Wielki świat małego miasteczka/Tom I/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WIELKI ŚWIAT
MAŁEGO
MIASTECZKA.
POWIASTKA
KLEOFASA FAKUNDA PASTERNAKA.
Burmistrzowa Wenerą, a Burmistrz
Jowiszem.
Krasicki.

TOM PIERWSZY.



WILNO.
NAKŁAD I DRUK TH. GLÜCKSBERGA.
MDCCCXXXII.
Dozwala się drukować, z warunkiem, aby po wydrukowaniu złożone były trzy exemplarze w Komitecie Cenzury. Wilno 1832 d. 12 maja.
Cenzor Leon Borowski.






I.
UWAGI.


Chorujem na głowę.
Naruszewicz.

— Źleś pan zrobił, źle bardzo, powtarzam to raz drugi, i powtórzę wiele razy sam zechcesz. Na co ci było porywać się do pisania! Niewiesz iż przez ten postępek więcej smutku jak pociechy gotujesz sobie. Tak mówił mi jeden z moich przyjaciół, dowiedziawszy się, iż zabiéram się drukować moje pisemko.
— Szczérze mówiąc, dodał później, nie jest rzeczą naganną gdy kto pisze, ale — ale wiele przy tém należy zachować ostróżności, których pan niedopełniłeś.
— Naprzykład?
— Naprzykład, potrzeba było wystąpić na świat, nie z oryginałem, ale z naśladowaniem lub tłumaczeniem po raz piérwszy; powtóre, że, co chcę mówić, — mości dobrodzieju — to jest tego — tam — albowiem — źle zrobiłeś.
— Dla czego? zapytałem znowu. Ale mój kochany przyjaciel, niemiał mi czasu odpowiedzieć, porwał za kapelusz i powtarzając jeszcze źle! źle! wyszedł pełen radości ze swego zdania na ulicę; gdzie, jak dostrzegłem, zaczął żywą rozmowę z kimsiś, w któréj jak się domyślam musiał ważność rad swoich dla mnie wystawiać.
— Prawda! pomyślałem po chwili, więcej nieprzyjemności, jak uciechy! Dla każdego z pisarzy, sam rój nierostropnych krytyków, sprawia tyle zachodu, ile radości zasłużone zjednać mogą pochwały. Niema szczęśliwszego nad tego, który od obojga, to jest krytyk i pochwał, zostaje zabezpieczony. Ani na chwilę przypuszczać nie należy, że próżniak jaki prosi cię, o przeczytanie tego coś napisał, dla ocenienia pisma — nie wcale, każdy słuchający cierpliwie chwil parę, kupuje sobie prawo sądzenia i częstokroć tylko, dla okazania swych wiadomości, słucha, co mu czytasz.
Ani nawet w dwóch ogromnych tomach, nie spisałbym uwag, które mi wszyscy z dobrego serca dawali. Jeden naprzykład, utrzymywał że uszłoby może to pismo gdyby nie ortografija, której się trzymam. Drugi poprawiał ciągle wśród czytania wyrazy często na jednej karcie użyte; utrzymując, iż to może popsuć wszystko. Inny pytał, kogo naśladowałem; a na moją obojętną odpowiedź, ruszał ramionami, chcąc niby wyrazić, że się nie zgadza, na moje zdanie; i ani mi go popierać, ani fałszu jego dowodzić niechce.
Pewien suchy literat chwalił bardzo rozdział jeden, gdy tym czasem, dwóch tłustych, radziło mi abym go opuścił. Słowem, czytelniku, gdybym był wszystkich rad słuchał, byłbym pewno został młynarzem Lafontena! Na moje szczęście, nie odbijając rad niczyich, żadnej nie usłuchałem. Trąci to cokolwiek miłością własną, ale mię za to wymawia, rada francuzkiego bajarza. Z resztą ludzie osądzą mię jak zechcą, i mogą roztrząsać, jak im się podoba; nie popsuje mi to ani humoru, ani apetytu. Sława nadto jest wysoko, żeby się o nią niski pisarz powieści dobijał, jej wieńce zwykły tylko zdobić łyse i wysilone głowy, a że moja do tej pory, ani jednego potrzebnego włosa nie straciła — przyjaciele! jestem spokojny. Pytał mię nie jeden o powód pisania???
Nieznalazłem na to pytanie innej nad uśmiéch odpowiedzi. Wy duchy zimne, których dzieła czy bazgraniny, (jak sobie chcecie, o to mniéjsza), są skutkiem wyrachowania i rozwagi; którzy przed wzięciem się do pióra, liczycie korzyści i oklaski, wy, nieznacie co kieruje piórem tego, który pisze więcej dla siebie, jak dla drugich, więcej dla przyjemności jaką mu ta praca użycza, niżeli dla dalszych widoków.
Ileż chwil oparty na moim małym stole, przy gasnącej świécy, mile spędziłem w świecie, którego twórcą sam byłem. Wszystko co mię odraża czasem od obcowania z ludźmi, w obrazach mej imaginacyi ustawało. W moim umyśle, na jeden tylko rozkaz stawały roje dziwacznych, miłych i śmiesznych osób, rozmawiałem z niemi, bawiłem się, płakałem; a wszystko to zależało tylko od mojej woli. Jedno zmarszczenie brwi, lub uczucie nieprzyjemności, niszczyło com utworzył, ukazując mi co nowego do wyboru. Żyłem w mojej wyobraźni, żyłem w tym kraju, gdzie jedynie spokojnym być można — a ty krytyku, pytasz mię o powód pisania??
Ach! jakże krótko zbiegnie życie tego człowieka, który nigdy nie żył w imaginacyi! ten który każdą godzinę mógł podzielić na lata, i w jednéj chwili żyć wieki — żył tylko jedną godzinę.
Teraz, krytycy i czytelnicy, zważcie proszę, czemu pisałem? chciałem wam to życie krótkie, osłodzić, uprzyjemnić, przedłużyć.
— Ale poczekaj! odezwał mi się z za ramienia głos, którego właściciel czytał nakreślone przezemnie myśli, poczekaj hardy pisarzu! któż ci zaręczy, żeś tego dopełnił, co uczynić chciałeś? Piękna wymówka, źle zrobiwszy, dobremi pobudkami się zastawiać?
— Pióro wypadło mi z ręki na te słowa, i nić myśli moich się przerwała, a ów ciekawy pełen roskoszy uszedł głosić zwycięstwo swoje nademną. Ale niemyślcie czytelnicy, iż mię tém od pisania odstręczył — o bynajmniej! nielada siła potrafi z tego wyprowadzić nałogu!
— Owszem zrobił mię śmielszym, siadłem i pisałem daléj.
— Lecz.
— Mydła, pomady, szczotki! odezwał się głos we drzwiach.
— Piszę przemowę, odpowiedziałem, proszę nie przeszkadzać; i znowu wziąłem pióro. — Lecz tylko co napisałem dwa wiersze, znowu nowy odgłos o moje nieszczęśliwe obił się uszy.
— Śledzie hollenderskie! sér szwajcarski.
— Piszę przemowę! rzekłem poważnie, a drzwi się zamknęły. — Umoczyłem pióro, potarłem czoło, piszę znowu.
— Czapków bobrowych! odezwie się nowy natręt.
— Piszę przemowę! rzekłem raz jeszcze, i rozumiejąc, że się już przebrały te nieszczęsne wizyty, zacząłem co prędzéj ciąg dalszy.
Jeżeli się zgodzim na to, iż życie nasze, tém jest dłuższe im więcej w niém znajdziemy wypadków, uczuć, i nareszcie im częściéj w nim się poplotły róże z kolcami; jeśli się na to zgodzim, wyznać będziem musieli, iż ten żył najdłużej, kto prócz swoich istotnych przypadków i uczuć, umiał tworzyć w potrzebie nowe, imaginacyjne, lub cudze za swoje uważać. Ten nowy rodzaj życia, o którym się może nikomu nie śniło; składa właśnie ciąg dalszy snów, marzeń i. t. d.; a do tej liczby należy życie które czerpiemy w czytanej książce. Serce nasze przenosi się w jedną z głównych osób; milcząc i siedząc spokojnie, gramy jednakże w własnym umyśle rolę jakiejś obranej osoby — a co więcej, przenosim się według żądania.
— Szopy! kalanki! niedźwiedzie!
— Piszę przemowę! powtórzyłem znowu, usiłując zebrać myśli tak łatwo się rozpraszające.
— Zapewne iż....
— Szuwaks doskonały!
— Piszę przemowę! zawołałem w końcu zniecierpliwiony, i napróżno siliłem się zacząć nanowo, gdy wtém niespodziany przerwał mi wykrzyknik.
— Pantofle, pistolety, obarzaneczki!
— Już nie piszę przemowy! krzyknąłem z gniewem, dokazaliście swego, kładnę pióro i przestaję.
Bodaj licho wszystkie przemowy i wszystkich natrętów!!




II.
BOHATEROWIE.


Szczęśliwy, kto samotném ciesząc się schronieniem,
Dzieli swe chwile, mądrym znaną tylko sztuką:
Między lubą nadzieją, i tkliwém wspomnieniem,
Miedzy spoczynkiem, nauką.
Szczęśliwy, kto zasypia z wolną trosków głową,
Ani co jutro będzie, tém się we snach trudzi.
Którego nudnik ciężką, nieusypia mową,
Ani téż natręt przebudzi.

Niemcewicz.

Sztuka pisania, dziwnie teraz postąpiła; niema już nawet podobno przedmiotu, któremuby brakło na pisarzu. Historyja i podania stanowiły skarbiec i póty dostarczały zasobów, póki ich nie roztrząśniono, nie opisano, nie rozważano pod wszystkiemi względami, jakie tylko płodny umysł mógł nastręczyć. Imaginacya zastąpiła wkrótce miejsce prawdy, i dotąd uważaną zostaje, za źródło niewyczerpane, od swoich posiadaczów. Ale rozróżnić wypada przedmioty jakiemi dawniej, a jakiemi dziś się zatrudnia. Kiedy wszystkie wielkie, patetyczne, dziwne, czule na tysiąc stron wynicowano przypadki; przyszło nakoniec do tego, iż do małych się wzięto. Dawniej więcej pisano historyi o ludziach, dziś więcej o sercu i uczuciach; dawniej bawiono wystawieniem człowieka, jakimby mógł być, dziś lubią spoglądać na takiego, jakim jest. Nie do mnie należy roztrząsanie, któren z dwóch okresów, lepszy sobie obrał przedmiot, i właśnie dla tego, rzucam to co się mnie nie tycze, a pójdę w inną stronę.
Powieść którą zacznę, mniej jest powieścią, jak raczej zbiorem urywkowych postrzeżeń, nad mojem rodzinném miasteczkiem. Wszędzie są ludzie — dla tego też właśnie i moi bohatérowie, chociaż mieszkańcy prowincyi, są ludźmi; a ich czynności, równie jak i drugich, zająć może kogo potrafią. Kiedy Anglija uwielbia cyganów, żebraków, kuglarzy, rybaków i czarno-księżników w dziełach swojego bożka, kiedy Niemców bawią wesołe dziwactwa Hoffmana, czerniłby nas zająć nie mogły, osoby naszego kraju, i rodowite nasze oryginały? Nasze małe i wielkie miasta i miasteczka, są ich głównym składem, czemuż i my, razem z jednym z naszych poetów powiedzieć nie możem

— a z głupich się śmiejem.

Nad brzegiem małej rzeczki, rybnej i czystej, i zarosłego trzciną jeziora, jest niedaleko granicy małe polskie miasteczko. Tamem się ja urodził, czytelnicy kochani, wychowałem się, i pewno w témże miejscu posiwieję i umrę — ale choćby kto był może ciekawym nazwiska, tego miasteczka, powiedzieć nie mogę — Jedna bowiem z moich sąsiadek wspomina dość często w swojej piosneczce, że niemożna

Wszystko ludziom powiedzieć,

a ja tą razą zgadzam się na jej zdanie. Lecz wracając do opisu — miejsce to ma śliczne położenie — Gęsty las ciągnie się na wzgórzu i stanowi tło obrazu; na pochyłości wzgórka wznoszą się domy i kościoły, a u stóp jego płynie rzeczka i zarasta trzciną jeziorko. Rozwaliny starego zamczyska, drzewa pozostałe z ogrodu, szczątki budowli, dodają temu miejscu pozoru starożytnego i wzbudzają w podróżnym ciekawość i nie jedno westchnienie. Wśród zniszczonych drzewem i krzakami bzu zarosłych wałów, milczące stoją mury; na ścianach licznie porozsiewane herby przypominają dawnego właściciela, w pokojach zaś mniej uszkodzonych pan Burmistrz składy porobił. W marmurowych kominkach pochowano kartofle, w rogach obfitości, które gipsowi aniołowie w wielkiej sali trzymają, gnieżdżą się szczęśliwie i spokojnie wróble i jaskółki. W teatrze zsypano zboże i rozstawiono wory z mąką; inne zaś pokoje prawem przedawnienia należą do puszczyków, szczurów i myszy, z któremi sługa miejski jako reprezentant od Burmistrzowskich zapasów, częste i krwawe wojny toczy. Przed zamkiem stoi wieża, wysokości piędziesięciu i pół łokci w której usiłowania czasu, nie mogły dotąd popsuć zegaru o trzech dzwonkach. Więźniowie stanu, to jest złapani na uczynku w cudzej spiżarni złodzieje brzękiem kajdan przerywają posępną ciszę tego miejsca.
Długobym pisać musiał, gdybym chciał historyją zamku tego opowiedzieć; Starostowie, Wojewody, Kanclerze, Hetmani, rodzili się i umierali w tych murach. Krążą podania o wielkim kotle do winnej kąpieli, o źwierciadlanej wieży, o szczęce wieloryba i. t. d. Każde miejsce lud odznacza jakiémś wspomnieniem, ale że to mało zajmuje, przystąpię do zapoznania czytelnika z głównymi osobami.
Naprzód idzie aptekarz z żoną i córką Gabryelą — jest to mężczyzna otyły i leniwy, rumiany i wesół, wielki amator gazet, kieliszka i plotek, którego pani Burmistrzowa, nazywa wzorem Aptekarzy, dla tego już nic córce nieżałuje na stroje i czasami kupuje zużywanych parę romansów. Przy tém pan Farmacy mający związki z Warszawą, jest wyrocznią mody, a jego dom, miejscem najlepszego towarzystwa.
Burmistrz Pukszta, gra tu także niemałą rolę — jest to człowiek pełen miłości własnej, i żaden dukat hollenderski najważniejszy, niema takiego jak on o sobie, rozumienia. Będąc udzielnym władzcą miasteczka, czuje cały ciężar i moc swej potęgi; utrzymuje nie zmieszaną powagę i lubi wychwalać siebie, swoją rodzinę, imienników i krewnych. Żona jego żywa, prędka, wymówna, pomiędzy miejskiemi plotkarkami piérwsze miejsce zajmuje.
Właściciel traktyeru Pan Bomba, ma także swoje znaczenie — jest to wyrocznia dowcipu i gustu, dla starych i młodych płci obojga. Żarty jego, sprawiają zawsze skutek bardzo wyraźny, bo ich przedmiot spuszcza nos na kwintę i oczy smutnie w ziemię wlepia; pochwały zaś, ośmielają najlękliwszego i sprawiają nieumiarkowaną wesołość. W przechadzkach swoich po mieście zbiera starannie nowiny i wiadomości, które stosownie do osób i charakterów rozdziela.
Pan i Pani Pretfic są poważani w naszém małém miasteczku i mieszkają w niém dla własnej przyjemności. Ich córka Emilija wyżej jest uważana nad inne panny, zbliżają się do niej wszyscy z uniżonością i szacunkiem na twarzy i w poruszeniach się malującém, bo co w duszy się dzieje, to oni tylko sami wiedzą. Emilija jest piękna, skromna, łagodna, trochę romansowa i odrobineczkę ponura, ale to wszystko w małych miasteczkach, za dobrą idzie monetę.
Do osób mojego dramatu, nieodbicie jest potrzebny także, szacowny Doktor Powiatowy pan Salczy Mięta, osoba poważna i strasznie uczona, jak mówi poczciwy nasz organista farny.
Nic mu zarzucić w istocie niemożna, prócz niedocieczonego chaosa w głowie, czyli raczej takiego natłoku myśli i wyobrażeń, iż pan Mięta w kilku minutach zacznie kilkanaście przedmiotów, a żadnego nieskończy. Jedna rzecz przypomina mu drugą, a tym sposobem, w jego mowie wiąże się nieprzerwany łańcuch, który zawsze kończy się wcale odmiennie, niżeli się zaczął. Ostatnią razą zacząwszy mowę o kapeluszach, skończył przeklinając Woltera, a pisząc listy ma zwyczay nigdy nie kłaść podpisu, bo się spostrzedz nieumie, kiedy mu się jego papier zapisze. Pomimo tego szału nie złym jest doktorem, i w nieprzerwanej żyje zgodzie z aptekarzem; czasem tylko jakby niechcący dla ściśnienia mocniej związków przyjaźni, wadzą się o jaką w recepcie omyłkę, ale to trwa nazbyt krótko, aby się kłótnią nazywać mogło.
Syn Burmistrza, należy niby do najwytworniejszej miejskiej młodzieży, i chodzi do szkół w Lublinie. Z podziwieniem całej rady miejskiej, policyjantów i urzędników, wciągu lat óśmiu, przeszedł dwie klassy i zaczął trzecią. Mina jego zadziwia śmiałością i zuchwalstwem prawie niewidzianém. Głowę nosi wysoko, oczy wlepia w górę, wargi i policzki wydyma, rąk nigdy z kieszeni nie wyjmuje, mówi tonem pogardy, wita się ozięble i uważa się za najważniejszą w świecie figurę. Jestem jednak pewny, iż go późniejsze doświadczenie od tego potrafi oduczyć, i zniszczyć wysokie o swych talentach wyobrażenie. Miłość własna do najwyższego nawet stopnia posunięta, łatwo gaśnie przy prawdziwym genijuszu.
Po tych rysach główniejszych osób, jedna jeszcze pozostaje mi do opisania — a tą jestem ja. Tysiąc tu zapewne przychodzi czytelnikowi domysłów, względem tego ja, ale proszę tylko być cierpliwymi.
Może nie jeden wystawia mnie sobie, jako starca i zrzędę, z szarawym włosem, iskrzącymi oczyma, széroko roztwartymi ustami i długiemi rękoma. Inny wziąść mnie może za trzpiota, lub jęczącego kochanka, inny za zapalonego gryzmołę, któremu Stern i Irwing głowę zawrócili — kto wie! może się znajdą i tacy co mnie wezmą za kupczyka, lub aptekarskiego subjekta, domyślając się iż gryzmolę moje powieści, unikając bacznego oka mojego protektora. Trafią się i tacy, w których głowie uroi się, iż jestem szczęśliwym jakim małżonkiem; a ja śmiejąc się w duchu powiem, że nikt nie zgadł. Powieść ta jednakże, w któréj mam nie złą rolę, odkryje trochę mój charakter! chociaż wcześnie łaskawych czytelników uprzedzam, iż to co czytać mają, więcej jest zbiorem ulotnych uwag, postrzeżeń i obrazów, niżeli powieścią.
Mieszkańcy miast wielkich uśmieją się tu trochę ze swej parodyi, wieśniacy przypomną co często widują, a my mieszczanie sami z siebie pożartujem.




III.
JA I ONI.


Miłość jest jak cień człowieka,
Szkoda kto dla niej wiek trwoni.
Jeśli ją gonisz, ucieka.
Uciekasz przed nią, to goni.
Chcąc się jej sideł uchronić,
Uciekać trzeba, nie gonić.

piosneczka.

Niéma podobno przedmiotu na świecie, niéma żadnego frazesu w klassykach, ani tematu teologicznego, o którymby więcej ludzie napisali, jak o miłości. Niepospolita to zagadka, kiedy jéj wieki nie rozwiązały, niezwyczajne zadanie o którym nigdy dosyć pisać nie można; doskonała nakoniec to być musi przyprawa, bez której żadne pismo się nie obejdzie. Jedni ją znajdują w sercu, drudzy mają za urojenie, a ja obódwu tych zdań się trzymam jest miłość w sercu, ale nie taka jak w książkach. Nikt jeszcze podobno tak nie kochał, jak bohatérowie romansów — a zdanie moje popiera doświadczenie panny Burmistrzówny, która już od lat piętnastu tak czule wzdycha, iż gdyby ludzie schli i umierali z miłości, dawno by jej nie było na świecie. Chciałby zapewne wiedzieć czytelnik, jaki miałem powód do napisania takiego wstępu? Oto, krótko mówiąc — kocham się a przynajmniej gram rolę kochanka panny Emilii. Niech się jednak nikt nie troszczy, pomimo tej miłości potrafię z oziębłością i dokładnością wszystko opowiedziéć. A ponieważ mało, albo nic prawie nie powiedziałem jeszcze o sobie, teraz opiszę swoje wady i przedmioty, tak bezstronnie, jak tylko można mówiąc o sobie samym. Główniejsze wady moje zależą na ciekawości, wściubstwie, satyryczności, którą bardzo niesprawiedliwie, nazywają złośliwością, i nakoniec na małej ilości roztrzepania.
Ciekawość moja zależy na tém, iż niezmiernie lubię szpiegować czynności ludzkie w ówczas, kiedy oni oczu cudzych nie bardzo radzi. Najmilszą moją przechadzką jest wléczenie się pod oknami i zaglądanie ukradkiem do nich, zdarza mi się także podsłuchiwać cudze rozmowy — nie dla tego zapewne, żebym był rad poznać ich tajemnice osobiste, ale dla tego, żebym tém lepiej roztrząsnął skrytości serca. Ludzie bowiem inni są na świecie, a cale odmienni w domu; częstokroć ich charakter wcale różnie się okazuje w obcowaniu, niżeli w ich życiu prywatném. Wymawia tedy moją ciekawość, chęć poznania ludzi, do czego nadzwyczajną mam ochotę.
Czytałem już Lavatera i Galla, nauczyłem się trochę czytać w spójrzeniach i na twarzy, ale dotąd utrzymuję, razem z jednym rossyjskim pisarzem, że chcąc ludzi widzieć jakiemi są, trzeba więcej patrzéć przez okna i dziurki, niżeli oko w oko.
Że jestem wściubskim, to każdy łatwo pozna, gdy tu dwa życia mojego zdarzenia przywiodę, które mnie na cały tydzień od tej wady były odzwyczaiły.
Jednego razu siedziałem sobie spokojnie w mojém oknie, i patrzyłem starym zwyczajem na ulicę. Właśnie przechodził w ówczas mimo, ponury jakiś statysta, ze zmarszczoném czołem, w szerokim i długim szaraczkowym surducie, w długich bótach, wytartym kapeluszu nasunionym na oczy, trzymając w ręku woskowany parasol. Cicho było na ulicy, szedł sam jeden i mruczał cóś pod nosem. Nadstawiłem bacznego ucha, i usłyszałem że ciągle powtarzał, sześć, razy sześć, sześć razy sześć razy sześć i. t. d., niemogąc się doliczyć co z tego wypada. Znudzony tém, a może i zwykłém wściubstwem moim nakłoniony, miernym głosem odezwałem się: trzydzieście sześć. Ponury rachmistrz obrócił głowę, stuknął o bruk parasolem, nasrożył minę i patrząc na mnie, zawołał głosem, który mi dziś jeszcze brzmi w uszach„Schowaj Asan, dla siebie!“ Co za niewdzięczność! pomyślałem sobie uchodząc cały zaczerwieniony z okna. Coby mi miał podziękować, pięknie się ukłonić, lub uśmiechnąć! powiedział mi taką niegrzeczność!
Od tego czasu postanowiłem był dać pokój ludziom i nigdy się w ich sprawy nie wdawać, ale wkrótce przemogła skłonność nad rozumem. Trzy dni tylko w postanowieniu wytrwałem, i znowu wdałem się w nie swoje rzeczy. Jan, mój służący kamerdyner, czy lokaj, jak się komu podoba — uczęszczał do jednej tłuściuchnej pulchnéj piekareczki; ale na nieszczęście krył się przedemną. Chciałem tedy przyjemne uczynić zdziwienie; udałem się do niej, prosiłem o jej rękę dla mego poczciwego Jana, wypytałem się o rodzinie, posagu i t. d.; ale właśnie gdym wśród tego zajęcia gładził pod brodę narzeczonę mego sługi, Jan przechodzący koło okna, zobaczył mnie u swéj kochanki. Niewiedział o co idzie, posądził mię o złe zamiary, pogniewał się i przestał bywać. W dni kilka odebrałem wizytę od samej imości, z wymówką, iż się stałem przyczyną zerwania, korzystnych dla jej córki związków. Musiałem za moje grzechy wysłuchać grzeczno-grubijańskiej bury, otyłej i rumianej piekarki, która mi w jasném świetle wystawiła całą nieprzyzwoitość i złe skutki, zbytniej mojej gorliwości, o cudze dobro. Ledwie potrafiłem ułagodzić rozjątrzone umysły i mego Jana do ślubu nakłonić, zyskawszy tylko na mojém wściubstwie porządną burę i kosz wybornego ciasta.
Nie wiem czy to mam nazwać satyrycznością, iż się śmieję z głupstw ludzkich, chociaż wiele osób bierze to nawet za złośliwość, ale bardzo niesprawiedliwie. Bo proszę tylko rozważyć, kto winniejszy — czy ten kto głupstwa robi, czy ten co się z nich śmieje — chcą żebym się nie śmiał? to niech mi nie dają do tego pobudek. Wszystkie ludzkie przywary w większej połowie są skutkiem przykładu lub pobudek cudzych, niżeli skłonnością serca; a w tej liczbie mieści się i moja złośliwość.
Co się tycze roztrzepania o które mnie dosyć słusznie obwiniają, to w istocie jest moją wadą. Bardzobym śmieszny spis utworzył, gdybym wszystkie moje z roztargnienia wynikające, wyliczać chciał omyłki.
Raz naprzykład, nie piérwszej młodości pannie, a zatém istocie nader obraźliwej, pod niektórymi względami, winszowałem przez nieostrożność zamęzcia, o którém jednak wzmianki nawet nie było, i o mało na całe życie nie zrobiłem sobie nieprzyjaciołki. Szczęściem iż ta marcowa panienka, równie ma lepszy słuch od wzroku, i że nim usłyszała com mówił, miałem się czas zręcznie wywinąć. Roztargnienie moje nie dochodzi tego stopnia, w jakiém nam jednego ze współczesnych La Bruyère maluje, lub w jakiém byli bohatérowie znanej płodnego Kotzebuego komedyi — jednakże wyznać muszę, iż niedaleko stoję od tych oryginałów. W jednej z wizyt oddanych Panu Burmistrzowi z obowiązku, zacząłem od przywitania się serdecznego z lokajem, którego wziąłem za samego pana. Następnie postrzegłszy błąd mój i usiłując go naprawić wpadłem w płaszczu i czapce do pokojów, nieznośnie zbryzgałem niewinną posadzkę, i przywitałem się po męsku z panną Klementyną, biorąc ją za jej brata. Szczęściem iż ta panna, nie bardzo jest w podobnych przedmiotach obraźliwa, w kilku więc słowach pozyskałem dość łatwo jej przebaczenie, pod warunkiem jednak, abym częściej podobne roztargnienia powtarzał, na co ja z trudnością przystałem; bo, mówiąc między nami, nie wielki mam pociąg do całowania twarzyczek, których czas nie zbyt szanował. W tych samych odwiedzinach, po kilku chwilach rozmowy, zacząłem, z podziwieniem przytomnych śpiéwać w głos odwieczną jakąś piosneczkę. Zaledwie z tej strasznej omyłki wyszedłem, nim jeszcze ustały śmiechy, krzyknąłem głośno, jakbym był w swoim domu, ażeby mi podano szlafrok, pantofle i fajkę. Nareszcie na dobitkę zabrałem wychodząc trzy pary rękawiczek, pięć chustek, cudzy kapelusz, płaszcz i parasol.
Nie dziwują się już tu wcale, widząc mnie na ulicy, w szlafroku i pantoflach, chociaż z początku całe miasto o tém dwa miesiące gadało; ale za to starają się jak najczęściej w błąd mię wprowadzać, aby się trochę pośmieli. Rad temu jestem iż ich mogę rozweselić. Co się tycze innych moich przywar i błędów, tych łatwo każdy z ciągu pisma się domyśli: bo człowiek pisząc więcej często wyjawi, niżby w obce najskrytszego przyjaciela powiedział. Teraz wypada mi przeprosić, iż tak długo sobą samym, ziéwających już zapewne zatrudniałem czytelników, ale przedmiot sam mnie wymówi — możnaż krótko pisać o sobie?
Lecz spójrzmy teraz na to miejsce, w którém ja siedzę pisząc i dumając — tu wały zarosłe krzakami, wśród których wznoszą się odwieczne lipy, tam milcząca, smutna i czarna wznosi się wieża. Błyszczą w górnych jej mieszkaniach światełka, odbijając się razem ze światłem księżyca w stojącej wodzie zarosłego stawu, jęczący dzwonek wzywa w oddaleniu mnichów do choru, wiatr szumi między gałęźmi drzew wyniosłych i turkot kilku wozów wracających z miasta daje się słyszeć zdaleka. Czytelniku! wszak lubisz dumać? — podumajmy więc trochę.
Dla czegoż tak mocno działa na nas piękność przyrodzenia? dla czego człowiek w przybytkach zabaw, nie znajduje tej słodkiej przyjemności, tego pokoju duszy, jakie mu się czuć dają w pustém i głuchém ustroniu, garstką drzew otoczoném. Każdy promyk światła niestale przebijający się przez gałązki, lub migający na gładkiej wód powierzchni, cichy szelest gałązek i to powolne mruczenie leniwego strumyka, pomykającego się w głębokim parowie, wszystko to mnie porusza i zachwyca. Póki serce jest czyste, póki człek wolny, a zgryzoty nie obsiądą jego czoła; o jakąż roskoszą przyrodzenie napawać go może. W tej przyjemności przyczyna tylko jest ziemska — lecz ona sama będąc połączona z miłą spokojnością serca, posyła nas w kraj marzeń, dumań, nadziei i t. d. z którego nie prędko powrócić można.
Ja jednak uciekam na ten raz z czarownej wyobraźni naszej krainy, a prowadzę czytelnika na wieczór do pana doktora Mięty.
Minąwszy ciemne przejście w wieży, w której odgłos własnych stąpań mię przestraszył, a widok spoczywających dwóch armatek, tysiąc wspomnień nawinął; wchodziemy na dziedziniec i widzim w całej okazałości pałac, spustoszały i ciemny. Na tle jasnego nieba malują się ostre jego wieżyczki, okryte blachą połyskującą od promieni księżyca, przez większą część niezakrytych okien połyskują gwiazdy, a wiatr świszczący po próżnych pokojach i salach, zdaje się być gońcem duchów, które zajęły po ludziach to siedlisko. Posępny puszczyk odzywa się w zrujnowanej kaplicy, a szczęka wieloryba zawieszona u wchodu, którą lud żebrem wielkoluda zowie, bieleje w starożytnym krużganku.
Przy tych samotnych i opuszczonych murach, wznoszą się oficyny, pełne gwaru, światła, ludzi — co tak wielką sprzeczność z resztą obrazu stanowi! Tu właśnie znajdziem mieszkanie powiatowego doktora, przed którego drzwiami, para stojących pojazdów bytność zaproszonych osób okazuje.
W piérwszym pokoju, na jednym końcu kanapy, siedzi z ociężałością sama gospodyni, kobiéta słuszna i otyła, w bareżowej chustce, bez czépka. Pani Pretficowa, średniego wieku, przyjemnej i łagodnej twarzy, rozmawia z Klementyną Burmistrzówną, tą wysmuklą, bladą i żywą panną, w której oczach goreją przygaszone wiekiem płomyki kokieteryi. W przyćmionym kątku, siedzi Emilija! Miło spojrzeć na jej wymówne, niebieskie oczy, jasne bląd włosy rozwite po czole, na uśmiéch przyjemny igrający na ustach, i na piękną rękę, na której się sparła od niechcenia.
Tuż za nią przy oknie, stoi pan Burmistrz Pukszta, w mundurze, z włosami unoszącymi się nad jego głową, nakształt sosen poczepianych u boków góry, i ze świécącymi żywemi oczkami. Ręce jego dodając wyrazistości mowie, w nieustannym są ruchu, tupcze nogami i rozmawia z Pretficem: mężczyzną wysokim, dumnej postaci, z wąsem i dużemi bakenbardami, z twarzą rumianą i orderem złotej ostrogi. Ten znak jego bytności w Rzymie, nigdy go w życiu nie odstępuje — widziałem go przy szlafroku, powiadają iż przyszył nawet znaczek do szlafmycy; ale ta wiadomość potrzebuje potwierdzenia.
Pan właściciel traktijeru pod syreną Bomba, uwija się koło kobiét, szafując konceptami i plotki rozsiéwając. Mina jego i postawa pełne żywych poruszeń, zdradzają charakter prędki, a uśmiéch, którego z szérokich ust nie spuszcza, o wesołości zaświadcza. Twarz ma pełną, rumianą i széroką, ogromne oczy, których oddalone brwi nie zaciemiają, nos spory, a włos czarny, którego połowę utracił w ważnych dla ludzkiego apetytu usługach, rozchodzi się na skronie i tył głowy, niezakrywając wcale połyskującej klassycznej łysiny. Aptekarz Farmacy, którego mowa pełna migów i frazesów tak mocno zastanawia słuchacza, charakterystyczną narodową miną, okazuje, iż był niemcem; a ta porcelanowa fajka, z której od dwóch godzin wyciąga niebieskawe dymy, wcale się mojemu twierdzeniu nie sprzeciwia. Za nim postępuje żona w pliuszowym kapeluszu i ciężkiej chustce, witająca (dla oczu ludzkich) bardzo uprzejmie gospodynię domu. Córka jej Gabryela powolnym krokiem za nią idąca, z zagryzionymi ustami, jest wzorem złego humoru, skromności, czy też może dumy. Chod jej przypomina nam sztuczne taktowe poruszanie się automatu, ukłon i uśmiéch są nadzwyczaj wymuszone, a rozmowa prowadzi się zwykle półgębkiem. Jeśli się nie mylę, ułożenie to w małych miasteczkach jest oznaką dobrego wychowania — ale broń mię Boże od edukacii, której główną zasadą jest zły humor!
Niedaleko ztąd w osobie tej brunetki podeszłej, która na chwilę nawet zamilknąć nie może, widziemy panią Burmistrzowę. Jej rozmówność tak jest wielka iż powiadają nawet, jakoby przez sen całą noc gadała — ale któż to może wiedzieć, co się wnocy dzieje?
— Dobry wieczór pani — rzekłem zbliżając się do Emilii.
— Jak się pan miewa — odpowiedziała z wdziękiem podnosząc na mnie czarowne swoje oczy, w których się jej dusza odbijała. Cała moja mądrość znikła przed tém zapytaniem, na które wcale odpowiedzieć nie mogłem. Nareście zdobyłem się na duser i zacząłem. — Mógłżebym... żebym bym, mieć się źle, będąc tak..... tak, blisko pani.
Odetchnąłem i trochę powolniej i łatwiej zacząłem z nią bardzo zajmującą rozmowę. — Ale niespodziewaj się wcale czytelniku, ażebym ci ją powierzył — chociaż bowiem ufam ci jak samemu sobie, żebyś mnie nie wydał, nie mogę jednak odkryć ci tej rozmowy.
Nie ty, to by mię mógł zdradzić papier, atrament, lub pióro; bo cóż dziś na świecie nie zdradza? Jednego nieszczęśliwego majtka, to jak zaczęli wydawać, od wiosła do morza, do majtka i t. d., tak już i po sekrecie.




IV.
PRETFICOWIE.
(Badanie genealogiczne).


Chciałbym mieć rys pokoleń mojego imienia,
Niby drzewo wyrasta z rycerza ramienia.
Z tego pięknie wyrosło, różne mając związki,
Niechaj idą gałęzie, a z tychże gałązki.

Fredro. Geldhab.

Ulubioném zatrudnieniem pana Pretfica ojca Emilii, jest Heraldyka i genealogija. Podług niego niéma nauki, któraby tym dwóm wyrównać mogła, zachował bowiem dotąd całą dumę i próżność średnim wiekom właściwą.
Jednego razu zacny ten mąż, tak szczérze zaparłszy mnie w kącie, zaczął się rozwodzić nad wytłumaczeniem mi jenealogicznego swego drzewa, iż myślałem kapitulować przez bliskie okno; szczęściem, że przybycie kogoś trzeciego, mnie od niebezpiecznego skoku, a jego od dłuższych wywodów zabezpieczyło. Dziwnych mi był wówczas naplotł rzeczy, i niezrozumiałym jakimś sposobem, doszedłszy ze inną pono aż do Arki Noego, skonkludował wreszcie na tém, że w prostej linii od Jafeta, czy też Chama pochodzi. Dał mi potém spis długi wszystkich Pretficów, między którymi sławniejszych tylko tu wspomnę.
Zacny baron Goldbrot von Pretfic, był dla chwały swoich potomków na pielgrzymce w ziemi świętej. Żona zaś jego Minna i brat zostali panami dotychczasowymi zamku dziedzicznego ich w Szląsku, w księstwie Troppau, w okolicy Hildschin, nad zbiegiem Odry w Oppę. Po pięcio-letniej podróży, odebrano ważny list pargaminowy, ręką jego pisany, który przyniósł towarzysz podróży Otto Brunwer; w nim zaś czułe pożegnanie z Minną, rozwiązanie ją od ślubów i oznajmienie, iż z niebezpiecznej rany bliski jest śmierci. Otto dodawał, że go niedaleko grobu Zbawiciela sam pochował. Minna nie miała wówczas więcej nad lat dwadzieścia kilka, a widząc iż jej mąż zostawił zamek i obszerne włości, łatwo się pocieszyła. Zalotny Fryderyk Pretfic brat jej męża, w niebytności jego zajął trwożliwe serce Minny; ale więcej ze wstydu jak z niechęci, ociągała się jeszcze z oddaniem mu ręki. Nareście, było to w jesieni, sprowadzono z Hildschin księdza, sproszono sąsiadów i gości i ślub odbyto. Stary Otto Brunwer, stał nieruchomy u wejścia kaplicy i płakał, przypominając sobie ten sam obrzęd z nieboszczykiem odbyty. „Wśród wichru i niesłychanej burzy, uniosły ciężkie kolasy nowożeńców, długą sadzoną ulicą do zamku. Pozastawiano, mówi pamiętnik owoczesny, długie, srébrem okryte stoły, oświecono rzęsisto zamek, a huczna muzyka odezwała się wewnątrz. Burza jednak nie ustawała miotając silnie gałęźmi, ogołoconych drzew z liści. Brzęczały w oknach w ołów oprawne szyby, a ciężka brama ze szczękiem skrzypiała kołysana od wiatru, na ogromnych wrzeciądzach. Wśród zabaw i wesołości, zatrąbiono u wejścia, a most spuszczono natychmiast, i zmokły, przeziębły pielgrzym wszedł do biesiadników sali. Długa broda czarna, włos z którego spadały jeszcze krople wody, twarz opalona i suknie podarte oznaczały iż szedł z daleka. Konchy i tykwa u pasa, różaniec i kosztur na którym się wśpierał zwróciły uwagę biesiadników. Smutne wspomnienia zachmurzyły czoło pięknej Minny, a cudzoziemiec siadł milcząc u końca stołu. Podano puhar i spełniono wilkommen, a chociaż pielgrzym spełniał czaszę po czaszy, czoło się jednak jego nie wyjaśniało. Otto z wyraźną niespokojnością poglądał na niego, i śledził jego kroków, a gdy raz piérwszy otworzył usta, Brunwer stanął osłupiały, zbladł i wyszedł. Kiedy nakoniec spełniano zdrowie młodej pary, pielgrzym zawołał głośno: vergiess mein nicht![1] a omdlała Minna padła na ręce męża. Ze wszystkich stron ciekawe oczy zwróciły się na cudzoziemca, który w tej chwili obrócił się do pana młodego, i słów kilka na ucho mu powiedział. Poznano cudownie ocalonego Barona Goldbrot.“ Niewspominają wcale dawne pamiętniki jak się ten szczególny zakończył wypadek, w dalszych jednak ślady są pewne, iż Minna żyła długo i szczęśliwie z Fryderykiem Pretficem bratem pielgrzyma.
Wszelkie zaś o Baronie Goldbrot von Pretfic poszukiwania w archiwum szanownego ojca Emilii były bezskuteczne, przeto też i czytelnikom nic zaspakajającego powiedzieć nie mogę.
Około roku 1513, jedna gałęź tej familii przeniosła się do Polski i osiadła w Kaliskiém, a druga pozostała w Szląsku. Petrycy Piotr Pretfic był młódszym synem Minny i Fryderyka, ten to stał się stawnym fabrykantem sukna i wełnianych wyrobów, i z tém w wielkich nadziejach przybył do Polski. Starszy brat jego, wyrzekł go się zupełnie, krewni nawet gardzili nim za to, iż poniewiera po fabrykach sławne imie Pretficów. Ale Petrycy tak silne miał przywiązanie do piéniędzy, iż wcale uważać nie myślał na to, co ludzie gadali. Osiadł u nas, zaczął nanowo zbierać grosze, kupił pusty zamek, wyporządził go, porzucił fabryki, zaczął dawać uczty, przebrał się po polsku, dodał jedno c do swego nazwiska, kupił urząd i napisał do brata, że jeśli mu więcej zechce prawić niedorzeczności, uda się sam do niego, aby go rozumu nauczyć.
Brat Baron daleki był od tego, owszem w bardzo grzecznym liście winszował mu urzędu i zamku, prosząc aby go raczył kiedykolwiek odwiedzić. Nie wiemy wcale czy dopełnił Pan Petrycy tej prośby, to tylko wyczytuję w starym pargaminie, iż syn jego odziedziczył razem dwa zamki — w Szląsku jeden, a drugi koło Kalisza.
Prawnuk pana Petrycego był przeznaczony na chwałę całej rodziny i Samuel, to było jego imie, od młodych lat okazał wiele odwagi, którą nawet czasem do zuchwalstwa posuwał; lecz zaledwie dorosł lat męzkich, zebrał równych sobie mężnych kilkuset żołnierzy i przez lat kilka bronił z wielką korzyścią granic polskich od Tatarów.
Było to w samych początkach panowania Zygmunta III. Na turniejach i w boju nikt Samuelowi nie dotrzymał, a towarzystwo jego, młodzieży większą częścią we Włoszech wykształconej, bardzo było straszném. Już w tych czasach zbytek i miękkość wkradały się do nas, a duch wojenny ożywiał tych tylko, których podróże po obcych krajach nie popsuły. Mężny ten rycerz, do tego stopnia był Tatarów postrachem, iż ogromną cenę położono na jego głowę, a to mu więcej jeszcze dumy dodawało. Przekupiony nareszcie sługa od nieprzyjacioł skrócił mężne jego życie, sam jeszcze od ręki umierającego pana poległszy. Sława Samuela do dzisiejszych nawet doszła czasów, w tém prostego ludu przysłowiu:

Za czasów pana Pretfica
Spała od Tatar granica.

Niedawnymi czasy namienił nawet o nim jeden z lepszych historycznych pisarzy, ale krócej niżeli się było można spodziewać.
Po takich przodkach, nieodrodni poszli następcy, wszyscy bowiem byli mężni do butelki i półmiska; wybornie spali, jedli i kłócili się, a w tych zatrudnieniach podali swoje imie aż do naszych czasów. Teraz zaś niech mi czytelnik pozwoli przenieść się do Szląska, i opowiedzieć ważny w dziejach domu Pretficów wypadek, który wkrótce po urodzeniu dziś szczęśliwie żyjącego tej familii potomka, nastąpił.
„Pan Gottlieb Epigmeusz Artur Pretfic, mówi jeden pisarz współczesny, którego dzieła do nas nie doszły, urodził się w rodzinnym swym zamku w Szląsku, roku 1778, dnia 24 marca, to jest w sam dzień świętego Epigmeusza. Dostojny ociec jego tak był ucieszony urodzeniem potomka płci męzkiej iż, w zapale nieumiarkowanej radości, nieuważając na stan interessów zaprosił całe sąsiedztwo na suty bal i chrzciny. W ówczas to zaszła pamiętna nazawsze epoka, gdy potomek jakiś sławnych grafów Gaschin von Hildschin, raczył łaskawie zaszczycić swoją bytnością pana Pretfica.
Dnia 1 kwietnia wspomnionego roku krzątania i zachód około domu, oznajmiły iż się zbliżył czas na wielką ucztę przeznaczony. Świeciły się świeżo-pobielone wydatniejsze części starego zamku, dziedziniec wysypano piaskiem, drzwi ogromne stały otworem dla gości, odnowiono herb familijny nad bramą, i most nawet, lękając się ciężaru spodziewanych pojazdów naprawiono.
Około godziny piérwszej z południa, ukazał się w oddaleniu, wśród ulicy, ciężki pojazd grafa ciągniony od sześciu niezgrabnych koni, na którego bokach połyskiwały herby. Trzech lokajów stało w tyle w galonowym ubiorze; a sam wysłał naprzód człowieka z oznajmieniem że już jedzie, zalecając woźnicy, aby jechał powoli, póki gospodarz nie wyjdzie na spotkanie. Ukazał się wreszcie Pretfic, w nowych sukniach z harcapem, wypudrowaną głową, z błyszczącymi u trzewików sprzączkami i kapeluszem pod pachą, przemyślając nad zgrabnym komplementem u powitania; gdy niespodziana okoliczność odmieniła wczesne układy etykiety.
Przez całą drogę graf spierał się z żoną, kto z nich miał wprzódy wysiąść z pojazdu; jejmość jako z familii książęcej wzywała mitry na swoją pomoc, graf jako małżonek i pan orderowy nie chciał jej także przodku ustąpić. Pomimo żwawej kłótni jegomość chociaż zawsze bardzo dla żony uległy, nie mógł przenieść na sobie, aby tak jawny dać dowód słabości swego umysłu. Oboje swoich pretensij ustąpić nie chcieli, i już miano się wracać żeby kłótni uniknąć; gdy myśl wyborna przyszła do głowy grafa: — Stój! zawołał na sługę jadącego przodem, stój furmanie! sprobujem mościa dobrodziejko, rzekł potém do żony, czy oboje razem wysiąść nie potrafim. — Wybornie mój mężu! rzekła dumna pani, śliczna myśl! sprobujem. Zaledwie to wyrzekła, odbyło natychmiast próbę, a chociaż w niej graf dla niemałej objętości swej małżonki miał nieco ściśnięte boki, utrzymywał jednak zgodnie z żoną, iż tak było najlepiej. W tymto zamiarze wjeżdżano już na dziedziniec, imość poprawiała chustkę, graf zdmuchiwał pył z sukni, gdy wtém, dziwném losu zrządzeniem, oś ugięta ciężarem księstwa i grafostwa, przez naturalną dążność do środka ziemi, ugięła się z ostatniém wysileniem i — pękła; a pojazd runął razem z drogim swym ciężarem. Siedzący w środku nie wiele ucierpieli, ale trzej lokaje, których wywrót ten porozrzucał o kilka sążni od pojazdu, zapomniawszy nawet o przytomności państwa wołali: Tausend Teufel! Pestilenz! Seperement! z okropnym wrzaskiem. Piérwszém poruszeniem przytomnych, było udanie się do karety, w której nowe klątwy graf sam rzucał: nie uważał on iż krew płynęła mu z twarzy, ale widział że postradał gwiazdę w tym nieładzie. Nalegają ażeby wysiadł. — Bez butówbym wyskoczył ztąd dawno, bez koszuli nawet, ale bez gwiazdy nie mogę! Jejmość mniej dbała o honory, a więcej o dogodzenie miłości własnej i postawienie na swoim, wyskoczyła ze zwalisk landary i będąc już za pojazdem zawołała na grafa: — Takiż mości panie, ja wprzódy wysiadłam!
Obraz który tu naprędce skréśliłem, godny jest zapewne bieglejszej ręki, bo nosi na sobie cechę nie tylko śmieszności, ale razem jest piętném charakteru osób, które go składają. Graf więcej cenił gwiazdę jak ranę, grafina przypomina mi znowu upor właściwy wielu charakterom kobiécym, a oboje razem doskonale malują pychę, która tak długo nadymała próżnych baronów i książąt niemieckich.“
Natém kończy opowiadanie spółczesny pisarz, którego dzieło jak już mówiłem, do naszego czasu nie doszły. Pan Gottlieb, którego urodzenie tak znamienitym wypadkiem oznaczone było, niepospolite też miał w życiu przypadki. Sprzedał on zadłużony majątek i zamek, wzdychając jednak, iż się musi rozstać z przodków swoich siedzibą. Jadący do Włoch oddalony jego krewny wziął go za towarzysza podróży. Nie mógł dosyć oddziwić się szczątkom dawnego Rzymu Pan Gottlieb, powiadają nawet, iż wszedłszy piérwszy raz do Watykanu, z wlepionymi oczyma i otwartemi ustami, przetrwał godzin kilka, dopóki wypływająca z olbrzymiej świątyni ciżba gwałtem go nazad nie pociągnęła. W czasie pobytu swego w Rzymie został ojciec Emilii autorem dwóch pism: Rozprawy o Heraldyce i Historyi orderu złotej ostrogi. Ostatnie z nich dedykował Papieżowi i otrzymał z wielką swego kuzyna zazdrością ozdobę, o której pisał.
W miarę jak się bardziej Gottliebowi szczęściło, kuzyn kwaśniał i przykrzej z nim się obchodził; aż nakoniec jednego ranku wyniósł się z Rzymu, zostawując bez pomocy opuszczonego Pretfica.
Z tłómoczkiem na plecach, i kijem w ręku, z ponuremi myślami, z kilką exemplarzami swojego dziełka, minął podróżny wycieńczone Włochy, burzliwy Paryż, udał się do Wiednia, a ztamtąd do krewnych swoich do Polski.
Jednego dnia pobytu jego w Krakowie, siedział smutny w ciemnej kawiarni, i czytał z nudy starą gazetę, którą podjął był z ziemi. Nagle podniósł głowę z zadziwieniem, przetarł oczy, uśmiéchnął się, szybko porwał kij, wytarty kapelusz, i nazajutrz zaraz udał się w drogę. Wiadomość o śmierci ostatniego krewnego i o spadku, nie wielkim wprawdzie, ale dla niego dostatecznym, dodawała mu sił nowych w podróży, a mnóstwo herbów, ukazujących się na opuszczonych naszych zamkach, mile go w drodze bawiło. Za piérwszém zgłoszeniem się i dowodami, odebrał majątek nieznanego krewnego, pół tuzina obrazów swych przodków i ogromne drzewo genealogiczne, które się stało odtąd nieporównanym jego skarbem. Długo się wahał w wyborze przyszłej małżonki, aż nareście, uboga jedna Baronówna została uznana, godną dzielenia jego losu.
Jedyną słabością pana Gottieba Pretfica, jest wielka duma i przywiązanie do próżnych tytułów i pochodzenia. Jego podpis, nawet na listach i kwitkach, przedłuża się zawsze na kilka wierszy, a zwykle wymienia w ten sposób swoje tytuły i dostojeństwa:

Gottlieb Epigmeus Artur Pretfiz von Hirdenburg, Sacri Palatii Comes, Eques Auratus.

Żona jego niéma wcale tej dumy, jakąby ją, podług wszelkiego podobieństwa, obcowanie z heraldykiem natchnąć mogło. Wszelkie przymioty duszy i serca, mogące zdobić kobiétę, w najwyższym posiada stopniu; daleka od tej draźliwości charakteru, którą wymawiają wielu osobom, posiada tę drogą cierpliwość i łagodność, która więcej obcującym z nią jak jej samej przyjemności przynosi. Emilja wszystkie matczyne posiada przymioty, a przy nich jeszcze lekki obłoczek melancholii i romantyczności, których czytanie książek w tym rodzaju jej nadało. Miłość jednakże równająca ludzi, nie zagładziła ze wszystkiém w jej umyśle uczuć dumy i przywiązania do marnych tytułów, które się kiedy niekiedy w jej charakterze przebija. Ja biédny, który zamyślam prosić o jej rękę, oddawna już pracuję nad swojém drzewem genealogiczném, które ma zastąpić podarunki ślubne. Nadzieje moje są niemałe, bo się szczycę wielką poufałością Gottlieba, względami jego żony i nadzieją przyszłych uczuć córki.


Dom państwa Pretficów słoi na małym, kasztanami osadzonym dziedzińcu. Na piérwszy rzut oka, łatwo poznać charakter jego mieszkańców; po wysypanych uliczkach żwirem, po czysto wytartych oknach, zamiecionym dziedzińcu i zgrabionych trawnikach. W płotach ani jednego nie brak kołka, pod drzewem zżółkłego nie znajdziesz listka, fórtka i brama są zawsze zamknięte, a przy nich widać sarnią łapkę i dzwonek, na którego odgłos otwierają wejście. Słudzy znają zwykle po samym sposobie dzwonienia, kto przychodzi; pan Pretfic bowiem szarpie gwałtownie raz tylko, kobiéty dzwonią powoli a długo, Bomba czasem kwadrans cały bezustannie szturmuje, a ja raz tylko mocno znać o sobie daję.
Wstąpiwszy za próg domowy, dziwić się trzeba nadzwyczajnemu porządkowi, który tu panuje: każda rzecz ma dla siebie przeznaczone miejsce, żaden gwóźdź napróżno w ścianie nie siedzi, a na sprzętach najbystrzejsze oko pyłku nie dostrzeże. Kanapy okryte są dréliszkowymi pokrowcami, a nad niemi tu i ówdzie widzisz różnej wielkości obrazy samego pana Gottlieba, na których nigdzie nie brak orderu Papieskiego w całej okazałości. Kanarki odzywają się w klatkach, a młynek blaszany w oknie warczy nieustannie. Jednostajność i cichość są cechą właściwą mieszkaniu i mieszkańcom.


Co do obchodzenia się w towarzystwie, pan Gottlieb okazuje wiele wesołości i zdrowego rozsądku, a czasem, co się jednak rzadko zdarza, iskierka dowcipu błysnąć może, wśród ciągłych rospraw heraldycznych. Umiejętność języków ogranicza się u niego, trochą łaciny herbowej, dobrym niemczyzny zapasem i szczątkami zepsutego włoskiego języka. Anachronizmy i różnego rodzaju błędy, niemal codzień wymykają mu się, a on przy nich silnie i nieodstępnie obstaje. Półtory blisko godziny spiérał się raz z organistą, tonem wyniosłej dumy, że Ormianie i Arianie są unum et idem; drukowane nawet dowody, przekonać go nie mogły, i wychodząc nawet z towarzystwa, przez cały ciąg podróży do domu — powtarzał, iż Ormianie i Arianie są unum et idem.




V.
RYWAL.


Berło i miłość, o tamto Jowisza,
Oto pytaj Junony, niechcą towarzysza.

Argionida.

Każdy naród i człowiek ma swą słabą stronę, do której dotykać niebezpieczno, a która pospolicie zależy, albo na miłości własnej lub na uporze. Przedmiot uwielbienia lub własność którą sami sobie ludzie przyznają, nie cierpi sporu i sprzeczki. Powiedz Anglikowi, że jego Schakespeare, w niektórych sztukach swoich, unosić się daje zdziecinniałej i dzikiej imaginacii, a w drugich przybiera postać płaskiego żartownisia — John Bull z zimną krwią cię wysłucha, a potem wyzwie na Boxy, lub zrzuci oknem z trzeciego piątra.
Zaprzecz tylko zapalonemu francuzowi, że Corneille i Racine nie są najlepsi w świecie pisarze dramatyczni, powiedz, że Voltaire chcąc pisać o wszystkiém, o niczém dobrze nie pisał, wspomnij o tém że Rousseau nie uniknął zręcznymi sofizmatami błędów logicznych i zdrowemu rozsądkowi przeciwnych — czeka cię pojedynek na szpady lub pistolety.
Spiéraj się z Włochem o zalety jego Tassa lub Petrarka, a kto wié, ozy niewidoma ręka, w boku twoim sztyletu nie utkwi. Nie uwielbiaj, choćby tylko dla żartu, Wielanda i Klopstocka, ciemnego Kanta i życiem tchnącego Szyllera — a niemiec butelką lub kieliszkiem dosięgnąć cię potrafi. Oddzielni ludzie i całe narody, mają swoją słabą stronę, a hiszpan nie ścierpi nawet, gdy mu ujmiesz choć jedno, z długiej litanii jego nazwisk. Znałem pewnego, który bić się był gotów, za rozmiar puhara, którym pił Alexander wielki, i który baśnie kronikarzy za świętą prawdę uważał; drugi silnie obstawał, iż niéma na świecie bardziej rozczulającego i piękniejszego instrumentu, nad zele — Inny znowu niedozwalał źle mówić o kotach, których wielkim był przyjacielem — słowem, każdy z nas prawie ma swoją słabą stronę, mniej lub więcej znaczną, którą broni i strzeże.
U mnie tą słabą stroną jest miłość, w której żadnego sporu nie cierpię, a tém bardziéj znieść nie mogę rywalów, którzy są bardzo naprzykrzonymi ludźmi w oczach moich. Cieszyłem się już, iż mi nikt dotąd nie zaszedł drogi do serca panny Emilii, ale nie długo to trwało, bo przypadek jeden popsuł najpiękniejsze moje układy. Siedząc wczoraj po nad wieczorem w oknie mojém, ujrzałem ciężką i ładowną brykę furmańską, płótnem pokrytą, ciągnioną od chudych koni olbrzymiego wzrostu. Z ciekawością właściwą nam mieszkańcom małych miasteczek, wpatrywałem się w stojący pojazd, i widząc wychodzącego zeń posuwistego mężczyznę, domyśliłem się iż to być musi daleki kuzyn Pretfica, spodziéwany oddawna.
Przeczucie jakieś straszne niespokojnym mię czyniło, i na piérwszy rzut oka lękałem się znaleźć w nim rywala. Z niechęcią widziałem, jak od kilku lat zawartą bramę usiłowano otworzyć, lecz napróżno, bo klucza nie było. Spostrzegłem później biegnącego ślósarza skórzanym fartuchu i wełnianej szlafmycy, który ułatwił tę przeszkodę: bryka weszła na dziedziniec, a ja ze smutkiem zatrzasnąłem okno tak, żem o mało połowy szyb nie wybił. Zacząłem potem szybko przechadzać się po pokoju, sam nie wiedząc co mi dolegało, i tak dziwnie bez powodu i przyczyny dręczyło. Była to zazdrość, która niepostrzeżona rozsiewała już w sercu domysły, a z niemi przykre boleści.
Chciałem się rozerwać i mimowolnie prawie porwałem ze stolika ulubioną książkę pieśni Kochanowskiego, lecz na złość prawie, ujrzałem ten wiérsz przed sobą:

Stateczny umysł pamiętaj zachować,
Jeśli cię pocznie nieszczęście frasować.

Mógłżebym, myślałem wyrzucając niewczesny smutek sam sobie, zachować stałość w nieszczęściu, gdy jej w urojonych troskach nie umiem utrzymać. Rozgniewałem się z tej myśli sam na siebie; ale mocniej jeszcze na pisarza, lub na los raczej, który mi oczy otworzył. Stan mojej duszy nie polepszył się wcale, bo z ustąpieniem zazdrości, naszła równie przykra do znoszenia walka z samym sobą. Zacząłem znowu chodzić z miną kwaśną, i posłałem mego Jana, żeby się o gościu dowiedział. Tymczasem Kochanowski leżał znów otwarty, a ja chodząc z nudy spojrzałem znowu w niego.

Takżeć słuszna człowiekowi,
Odejmać się frasunkowi,
A jako niewdzięczne brzemię,
Uderzyć troski o ziemię.

— O gdyra! nudny, gdyra! mówiłem sam w sobie zamykając książkę i odszedłem do oknu.
Na ulicy nic mi się nie podobało: przechodzący mieli w moich oczach miny ponure i smutne, wszyscy zdawali się urągać ze mnie, a ja wszystkich łajałem w duchu. — Mój szlafrok zdawał mi się ciasny, tytuń niesmaczny, pokój ciemny, a świat cały nudny, jak filogiczna rosprawa. Doświadczoną jest rzeczą, iż człowiek ma takie w życiu chwile, w których bez przyczyny, wszystko mu się złém, niedogodném i niezręczném wydaje. Próżno wówczas poważny rozum grozi nam w cichości, próżno uwaga pokazuje w kącie ukrytą prawdę, pociąg jakiś nieznany i niepojęty, zléwa żółcią nasze działania i uczucia.


— Do tysiąca kroćset kartaczów! przerwał mi czytającemu, stary wojskowy, cierpliwie dotąd wlepiający we mnie oczy; niech mnie pierwsza kula ubije, którą zobaczę, jeśli Waćpana choć troszeczkę rozumiem. Chociaż uczyłem się i filozofii i teologii i czytałem urywkowo Condillaca; ale tej gadaniny nie rozumiem. Śliska to rzecz, mówił do mnie dalej wytrząsając popiół ze swojej fajki, śliska to rzecz opisywać uczucia, osobliwie tak młodemu jak Waćpan! ja jestem stary i lubię wesołość, żywe opowiadanie, zajmującą intrygę, a co mi tam do tego, kiedy się kto smuci, i jakiego rodzaju ten smutek!
— Ale — przerwałem coraz bardziej zapalającemu się krytykowi, ale —
— Żadnych ale, żadnych ale — jeśli Waćpana czytać będzie młody niezawodnie zaśnie, jeśli stary, będzie się gniewał, że go chcesz uczyć poznania serca ludzkiego, którego najlepiej wyuczyło go — doświadczenie.
— Ale, ale — przerwałem znowu, dozwól mi te sofizmata zbić, panie kochany.
— Schowaj to na później, zda ci się w odpowiedzi na jaką recenziję, teraz zaś czytaj dalej; powiedziałem com myślał, i znowu przez pewny przeciąg czasu, będę cierpliwy.


Gdym tak myślał sobie, wszedł Jan do pokoju, z tak śmieszną postawą, iż mimowolny uśmiéch błysnął na moich ustach.
Oczy jego były subtelnie zmrużone, ręce kończyły jeszcze poruszenia, którym w czasie pośpiesznego biegu ulegać musiały; czapkę miał ściśniętą pod ręką, a ubior przydawał oryginalności, samej z siebie i tak już śmiesznej postawie. Zdobił go szpencer dymkowy, przestronny i długiém używaniem podziurawiony, miał także spodnie drylichowe, palone bóty z kutasami, kamizelkę w ogromne kraty i chustkę széroko podwiązaną, a w oczach jego panowała jakaś radość, której u niego od szlubu nie widziałem.
Poznałem z jego min i poruszeń że się cóś niezwyczajnego wydarzyć musiało, i niecierpliwie oczekiwałem rozwiązania tej zagadki. Kręciłem się na krześle, a Jan zaambarasowany stał u stoła; wreszcie po odchrząkiwaniach, spojrzeniach i migach, wyjął z zarękawa bilecik i oddał mi go z miną tryumfującą. Chciałem czytać natychmiast, ale wzrok jego wlepiony we mnie, nie dozwolił się okazywać tak niecierpliwym — rozpieczętowałem powoli, wyprostowałem wszystkie rogi, przysunąłem się bliżej okna i pomaleńku czytałem:
„Gdy wszyscy zostają zajęci przyjęciem niespodziewanego gościa, kuzyna mego Gurtleiba, polecono mi abym pana prosiła na dzisiejszy wieczór, na godzinę ósmą.

Emilija.”

Już tedy, pomyślałem przeczytawszy, sprawdziła się jedna część domysłów moich, bodajby tylko druga nie przyszła do skutku! — Co najprędzej wyjąłem zégarek z kieszeni, żeby zobaczyć która godzina, ale zégarek stanął! Mnie tak pilno, ja tak niecierpliwy, chciałem liczyć minuty i sekundy, a godziny nawet wiedzieć nie mogłem! Usiadłem w oknie, i nadstawiłem ucha, czy zégar wieżowy bić nie będzie — ale napróżno — on milczał i milczał.
Dla rozerwania tłumnie cisnących się myśli, spoglądałem na ulicę i na dom Pretficów. Ruch tu był wielki, fórtka otwarta i mnóstwo służących przebiegało przez nię tam i nazad. Jeden niósł świéże bułeczki, inny dźwigał głowę cukru, inny stękał pod ciężarem butelek, lub ciągnął sprzęt jaki, pożyczony w tej stanowczej chwili. Dźwięk zegaru przerwał moje myśli, zacząłem liczyć z natężoną uwagą, ale dzwon Reformatskiego kościoła i turkot przejeżdżającego pojazdu, nie dozwolił mi zaspokoić żądania. Niecierpliwość moja wzrastała z czasem — posłałem mój zégarek do Apteki, aby go zregulowano. Tymczasem chciałem czytać, ale nic mi nie przypadło do smaku, chciałem się ubierać, żadne suknie, nie były mi dobre. Mój nowy frak Warszawski, zdawał się źle leżeć, stary, wyglądał trochę dziurawo, surduta włożyć nie wypadało, a w granatowym garniturze, jeden guzik, bliski był wiecznej zaguby. Znowu siadłem w oknie, puściłem myśli moje, i z radością ujrzałem, że słońce się chowało, i że ostatni tylko promień złocił kopułę kościoła, i odbijał się jasno od szyb przeciwległych mu mieszkań. — Już wkrótce ósma! myślałem w duchu, nieco uspokojony — zobaczę kalendarz o której też słońce zachodzi. O godzinie siódmej, minucie czterdziestej. Więc już blisko ta naznaczona godzina — blisko! powtórzyłem raz jeszcze i co prędzej ubierać się zacząłem. Frak leżał tą razą wybornie, bo ósma była blisko, ubrałem się — ale jakże wyjść kiedy niema komu oddać klucza? a Jan poszedł i niewraca!
Wyjrzałem oknem — niéma; wyszedłem przed drzwi domu — nie widać; spójrzałem na wszystkie strony — ani znaku; założyłem znowu ręce na krzyż, i uzbrajając się w cierpliwość czekałem jego przybycia.


Wbiegł nakoniec zdyszany i zmęczony, oddając mi zégarek — spojrzałem: dwadzieścia minut po ósmej! — gdzieżeś się tak długo bawił, zawołałem zniechęcony, i nieczekając odpowiedzi wybiegłem co tchu z domu.
Fórtka była otwarta, na dziedzińcu dziwny panował nieład, wchodzę do sieni; drogę zawalono mnóstwem gratów; zdejmuję kapelusz, przyrządzam suknie i wbiegam do piérwszego pokoju.
Tu nowy widok przeraził mię trwogą, sprawdziły się moje domysły, przybyły musiał być rywalem; bo z uczuciem całował rękę Emilii i wypatrywał się w jej niebieskie oczy. A ona, ona zdawała się na niego patrzeć mile, krew wzburzyła się w moich żyłach, głowa boleć zaczęła, przywitałem się zimno i usiadłem w ciemnym kątku. Zapomniano całkiem o mnie, nikt ze mną nie mówił, ja dumałem sam z sobą i bawiłem się dewiskami; po krótkiej nakoniec chwili podniosłem oczy, spojrzałem na rywala, i struchlałem — miał wstążeczkę orderową!!




VI.
AUTOROWIE I CZYTELNICY.


I toć umié żegluga, i toć umié morze,
Sprawy ludzkie podawać światu, w ich kolorze,
Myśl wiatrem, pióro żaglem, papier łodzią, który
W porcie wiecznej pamiątki takowe figury,
Wodą czasu wysadza; o jak częste wstręty,
Lub rozbija, lub te tamują okręty!
Często igra to morze, i wiatr się raz dusi,
Drugi szumi, że szyper lawirować musi.

Wacław Potocki.

Gdybym sobie ułożył, powieść moję nieprzerwanie pisać, i liczyć ciągłe westchnienia, łzy i zmiany humoru towarzyszów, miałbym nieochybnie śliczną zręczność, wybornego i urzędowego znudzenia czytelników — ale plan mój nie koniecznie tego wymaga i dozwala mi przerywać lub łączyć nić mojej powieści według żądania, a zatem opuszczam mego rywala i kochankę, a o czém inném zacznę uwagi.
Myślałby kto może, a po części i słusznie, że nasze miasteczko niema czytelników lub przynajmniej w małej liczbie ich posiada?
O nie! dziś nie to co dawniej, dziś odrostki literatury sięgają najniższych prawie klass ludu. Nie dziwuję ja się, gdy widzę w wolnej chwili piękną Kloę czytającą romans Walter-Scotta, bo te białe rączki ze drżeniem niespokojności przewracające karty, te oczy wlepione w umysłowy obraz rubasznego jakiego bohatéra, zgadzają się między sobą wybornie.
Nie dziwuję się, widząc podeszłą matronę, rozrzewniającą się nad matkami i dziećmi, i gniewającą się na nieużytych i dumnych ojców. Lecz gdy w zasmolonym ręku służącego, widzę autora niestosownego zupełnie z usposobieniem jego umysłu, gdy widzę napróżno wytężające się żyły jego czoła, i pot zimny lejący się z niego strumieniem — w ówczas dziwuję się autorom i jemu.
Autorom — że z nich żaden nie pisze dla niższych klass ludzi, jemu — że ciśnie się w zamknięty przybytek i chce wskoczyć na wieżę, bez drabiny.
Onegdajszego dnia; gdym z miną kwaśną powracał od Pretficów, spostrzegam przeciw zwyczajowi, światło w moim pokoju! Ciekawość wiedzie mię na palcach pod okno i widzę — mojego Jana, w maleńkich na nos wciśniętych okularach, trzymającego w jednym ręku, bót napół oczyszczony, w drugim szczotkę, i pilnie czytającego — Djabła kulawego! świat był w ówczas zapewne, dla jego dziewiczej wyobraźni pełnym obrazów Le Saża! Nie czuł on niewygodnego położenia swego, nie pamiętał o zaczętej robocie, zapomniał sam o sobie, i żył cały w książce.
Nazajutrz po tym dniu, wstąpiłem idąc mimo do Pana Farmacego. W aptece subjekt czytał nowy jakiś romans rozparłszy się na krześle, i dziwne czynił miny i gesta, a obok mały chłopiec syllabizował na obdartym szpargale. Ten widok tak mnie rozśmieszył, że niechcąc miłych marzeń obudwu przerywać, wyszedłem równie cicho, jakem się był wcisnął i śpieszyłem do Pana Bomby. Tu niespodziewając się wcale przerwać nikomu czytania, wszedłem z hałasem; ale z podziwieniem moim, chociaż się okna zatrzęsły, i butelki stojące niedaleko zachwiały, nieporuszył się jednak służący, zatopiony w starej jakiejś i obszarpanej książce. Na twarzy jego nie ukrywane nigdy malowały się uczucia; raz, namarszczał czoło, zmrużał oczy i szybko ustami poruszał, póki nie natrafił na jaki wyraz potrzebujący dłuższego rozbioru, to jest syllabizowania. Czasem też czytał powoli, nabierając wesołego humoru, i gdy ukończył kartę, wcześnie do odwrócenia jej odwilżał palce.
Przechodzę do drugiego pokoju niepostrzeżony i widzę nad świéżo zmytym stołem, opartą obydwóma łokciami kucharkę — nad kantyczkami. Rozszérza się oświata, rzekłem sam w sobie, poruszając ramionami, a zwracając oczy dostrzegłem chłopaka, pogrążonego w zapopielonym kominie, z ogromnie otwartymi ustami i skazówką w ręku, powtarzającego z całym zapałem młodzieńczego wieku — b-a, ba; c-a, ca i t. d.
Patrząc na jego usta, otwarte z całej siły, przypomniałem sobie wyrażenie greckiego poety, wyśmiewającego ludzi: szeroko otwierających usta, aby dąć w mały flecik!
Wchodzę nakoniec, do owego sławnego żartownisia, rozumiejąc iż go zostanę nabiérającego sił nowych, nad butelką, lub w łóżku — o podziwienie! Pan Bomba czytał także! O! pomyślałem, nic go pewno tak zajmować nie potrafi, jak regestr dłużników! zajrzyjmy: Nierozsądne śluby! i łzy spadające na rumianą twarz śmieszka — to już za wiele! dziwna! niepojęta moc książek! zawołałem sam w sobie. Niedługo i kominiarz stanie na dachu z książką pod pachą! Zkąd tak ogromnej liczbie, dzisiejszych różnorodnych czytelników, nabrać dzieł stosownych do ich stanu i usposobienia. Nikt bowiem nie zaprzeczy, że służący, szuka w książce człowieka swego stanu, z którymby łacniej mógł obcować, i któryby go mocniej zajmował, bardzie doń będąc podobny. A któż nie przyzna, że nasze komedyje i Romanse więcej obfitują w złe dla nich, niż dobre wzory; któż zaprzeczy że wybiegów czytanych w książce, nie użyje płochy czytelnik, na swój pożytek? W tak wielkiej liczbie ksiąg po świecie rozsianych, większa część niebacznością autorów, bardziej zepsuć, niż polepszyć potrafi; a jestże rzeczą przystojną, pisać tak, żeby dążyć do zaszczepienia złych zasad, które często z małego wyrastają ziarnka. Nie mówię ja tu o zepsuciu gustu, ani języka, bo oba te niebezpieczeństwa baczni odwracają recenzenci — ale o zachwianiu prawideł moralności, które w ludziach stałych i ukształconych nadwątlić się nie dadzą, łatwo jednak popsuć się mogą, w głowach próżnych i nieustalonych.


Tak myśląc po drodze, ujrzałem się wkońcu ostatniego zdania, blisko wrót probostwa, które mię wzywać się zdały, aby uczonego literata, pana organistego Gapiełłę, odwiedził. Zarzucano mi już że nadto lubię probostwa i organistych[2]; ale mimo tego udałem się tam, gdzie z sobą też czytelnika poprowadzić myślę. Ale wprzód nim ujrzemy przyszłego naszego bohatéra pozwólmy sobie parę uwag, nad jego charakterem uczynić.
Natura oszczędna była w swych darach dla pana Gapiełły, ale mu w nagrodę ciasnej głowy, dała dobry zapas miłości własnej. Całe życie strawił on, jak powiadał, na nauce, to jest na czytaniu dzieł rozmaitych ze słownikiem, po kartce na dzień, z dobitnością i powoli — ale to pewno, że po tej nudnej pracy, pozostał tym, czym był wprzódy: to jest, stworzeniem ograniczoném. Trudno pojmował proste nawet rzeczy, a miał passją raz pojęte i spamiętane, każdemu kogo napadł, póty tłómaczyć i objaśniać, póki ten męczennik erudycyi, rad nie rad, nudnej lekcyi nie powtórzył. Niedowarzone materjały, taki chaos tworzyły w jego głowie, iż rzadko mu się udało kilka słów powiedzieć, żeby grubego nie popełnić błędu. Ztém wszystkiém, czy wiedział, czy nie wiedział, byleby mu się co przyśniło, na każde pytanie lubił stanowczo, jakby z katedry odpowiadać, i śmiertelnie się gniéwał, jeżeli się znalazł taki, co na jego zdanie, przystać nie chciał. Wiele ufał swojemu rozumowi, i na niego najczęściej się zsyłał, chociaż pewne zdarzenia dowiodły, iż serce tylko miał dobre.
W gronie żaków i ludzi mniej jeszcze od niego świadomych, grał rolę mędrca i encyclopedysty — w każdey materyi sądził, a w niedostatku wiadomości, tak prędko tworzył teorye, jak Dekart, lub Euler.
To co umiał, kilka razy nadzień powtarzał i naprowadzał rozmowę, na ulubione i wiadome sobie przedmioty. Głowę prócz tego miał romansową i zawróconą; czułych i nad naturalnych miejsc w książkach na pamięć się uczył. A chociaż z tego względu był romantykiem, w czynnościach jego panowała systematyczna skrupulatność i rodzaj klassycznej punktualności. Lubił przy tém doświadczać mocy swoich sofizmatów, ganiąc rzeczy powszechnie chwalone, a uwielbiaiąc mało cenione. Z tego to powodu, choć ani snycerzem, ani był malarzem, sądził o dziełach tych sztuk i wynajdował wady, których istotnie nie było.
Zaletą iego, była pobożność nie zmyślona, nie poszlakowana poczciwość i litość, co się zaś tycze rozumu i wiadomości, z tych pierwszego miał mało, a drugie tak były pomięszane, że oboje za nic można było rachować. Wyobrażenia o honorze i niezawisłości, tak były u niego wygórowane, iż najmniejszą urazę, za niedarowany grzech uważał. Lubił gdy go chwalono, ale się źle bardzo, za to odwdzięczał; bo nudził zwykle chwalących ciągłemi rozmowami i zdaniami, pytając zawsze na końcu: — A co? a czy źle? aboż nie pięknie? — Czyby to Waszmości przyszło do głowy? i tym podobnie. — Gdy kto zachorował, szukał on natychmiast lekarstwa, w płodnéj swojéj wyobraźni; rozmawianoli o historyi — on opisywał zawsze jedne wypadki i dokładał do nich własne ozdoby. Wszystkie rzemiosła raz widziane, z gruntu w swej myśli, posiadał: nie będąc nigdy gospodarzem, popisywał się z Agronomiją, utrzymywał także, iż znał dobrze chemiją, jeografiją, ekonomiją politycznę i mineralogiją, Logikę i Anatomiją, Filozofiją i Botanikę, Matematykę i sztukę strojenia Fortepianów. — Poważna jego mina jest postrachem okolicznych dzieci, a przedmiotem szacunku rodziców; którzy nie omieszkują na jego przybycie, pomnożyć liczbę potraw, lub do miasta po bułeczki posłać. Gapiełło plecie fałszywie po łacinie, i ma nawet pretensyą do tak dziwotwornej francuzszczyzny, iż jego sposobu wymawiania Languedocjanin by nawet nie pochwalił. Celuje on także w sztukach pięknych, o których cale różne od drugich ma mniemanie. Do sztuk liczy on ostrzyganie włosów, które arte posiada, strojenie fortepianu, granie na organach etc. etc.
Postać jego nosi cechę umiarkowania i stałości — nos potężny zaciemia zapadłe policzki, oczy ma czarne i żywe, a czoło niskie i poorane. — Przy rozwiązywaniu trudnych i zawiłych pytań, czoło to okrywają liczne fałdy, które póty trwają, póki myśl szukana nie przyjdzie mu do głowy. Niektórzy trefnisie z tej przyczyny chcą utrzymywać, iż rozum pana Gapiełły, obrał sobie mieszkanie w marszczkach czoła, ale ta wiadomość, równie jak wiele innych potwierdzenia i metafizycznych potrzebuje dowodów. Izdebka do której wszedłem, była chaosem gratów różnego rodzaju — celowały jednak między innemi stary klawicymbał i kantorek kulawy. Tony które instrument pana Gapiełły miał wydawać, wedle zdania głębokich znawców, wielce zbliżać się miały do odgłosu pantofli, a śpiew towarzyszący im, tak był dobitny, iż z okolicy ptaki i zwierzęta powynosiły się, aby go nie słyszeć. Przez na wpół otwarte drzwi, widać było sąsiednią szkołę zastawioną rozlicznego kalibru ławkami i zydlami, między którymi wysoka tablica, jak królowa się uznosiła. Szyby w tym przybytku przypadkowania i czasowania, zaklejone były urywkami seksternów, na podłodze walały się szczątki i obrzynki papieru, a nad ławą jedną nie co nadłamaną, unosiła się korona ośla ozdoba godna głowy uczniów i nauczyciela; a reszty rózek i przonek od narzędzia karności spoczywał na umyślnie sporządzonym na to kołku.
Opisawszy mieszkanie dostojnego pana Gapiełły i jego charakter, nie poczytuję sobie wcale za obowiązek, rozszerzać się nad rozmową, jaką z nim miałem, ale wolę daleko poprowadzić z sobą dalej moich czytelników. Wyszedłem co prędzej z dusznéj parnéj i stęchłéj izdebki sławnego człowieka, i skierowałem kroki, ku spokojnemu mieszkaniu, do którego po długiej exkursyj, serce moje wzdychało.
Słońce było nad zachodem, a postać zewnętrzna miasteczka, z odmianą godziny, zmieniać się zaczynała. Pędzono bydło z paszy, powracano ze wsi, oddawszy wizyty, lub zbierano się na nieszpor do fary.
Wolniejsi od zatrudnień urzędnicy i mieszkańcy szli przechadzać się na wały. Unikałem, ile możności, z głową pełną rozlicznych myśli, różnych figur, którem spotykał. Szczęśliwie mi się już było udało, wymknąć przed kilką osobami, i uniknąć ich rozmowy i towarzystwa, gdy w tém przed sobą ujrzałem nagle pana Burmistrza Puksztę z żoną i córką. Pierwszy rzut oka na pannę Klementynę, przypomniał mi to wszystko, co od początku świata o kokietkach napisano, i mimowolnie ruszyłem ramionami.
Suknia jéj na pozór bardzo skromnie leżąca, była tak ułożona, że wszystkie wdzięki kibici, i kształtna, wysznurowana nóżka w całym blasku pokazać się mogły. Duża ale lekka chustka, usilnie zdawała się ukrywać, to czego nikt śledzić nie chciał. Pasek starannie opięty, okazywał szczupły i wysmukły stanik, a szyja biała wprawdzie, lecz sucha, i wyciągniona, dźwigała ogromny sznurek fałszywych pereł. Twarz miała foremną, nosek mały i kończaty, usta ściśnięte i zesznurowane, oczy żywe i biegające, i wyraz co chwila zmieniające, raz mdłe i romansowe, czasem znowu żywe i ogniste. — Jéj wdzięki zmienne i zwodnicze, pod rozlicznymi kształtami, stosowały się do woli swéj pani.
Sama Burmistrzowa szła osobno, z mężem, nie troszcząc się wcale o córkę, któréj oczy szukały sobie towarzysza, zwiedzionego czułém spójrzeniem. Jak tylko ich z daleka zobaczyłem, wyrachowałem natychmiast, że jeśli się nie zbawię szlachetnym odwodem, będę musiał rad nie rad, służyć w czasie przechadzki pannie Klementynie za Sigisbea, do czego najmniejszej nie miałem ochoty.
Kto inny byłby się może połakomił na czułe spójrzenia, i ścisnienia ręki panny Burmistrzówny, których dla utrzymania i zachęcania kochanków używała, ale ja wolałem uciekać, pogardzając wszystkiem co mogłem zyskać znudziwszy się z nią kilka godzin. Nic tedy nie widząc prócz grożących mi osób na przedzie, cofnąłem się szybko, do pierwszéj bramy, jaką zobaczyłem, ale ocucił mię z zadumania drugi głos, dający się słyszeć za mną.
— Pan zapewne szedł do nas, żeby nam na przechadzkę towarzyszyć! — Odwracam się — wpadłem z dészczu pod rynnę, uciekałem od panny Burmistrzówny, a spotkałem Aptekarzównę. — Biada! stokroć biada! musiałem towarzyszyć rad nie rad, a jakem się znudził, to ten tylko pojmie, kto w podobném zostawał położeniu.




VII.
EPOKI.


Ale, ale, a też sławne czyny! Pamiętasz?
Trębecki syn Mar.

Już od sławnej retyrady,
Nic takiego nie widziałem?

Precjoza Minasowicz.

Nikt mi podobno tego nie zaprzeczy, że każdy z ludzi doznał w swoim życiu takich wypadków, które nie zatarte w jego pamięci wyryły ślady, i że mniej więcéy czyli to wrażenie jakie po nich zostało, przyjemne jest, lub nie, lubi je wspominać. Pierwszą podobno tego przyczyną jest miłość własna, która nigdy nasycona być nie może, drugą, że wspominamy nieszczęścia, ciesząc się żeśmy ich uniknęli, a przyjemności, wzdychając aby znowu kiedy wróciły! — Wychowanie, życie na wielkim święcie, niszczy pospolicie to działanie miłości własnéj, ale w małych miasteczkach, ludzie się chwalą, bo nic wyższego nad siebie nie widzą, i opowiadają wypadki swego życia, bo sądzą, że każdego tyle ile ich samych zajmować muszą. Gdyby czytelnik chciał się przenieść choćby na chwilę na miejsce, gdzie się zbiera najlepsze towarzystwo naszego miasteczka, nasłuchał by się dowoli podobnych rozmów. Ja zaś przykładem poprzedników moich, a najbardziéj owego kulawego Bożka Anglii i Szkocij[3], nie mogę tego przenieść na sobie abym choć jednéj podobnéj rozmowy nie udzielił czytelnikom i zacznę.


— Jak mnie pan żywą widzisz, rzekła szybko Burmistrzowa, obracając się z zaognioną od gniéwu twarzą do Aptekarza, jakem żywa, tak to prawda.
— Ale daj pokój moja pani, odpowiedział zaczepiony, całe miasto wie dobrze, że on się stara o Pannę Emilią.
— A jeszcze też, przerwała odwracając się z niechęcią piérwsza, od czasu kiedym z moim mężem miała iść do rozwodu, podobnych bredni nie słyszałam. Cobym że przecie miała za przyczynę udawać lub dyssymulować?
— No! no, niech i tak będzie, odpowiedział powierzchownie przekonany Aptekarz — a córka pani cóż na to?
— Juściż to wie całe miasto — pogardza nim, najwyraźniej pogardza. Pan wiesz, że moja córka zalot nie cierpi.
— O tém nie wiedziałem! rzekł usiłując wstrzymać się od śmiechu Aptekarz, o tém nie wiedziałem.
— Ale tak jest w istocie, to już taki charakter, odpowiedziała niedomyślając się żartu Burmistrzowa — ona Bogu duszę winna nieboraczka, ani myśli o światowościach, a tém mniéj o małżeństwie.
— Otto proszę, przerwała z głośnym śmiechem gospodyni pani Aptekarzowa — co też to Jejmość mówisz, taka dobra Jejmościna córka jak i druga! — Niewinniątko! ot to!
Już usta na odpowiedź otwierała obrażona urzędnikowa, gdy dotąd milczący Bomba, rosparty w krześle, schylony i skurczony, podniósł głowę i wyrzekł poważnie:
— Od czasu, jak miałem honor przyjmować u mnie piérwszego kamerdynera Jego Książęcéj Mości O.., od tego mówię czasu, a już temu lat z dziesięć, nigdy nic płochego po pannie Klementynie się nie pokazało, chociaż jak zapamiętam i w ówczas już chłopcy koło niéj chodzili!
Podobna pochwała, nie bardzo przypaść musiała do smaku matce, która starannie, wiek córki ukrywała, i większa część przytomnych śmiać się zaczęła, a Burmistrzowa zamilkła. Gabrusia zaś córka Aptekarzowéj ścisnęła satyrycznie ramionami i kiwnęła głową.
Mowa pana Bomba zupełnie szyki pomięszała i wszyscy milczeli, gdy wreście żona doktora Mięty, poziéwając szeroko, rzekła.
— Nie wiécie zapewne Państwo nowiny, która mię dziś doszła, nasz proboszcz wyjeżdża ztąd na zawsze, a inny ma być przysłany. O tym innym powiadają, że poczciwy człowiek i bardzo uczony, umie słyszę po francuzku, i że bardzo lubi szparagi.
— To brednie, przerwał słuchający bacznie pan Bomba, czegoby zaś nasz proboszcz miał wyjeżdżać? przyznam się, że toby było bez ładu i składu. I zkądże to Jéjmość słyszała.
— Od Wikarego, mój panie, ale kiedy nie wierzysz, to na upor lekarstwa nie masz. Cóż Państwo myślicie o nowo przybyłym panu Gurtleibie?
— Ja — odezwała się śpiesznie Burmistrzowa, żeby ją broń Boże kto nie uprzedził, ja znajduję, że bardzo układny i grzeczny. O! nie uwierzycie państwo jaki też podobny do ś. p. Hrabiego Sasaprasa, który, jakem wam to nieraz mówiła, kiedyś starał się o mnie. O! co to za chłopiec był ten pan Hrabia! to żaden język tego nie wypowie.
— Już kiedy Jéjmość się nie podejmujesz, to podobno nikt nie potrafi — szepnął po cichu pan Bomba.
— Co? co? zapytała Burmistrzowa, co Waszmość mówisz.
— Nic — zimno odpowiedział traktjernik, powiada ten, że dawno to już wiémy, iż ś. p. Hrabia był cudnéj urody.
— O co cudnéj, to cudnéj! rzekła uspokojona Burmistrzowa — jakie bo też miał zęby! albo jakie oczy! o nad jego oczy w życiu drugich nie widziałam!
Na taką mowę uważano iż mąż strasznie się zmarszczył, jakby mu się jakaś gorzka życia przygoda przypominała i odszedł ruszając ramionami.
— Oj! dały mi się te oczy we znaki po szlubie! rzekł zbliżając się do Aptekarza, tak żeby żona nie słyszała, a przytomni daléj prowadzili rozmowę.
— No, ależ wróćmy przecie do nowo przybyłego, rzekł pan Bomba, jak panie o nim sądzicie? Bo co do mnie, uważałem że jest dosyć przystojny, i nawet z figury ma nieco podobieństwa do owego kamerdynera Księcia O**.
Ej! cóż tam w nim tak osobliwego, przerwała gospodyni stosując się do zdania swéj córki, która z litośnym i urągającém wyrazem poglądała na panegirystę. — At! sobie chłopiec!
— At sobie chłopiec? no, no! to nie dziw, że Jéjmość ma także zdanie, bo on podobno z daleka Jéjmościną córkę obchodzi! i niechcę jéj się zasługiwać.
Moja córka takich konkurentów nie potrzebuje, dumnie odpowiedziała obrażona gospodyni. — Jeszczeby też czego nie stało, żeby jaki włóczęga z końca świata miał wstęp do mego domu!
— Jak sobie chcecie, odpowiedziała Burmistrzowa, ale pewna jestem, że ten Jegomość nie jednemu z naszych figla wypłatać może.
— O nie bójcie się, bo i oni, nie dla formy, noszą głowy na karku! rzekł Bomba. Z tém wszystkiém panna Klementyna, iuż za nim szaleć musi, bo uważałem nawet, że, od czasu jak przybył, piękniéj się ubiera, i częściéj się pokazuje.
W wielkiém miéście powiedzianoby może to samo, ale za oczy, a u nas, uszło panu Bombie powiedzieć to w obec rodziców, chociaż jednak oboje się natychmiast ujęli — bez gniéwu wprawdzie, ale, o ile tylko mogli, najsilniéj.
— Ani tego Pan sobie do głowy nie przypuszczaj, rzekła piérwsza — jabym nigdy za niego córki mojéj nie wydała. — Kiedy o mnie mógł się starać ś. p. Pan Hrabia Sasaprasa, to i mojéj córce co lepszego znaleść się może.
Burmistrz, któremu wspomnienie Hrabi zawsze nie przyjemném się być zdawało, zmarszczył brwi, ale nie mógł się wstrzymać, żeby zdania żony nie poprzeć.
— Ja, rzekł on, Burmistrz miasta, zaszczycony pierścieniem od Króla Pruskiego, miałbym za lada wagabundę, córkę moją wydać? o nigdy, nawet żadnych kroków czynićbym mu w téj mierze niedozwolił, a w przypadku sprzeciwiania się, kazałbym mu we dwadzieścia cztéry godzin z miasta wyjechać, dla bezpieczeństwa mojéj córki. — O! nie — za niego? — nigdy. —
— Kto wiele wybiéra, wiele traci, rzekł flegmatycznie doktor Mięta zażywając tabaki. Sprawiedliwe i dawne moje systema — a co się tycze, poparcia go mógłbym przywieść na dowód moją kuraciją pana Prezydenta, któryby był niezawodnie umarł, gdybym był wybierał lekarstwa.
— Tak — dodał Bomba, byłby umarł, jak wiele innych, którymi się opiekowałeś.
— Porzuć WCPan te żarty, odpowiedział doktor poważnie grożąc mu palcem, ten systemat na nic się nie przyda.
— Mniejsza, to fraszki, ale prawdę mówiąc, panna Burmistrzówna nie miała jeszcze w czém wybierać.
— Ot plecie! — krzyknął rozgniewamy ojciec, rzucając o podal gazetę, a Podczaszyc?
— Przecież się nawet nie oświadczał?
— Wielka rzecz, że się nie oświadczał! bo był pewny, że nic nie wskóra — A sędzia?
— Ten się ożenił, i ani myślał o pannie Klementynie.
— Ani myślał? no proszę! ani myślał? pięknie nie myślał — ależ podwieczorki, cukry, fety.
Wielka rzecz, że się ożenił — wszystkim wiadomo że z rospaczy.
Cóż powiesz na tego zgrabnego doktorzyka?
— Proszę o nim ani wspominać, odparł Mięta — ten partacz nie wart imienia doktorskiego, chciał poprawiać moje recepty! — więc tém samém nie miał oleju w głowie.
— Ale on się nie starał o pańską córkę, odpowiedział Bomba panu Pukszcie, bo bardzo krótko tu bawił.
— To co że nie bawił? ale się dobrze zwijał koło mojéj córki, chciał wyciągnąć na słówko! był to ptaszek, ale i ona niemalowana.
— Za to nie zaręczam! szepnął traktjernik.
— Ależ dosyć przecie tego, rzekła gospodyni, dajcie państwo temu pokój, jużeście się o tém musieli wygadać, powiem wam nowinę, czwarty pułk ułanów, ma stać u nas tego roku.
— Czy doprawdy? odezwano się zewsząd, i panna Gabriela nawet poważna i milcząca, upiekłszy raka, powtórzyła mimowolnie to pytanie.
— Istotnie, istotnie, to rzecz pewna, i bardzo nas to cieszy, bo mamy tam znajomych — tu spójrzała na zarumienioną córkę.
— Czegoż to panna Gabriela taka czerwona, rzekła Burmistrzowa — oj podobno tam panna masz jakiegoś krewnego w tym pułku.
— Żadnego, przerwała nagle i ozięble Gabrusia z miną dumy i pomięszania, jaką zwykle mówiąc przybierała.
— O! co to, to nie prawda, odparła piérwsza, a tenże porucznik, pan Kuflik?
— Aha, ten, ten! powtórzyli męszczyzni.
No, proszę bardzo mojéj córce dać pokój, ujęła się matka, jéj się ani śniło o tém, a państwo tak ją niesprawiedliwie rumienicie.


Gdy się poprzedzająca rozmowa toczyła, ja w przyległym ciemnym pokoju, rozmawiałem także z subjektem pana Farmacego; w krótce jednak ten odszedł, a ja sam jeden przykuty ciekawością do mego miejsca, od nikogo nie widziany, korzystałem z ciemności, i słuchałem.
Pokoik był ciemny, maleńki, usiadłem na krześle, wyciągnąłem się jak w domu, i nadstawiłem ucha. Po kilku chwilach szelest myśli moje i uwagę przerywa; słyszę kroki lekkie kobiéce, i nakoniec spostrzegam pannę Klementynę, o którą właśnie spór się toczył, idącą na palcach, i chcącą, jak się zdawało, równie jak ja posłuchać rozmowy.
Twarz moja ogniem zapaliła się, chciałem uciekać, wstyd żeby mnie na podsłuchach zobaczono, chciałem zostać, bałem się panny Klementyny, wybierając jednak z dwojga złego, postanowiłem udawać śpiącego.
Tymczasem moja panna zbliżała się coraz i postrzegła mię nareście, ale udając że nic nie widzi, siadła spokojnie, tuż koło mnie, zaczęła wzdychać, spoglądać w niebo, a raczej na sufit i udawać wielce strapioną.
W innym czasie i miejscu, byłbym się sam uśmiał chętnie z tego kuglarstwa, ale było tam wówczas o czém inném myśleć nie o śmiéchu. Sam jeden, w ciemnym pokoju, z panną Burmistrzówną! a nużby mię kto zastał w tém towarzystwie. Ta myśl trapiła mię tak bardzo, żem udając śpiącego spotniał cały z niecierpliwości. Prosiłem w duchu Pana Boga, żeby ta panna była łaskawa odejść, ale niewinne to stworzenie, bezbronne a jednak nie lękające się niczego, jak siedziało, tak siedziało! Wiedziałem ja dobrze, że położenie moje, było bardzo krytyczne: nuż kto nadejdzie, zobaczy? a jednak uciekać nie można, bo panna Klementyna krzyknie, na krzyk zbiegną się wszyscy, i ja skutkiem krzyku, mogę zostać jej mężem. Sama myśl ta, o mało mnie nie zabiła, udawałem więc śpiącego, i tak potężnie chrapać zacząłem, że panna Burmistrzówna, nie mając nadziei abym się obudził, wymknęła się po cichu, odetchnąłem, i jak ów co tonąwszy na brzeg wypłynął, co tchu uciekłem do domu, winszując sobie, żem nie przestraszył mojej sąsiadki.
— O tak! myślałem wracając — szczęście, wielkie szczęście że nie krzyknęła, bo pan Burmistrz byłby mnie prawnie zmusił, do wzięcia za żonę tego antyku!




VIII.
BIÉDA.


Niegdyś wesoły i młody,
Spokojny, szczéry i śmiały,
Biegłem w rześkie korowody,
Dla roskoszy, i dla chwały.
W wolne od zabaw godziny,
Przyszłości uwielbień chciwy,
Zagłębiałem się szczęśliwy,
W ubiegłych wieków ruiny.
Gdy jedno twoje spójrzenie,
Zniszczyło lube złudzenie.
Listy o Gramm. język. Polsk.

Miłość zwykła zmieniać ludzi, nie jeden to już nawet podobno postrzegł przedemną, a ja nowy dowód tej ze wszech miar doświadczonej prawdy mam na sobie. Od czasu bowiem jak się zakochałem, czyli, jakem wmówił w siebie, że się kocham, jestem cale innym człowiekiem. Mój Jan nawet mówił mi to pozawczoraj, gdyż uważa, że od pewnego czasu, taki chaos panuje na moim stoliku, o jakiém, Owidiusz, Heziod, ani Arystofanes nie pomyślili, chociaż, wszyscy mniej więcej o chaosach pisali.
Lecz niedość na jego wymówkach, zebrały się i inne. Mięta napominał mnie, że się za mało przechadzam, i zdrowia mego nie szanuję, Farmacy gniéwał się że na herbatę, po herbacie przychodzę, co mi się dawniej nie zdarzało, i śmiano siej nawet ze mnie, że raz w rannych żółtych bótach, oddałem wizytę panu Bombie. Nie inną temu roztargnieniu przyczynę naznaczają nad miłość, a ja sam wyznaję, że przybycie pana Gurtleiba, który się zdaje być szczęśliwym moim współzawodnikiem, wszystko to zrządziło.
W takich to myślach, szedłem przez miasto, i mijając kawiarnią pod godłem Merkurego, utrzymywaną od starey pani Maciejowej, dla rozrywki wejść do niej postanowiłem.
— Dobry wieczór, rzekłem niechętnie wchodząc i widząc kilka osób koło stolików, a samę jejmość w zżółkłym czépeczku, króciuchnej sukni i czarnym kitajkowym fartuchu, stojącą z założonymi rękoma i rumianą od ognia twarzą przed Bombą i Pocztmajstrem, którzy wpadłszy w dobry humor, badali ją o nowiny z miasta.
Powiedzże, powiedz, moja dobrodziejka, mówił właśnie Bomba, gdym wchodził — co tam będziesz kryć przed nami, przecieżeśmy starzy znajomi.
— Nie są to żadne wielkie tajemnice, przecież to nie list, ani jaka korespondencija, dodał Pocztmajster.
— A juściż ja tu niémam cudzych sekretów na przedaż, odpowiedziała kawiarka — idźcie panowie na to do kawiarni pod Żołędziem, to tam wam gosposia bajek naprawi, a u mnie jeżeli chcecie co usłyszeć po przyjacielsku, to przyrzeczcie dochować sekretu.
Całej tej rozmowy wysłuchałem spokojnie we drzwiach i dopiéro wówczas powiedziałem swoje — Dobry wieczór.
— Ach Jezus! krzyknęła przestraszona nagłym moim przywitaniem, pani Maciejowa. Jeszczem też niewidziała, żeby kto tak na nas napadał, jak Pan Kleofas — Cóż to pan taki blady, jakby chory? dodała z szyderskim uśmiéchem — Pan zupełnie się zmieniłeś. — Ale siadajże, siadaj, wnet kawę przyniosę, miałam jakieś przeczucie, że przyjdziesz Jegomość, rzekła mrugając na Bombę i Pocztmajstra, zaraz kawa będzie. Kawa dobra, ze śmietanką gęstą, bułeczki świéże. To mówiąc wyszła pani Maciejowa, a Bomba zamyślony o czémś ważném, nachylił do ust szklankę i wydął policzki, połykając nektar ulubiony. Potém obrócił się do mnie i rzekł.
— Pan będzie dziś zapewne u Pretficów.
— Nie wiém, odpowiedziałem zimno, być to może.
Na to traktijernik, chciał odpowiedzieć, otworzył pośpiesznie usta, ruszył językiem i jakby co go nagle wstrzymywało, zamilkł. Tym czasem, uważałem w nadtłuczonym zwierciedle, że Pocztmajster siedzący trochę dalej za mną, kiwnął z porozumieniem na niego. Postrzegłem z tego, że tu byłem zupełnie trzecim i nie potrzebnym, i że radziby się mnie pozbyć, lecz musiałem czekać na obiecaną kawę.
— No! odezwał się nareście Bomba, pomilczawszy chwilę, bis repetiter placi, czy jak tam u licha, w tej szalonej łacinie napisano — co znaczy: nie żałuj dla gardła. Hej! Johanko, podaj drugą szklankę.
— Cóż tam Jegomość bredzisz, odparł żywo nie wielki studencik, syn pani Maciejowej, wielce uważany za swoją kulawą łacinę, już pan tak umiész łacinę, jak ja greczczyznę.
— At co tam! odpowiedział Bomba, czy to ja tak mam czas jak wy ślepić nad książkami.
Podobał się ten wykrzyknik, miłości własnej Antośka, który pół uśmiéchem, dumę jakąś i rodzaj podziękowania wyraził.
— Ależ — dodał, mówi się przecie nie tak, jak pan mówiłeś, to przysłowie, ale bis repetitia placet, a to się znaczy, jak tłumaczył pan Gapiełło, na pozaprzeszłej lekcyi, że powtarzanie lekcyj, choćby dwa i trzy razy, podoba się professorowi.
— No! no! patrzajcie! jaki uczony! rzekł Bomba spoglądając na mnie — jak z palca wyłamał! Oj nie umrzesz ty braciszku swoją śmiercią; co rano dośpieje, to rano zwiędnieje.
— Czy znowu Jegomość rezonujesz z moim synem — przerwała wchodząc pani Maciejowa, przeszkadzasz mu się tylko uczyć. Ależ bo to i te professory, to i za grosz nie mają nad chłopcem litości; on już i tak mało nie oślepnie nad tymi szpargałami, a oni gnają i gnają. Otóż i kawa — ale śmietanka pożal się Boże nie bardzo osobliwa. Druga kawiarka toby może chwaliła, jak naprzykład ta, pod Żołędziem, ale ja to sobie zawsze mówię szczérą prawdę, po przyjacielsku.
Gdy to kończyła, ujrzałem przechodzącego koło okna strasznego mojego rywala, i wkrótce usłyszałem stąpania w sieni — pan Gurtleib wszedł do kawiarni. Ledwie go ujrzała gospodyni stosownie do swego stanu, jako przed mniej znajomym, całkiem inną przybrała postać, i otwarte jeszcze usta nagle zamknęła, rozkazując z cicha służącej zetrzéć stolik nanowo, a sama wyszła, mrugnąwszy jeszcze na syna, aby szedł za nią. Lecz Antoś z otwartą gębą wpatrując się w nowo przybyłego, nic nie słyszał i nie wiedział prócz niego. Napróżno matka oznajmowała mu swoje żądanie przeciągłém i często powtarzaném ts, ts, ts...; on w kilka minut ledwie raczył się obejrzéć w tę stronę, i namarszczywszy czoło, do połowy skurczony, nie ruszył się z miejsca i pokazał tylko na migi, że się będzie uczył.
Tym czasem Gurtleib zbliżył się do mnie, goście powitali go ukłonem, a on postępując ku mnie szepnął mi na ucho, iż ma się ze mną rozmówić. Porwałem za kapelusz i wyszedłem.
Zaledwieśmy się na ulicę dostali, ujrzałem pocieszną facijatę pana Bomby i Pocztmajstra wespół z Maciejową i synem jej, w oknie, składających tak śmiészną grupę, jakiej podobno nigdy Boilly nie wymyślił. Głowa traktijernika i Pocztmajstra, składały główne tło tego obrazu — obie z wytrzeszczonymi oczyma, obie na wpół łyse, ostatnia zaś jeszcze popruszona siwizną, z natężonymi na czole żyłami, z chudą, wysuniętą szyją i chustką opadłą na dół. Nie słyszałem co mówili, skupiwszy się tak do jednego okna, lecz mogłem tylko dostrzedz, poruszanie ust, które jak kołowrot młodej dziewczyny biegały.
My dwaj szliśmy sobie cicho, niekiedy tylko spoglądając na siebie ukradkiem, przebyliśmy ulice, wdarliśmy się na wały, a usiadłszy na ławce pod lipami — obrócił się do mnie mój towarzysz i rzekł:
— Słyszałem, że pan się starasz o pannę Emiliję? To powiedziawszy wlepił bystro wzrok we mnie, jakby chciał wybadać, i wrażenie, jakie na mnie to pytanie uczyni, i odpowiedź, wprzódy nim ją powiem. Mamże temu wierzyć?
— Jak pan zechcesz.
— Ale pan masz te zamiary?
— Być to może, ale jakiém prawem, dodałem rozjątrzony — pytasz pan mnie o to?
— Spodziewałem się, odpowiedział z kolei zaczepiony, że pan się nie obrazisz gdy mu powiém, że napróżne są jego starania — bo panna Emilija do pana nigdy należeć nie może.
— Przyczyna?
— Bo ją weźmie kto inny.
— A! rozumiem, odpowiedziałem ze złośliwym uśmiechem, pan więc to jesteś tym innym.
— Być może — rzekł Gurtleib bardzo ozięble. Lecz proszę mię jeszcze objaśnić, czy pan masz nadzieję jaką otrzymania jej ręki?
— Wszystkiego wolno się spodziewać — odpowiedziałem, ale stanowczo objaśnię w tém pana wkrótce — po rozmowie, w której mam... mam — głosu mi nie stało.
— W której pan masz się oświadczyć, podchwycił mój przeciwnik. Bardzo dobrze, bardzo dobrze — oczekuję tego, i to mówiąc ukłonił się z miną szyderską i odszedł, a ja sam jeden, zmięszany, niespokojny zostałem się jakby przykuty do mojej ławeczki, rozmyślając nad tém, com tylkoco słyszał.
— Co począć? myślałem — wyrzec się wszystkiego, i dać sobie wyrwać prawie od ust, owoc starań tylu i zabiegów? — nie! ostatni raz trzeba sprobować szczęścia, póki tleje choć najmniejszy promyk nadziei.
Trzeba sprobować! rzekłem sam do siebie i w myśli udania się natychmiast do państwa Pretficów, wstałem pośpiesznie.
— Dobry wieczór! odezwał się w tej chwili głosek pieszczony, wyrywający mię z marzeń moich, podnoszę oczy — o przeklęty trafie! panna Klementyna z matką stoi przedemną. Rumieniec gniéwu na twarz mi wystąpił, oddałem grzeczne przywitanie, i chciałem odchodzić, chciałem iść tak prędko, jak prędko myśl moja biegła do Emilii.
— Cóż tak pilnego? rzekła panna Klementyna rzucając na mnie wzrok pełen czułości — przecież w jedną stronę idziemy — doprowadź nas pan przynajmniej do najbliższej alei.
— Bardzo chętnie, odpowiedziałem głosem, który wcale co innego oznaczał, i walcząc z niecierpliwością i niepewnością, usiłowałem powolnym krokiem stosować się do chodu moich towarzyszek, których nudna rozmowa, była dla mnie najokropniejszą w święcie męczarnią. Przecież uwolniłem się od nich na końcu ulicy, i jak ptak trzymany w klatce, kiedy drzwiczki więzienia otworzą, pobiegłem — spuściłem oczy, zadumałem się — śpieszę.
— Dokądże to tak szybko? przerywa mi gruby głos organisty, niech pan chwilkę się zatrzyma i objaśnić mi raczy, ten Frazes Wirgiliusza.
— Oh! daj mi pokój, niémam czasu.
— A to co innego, odpowiedział poważnie wiejski pedagog nakładając na głowę obszerny słomiany kapelusz.
Wyrwałem się przecie, znowu śpieszę, znowu idę — przechodzę koło mego mieszkania.
— Stój pan, stój, zawołał Jan z okna — przyniesiono tu list z poczty.
— Niechaj leży. Ale ja niémam czém porto zapłacić. Rzuciłem mu sakiewkę zamiast odpowiedzi, i biegłem znowu tém niecierpliwszy, im więcej zawad spotykałem.
— Witam! witam! rzekł do mnie pan Mięta biorąc za rękę, i mimowoli zatrzymując, tysiąc nowin mam ci powiedzieć.
— Niémam czasu.
— Ale chwilę tylko posłuchaj. Przyjechał tu wczoraj kupiec pewien dobrze mi znajomy, bo ja bardzo wiele mam znajomych z Lipska. A wiadomo że Lipsk miasto sławne i dawne, i śmiészną przywiózł nowinę. Ale co się tycze nowin, to pani Burmistrzowa jedną mi także wyborną opowiadała; bo to ta Burmistrzowa to tylko plecie i guzdra swoją córkę. — A propos, moja córka cierpi migrenę. Co się tycze tej migreny, to każdemu wiadomo, jak ją Frank opisał i inni medycy — o! ten Frank, byłto medicus practicus — nie taki jak to teraźniejsi doktorowie, co febry nie umieją kurować. Co się tycze febry, ta według systematu...
— Upadam do nóg, upadam do nóg, przerwałem mu, wymykając się prędko — Stukam do bramy Pretficów — Czy są państwo — Nie ma nikogo, odpowiedział służący i drzwi mi zamknął przed nosem.




IX.
SPORY.


Ten krzyczał gaście ogień, tamten ogień gaście.
Krasicki.

Trochę wprzódy, okazałem czytelnikom moim, że i u nas, w małém naszém miasteczku, zajmują się literaturą, a dziś okażę mu, że u nas nie brak nawet na wieczorach nudnych, nibyto literackich, na które zebrani goście siadają po kątach i czytają, co kto ma, i co kto chce.
Na jedném tedy z takichto zgromadzeń, wśród obszernego pokoju oświeconego dwóma oddalonymi od siebie świécami, zebrane było lepsze towarzystwo miasteczka. Przed jednym stołem siedzieli w milczeniu: Mięta z dziełem Hippokrata, Farmacy z Chemiją w ręku, Organista z ogromnym foliantem starożytności Monfaucona, a ja z Kochanowskim.
Bomba zgłoskował jakąś powieść, stary Pretfic cieszył się dziełem Gatterera o Heraldyce, które zgłębić i wyrozumieć usiłował. Kobiéty przy pończoszce połykały żywcem Romanse Walter-Scotta i wszystkich ogarniało uroczyste milczenie, panujące w pokoju; przerywane tylko czasami westchnieniem kobiét nad losem Eufemii, lub Lady Lamermooru, albo chrząkaniem Bomby, który czytał półgłosem, utrzymując, że kiedy cicho czyta, nic rozumieć nie może. Organista czując się cokolwiek niższym od przytomnych, siedział oddalony nieco od stołu, na brzeżku krzesła, pociągając dosyć często tabakę, i nasycając się opisem dawnych strojów i zwyczajów.
Siedzieliśmy już tak z godzinę, gdy Bomba niemogąc dłużej przykrego dlań milczenia wytrzymać, rzucił książkę, wyciągnął się, ziewnął, i zaczął mruczeć chodząc po pokoju. Milczenie i spokojność powszechna, podobać mu się nie mogły, bo umysł jego przez kilka minut spokojny, nabrał nowej jędrności, i czuł potrzebę wylania się w rozmowie. Chciał mówić, chciał żartować, bo do tego był przywykły, a tym czasem nie było z kim, nie było z kogo. Zaczepił tedy naprzód Organistę, jako osobę najmniejszej wagi, ale ten zajęty jedynie przedmiotem swych badań, podniósłszy oczy, rzekł tylko po cichu mrucząc — Janua... porta... aula... Sagittarius, i znowu zatopił się w księdze.
— Bodaj cię licho porwało! odpowiedział mu zniechęcony Bomba, trzech słów poczciwych zliczyć nie umiész.
— Pisze Sagittarius — rzekł wu Organista po cichu, że drzwi i zamki u starożytnych były...
— Tak; pleć, pleć, gawronie! odpowiedział znowu Bomba, widząc, że uczony Gapiełło nie porzuca swego przedmiotu.
— Interessujący kawałek, mówił dalej, nic nie słysząc Organista, idzie tu rzecz o bramach złotego pałacu Nerona.
— Cicho już! cicho, szybko przerwał Traktijernik, bojąc się aby z jego przyczyny nie przeszkadzała ta rozmowa czytającym — cicho!
— Cytuje Tacyta, Libro.
— A dajże pokój, siedź już cicho.
Libro quinto. Gdy to mówił, Bomba ruszając z gniéwu ramionami, odszedł od erudyta, i chodzić zaczął powoli po pokoju, czekając czyli kto nieprzesłanie czytać i niezacznie z nim rozmowy. Znudziła mu się nakoniec ta przechadzka, zbliża się do żony doktora.
— Nieszczęśliwa Eufemija! odezwała się zaczepiona.
— O przeklęty Robertson! nieoszacowany Buttler.
— I ta widzę oszalała, rzekł sam do siebie Bomba, i skierował się ku zatopionemu w księdze doktorowi.
— Porzuć już Waszmość to czytanie.
— Nader interessujący kawałek, porzucić go nie mogę, poważnie odpowiedział Mięta, jest tu opis bardzo interessujący choroby, zwanej commotio cerebri, wstrząśnienie mózgu, radbym kogo z niej kurować; to powiedziawszy spuścił głowę i znowu czytać zaczął.
Nowa niecierpliwość ze strony Traktijernika, nowa podróż wzdłuż i wszérz pokoju. Umysł jego zaczynał się jątrzyć i burzyć, i dłużej tego stanu spokojności wytrzymać nie mógł. Jeszcze jedna próba! podchodzi ku panu Pretficowi, zagląda z tyłu w książkę, i z uszanowaniem pyta: czy nie dość czytać?
— Ale jakże tu oderwać się od tego? zawołał głośno Heraldyk, tak, że wszyscy obudzili się z marzeń i głowy podnieśli. Jak tu się oderwać. O niech żyje Petra Santa! on to dopiéro jest wielkim, w mojém przekonaniu.
— A tenże drugi? — Wielki Marcus Vulson de la Colombièrre!
— Cóż zrobili ci wielcy ludzie? odezwali się wszyscy razem ze wszystkich kątów pokoju. A Heraldyk rozumiejący, że ma tylko do czynienia z jedną osobą, trochę się zmięszał.
— Co zrobili? rzekł po chwili namysłu, śmieszne pytanie, alboż niewiecie, że oni założyli fundamenta owej wielkiej nauki — Heraldyki!
— Śmiechy rozległy się po sali, a Pretfic zmarszczył czoło.
— Cóż z tego za pożytek, przerwał nareście doktor, u mnie ten kto wybawia od boleści i śmierci, ten tylko jest pożytecznym.
— Fe! co za grubijaństwo! co za materjalizm! odezwał się Gottlieb; cóż warte życie, bez Heraldyki, która nam źródła naszego rodu wykazuje i cechuje nas i rozróżnia?
— Zobaczylibyśmy, odpowiedział Mięta, coby panu herby pomogły, gdybyś zachorował.
— O tyle tylko, rzekł drugi, cenić powinniśmy nędzne życie nasze, o ile szlachetność rodu naszego jest niezaprzeczona.
— Inaczejbyś pan mówił, gdybyś dostał poruszenia mózgu, którego czasami Heraldyka nabawia!
— A i pan także, przerwał milczący dotąd Aptekarz, swój kram chwalisz. Cóżbyś pan poradził bez Aptekarza, bez tego ani kroku.
— Bredzisz, odpowiedział prędko doktor, sambym bez ciebie umiał Farmaciją.
— Bądź jak bądź, zawszebyś potrzebował Aptekarza, i sambyś nim nawet został, bo bez niego się nie obejdziesz. Na to Eskulap nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami i usiadł znowu do książki. Pretfic mruczał jeszcze o Heraldyce i Herbach, gdy w tém Organista cierpliwie dotąd słuchający całej rozmowy, podniósł głos.
Felix qui rerum potuit cognoscere caussas, rzekł, to się tłumaczy moi panowie: szczęśliwy, kto zna starożytności. Zatém nauka starożytności jest ze wszystkich najraźniejszą, najpotrzebniejszą, najgodniejszą człowieka!
— Już i ten gębę otworzył, przerwał Pretfic, czy wieszże ty przynajmniej, jak w starożytności uważano herby?
— Herby? odpowiedział ze śmiechem Gapiełło, jestto wymysł łudzi próżnych, dumnych i płochych; poważna starożytność ich nieznała.
— Otożto rozumnie! rzekł Mięta.
— Żaden rozsądny człowiek tego niepowie, odrzekł Pretfic.
— Tojest, że ja mam być głupi? zapytał poważnie Organista.
— Nakształt tego, odpowiedział ozięble Heraldyk zamykając książkę.
— No to dobranoc Państwu, kiedy tak, przebęknął erudyt, zabierając swój foliał pod pachę i odchodząc.
— Dobranoc, dobranoc.
Rozmowa dotąd dosyć żywa, przez ubytek jednego z przytomnych, na chwilę przerwaną została, ale wkrótce Bomba wzdychając i chodząc zaczął ją znów.
— Niéma ważniejszego rodzaju pisania, rzekł, nad Romanse.
— A czegoż one uczą? podchwycił Pretfic.
— Rozumu — odpowiedział Bomba z gniéwem, odwracając się od niego.
— Nie musiałeś ich czytać — rzekł ozięble Genealog i obrócił się w drugą stronę.
— Jak sobie chcecie moi panowie, wyrzekł poważnie Mięta, wracając do dawnego przedmiotu — gdyby nie medycyna, wszystkoby przepadło — gdyby nie ona, nie byłoby ludzi, a tém samém i Heraldyki, gdyby nie ona, nie byłoby nic — a więc medycyna jest wszystkiém.
— Nicby nie było, odezwał się Farmacy, gdybyśmy my nie preparowali lekarstw.
— Umiém ja i sam Farmaciją.
— Tak jak ja Matematykę.
— Niewiém jak tam pan ją umiész, ale ja umiém, bo się jej w uniwersytecie uczyłem.
— Można się uczyć a nie umiéć.
— Dowód tego na panu.
— A może i na panu.
— Kto wie? nie wiém kto z nas więcej umie. Ja przecie umiém puls pomacać; umiem poznać siedlisko choroby, i systemat w jakim się mieści, umiém wszystko — a pan co? ot tylko wysiadujesz się w Aptece, i ktoś robi za ciebie — cóż umiész?
— Trochę więcej od Waćpana, a czy pamiętasz te recepty?... ha! mój subjekt je poprawił.
— Zobaczym co ty poczniesz bezemnie.
— Nie wiém zkąd weźmiesz lekarstw dla pacientów — drugi raz nie dam Jegomości darmo trucizny na szczury.
— A ja ci darmo córki nie wykuruję.
— Nie będę nawet prosił, ale zobaczym jak się bezemnie obejdziesz.
— No! no, zobaczym.
— Eh! co wam tam przyjdzie z tych kłótni — przerwał nareście Bomba, prawdziwie, kłócicie się o wór dziurawy.
— Ale ten wór nie pana, to jemu nic do tego.
— No, no, niech i tak będzie — odpowiedział Bomba odchodząc i ruszając ramionami.
Tym czasem, gdy się to działo między dwóma pomienionymi osobami, Pretfic tym czasem wszystkich przekonywać usiłował, ze Heraldyka jest kluczem wszelkich umiejętności, ozdobą człowieka, pożywieniem duszy, napojem umysłu i t. d.
Można sobie wystawić jakie wrażenie czyniła ta jego mowa, na Burmistrzowej. Wiadomo albowiem było z gminnego podania, iż zostawała niegdyś garderobianą u hrabiego Sasaprasa, której syn kręcił się koło niej. Ród wprawdzie pani Burmistrzowej tak dawnych sięgał czasów, iż imienia ojca swego dokładnie nie mogła oznaczyć. Rachmistrz jeden wszelako przez rachunek prawdo-podobieństwa dowiódł, iż w prostej linii pochodziła od starego hrabiego i panny niejakiej na respekcie tam zostającej, a później komissarzowej tegoż hrabiego. Można tedy łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie czyniła na niej heraldyczna rosprawa, gdy prócz zaniedbanego wychowania, innych w życiu herbów nie widziała nad te, które się znajdowały na rządowych męża pieczątkach.
Żona doktora, wielkiemi także oczyma patrzyła na Pretfica, gdy ten z zapałem rozprawiał o znaczeniu tarcz całych, nie całych, krzyżowych, szachowanych. Pochodziła ona wprawdzie z dość szlachetnego w Sendomirskim zrzódła, ale nigdy w życiu nie słyszała o tém, o czém mówił pan Pretfic, i gdyby nie częste jego wizyty — nie wiedziałaby co to jest Heraldyka. Żona aptekarza jakkolwiek niemka, nie znała się także natém, i nigdy wprzódy nie słyszała, o Santa Petra, Marcusie Vulson de la Colombière i Gattererze. Słuchało więc całe to zgromadzenie przekonywającej bo niezrozumiałej mowy Heraldyka, i nieprzerwanie milczało. Tym czasem aptekarz i doktor spać poszli; powoli reszta słuchaczów się usunęła, i sam Pretfic tylko pozostał, ale obejrzawszy się na końcu, że sam sobie tłumaczy wziął czapkę i wyszedł.




X.
PACIENCI.


Alfred.

Nareście z moich chorób tysiączne kłopoty,
Mam podagrę, chiragrę, spazmy i suchoty.

Panna Marta.

A więc nam wraz obójgu leczyć się potrzeba,
Bo i mnie słabościami obarczyły nieba,
Ciągle męczy rumatyzm, w ręku, w nodze, w boku,
Mam kaszel, zawrót głowy i bielmo na oku.

Fredro  Pierwsza Lepsza.

Ujrzałem nazajutrz siedząc w oknie moim, postać opakowanego jak do długiej drogi koczobryka, który zwolna posuwał się ulicą, a różnego kalibru osoby z tyłu i przodu poprzyczepiane, tak szczególną postać mu nadawały, że mimo złego humoru, rozśmiałem się z niego po cichu. Proszę albowiem wystawić sobie pojazd, którego boki dziwacznie są malowane w wypłowiałe kwiaty, na wierzchu którego unosi się pochylona wiekiem buda i przysute pyłem długiej drogi pudła i pudełka.
Tłómok w tyle przymocowany mieścił bardzo wygodnie na sobie jakiegoś Grzesia, z jakąś Basią w bardzo dobrej harmonii zostających, o czém przekonałem się z tego, że grzeczny i dworny sługa podtrzymywał swoją towarzyszkę, aby w czasie przejazdu po bruku, wśród niezmiernych skoków landary, nie upadła. Widać było, że się mocno o to troszczył, bo ręce miał przy niej i oczy w nią tylko wlepione, a owa Basia łając go niby, że sobie zbytecznych poufałości publicznie pozwalał, patrzyła po oknach, czy nie ujrzy co bardziej ludzkiego, jak jej Adonis. Piesek zaś obwinięty w poduszkę którego na kolanach piastowała, okropnie szczekał, na otaczające go i wiodące w tryumfie brytany.
Woźnica w przytartym lakierowaną cératą pociągnionym kapeluszu, kierował końmi, które ostatnich sił dobywały, aby na miejsce przeznaczenia dostojne towarzystwo wewnątrz powozu zawarte, dociągnąć. W głębi zaś pojazdu wyglądało jakieś Boże stworzenie, chude i chorowite, w ogromnej, mimo ciepła, czapce uszatej, w płaszczu z baranami i z pstrą chustką starannie około szyi obwiązaną. Widać, że ta figura była tam główną, bo zabierała najwięcej miejsca i opierała się z tyłu i z przodu na dwóch starannie przypasowanych poduszkach. W środku zaś pojazdu siedziała rumiana, z wesołém wejrzeniem i lubą, wdzięczną twarzyczką panienka, młodziuchna i świéża jak pączek róży, który wśród licznych kokard i woalu ukazywał się na jej prostym, słomkowym kapeluszu; a kilka loków wymkniętych znienacka z pod jej czépka, spadło na białe skronie. Staruszka, obok siedząca zdawała się być jej matką — miała na sobie jupkę bielistkami podbitą, na głowie kapturek floransowy watowany, służący zamiast kapelusza, — woreczek z którego wyglądały prątki od pończochy, leżał na kolankach, a obok niego gruba i wielka książka od nabożeństwa z klamrami. Panienka przysłuchując się ojcu, opowiadającemu cóś powoli, wstrzymywała drżącego od strachu pieska, na głos szczekającej za pojazdem starszyzny, i przestrzegała dwóch chłopczyków siedzących na przedzie, w białych kapelusikach i kurtkach.


— Jak sobie chcecie,mówił Bomba, ale zaręczam, że nie widziałem jeszcze Burmistrza, idącego z większą attenciją.

— I fi! nie gadaj pan mi o tém! przerwała Aptekarzowa — pan Burmistrz nie przyzwoicie sobie postąpił — nie zaprosił nikogo na wieczór tylko samych Pretficów; jakbyśmy my nie umieli się znaleść w towarzystwie. A potém — cóż to za wielka osobliwość ten pan Stolnik Słomka, co to przyjechawszy stanął u niego!
— Zdaje mi się jednak, że i państwa proszono.
— O! nie — to ci mądrzy ludzie, chcieli tylko żebym im dała moją córkę, dla zabawy tej tam lalki, co tu przyjechała — ale się nie udało, bo ja mojej córki nigdzie nie puszczę bez siebie.
— Czy to prawda, że oni tu na kuraciją przyjechali?
— Prawda! nawet mąż pani (wskazując na doktorowę) już tam był.
— To i cóż? na cóż chory?
— Ja słyszałam, na suchoty.
— Mnie mówiono, że na podagrę.
— Ja wiém dobrze, że na febrę.
— Chowaj Boże — na gorączkę.
— A sama czy także chora, że z mężem przyjechała?
— Chora! o chora, tylko nie pamiętam na co, na kaszel podobno.
— O nie! na rumatyzm.
— Smiészna to rzecz! ja słyszałem że na oczy.
— Mniejsza o to, a panienkaż ta, po co z niémi? Bóg święty wié na co ją tu z sobą przywlekli — żeby nam jeszcze dziewcząt naszych nie popsuła.
— Mnie się zdaje, chyba przeciwnie — rzekł Bomba.
— Już to mąż mój mówił, że się o nią wiele starało, ale to jakaś jejmościanka wybredna. Osobliwość, że jeden z jej konkurentów, był kulawy i złośnik, ale miał do roku 40,000 dochodu. Albo że drugi, to już istne grymasy, był suchotnik i sknéra, to dobrze — byłby prędko umarł i majątku nie zmarnował. O! żeby tak mojej córce, tobym kazała i kwita.
— Oj! prawda, że to zbytki.
— Ale dowiemy się jeszcze o tém więcej, od mego chłopca jak powróci, bom mu dała dwudziestkę, żeby lokaja pana Stolnika poprowadził na piwo, i wyciągnął go na słówko.
— A czy Jejmość uważała, jaki u tej panienki kapelusz?
— At sobie, u mojej Gabrusi ładniejszy daleko i forma nowomodna, tamten już dawno wyszedł z używania.
— A mnie się podoba.
— Bo też i gust u Jejmości!
— Co też pani powiesz o sukni?
— Osobliwość! u mojej córki daleko piękniejsze są suknie, tu u mnie kiedy uszyje moja pani Dłubalska, to aż patrzeć miło! ona to przecie co rok nowe formy z Warszawy sprowadza.
— Doprawdy? ot tego niewiedziałam.
— A sama Jejmość?
— Zdaje się dobrze była ubrana, tylkoż ten czépek floransowy. Pani Dłubalska mi mówiła, że to straszna staroświecczyzna.
— Ale ciepły! dodał Bomba i wszyscy do rozpuku śmiać się z niego zaczęli.
— Osobliwość że ciepły, rzekła z miną dowcipu Aptekarzowa, toby taką rzeczą najlepiej włożyć poduszkę na głowę. To powiedziawszy sama naprzód śmiać się zaczęła.
— A ichże pojazd? odezwała się druga.
— Śmieszny! prawdziwie musi to być rówiennik fraka Organisty, taki stary!
— Mój mąż swoją bryczką, którą do chorych jeździ, zakasowałby ich landarę, a co mego koczybryka to ani równać nie można.
— A naszże koczyk?
— To także staroświecczyzna. Żebyś to Jejmość widziała nowomodne kocze, jak tu naprzykład wieźli jednemu panu niedawno z Warszawy, to jak lalka! Oh! zdaje się żeby kto w takim koczu po moją córkę przyjechał, choćby był stary jak dziad kościelny, tobym mu ją oddała. Tu Gabrusia siedząca na ustroniu rzuciła wzrok pogardzający na Doktorowę.
— Żeby on sto takich koczów przywiózł, odpowiedziała Aptekarzowa, tobym mu jej nie dała, pókiby nie pokazał, co ma.
— O! bo Jejmość wysoko patrzysz — to zobaczysz, że skończysz na niczém.
— Mało wiele, aby nie skończyć na pożyczanym koczu.
— Zapewne że nie na pożyczanym, ale na własnym. Bo kto ma kocz, ma i pieniądze, boby go z palca nie wyłamał. Żebyto tylko takiego mojej córce, to tak jak Jejmość widzisz, pobłogosławiłabym ją zaraz i siadłabym patrzeć w oknie, jak moja córka w nowym koczu paraduje!




XI.
SZCZĘŚCIE.


Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje.
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili, piękny dzień nadchodzi.

Jan Kochanowski. Ks. I. P. 2.

— Czy są państwo w domu? zapytałem otwierającego mi bramę służącego Pretficów.
— A juściż są.
— A pan Gurtleib?
— Poszedł na spacier.
— Chwała Bogu! pomyślałem sobie w duchu, i szybkim krokiem pobiegłem przez dziedziniec, rojąc już sobie tysiączne szczęścia nadzieje. Tą razą nie zaczesywałem włosów, nie strzepywałem fraka przed wejściem, prędko uchyliłem klamkę i prędzej jeszcze wszedłem do pożądanego mi miejsca. Proszę sobie wystawić moje zdumienie, gdy samą tylko, tysiącem jaśniejącą wdzięków znalazłem Emiliją, której oczy zdobiła przezroczysta łezka, wyciśnięta czytaniem romansu. Byłem zmięszany równie jak ona tém spotkaniem i zapytałem tylko po przywitaniu o rodziców. — Papa śpi właśnie, jak zazwyczaj, odpowiedziała, a matka moja dla domowego zatrudnienia wyszła na parę godzin, lecz jeżeli łaskaw, możesz pan na nich poczekać.
— Jeżeli tylko pani nie przeszkodzę, odpowiedziałem zająkając się i spuszczając oczy, będzie to dla mnie wielką przyjemnością.
— O bynajmniej; niémam nic pilnego, i właśnie, dodała kładąc książkę, skończyłam moje czytanie. Niech pan siada.
Nowa biéda w obraniu miejsca, bardzo blisko nie wypada, bardzo daleko, to nieprzyjemnie. Gdy się tak waham, biała rączka mojej towarzyszki, podaje mi krzesło, aż nadto blisko! Musiałem usiąść i zacząłem rozmyślać, jak tu wyznać to, co koniecznie wyznać musiałem, jak przyjść do tej stanowczej i tak przykrej chwili, tymczasem spuściwszy się na los, zacząłem rozmowę.
— Pani, zapewne coś czułego czytać musiała, bo jeśli się nie mylę, widziałem łzę w jej oku?
— W moim? odpowiedziała ze zdumieniem, które tak powabnie kobiéty udawać umieją, gdy tymczasem jej oczy zdawały się mówić co innego — zdaje mi się żem nie płakała?
— Może mi się tak zdało tylko, odpowiedziałem, ale cóżby też dziwnego było, gdybyś pani nad losem jakiego nieszczęśliwego kochanka zapłakać chciała? Kobiéty, które tylu nieszczęśliwych czynią, powinny łzę przynajmniej wylać nad nami, bo to tylko cierpieniom naszym ulgę przyniesie.
— Mówisz pan o tych cierpieniach, jakbyś ich doznał, rzekła z uśmiechem, przewracając karty w książce.
— Kto wie, odpowiedziałem spuszczając oczy, mogłem doznać nieszczęścia, choć nie jestem jeszcze tego pewnym, i sam nie wiem, czy szczęśliwym, czy nie, mam się nazywać.
— Nie mogę pana o tém zapewnić, bo niewiem ktoby mógł tak nieszczęśliwym uczynić.
— Pani niewié?
— Niedomyślam się — dodała, okazując jawnie spójrzeniem zwróconém na mnie, że wié o kim mowa.
— Ja zaś myślałem, rzekłem po chwili milczenia, że pani wié o tém dawno.
— A zkądżebym się mogła dowiedzieć?
— Tém gorzej dla mnie — rzekłem w dół oczy spuszczając i zamilkłem.
— Niech się pan z łaski swojej wyraźniej wytłumaczy — rzekła Emilija — starając się ukryć za książką pomięszanie swoje.
— Czy pani koniecznie tego żąda?
— Jeśli pan chcesz — jeśli to panu żadnej nie uczyni przykrości.
— Ach! czegoż, rzekłem z zapałem, mógłbym sobie więcej życzyć, jak wyrazić, że całe moje szczęście od niej tylko zależy.
Trudno sobie wystawić, jakie było nasze położenie po tém wyznaniu; wreście w jej oku, ujrzałem powracającą łzę, wyciśniętą czytaniem romansu, jak posła mojego szczęścia.
— Gdyby tylko szczęścia pana, odemnie zależało, rzekła nareście — byłbyś szczęśliwym, i jabym była szczęśliwą.
Upadłem do nóg Emilii, tysiącem pocałowań okryłem jej ręce, dusze nasze po raz piérwszy doznały prawdziwego szczęścia. Ale szczęście jest nie stałe. — W chwili tego uniesienia, usłyszeliśmy szelest w sieniach. Emilija co prędzej pochwyciła książkę, ja porwałem równie jakiś szpargał i siadłem zdaleka na kanapie. Już w tej chwili głos samego Pretfica dał się słyszeć w sieniach, a wkrótce potém usłyszałem go jak nogami na progu szustał, pokręcił klamką systematycznie i powoli, otworzył, wystawił naprzód prawą nogę, potém lewą i cały stanął w pokoju. Nim się cała ta czynność odbyła, miałem czas uspokoić się trochę, i spójrzeć na Emiliją, która pogroziła mi nieznacznie palcem i zwróciła oczy na książkę, z której ich nie spuściła, aż dopóki ojciec zamknąwszy drzwi za sobą nie zaczął bardzo czule witać się ze mną.
— Dawno niewidzianego! rzekł do mnie podchodząc z uśmiéchem, czemużeśmy się tak dawno nie widzieli?
— Wiele miałem zatrudnień, odpowiedziałem, i pomimo szczérych chęci, nie mogłem wprzódy złożyć mu mojego uszanowania.
— Musiałeś pan tu długo na mnie czekać, odezwał się Pretfic po chwili, a moja Emilka nie musiała cię bawić, bo jak widzę, czytała przez ten czas — więc się znudziłeś.
Oboje na tę nie spodzianą wymówkę mocnośmy się zaczerwienili, ale tatulo dobrodziej doskonały w poznawaniu herbów, nie równie gorzej znał się na twarzach, bo rumieniec córki wziął za wyznanie winy — gdy tym czasem krótkiej chwili z nią spędzonej, nie oddałbym był za skarby całego świata!
Panna Emilija uciekła z pokoju po tém pytaniu, ja utrzymywałem jeszcze rozmowę, rozbieraliśmy, rozprawiali, krytykowali, i doczekaliśmy się nakoniec samej pani.
Ubiór jej okazywał, że się musiała przed chwilą zatrudniać jakąś domową robotą, i nie przebrała się dla mnie, jako dla bliskiego znajomego. Stojąc z rumianą i wesołą twarzą, z pękiem kluczów u pasa, z oznaką spokojności i szczęścia we wszystkich rysach twarzy, przed mężem — zwracała na siebie jego wejrzenie, nieco dumne z posiadania, takiej żony. O! i w moim w ówczas sercu wszystko zdawało się dobrém, doskonałém, wyborném, bo ja sam byłem szczęśliwy! W tej chwili, cały świat chciałem widzieć wesołym, byłem pełen radości, a jak to zwykle w mojej głowie bywa, z radością łączyła się jakaś dziwaczność, zamyślenie! niedowiarstwo.
Spójrzałem na tace, z całym porządkiem do kawy i, sam nie wiém jakim sposobem zacząłem porównywać do ludzi — naczynia które na niej stały.
— Tak! myślałem, ta wysmukła, świécąca resztkami powierzchownej pozłoty filiżanka, która zdaje się chcieć inne towarzyszki zaćmić blaskiem wytartej piękności, nie jestże obrazem kokietki, która nieczuła, zimna, słodkiemi słowy, wdzięcznym układem, wabi ku sobie rój niedoświadczonej młodzieży, i dla sławy, dla upodobania zakrwawia serca wiernych kochanków, rozłącza ich, i porzuca nieszczęśliwymi. To istny obraz zalotnicy z resztą swych wdzięków spłowiałych, któremi do ostatka chce jeszcze celować.
Patrzcie! jak obok niej nadął się ogromny imbryk, połyskujący świeżą poliwą!
To ów dumny, próżen mądrości i z powierzchownych zalet szukający sławy człowiek. Taki, coto, rozumuje bez ładu, celuje między ograniczonymi głowami, w strojach całe szczęście pokłada, udaje wszystko, a jest niczém; taki, który leci za fraszką, ubiega się za próżnym blaskiem, i bańką połyskującą honorów, jest to ten imbryczek pękaty i dumny — a wewnątrz fusów pełen. Spójrzałem później na skromną, opasłą i pełną słodyczy cukiernicę — w moich oczach była to sobie bogata staruszka, niepozorna, ale zapaśna — szczypczyki zaś od cukru, zdały mi się jej młodym mężem, umizgającym się do pieniążków jejmości dobrodziejki.
Z kolei wlepiłem téż oczy w mały, nie piękny garnuszeczek, który ukryty za drugiemi stał spokojnie w końciku, przy równie małej i równie niepozornej naléwce. Była to szczęśliwa para małżonków, nieznana światu, szczęśliwa w ustroniu, spokojne i kochana. O! jak chętnie przy boku mojej Emilii, myślałem sobie, gdyby ona była naléwką, zamieniłbym się w garnuszek! Podczas, gdym się bawił tymi myślami wypiliśmy kawę, zaczęto rozmowę, a ja wkrótce szczęśliwy, nadzieją szczęścia, opuściłem dom ten, i pobiegłem na wałach, cieszyć się w samotności, pomyślnością dnia tego.
— Przecież! i ja, myślałem, i ja będę mógł powiedzieć umiérając, że raz w życiu byłem szczęśliwym! I ja byłem w Arkadii!


KONIEC TOMU PIERWSZEGO.






  1. Przypis własny Wikiźródeł (niem.) Nie pamiętacie/pamiętasz mnie!
  2. W istocie samej, ksiądz pleban w Panu Walerym, organista i pleban w Historyi peruki (w części drugiej, której nie wydrukowano) i jeszcze jeden obraz w piśmie perjodycznym umieszczony; jako też i pojedyńcze zdania, zjednały mi wymówki, żem nadto księży i organistów polubił. Ale — de gustibus non est disputandum!
  3. Proszę się nie gniewać, że go tak nazwałem. — Jeżeli zaś kto nie pojmuje, lub niechce pojąć co to znaczy powiadam, że kulawym Bożkiem jest Walter-Scott, a dla tego kulawym, że kula.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.