie, przebąknął Jan odchodząc; a ja tymczasem usiadłem w oknie spokojnie dumać o przyszłém szczęściu i przypatrzyć się czy też cały świat tak wesół, jak ja i moje serce. Dzień się już kończył, słońce kilką urywkowych promieni rumieniło obłoki, wietrzyk lekki poruszał gałązki drzew; w domach krzątano się około przygotowania wieczerzy; Kilku świszczypałków szło na przechadzkę ze swymi kundlami, Burmistrz z dostojną familiją szedł użyć świéżego powietrza; w Aptece wszystkie okna były otwarte, a z nich wyglądała spokojnie kolekcija rozmaitych nosów, oczu, głów i postaci. Kilku księży postępowało wolnym krokiem ze spuszczonymi oczyma, w małych czapeczka, szérokich habitach, z kościanymi różańcami i paskami, które im się koło nóg uwijały. Nikt jeszcze w mieście o śpiesznym Gurtleiba wyjeździe nie wiedział i wszyscy zostawali w tej spokojności, jaką brak przedmiotów do roztrząsania nadaje. Mięta cały przejęty dziwném mojém opowiadaniem, biegł co siły oznajmić dostojnemu towarzystwu o tak prędkiej zmianie położenia. Jeszcze był na ulicy, a już dumać musiał o wielkiém wrażeniu, jakie uczyni jego nowinka. Laska szybko się okręcała w ręku, nogi formowały w powietrzu gzygzaki, poły od fraka jak wieżowa chorągiewka uwijały się około niego, kapelusz za każdém ruszeniem, to zakrywał oczy, to się na tył zsuwał, oczy nabrały nowego ognia, a usta i głowa wprawiały się w gładkie ułożenie dziwnej wiadomości. Jak piorun wleciał do Apteki — a wszystkie głowy z okien znikły. Kiedy tak siedziałem i rozmyślałem nad wypadkami niespodziewanemi dnia tego, kiedy mój Jan pobiegł plotkę roznosić, kiedy w Aptece wszyscy z otwartemi ustami słuchali powieści doktora; szedł właśnie ulicą pan Słomka z całą familiją i panem Bombą — Pan Stolnik w obcisłym żupanie, z nisko podwiązanym pasem, i w wysokiej czapce białego koloru, postępował zwolna i poważnie, rzucając niekiedy wzrok ciekawy, czy też kto jego ważnej figurze się przypatruje. Rozmawiał powoli z towarzyszem przechadzki tonem, który żadnej sprzeczki nie dozwalał, a czasem też częstował go tabaką z miną czyniącemu komu łaskę. Jejmość we floransowym szlafroczku, w czarnym kapeluszu, z workiem w ręku, szła rozmawiając z córką, która powoli z jej chodem zgodzić się starała. Dwóch małych swawolników biegało tam i sam przed niemi, a ów czuły Grześ, szedł z napuszoną miną za niemi. Tym porządkiem wszyscy udali się na przechadzkę, zaczęło się zciemniać, zaświéciły światła w pobliskich oknach, a cienie osób chodzących w środku domów, pokazywały się na zapuszczonych firankach.
Pod mojém oknem, będącém zwykle miejscem schadzki mieszczan, znowu się zeszło kilku jakichś obdartusów i zaczęli rozmowę.
— Oj panie Bartłomieju! mam ja do waszeci urazę.
— No!
— Waszecine indyki szkody mi w ogrodzie narobiły.
— To waść ogród zamykaj.
— A waść indyków nie puszczaj samopas.
— Ej niema o co się kłócić, to bagatel; ale wiesz aść, że szynk na Wolskiej ulicy zamknięto?
— A dobra tam była wódka!
— O! wcale niezła, bywałem i ja tam czasem wolnym.




XII.
HISTORYJA REFORMACKIEJ ULICY.


Bóg cię bronił iść przez lochy,
Gdzie czarownic sprośnych fochy!
Gdzie tańcują
Z djabłów szują;
Swiéce gaszą
Wiernych straszą.
Gdzie bazyliszek leży
A kto nań tylko nabieży,
Wnet on podobny do kury
Zirknąwszy nań z ciemnej dziury
Oślepi, ogłuszy,
Wywróci jak snopa
I już niemczyków kopa
Tańcuje koło tej duszy.

Dedykacija pobożnych réflexij X. Baki o śmierci, p. L.B.

Ponieważ już teraz czytelnik mało się o mój los troszczy, bo ten jest ustalony, nie od rzeczy będzie, gdy mu tu opiszę historyją jednej ze sławniejszych ulic naszego miasta, i jej czcigodnych mieszkańców. Bo dla czegożby proszę mniej zajmować miała historyja Reformackiej ulicy, niżeli opis małej Bretanii u Irwinga? chyba dla tego, że tamta lepiej jest napisana, a co się tycze przedmiotu, ten, ile mi się zdaje, zarówno jest interessujący. Uliczka ta leży w samym środku miasta, a mówiąc po wschodniemu, w sercu samego miasta, rozciąga się wzdłuż ciemnego cmentarza, klasztoru i kościoła Reformatów, składa się z drewnianych, pochylonych domków, a otoczona jest drzewami. Mieszkańcy jej są poczciwi mieszczanie, drobna szlachta i rzemieślnicy, którzy w całém swém życiu nie widzieli wyższej wieży nad Reformacką, piękniejszego kościoła nad Reformacki, większego domu, nad klasztor i traktijer, którzy nareście od początku w inném, oddaleńszém mieście jak Międzyrzecz, nie byli.
Ich wyobraźnia rzadko za sferę małej uliczki wychodzi, filozofiją stanowią kazania Oyców Reformatów, organista w ich rozumieniu zjadł wszystkie umiejętności, historyczne wiadomości ograniczają się w obrębie ślubów i chrzcin, słowem są to ludzie, którzy już to starym zwyczajem, już przywiązaniem do domowości, mało wszystko to cenią, co się jej nie tycze, którzy w szczęśliwych zabytkach prostoty zachowują jeszcze odłamki podań właściwych ludom w młodzieńczym wieku zostającym, których wyobraźnia przygłusza i przytępia niejako działania rozumu. Nigdzie nie krąży tyle dziwnych podań ile na Reformackiej ulicy; nigdzie szewcy nie gaszą w sobotę świéc prędzej z bojaźni, aby po północy djabeł nie przyszedł im na pomoc, jak tutaj; nigdzie dziewczęta w wigiliją nowego roku, nie zepsują tyle wosku i cyny, dowiadując się o przyszłym losie, jak na tej odosobnionej uliczce; nigdzie nakoniec weselej nieprzepędzają zapust; nigdzie nie ma więcej skrzypiec o trzech strónach i fletów bez klapp, jak w tém ustroniu. Wszystkie twarze, jakie się tu pokazywać zwykły, są najczęściej in quarto i in octavo, a męzkie częstokroć i in folio pokazywać się zwykły. Mieszkańcy mają także swoje epoki jak i inni; piérwszą, najdawniejszą stanowi przygoda szewca przezwanego Szydłem, którą pokrótce opowiem. Stara Wincentowa z Reformackiej ulicy, powiada; że za jej młodości ten człowiek grał wielką rolę na małej uliczce, że co niedziela tańcowano u niego do północy, że u niego obiad nie obszedł się bez piwa, a w święta bez wiszniaku, słowem iż to był człowiek bogaty. Lecz powiadano że się trudnił robieniem złota, bo widywano u niego jakieś dziwne naczynia, a w nocy gęsty dym kurzał się z komina i jasne światło, pokazowało się przez szczeliny w drzwiach i oknach. Raz nawet, jeden z odważniejszych sąsiadów wracający z szynku, gdy się ośmielił zajrzeć przez szczelinę, o mało nie umarł ze strachu, ujrzawszy wyraźniuteńko w jego izbie trzech djabłów. Chociaż sąsiad był wówczas pod dobrą datą, uwierzyli mu jednak wszyscy, a odtąd rzadszemi bywały odwiedziny u pana Szydła. Tu zwykła Wincentowa cichszym głosem dodawać obróciwszy oczy na wszystkie strony, że wkrótce dziwny człowiek znikł z miasta — a gdy przetrząsano dom, znaleziono jeszcze kilka butelek białej wody, która padając na drzewo lub co innego paliła na węgiel, a którą kazał ksiądz proboszcz głęboko zagrzebać na cmentarzu.
Drugą pamiętną epokę stanowi na małej uliczce świéższe trochę zdarzenie, lecz niemniej dziwne z krawcem Maciejem Igliczką.
Była to wyrocznia sąsiadów, bez niego nie obeszła się żadna uczta, on grywał na flecie i popsutym pozytywku, on najlepiej śpiéwał piosneczki dla dziewcząt, a w końcu całe miasto nie miało nadeń piękniejszego młodzieńca. Chodził zwykle w kurtce naszywanej jedwabnymi sznurkami, w czerwonej, na bakier włożonej czapeczce, w opiętych spodniach i bótach tak obcisłych, że pod niemi noga jego była tak mała jak nóżka panny stolarzównej. Cudownie miał skakać kozaka, a cała młodzież otwierała szeroko usta, kiedy ruszył hołupca lub przysiudy. Pomimo swego stanu pani Wincentowa utrzymuje, iż był arcy uczonym, bo kiedy czasem jął rozmawiać z Gwardyanem lub Lektorem, to nikt nie mógł go zrozumieć. Jego pokój był składem książek, na których, jak wieść niesie, nawet poprzednik pana Gapiełły czytać nie umiał. Wszyscy go kochali i poważali póty, póki ów to mędrzec nie zaczął nagle kwaśnieć. W pewnym bowiem przeciągu czasu powoli tak skwaśniał, jak ocet siedmiu złodziei, a w kilka tygodni on i stolarzówna Bóg święty wie, gdzie się podzieli. Byłoż to wówczas na całej ulicy czego słuchać, majstrowie rzucili roboty, stare kumoszki latały jak oparzone z domu do domu, wszystko było w ruchu — ale czas tak dobrą dozę lekarstwa dał wszystkim, iż zapomnieli o Macieju Igliczce, i czasem tylko, kiedy który krawiec źle uszyje, westchną po dobrym, poczciwym Igliczce. Najznaczniejszy dom na Reformackiej ulicy, jest duża ciemna kamienica, pruskim murem zrobiona. Dach jej podnosi się o tyle nad ścianami, o ile ściany górują nad ziemią, rząd popękanych kolumn utrzymuje drżący ganek, pół tuzina wysokich, okopconych kominów strzeże górnych krain dachu, a skrzypiąca chorągiewka w kształcie koguta wyrobiona, dotąd kręci się jeszcze w atmosferze tego pałacu.
Okna składają się z maleńkich szybek rozmaicie poukładanych, na facyacie widać dotąd wypłowiały znak bociana, który ongi służył za godło domowi. Z jednej strony, przestronnej sieni jest szynk sławny, miejsce schadzki klass wyższych, w którym co niedziela brzmi troje skrzypiec o trzech strónach, basetla bez podstawka i bęben dziurawy, dla uciechy gości. Komin pełny zawsze suchych drewek, a na sam jego widok ciekawe ucho radeby posłyszeć wszystkie powieści, które w tém miejscu od założenia szynku opowiadane były. Stoły zastawione są doborną eskadrą flasz i kielichów, okna zdobią girlandy (po polsku nizanki albo równianki) ze świeżych, sporych, łakomych obwarzanków, a rumiana gosposia nócąc piosnkę stoi we drzwiach, czatując na przechodniów. Na drugiej stronie rzemieślnicze odzywają się warsztaty, ale zapach przebrzydłego tytuniu nie dozwala mi się do nich przybliżać. Tuż naprzeciw, ze strachem to wspominam, przezroczysty parkan otacza grobowe ludzi mieszkania. Smutnych kilka jodeł i gęstych lip, otacza smutniejsze jeszcze mogiły i kilka pamiątek, które ludzie śmierci poświęcili. Tu i ówdzie bieleje wśród nocnych ciemności kawał kamienia, tam pochylony i zbutwiały krzyżyk drzémie nad mogiłą wieśniaka, gdzieindziej wysoki olbrzym uciska ostatki dumnego pana. — Ale, strach bierze, gdy przyjdzie mówić, co się to dziać zwykło koło północy!!(?); wychodzący z szynku widują czasem na tym cmentarzu tak dziwne rzeczy, że i Bazyliszek poczciwego X. Baki, Panie świeć nad duszą jego, tym opowiadaniom nie sprosta. Przeszłego lata, czasu okropnej burzy slósarz miał widzieć, iż na grobie pewnego francuza, duchy jedne tańcowały kadryla, drugie cóś niezmiernie deklamowały (pewno Rasyna) — ale to potrzebuje potwierdzenia. Jedna z kumoszek wracając od sąsiadki, gdy szepcąc paciorki idzie około cmentarza, aż oto słyszy bardzo wyraźnie, jak ktoś wrzasnął: ze czterdziestu!! a potém: dwadzieścia czerwieni! ogląda się, aż to — na grobowym kamieniu para duchów gra w marjasza!! Ledwie że się nieboraczka zawlekła cała przelękniona do domu i trzy dni z przestrachu chorowała. Młoda Marysia miała także blisko cmentarza straszny wypadek. Posłała ją matka późną godziną samę jednę po ocet, czy też pieprz do sąsiadki — aż tu ledwie ona śpiesznym krokiem mija kościół i cmentarz; duch jakiś, ale to dalibóg z jego strony niegrzecznie, uchwycił ją za rękę — i — Bóg wie coby to tam więcej było, gdyby nie krzyk Marysi, która co tchu od ducha do sąsiadki uciekła. Wnoszę jednak, iż duchy muszą być rozmaitego rodzaju, bo, jak dziewczyna mówiła, ów to napastnik nie był wcale zimny, owszem kiedy zbliżył usta do jej twarzy, nie słychać było z nich smoły ani siarki — ale wyraźnie doskonałą anyżówkę!! Tysiące powieści krąży o tym cmentarzu między mieszkańcami Reformackiej ulicy, którychbym ja nawet bez drżenia powtórzyć nie śmiał; ale mniejsza o nie! idziemy dalej. Drugi dom ważny i znaczny jest własnością owego to majstra pijaczyny, który pod mojém oknem dwa razy rozmawiał. Jest to budowla spora, gęstym otoczona ze wszech stron drzewem, dach jej spiczasty panuje nad innemi budynkami, jak baba wielkanocna wśród placków.
Okna nad samą ziemią, okiennice zaś wiszą ze stron obu dziwiąc przechodniów malowidłem, którego dotąd ani czas, ani słoty, ani ręka ludzka nie popsuła. Na jednym pokazuje się krąg kielichów i butelek, a w środku szczupak, będący godłem szynku bywszego tu niegdyś, na drugim zaś boku postawiono stół, któren obsiedli dostojni mieszczanie. Przypatrzmy się zbliska zabytkom sztuki malarskiej: oto jakaś figura bardzo do Macieja Igliczki podobna, taż sama kurtka, taż czapeczka, tenże obcisły bócik! To on! jego to pamięć uczcił malarz na okiennicy! Dalej — cóż to za jegomość z pańską miną, który hojnie wszystkich częstuje, a przed nim leży worek złota — przysiągłbym że to drugi ów sławny jegomość na Reformackiej uliczce, pan Szydło; więcej osób dla braku historycznej wiadomości o nich rozpoznać nie mogę. Z żyjących osób na tém ustroniu najznaczniejszą jest niejaki jegomość pan Mazęga, rodem z Warszawy, edukaciją z Pragi, majster który po ś. p. Igliczce najlepiej ścina poły od fraków i surdutów. Postać jego okazuje człowieka poczciwego i pracowitego, twarz ma rumianą i wesołą, oczy żywe, chociaż nieco długiemi brwiami przyćmione, brodę okrągłą i dużą, usta szérokie i wykształcone w kształcie łuku kupidyna, a nos średniej wielkości lśniący i garbaty. Nosi zwykle długi surdut dawnym krojem, szérokie spodnie, chustkę w pasy i czapkę wyszywaną srébrem. Na każdej stypie dziad, na każdém weselu swat, wszędzie go pełno, a z nim zwykle przychodzi wesołość. Jest to pewien rodzaj filozofa z Reformackiej ulicy, utrzymuje on że człowiek jest stworzony na to, ażeby nigdy o jutro się nie troszczył; w jego przekonaniu niema na świecie nieszczęśliwszego człowieka na tego, który troszczy się bez końca przyszłością, a nie umie tém, co ma dzisiaj się cieszyć. — Szczęście prawdziwe w jego mniemaniu ma zależeć na tém, aby jak najwięcej dobrej chwili użyć, a jak najmniej nieszczęściu ulegać. Powiedzcież mi zwolennicy filozofii czy to zdanie nie jest warte, całej mądrości stoików i perypatetyków? — a jednak ono, wcale z Ceramiku Platonowego, ani z krużganków ateńskich, ani z ogrodu Akadema nie pochodzi, tylko z małej, nędznej Reformackiej uliczki?




XIII.
WESELE.


I już Ksiądz związał ręce nowej pary,
Goreją gmachy światły rozlicznémi,
Gną stoły srébra i potraw ciężary,
Piękna Helena błyszczy przed wszystkiemi.
Smiéchów, radości, gwar się jeszcze szérzył,
Gdy zegar piérwszą godzinę uderzył.

Niemcewicz. Alondzo i Helena.

Dobrze to mówił pan Mięta, że póki w człowieku puls bije, póty nie można tracić nadziei! Często w tém naszém życiu przechodzi bezpośrednio ze szczytu szczęścia, w przepaść cierpień i boleści; często też znowu niespodziewanie może nam zajaśnieć gwiazdka pomyślna! — Lecz raczmy na chwilę się zastanowić! — podobno w urojeniu naszém istnieje tylko szczęście i nieszczęście. — Z daleka mniemana szczęśliwość widzi się nam w najpiękniejszych kolorach — zbliżamy się — pękła bańka, znikły kolory, a z mniemanego szczęścia nic prócz kilku wspomnień nie pozostaje — Ale dość tej gawędy, która w rozdziale wesołym wcale mieć miejsca nie powinna; idźmy do rzeczy. Otóż właśnie chodzę po moim pokoju, patrzcie co się tu dzieje, wszystko mi dzień weselny do góry nogami przewrócił. Kazano pokoje porządkować, wyrzucono książki i papiéry! — nawet papiéry! Tam gdzie wisiał obraz Kochanowskiego, kazano zawiesić źwierciadło, a mego kochanego poetę wyniesiono do składu — już też to zgorszenie! — Nie! oczy moje nie zniosą podobnych nieładów, nasuwam kapelusz na uszy i wychodzę. Lecz niespokojność w tym dniu wszędzie idzie za mną; zmiana stanu, położenia, i sposobu życia ciągle mi stoi na myśli.
W takichto rozumowaniach upływa dzień cały, zmierzch nadchodzi — i dreszcz przebiega po mojém ciele. Już od półgodziny panna młoda stoi przed źwierciadłem, już napsuto wstążek, szpilek, paciórek i t. d. Patrz! jak pięknie w jej włosach odbija ten wieniec z rozmarynu i mirtu, w jej oczach błyska łza radości, piersi podnoszą lekkie westchnienia, biała szata niewinności okrywa anioła piękności i dobroci.
— A wstydźże się panie młody, zawołał Bomba na mnie, gdym sparty na ręku wpatrywał się w Emiliją, wstydź się, wacan do tej pory nieubrany!
Piorunem dla mnie był ten wyraz przypomnienia, jak ptak poleciałem do siebie.
— Janie! zawołałem, prędzej ubieraj mnie!
Tu się zaczęły długie przybory, nim się można było zdecydować co włożyć. Po długich wreszcie korowodach, po przypięciu bukiecika, ujrzałem przed mój dom zajeżdżający pojazd, który mię miał zabrać. Mimowolnie westchnąłem na ten widok, pomyślawszy że wrócę do mego domu skrępowany przysięgą, chociaż miłą — ale zawsze przysięgą. Już widziałem z tego okienka, z którego wprzódy oziębłém na wszystko okiem patrzyłem, widziałem zapalone światła w kościele, widziałem tłum ciekawych cisnących się do drzwi; spojrzałem raz jeszcze, jakby żegnając wszystko co mię otaczało i — wyszedłem. Raz jeszcze przebywałem tę sławną fórtkę, która przeciw zwyczajowi w tym czasie na roścież odemknięta była. Wszędzie ruch niezwykły, nikt słowa wyrzec nie może, stary Pretfic heraldyczne skarby powynosić musiał z bolem serca do drugiej ciasnej izdebki, sam zaś chodzi teraz po pokoju dziwnie patrząc na liczne w swojém mieszkaniu przemiany. Uśmiécha się tylko czasami widząc niezwykły pośpiech żony, która z jednego kąta w drugi przebiega, ustawia, poprawuje, wiesza, przybija, a czasem i łaje sługi za powolność i niezgrabność. Lecz już czas wybierać się do kościoła. Ksiądz czeka ze stułą i oraciją, organista napróżno przebiega klawisze organów, próżno oczekują ciekawi w ławkach, na ambonie, przy ołtarzu i na chórze — czas się wybierać. Jedziemy do Fary i zastajem księdza Wikarego, który się umyślnie na ten akt uperfumował i ufryzował, stojącego przy ołtarzu, w komży delikatną rączką jakiejś pobożnej duszy wyszytą i oczekującego nas tylko, dla zaczęcia. Mamże się tu jeszcze rozwodzić jakeśmy oboje wymówili tak! stanowcze, jak nam drżały ręce, które na wieki złączono, i jak poźniej z całą mocą i energiją organista, głosem sowy poruszającym, zaintonował; Veni Creator! Liczne zgromadzenie towarzyszyło nam do domu; kobiéty wystrojone jak najświeżej, mężczyźni według mody dawniejszej; a to wszystko w następny sposób.
Pan Pretfic był w obywatelskim mundurze, w białych spodniach i palonych bótach, z dobrze wyciągnioną wstążeczką orderową. Sama pani wydobyła, z dawno zamkniętego kufra, suknię aksamitną, zdobił ją także grzebieni perłami sadzony i kołnierzyk unoszący się w około szyi.
Pan Burmistrz przywdział galowy ubiór, kapelusz stosowany trzymał pod pachą, szpada wisiała i dzwoniła uderzając o ogromne do góry zakrzywione ostrogi. Burmistrzowa z oczyma, któremi rada była wszystko razem obejrzeć i wyśledzić, w ukrochmalonej perkalowej sukni, z bukietem róż na głowie i wachlarzykiem siedziała u rogu kanapy. Lecz nad wszystkich ubiorem moi protektorowie celowali. Proszę wyobrazić sobie traktijernika z dobrze wyhodowanym brzuchem; we fraku świéżuchnym, w spodniach po kolana trykotowych, w białych pończochach i trzewikach, które od lat przynajmniej dziesięciu świata nie widziały. Dziwnie wydawała się jego postać otyła, przy cieniuchnych nóżkach, i niedbale przypiętym bukieciku z jaźminu i róży. Pan Mięta z ogromnym na palcu pierścieniem, z potrójnym wystającym gorsem, z ufryzowaną peruką, przechodził się poważnie po stancyi, a twarz jego okazywała pewną mieszaniną dumy i głupstwa. Panna młoda bawiła się jeszcze z pannami i stanowiła jakoś pośrednią osobę między mężatką a panną. Pan Stolnik Słomka wiele zaufany w swej powadze i znaczeniu, raczył także zaszczycić nas swoją bytnością razem z córką i żoną. Cała jego postawa okazywała człowieka, który się czuje, iż zostaje w nierównej stanem kompanii; ze wszystkiemi obchodził się jak z niższemi, i wcale nieuważał się być zmuszonym do czynienia żadnych grzeczności; a gdy niezgodna orkiestra zagrzmiała polskiego, powstał i, ani proszony ani dziękowany wziął gospodynię do piérwszej pary. Tu się to dopiéro zaczęła przechadzka z pokoju do pokoju z niemałym nóg szelestem. Próżnoby kto przy powszechnej wesołości taktu chciał szukać — Prawdziwa wesołość żadnych krępujących ją reguł nie cierpi. Tak znowu upłynął cały przeciąg czasu aż do wieczerzy, w którym napatrzyłem się dosyć figlów młodego Pukszty, kokieteryi panny Burmistrzównej, zabawnych poruszeń poczciwego traktijernika i dąsów panny Gabryeli, która, dzięki wierniejszemu słudze, wystąpiła w ten dzień w nowiuteńkim kapeluszu z kwiatami.
Z hukiem rozwarły się podwoje jadalnej sali rzęsisto oświéconej i ukazały się ogromne stoły zastawione różnego rodzaju potrawami. Kucharze pana Bomby nie zapomnieli i o piramidzie; słowem dosyć tam było wszystkiego i — jednego tylko brakło porządku.
Ale, miły czytelniku, który dosyć miałeś cierpliwości do ukończenia tej powieści; naco ci się przydadzą opisy rzeczy, pokilkakroć już w życiu twojém widzianych. Wszystko co tylko mógłbym tu więcej dodać, byłoby próżném, kończę więc zostając nazawsze twoim

najniższym sługą.
K. F. Pasternak.
KONIEC.




  1. 1566 i 1639 Ks. II. str. 78. wyd. 2.
  2. 1) Poema Wieśniak 1600. Krak. 4. 2) Witanie Króla Zygmunta III. 1587 4to. 3) Satyry o puszczach Litewskich 1589. 4) Acteon Poema 1588. 5) Droga do Szwecyi Zygmunta III. 1597. 6) Historya S. Genowefy. 1599. 7) Epithalamium na wesele Jana Dulskiego i Anny Herburtowney w Krak. w drukarni Łazarz 1585 in 4.
  3. Proszę to nie mieć za jaką przymówkę do częstych, osobliwie w kochanej Litwie, piorunów, etc. etc. któremi się pobożni ludzie nie skąpo częstują.
  4. Komuby ten neologizmus źle się wydawał, może czytać intrygi, zamiast zabiegi.
  5. Powiadają że to po polsku ma znaczyć: pilnuj szewcze kopyta.
  6. Mało jest znajomy światu ten starożytny pomnik dawnej naszej komedyi, który chociaż bez roku, z języka i prostoty policzyć można do dzieł w końcu XVI lub początku XVII wieku wydanych. Tytuł jest: Dziewosłąb (swat) dworski, mięsopustny, ucieszny. Zamiast roku napisano:

    Roku się możesz niepytać,
    Dawszy sześć groszy i czytać,
    Tamci snadnie możesz baczyć,
    Czym się chce twa myśl uraczyć.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.