Wielki świat małego miasteczka/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wielki świat małego miasteczka | |
Podtytuł | Powiastka | |
Wydawca | Th. Glücksberg | |
Data wyd. | 1832 | |
Druk | Th. Glücksberg | |
Miejsce wyd. | Wilno | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
|
Naruszewicz.
— Źleś pan zrobił, źle bardzo, powtarzam to raz drugi, i powtórzę wiele razy sam zechcesz. Na co ci było porywać się do pisania! Niewiesz iż przez ten postępek więcej smutku jak pociechy gotujesz sobie. Tak mówił mi jeden z moich przyjaciół, dowiedziawszy się, iż zabiéram się drukować moje pisemko.
— Szczérze mówiąc, dodał później, nie jest rzeczą naganną gdy kto pisze, ale — ale wiele przy tém należy zachować ostróżności, których pan niedopełniłeś.
— Naprzykład?
— Naprzykład, potrzeba było wystąpić na świat, nie z oryginałem, ale z naśladowaniem lub tłumaczeniem po raz piérwszy; powtóre, że, co chcę mówić, — mości dobrodzieju — to jest tego — tam — albowiem — źle zrobiłeś.
— Dla czego? zapytałem znowu. Ale mój kochany przyjaciel, niemiał mi czasu odpowiedzieć, porwał za kapelusz i powtarzając jeszcze źle! źle! wyszedł pełen radości ze swego zdania na ulicę; gdzie, jak dostrzegłem, zaczął żywą rozmowę z kimsiś, w któréj jak się domyślam musiał ważność rad swoich dla mnie wystawiać.
— Prawda! pomyślałem po chwili, więcej nieprzyjemności, jak uciechy! Dla każdego z pisarzy, sam rój nierostropnych krytyków, sprawia tyle zachodu, ile radości zasłużone zjednać mogą pochwały. Niema szczęśliwszego nad tego, który od obojga, to jest krytyk i pochwał, zostaje zabezpieczony. Ani na chwilę przypuszczać nie należy, że próżniak jaki prosi cię, o przeczytanie tego coś napisał, dla ocenienia pisma — nie wcale, każdy słuchający cierpliwie chwil parę, kupuje sobie prawo sądzenia i częstokroć tylko, dla okazania swych wiadomości, słucha, co mu czytasz.
Ani nawet w dwóch ogromnych tomach, nie spisałbym uwag, które mi wszyscy z dobrego serca dawali. Jeden naprzykład, utrzymywał że uszłoby może to pismo gdyby nie ortografija, której się trzymam. Drugi poprawiał ciągle wśród czytania wyrazy często na jednej karcie użyte; utrzymując, iż to może popsuć wszystko. Inny pytał, kogo naśladowałem; a na moją obojętną odpowiedź, ruszał ramionami, chcąc niby wyrazić, że się nie zgadza, na moje zdanie; i ani mi go popierać, ani fałszu jego dowodzić niechce.
Pewien suchy literat chwalił bardzo rozdział jeden, gdy tym czasem, dwóch tłustych, radziło mi abym go opuścił. Słowem, czytelniku, gdybym był wszystkich rad słuchał, byłbym pewno został młynarzem Lafontena! Na moje szczęście, nie odbijając rad niczyich, żadnej nie usłuchałem. Trąci to cokolwiek miłością własną, ale mię za to wymawia, rada francuzkiego bajarza. Z resztą ludzie osądzą mię jak zechcą, i mogą roztrząsać, jak im się podoba; nie popsuje mi to ani humoru, ani apetytu. Sława nadto jest wysoko, żeby się o nią niski pisarz powieści dobijał, jej wieńce zwykły tylko zdobić łyse i wysilone głowy, a że moja do tej pory, ani jednego potrzebnego włosa nie straciła — przyjaciele! jestem spokojny. Pytał mię nie jeden o powód pisania???
Nieznalazłem na to pytanie innej nad uśmiéch odpowiedzi. Wy duchy zimne, których dzieła czy bazgraniny, (jak sobie chcecie, o to mniéjsza), są skutkiem wyrachowania i rozwagi; którzy przed wzięciem się do pióra, liczycie korzyści i oklaski, wy, nieznacie co kieruje piórem tego, który pisze więcej dla siebie, jak dla drugich, więcej dla przyjemności jaką mu ta praca użycza, niżeli dla dalszych widoków.
Ileż chwil oparty na moim małym stole, przy gasnącej świécy, mile spędziłem w świecie, którego twórcą sam byłem. Wszystko co mię odraża czasem od obcowania z ludźmi, w obrazach mej imaginacyi ustawało. W moim umyśle, na jeden tylko rozkaz stawały roje dziwacznych, miłych i śmiesznych osób, rozmawiałem z niemi, bawiłem się, płakałem; a wszystko to zależało tylko od mojej woli. Jedno zmarszczenie brwi, lub uczucie nieprzyjemności, niszczyło com utworzył, ukazując mi co nowego do wyboru. Żyłem w mojej wyobraźni, żyłem w tym kraju, gdzie jedynie spokojnym być można — a ty krytyku, pytasz mię o powód pisania??
Ach! jakże krótko zbiegnie życie tego człowieka, który nigdy nie żył w imaginacyi! ten który każdą godzinę mógł podzielić na lata, i w jednéj chwili żyć wieki — żył tylko jedną godzinę.
Teraz, krytycy i czytelnicy, zważcie proszę, czemu pisałem? chciałem wam to życie krótkie, osłodzić, uprzyjemnić, przedłużyć.
— Ale poczekaj! odezwał mi się z za ramienia głos, którego właściciel czytał nakreślone przezemnie myśli, poczekaj hardy pisarzu! któż ci zaręczy, żeś tego dopełnił, co uczynić chciałeś? Piękna wymówka, źle zrobiwszy, dobremi pobudkami się zastawiać?
— Pióro wypadło mi z ręki na te słowa, i nić myśli moich się przerwała, a ów ciekawy pełen roskoszy uszedł głosić zwycięstwo swoje nademną. Ale niemyślcie czytelnicy, iż mię tém od pisania odstręczył — o bynajmniej! nielada siła potrafi z tego wyprowadzić nałogu!
— Owszem zrobił mię śmielszym, siadłem i pisałem daléj.
— Lecz.
— Mydła, pomady, szczotki! odezwał się głos we drzwiach.
— Piszę przemowę, odpowiedziałem, proszę nie przeszkadzać; i znowu wziąłem pióro. — Lecz tylko co napisałem dwa wiersze, znowu nowy odgłos o moje nieszczęśliwe obił się uszy.
— Śledzie hollenderskie! sér szwajcarski.
— Piszę przemowę! rzekłem poważnie, a drzwi się zamknęły. — Umoczyłem pióro, potarłem czoło, piszę znowu.
— Czapków bobrowych! odezwie się nowy natręt.
— Piszę przemowę! rzekłem raz jeszcze, i rozumiejąc, że się już przebrały te nieszczęsne wizyty, zacząłem co prędzéj ciąg dalszy.
Jeżeli się zgodzim na to, iż życie nasze, tém jest dłuższe im więcej w niém znajdziemy wypadków, uczuć, i nareszcie im częściéj w nim się poplotły róże z kolcami; jeśli się na to zgodzim, wyznać będziem musieli, iż ten żył najdłużej, kto prócz swoich istotnych przypadków i uczuć, umiał tworzyć w potrzebie nowe, imaginacyjne, lub cudze za swoje uważać. Ten nowy rodzaj życia, o którym się może nikomu nie śniło; składa właśnie ciąg dalszy snów, marzeń i. t. d.; a do tej liczby należy życie które czerpiemy w czytanej książce. Serce nasze przenosi się w jedną z głównych osób; milcząc i siedząc spokojnie, gramy jednakże w własnym umyśle rolę jakiejś obranej osoby — a co więcej, przenosim się według żądania.
— Szopy! kalanki! niedźwiedzie!
— Piszę przemowę! powtórzyłem znowu, usiłując zebrać myśli tak łatwo się rozpraszające.
— Zapewne iż....
— Szuwaks doskonały!
— Piszę przemowę! zawołałem w końcu zniecierpliwiony, i napróżno siliłem się zacząć nanowo, gdy wtém niespodziany przerwał mi wykrzyknik.
— Pantofle, pistolety, obarzaneczki!
— Już nie piszę przemowy! krzyknąłem z gniewem, dokazaliście swego, kładnę pióro i przestaję.
Bodaj licho wszystkie przemowy i wszystkich natrętów!!
Szczęśliwy, kto samotném ciesząc się schronieniem,
Dzieli swe chwile, mądrym znaną tylko sztuką:
Między lubą nadzieją, i tkliwém wspomnieniem,
Miedzy spoczynkiem, nauką.
Szczęśliwy, kto zasypia z wolną trosków głową,
Ani co jutro będzie, tém się we snach trudzi.
Którego nudnik ciężką, nieusypia mową,
Ani téż natręt przebudzi.
Sztuka pisania, dziwnie teraz postąpiła; niema już nawet podobno przedmiotu, któremuby brakło na pisarzu. Historyja i podania stanowiły skarbiec i póty dostarczały zasobów, póki ich nie roztrząśniono, nie opisano, nie rozważano pod wszystkiemi względami, jakie tylko płodny umysł mógł nastręczyć. Imaginacya zastąpiła wkrótce miejsce prawdy, i dotąd uważaną zostaje, za źródło niewyczerpane, od swoich posiadaczów. Ale rozróżnić wypada przedmioty jakiemi dawniej, a jakiemi dziś się zatrudnia. Kiedy wszystkie wielkie, patetyczne, dziwne, czule na tysiąc stron wynicowano przypadki; przyszło nakoniec do tego, iż do małych się wzięto. Dawniej więcej pisano historyi o ludziach, dziś więcej o sercu i uczuciach; dawniej bawiono wystawieniem człowieka, jakimby mógł być, dziś lubią spoglądać na takiego, jakim jest. Nie do mnie należy roztrząsanie, któren z dwóch okresów, lepszy sobie obrał przedmiot, i właśnie dla tego, rzucam to co się mnie nie tycze, a pójdę w inną stronę.
Powieść którą zacznę, mniej jest powieścią, jak raczej zbiorem urywkowych postrzeżeń, nad mojem rodzinném miasteczkiem. Wszędzie są ludzie — dla tego też właśnie i moi bohatérowie, chociaż mieszkańcy prowincyi, są ludźmi; a ich czynności, równie jak i drugich, zająć może kogo potrafią. Kiedy Anglija uwielbia cyganów, żebraków, kuglarzy, rybaków i czarno-księżników w dziełach swojego bożka, kiedy Niemców bawią wesołe dziwactwa Hoffmana, czerniłby nas zająć nie mogły, osoby naszego kraju, i rodowite nasze oryginały? Nasze małe i wielkie miasta i miasteczka, są ich głównym składem, czemuż i my, razem z jednym z naszych poetów powiedzieć nie możem
Nad brzegiem małej rzeczki, rybnej i czystej, i zarosłego trzciną jeziora, jest niedaleko granicy małe polskie miasteczko. Tamem się ja urodził, czytelnicy kochani, wychowałem się, i pewno w témże miejscu posiwieję i umrę — ale choćby kto był może ciekawym nazwiska, tego miasteczka, powiedzieć nie mogę — Jedna bowiem z moich sąsiadek wspomina dość często w swojej piosneczce, że niemożna
a ja tą razą zgadzam się na jej zdanie. Lecz wracając do opisu — miejsce to ma śliczne położenie — Gęsty las ciągnie się na wzgórzu i stanowi tło obrazu; na pochyłości wzgórka wznoszą się domy i kościoły, a u stóp jego płynie rzeczka i zarasta trzciną jeziorko. Rozwaliny starego zamczyska, drzewa pozostałe z ogrodu, szczątki budowli, dodają temu miejscu pozoru starożytnego i wzbudzają w podróżnym ciekawość i nie jedno westchnienie. Wśród zniszczonych drzewem i krzakami bzu zarosłych wałów, milczące stoją mury; na ścianach licznie porozsiewane herby przypominają dawnego właściciela, w pokojach zaś mniej uszkodzonych pan Burmistrz składy porobił. W marmurowych kominkach pochowano kartofle, w rogach obfitości, które gipsowi aniołowie w wielkiej sali trzymają, gnieżdżą się szczęśliwie i spokojnie wróble i jaskółki. W teatrze zsypano zboże i rozstawiono wory z mąką; inne zaś pokoje prawem przedawnienia należą do puszczyków, szczurów i myszy, z któremi sługa miejski jako reprezentant od Burmistrzowskich zapasów, częste i krwawe wojny toczy. Przed zamkiem stoi wieża, wysokości piędziesięciu i pół łokci w której usiłowania czasu, nie mogły dotąd popsuć zegaru o trzech dzwonkach. Więźniowie stanu, to jest złapani na uczynku w cudzej spiżarni złodzieje brzękiem kajdan przerywają posępną ciszę tego miejsca.
Długobym pisać musiał, gdybym chciał historyją zamku tego opowiedzieć; Starostowie, Wojewody, Kanclerze, Hetmani, rodzili się i umierali w tych murach. Krążą podania o wielkim kotle do winnej kąpieli, o źwierciadlanej wieży, o szczęce wieloryba i. t. d. Każde miejsce lud odznacza jakiémś wspomnieniem, ale że to mało zajmuje, przystąpię do zapoznania czytelnika z głównymi osobami.
Naprzód idzie aptekarz z żoną i córką Gabryelą — jest to mężczyzna otyły i leniwy, rumiany i wesół, wielki amator gazet, kieliszka i plotek, którego pani Burmistrzowa, nazywa wzorem Aptekarzy, dla tego już nic córce nieżałuje na stroje i czasami kupuje zużywanych parę romansów. Przy tém pan Farmacy mający związki z Warszawą, jest wyrocznią mody, a jego dom, miejscem najlepszego towarzystwa.
Burmistrz Pukszta, gra tu także niemałą rolę — jest to człowiek pełen miłości własnej, i żaden dukat hollenderski najważniejszy, niema takiego jak on o sobie, rozumienia. Będąc udzielnym władzcą miasteczka, czuje cały ciężar i moc swej potęgi; utrzymuje nie zmieszaną powagę i lubi wychwalać siebie, swoją rodzinę, imienników i krewnych. Żona jego żywa, prędka, wymówna, pomiędzy miejskiemi plotkarkami piérwsze miejsce zajmuje.
Właściciel traktyeru Pan Bomba, ma także swoje znaczenie — jest to wyrocznia dowcipu i gustu, dla starych i młodych płci obojga. Żarty jego, sprawiają zawsze skutek bardzo wyraźny, bo ich przedmiot spuszcza nos na kwintę i oczy smutnie w ziemię wlepia; pochwały zaś, ośmielają najlękliwszego i sprawiają nieumiarkowaną wesołość. W przechadzkach swoich po mieście zbiera starannie nowiny i wiadomości, które stosownie do osób i charakterów rozdziela.
Pan i Pani Pretfic są poważani w naszém małém miasteczku i mieszkają w niém dla własnej przyjemności. Ich córka Emilija wyżej jest uważana nad inne panny, zbliżają się do niej wszyscy z uniżonością i szacunkiem na twarzy i w poruszeniach się malującém, bo co w duszy się dzieje, to oni tylko sami wiedzą. Emilija jest piękna, skromna, łagodna, trochę romansowa i odrobineczkę ponura, ale to wszystko w małych miasteczkach, za dobrą idzie monetę.
Do osób mojego dramatu, nieodbicie jest potrzebny także, szacowny Doktor Powiatowy pan Salczy Mięta, osoba poważna i strasznie uczona, jak mówi poczciwy nasz organista farny.
Nic mu zarzucić w istocie niemożna, prócz niedocieczonego chaosa w głowie, czyli raczej takiego natłoku myśli i wyobrażeń, iż pan Mięta w kilku minutach zacznie kilkanaście przedmiotów, a żadnego nieskończy. Jedna rzecz przypomina mu drugą, a tym sposobem, w jego mowie wiąże się nieprzerwany łańcuch, który zawsze kończy się wcale odmiennie, niżeli się zaczął. Ostatnią razą zacząwszy mowę o kapeluszach, skończył przeklinając Woltera, a pisząc listy ma zwyczay nigdy nie kłaść podpisu, bo się spostrzedz nieumie, kiedy mu się jego papier zapisze. Pomimo tego szału nie złym jest doktorem, i w nieprzerwanej żyje zgodzie z aptekarzem; czasem tylko jakby niechcący dla ściśnienia mocniej związków przyjaźni, wadzą się o jaką w recepcie omyłkę, ale to trwa nazbyt krótko, aby się kłótnią nazywać mogło.
Syn Burmistrza, należy niby do najwytworniejszej miejskiej młodzieży, i chodzi do szkół w Lublinie. Z podziwieniem całej rady miejskiej, policyjantów i urzędników, wciągu lat óśmiu, przeszedł dwie klassy i zaczął trzecią. Mina jego zadziwia śmiałością i zuchwalstwem prawie niewidzianém. Głowę nosi wysoko, oczy wlepia w górę, wargi i policzki wydyma, rąk nigdy z kieszeni nie wyjmuje, mówi tonem pogardy, wita się ozięble i uważa się za najważniejszą w świecie figurę. Jestem jednak pewny, iż go późniejsze doświadczenie od tego potrafi oduczyć, i zniszczyć wysokie o swych talentach wyobrażenie. Miłość własna do najwyższego nawet stopnia posunięta, łatwo gaśnie przy prawdziwym genijuszu.
Po tych rysach główniejszych osób, jedna jeszcze pozostaje mi do opisania — a tą jestem ja. Tysiąc tu zapewne przychodzi czytelnikowi domysłów, względem tego ja, ale proszę tylko być cierpliwymi.
Może nie jeden wystawia mnie sobie, jako starca i zrzędę, z szarawym włosem, iskrzącymi oczyma, széroko roztwartymi ustami i długiemi rękoma. Inny wziąść mnie może za trzpiota, lub jęczącego kochanka, inny za zapalonego gryzmołę, któremu Stern i Irwing głowę zawrócili — kto wie! może się znajdą i tacy co mnie wezmą za kupczyka, lub aptekarskiego subjekta, domyślając się iż gryzmolę moje powieści, unikając bacznego oka mojego protektora. Trafią się i tacy, w których głowie uroi się, iż jestem szczęśliwym jakim małżonkiem; a ja śmiejąc się w duchu powiem, że nikt nie zgadł. Powieść ta jednakże, w któréj mam nie złą rolę, odkryje trochę mój charakter! chociaż wcześnie łaskawych czytelników uprzedzam, iż to co czytać mają, więcej jest zbiorem ulotnych uwag, postrzeżeń i obrazów, niżeli powieścią.
Mieszkańcy miast wielkich uśmieją się tu trochę ze swej parodyi, wieśniacy przypomną co często widują, a my mieszczanie sami z siebie pożartujem.
Miłość jest jak cień człowieka,
Szkoda kto dla niej wiek trwoni.
Jeśli ją gonisz, ucieka.
Uciekasz przed nią, to goni.
Chcąc się jej sideł uchronić,
Uciekać trzeba, nie gonić.
Niéma podobno przedmiotu na świecie, niéma żadnego frazesu w klassykach, ani tematu teologicznego, o którymby więcej ludzie napisali, jak o miłości. Niepospolita to zagadka, kiedy jéj wieki nie rozwiązały, niezwyczajne zadanie o którym nigdy dosyć pisać nie można; doskonała nakoniec to być musi przyprawa, bez której żadne pismo się nie obejdzie. Jedni ją znajdują w sercu, drudzy mają za urojenie, a ja obódwu tych zdań się trzymam jest miłość w sercu, ale nie taka jak w książkach. Nikt jeszcze podobno tak nie kochał, jak bohatérowie romansów — a zdanie moje popiera doświadczenie panny Burmistrzówny, która już od lat piętnastu tak czule wzdycha, iż gdyby ludzie schli i umierali z miłości, dawno by jej nie było na świecie. Chciałby zapewne wiedzieć czytelnik, jaki miałem powód do napisania takiego wstępu? Oto, krótko mówiąc — kocham się a przynajmniej gram rolę kochanka panny Emilii. Niech się jednak nikt nie troszczy, pomimo tej miłości potrafię z oziębłością i dokładnością wszystko opowiedziéć. A ponieważ mało, albo nic prawie nie powiedziałem jeszcze o sobie, teraz opiszę swoje wady i przedmioty, tak bezstronnie, jak tylko można mówiąc o sobie samym. Główniejsze wady moje zależą na ciekawości, wściubstwie, satyryczności, którą bardzo niesprawiedliwie, nazywają złośliwością, i nakoniec na małej ilości roztrzepania.
Ciekawość moja zależy na tém, iż niezmiernie lubię szpiegować czynności ludzkie w ówczas, kiedy oni oczu cudzych nie bardzo radzi. Najmilszą moją przechadzką jest wléczenie się pod oknami i zaglądanie ukradkiem do nich, zdarza mi się także podsłuchiwać cudze rozmowy — nie dla tego zapewne, żebym był rad poznać ich tajemnice osobiste, ale dla tego, żebym tém lepiej roztrząsnął skrytości serca. Ludzie bowiem inni są na świecie, a cale odmienni w domu; częstokroć ich charakter wcale różnie się okazuje w obcowaniu, niżeli w ich życiu prywatném. Wymawia tedy moją ciekawość, chęć poznania ludzi, do czego nadzwyczajną mam ochotę.
Czytałem już Lavatera i Galla, nauczyłem się trochę czytać w spójrzeniach i na twarzy, ale dotąd utrzymuję, razem z jednym rossyjskim pisarzem, że chcąc ludzi widzieć jakiemi są, trzeba więcej patrzéć przez okna i dziurki, niżeli oko w oko.
Że jestem wściubskim, to każdy łatwo pozna, gdy tu dwa życia mojego zdarzenia przywiodę, które mnie na cały tydzień od tej wady były odzwyczaiły.
Jednego razu siedziałem sobie spokojnie w mojém oknie, i patrzyłem starym zwyczajem na ulicę. Właśnie przechodził w ówczas mimo, ponury jakiś statysta, ze zmarszczoném czołem, w szerokim i długim szaraczkowym surducie, w długich bótach, wytartym kapeluszu nasunionym na oczy, trzymając w ręku woskowany parasol. Cicho było na ulicy, szedł sam jeden i mruczał cóś pod nosem. Nadstawiłem bacznego ucha, i usłyszałem że ciągle powtarzał, sześć, razy sześć, sześć razy sześć razy sześć i. t. d., niemogąc się doliczyć co z tego wypada. Znudzony tém, a może i zwykłém wściubstwem moim nakłoniony, miernym głosem odezwałem się: trzydzieście sześć. Ponury rachmistrz obrócił głowę, stuknął o bruk parasolem, nasrożył minę i patrząc na mnie, zawołał głosem, który mi dziś jeszcze brzmi w uszach„Schowaj Asan, dla siebie!“ Co za niewdzięczność! pomyślałem sobie uchodząc cały zaczerwieniony z okna. Coby mi miał podziękować, pięknie się ukłonić, lub uśmiechnąć! powiedział mi taką niegrzeczność!
Od tego czasu postanowiłem był dać pokój ludziom i nigdy się w ich sprawy nie wdawać, ale wkrótce przemogła skłonność nad rozumem. Trzy dni tylko w postanowieniu wytrwałem, i znowu wdałem się w nie swoje rzeczy. Jan, mój służący kamerdyner, czy lokaj, jak się komu podoba — uczęszczał do jednej tłuściuchnej pulchnéj piekareczki; ale na nieszczęście krył się przedemną. Chciałem tedy przyjemne uczynić zdziwienie; udałem się do niej, prosiłem o jej rękę dla mego poczciwego Jana, wypytałem się o rodzinie, posagu i t. d.; ale właśnie gdym wśród tego zajęcia gładził pod brodę narzeczonę mego sługi, Jan przechodzący koło okna, zobaczył mnie u swéj kochanki. Niewiedział o co idzie, posądził mię o złe zamiary, pogniewał się i przestał bywać. W dni kilka odebrałem wizytę od samej imości, z wymówką, iż się stałem przyczyną zerwania, korzystnych dla jej córki związków. Musiałem za moje grzechy wysłuchać grzeczno-grubijańskiej bury, otyłej i rumianej piekarki, która mi w jasném świetle wystawiła całą nieprzyzwoitość i złe skutki, zbytniej mojej gorliwości, o cudze dobro. Ledwie potrafiłem ułagodzić rozjątrzone umysły i mego Jana do ślubu nakłonić, zyskawszy tylko na mojém wściubstwie porządną burę i kosz wybornego ciasta.
Nie wiem czy to mam nazwać satyrycznością, iż się śmieję z głupstw ludzkich, chociaż wiele osób bierze to nawet za złośliwość, ale bardzo niesprawiedliwie. Bo proszę tylko rozważyć, kto winniejszy — czy ten kto głupstwa robi, czy ten co się z nich śmieje — chcą żebym się nie śmiał? to niech mi nie dają do tego pobudek. Wszystkie ludzkie przywary w większej połowie są skutkiem przykładu lub pobudek cudzych, niżeli skłonnością serca; a w tej liczbie mieści się i moja złośliwość.
Co się tycze roztrzepania o które mnie dosyć słusznie obwiniają, to w istocie jest moją wadą. Bardzobym śmieszny spis utworzył, gdybym wszystkie moje z roztargnienia wynikające, wyliczać chciał omyłki.
Raz naprzykład, nie piérwszej młodości pannie, a zatém istocie nader obraźliwej, pod niektórymi względami, winszowałem przez nieostrożność zamęzcia, o którém jednak wzmianki nawet nie było, i o mało na całe życie nie zrobiłem sobie nieprzyjaciołki. Szczęściem iż ta marcowa panienka, równie ma lepszy słuch od wzroku, i że nim usłyszała com mówił, miałem się czas zręcznie wywinąć. Roztargnienie moje nie dochodzi tego stopnia, w jakiém nam jednego ze współczesnych La Bruyère maluje, lub w jakiém byli bohatérowie znanej płodnego Kotzebuego komedyi — jednakże wyznać muszę, iż niedaleko stoję od tych oryginałów. W jednej z wizyt oddanych Panu Burmistrzowi z obowiązku, zacząłem od przywitania się serdecznego z lokajem, którego wziąłem za samego pana. Następnie postrzegłszy błąd mój i usiłując go naprawić wpadłem w płaszczu i czapce do pokojów, nieznośnie zbryzgałem niewinną posadzkę, i przywitałem się po męsku z panną Klementyną, biorąc ją za jej brata. Szczęściem iż ta panna, nie bardzo jest w podobnych przedmiotach obraźliwa, w kilku więc słowach pozyskałem dość łatwo jej przebaczenie, pod warunkiem jednak, abym częściej podobne roztargnienia powtarzał, na co ja z trudnością przystałem; bo, mówiąc między nami, nie wielki mam pociąg do całowania twarzyczek, których czas nie zbyt szanował. W tych samych odwiedzinach, po kilku chwilach rozmowy, zacząłem, z podziwieniem przytomnych śpiéwać w głos odwieczną jakąś piosneczkę. Zaledwie z tej strasznej omyłki wyszedłem, nim jeszcze ustały śmiechy, krzyknąłem głośno, jakbym był w swoim domu, ażeby mi podano szlafrok, pantofle i fajkę. Nareszcie na dobitkę zabrałem wychodząc trzy pary rękawiczek, pięć chustek, cudzy kapelusz, płaszcz i parasol.
Nie dziwują się już tu wcale, widząc mnie na ulicy, w szlafroku i pantoflach, chociaż z początku całe miasto o tém dwa miesiące gadało; ale za to starają się jak najczęściej w błąd mię wprowadzać, aby się trochę pośmieli. Rad temu jestem iż ich mogę rozweselić. Co się tycze innych moich przywar i błędów, tych łatwo każdy z ciągu pisma się domyśli: bo człowiek pisząc więcej często wyjawi, niżby w obce najskrytszego przyjaciela powiedział. Teraz wypada mi przeprosić, iż tak długo sobą samym, ziéwających już zapewne zatrudniałem czytelników, ale przedmiot sam mnie wymówi — możnaż krótko pisać o sobie?
Lecz spójrzmy teraz na to miejsce, w którém ja siedzę pisząc i dumając — tu wały zarosłe krzakami, wśród których wznoszą się odwieczne lipy, tam milcząca, smutna i czarna wznosi się wieża. Błyszczą w górnych jej mieszkaniach światełka, odbijając się razem ze światłem księżyca w stojącej wodzie zarosłego stawu, jęczący dzwonek wzywa w oddaleniu mnichów do choru, wiatr szumi między gałęźmi drzew wyniosłych i turkot kilku wozów wracających z miasta daje się słyszeć zdaleka. Czytelniku! wszak lubisz dumać? — podumajmy więc trochę.
Dla czegoż tak mocno działa na nas piękność przyrodzenia? dla czego człowiek w przybytkach zabaw, nie znajduje tej słodkiej przyjemności, tego pokoju duszy, jakie mu się czuć dają w pustém i głuchém ustroniu, garstką drzew otoczoném. Każdy promyk światła niestale przebijający się przez gałązki, lub migający na gładkiej wód powierzchni, cichy szelest gałązek i to powolne mruczenie leniwego strumyka, pomykającego się w głębokim parowie, wszystko to mnie porusza i zachwyca. Póki serce jest czyste, póki człek wolny, a zgryzoty nie obsiądą jego czoła; o jakąż roskoszą przyrodzenie napawać go może. W tej przyjemności przyczyna tylko jest ziemska — lecz ona sama będąc połączona z miłą spokojnością serca, posyła nas w kraj marzeń, dumań, nadziei i t. d. z którego nie prędko powrócić można.
Ja jednak uciekam na ten raz z czarownej wyobraźni naszej krainy, a prowadzę czytelnika na wieczór do pana doktora Mięty.
Minąwszy ciemne przejście w wieży, w której odgłos własnych stąpań mię przestraszył, a widok spoczywających dwóch armatek, tysiąc wspomnień nawinął; wchodziemy na dziedziniec i widzim w całej okazałości pałac, spustoszały i ciemny. Na tle jasnego nieba malują się ostre jego wieżyczki, okryte blachą połyskującą od promieni księżyca, przez większą część niezakrytych okien połyskują gwiazdy, a wiatr świszczący po próżnych pokojach i salach, zdaje się być gońcem duchów, które zajęły po ludziach to siedlisko. Posępny puszczyk odzywa się w zrujnowanej kaplicy, a szczęka wieloryba zawieszona u wchodu, którą lud żebrem wielkoluda zowie, bieleje w starożytnym krużganku.
Przy tych samotnych i opuszczonych murach, wznoszą się oficyny, pełne gwaru, światła, ludzi — co tak wielką sprzeczność z resztą obrazu stanowi! Tu właśnie znajdziem mieszkanie powiatowego doktora, przed którego drzwiami, para stojących pojazdów bytność zaproszonych osób okazuje.
W piérwszym pokoju, na jednym końcu kanapy, siedzi z ociężałością sama gospodyni, kobiéta słuszna i otyła, w bareżowej chustce, bez czépka. Pani Pretficowa, średniego wieku, przyjemnej i łagodnej twarzy, rozmawia z Klementyną Burmistrzówną, tą wysmuklą, bladą i żywą panną, w której oczach goreją przygaszone wiekiem płomyki kokieteryi. W przyćmionym kątku, siedzi Emilija! Miło spojrzeć na jej wymówne, niebieskie oczy, jasne bląd włosy rozwite po czole, na uśmiéch przyjemny igrający na ustach, i na piękną rękę, na której się sparła od niechcenia.
Tuż za nią przy oknie, stoi pan Burmistrz Pukszta, w mundurze, z włosami unoszącymi się nad jego głową, nakształt sosen poczepianych u boków góry, i ze świécącymi żywemi oczkami. Ręce jego dodając wyrazistości mowie, w nieustannym są ruchu, tupcze nogami i rozmawia z Pretficem: mężczyzną wysokim, dumnej postaci, z wąsem i dużemi bakenbardami, z twarzą rumianą i orderem złotej ostrogi. Ten znak jego bytności w Rzymie, nigdy go w życiu nie odstępuje — widziałem go przy szlafroku, powiadają iż przyszył nawet znaczek do szlafmycy; ale ta wiadomość potrzebuje potwierdzenia.
Pan właściciel traktijeru pod syreną Bomba, uwija się koło kobiét, szafując konceptami i plotki rozsiéwając. Mina jego i postawa pełne żywych poruszeń, zdradzają charakter prędki, a uśmiéch, którego z szérokich ust nie spuszcza, o wesołości zaświadcza. Twarz ma pełną, rumianą i széroką, ogromne oczy, których oddalone brwi nie zaciemiają, nos spory, a włos czarny, którego połowę utracił w ważnych dla ludzkiego apetytu usługach, rozchodzi się na skronie i tył głowy, niezakrywając wcale połyskującej klassycznej łysiny. Aptekarz Farmacy, którego mowa pełna migów i frazesów tak mocno zastanawia słuchacza, charakterystyczną narodową miną, okazuje, iż był niemcem; a ta porcelanowa fajka, z której od dwóch godzin wyciąga niebieskawe dymy, wcale się mojemu twierdzeniu nie sprzeciwia. Za nim postępuje żona w pliuszowym kapeluszu i ciężkiej chustce, witająca (dla oczu ludzkich) bardzo uprzejmie gospodynię domu. Córka jej Gabryela powolnym krokiem za nią idąca, z zagryzionymi ustami, jest wzorem złego humoru, skromności, czy też może dumy. Chod jej przypomina nam sztuczne taktowe poruszanie się automatu, ukłon i uśmiéch są nadzwyczaj wymuszone, a rozmowa prowadzi się zwykle półgębkiem. Jeśli się nie mylę, ułożenie to w małych miasteczkach jest oznaką dobrego wychowania — ale broń mię Boże od edukacii, której główną zasadą jest zły humor!
Niedaleko ztąd w osobie tej brunetki podeszłej, która na chwilę nawet zamilknąć nie może, widziemy panią Burmistrzowę. Jej rozmówność tak jest wielka iż powiadają nawet, jakoby przez sen całą noc gadała — ale któż to może wiedzieć, co się wnocy dzieje?
— Dobry wieczór pani — rzekłem zbliżając się do Emilii.
— Jak się pan miewa — odpowiedziała z wdziękiem podnosząc na mnie czarowne swoje oczy, w których się jej dusza odbijała. Cała moja mądrość znikła przed tém zapytaniem, na które wcale odpowiedzieć nie mogłem. Nareście zdobyłem się na duser i zacząłem. — Mógłżebym... żebym bym, mieć się źle, będąc tak..... tak, blisko pani.
Odetchnąłem i trochę powolniej i łatwiej zacząłem z nią bardzo zajmującą rozmowę. — Ale niespodziewaj się wcale czytelniku, ażebym ci ją powierzył — chociaż bowiem ufam ci jak samemu sobie, żebyś mnie nie wydał, nie mogę jednak odkryć ci tej rozmowy.
Nie ty, to by mię mógł zdradzić papier, atrament, lub pióro; bo cóż dziś na świecie nie zdradza? Jednego nieszczęśliwego majtka, to jak zaczęli wydawać, od wiosła do morza, do majtka i t. d., tak już i po sekrecie.
Chciałbym mieć rys pokoleń mojego imienia,
Niby drzewo wyrasta z rycerza ramienia.
Z tego pięknie wyrosło, różne mając związki,
Niechaj idą gałęzie, a z tychże gałązki.
Ulubioném zatrudnieniem pana Pretfica ojca Emilii, jest Heraldyka i genealogija. Podług niego niéma nauki, któraby tym dwóm wyrównać mogła, zachował bowiem dotąd całą dumę i próżność średnim wiekom właściwą.
Jednego razu zacny ten mąż, tak szczérze zaparłszy mnie w kącie, zaczął się rozwodzić nad wytłumaczeniem mi jenealogicznego swego drzewa, iż myślałem kapitulować przez bliskie okno; szczęściem, że przybycie kogoś trzeciego, mnie od niebezpiecznego skoku, a jego od dłuższych wywodów zabezpieczyło. Dziwnych mi był wówczas naplotł rzeczy, i niezrozumiałym jakimś sposobem, doszedłszy ze inną pono aż do Arki Noego, skonkludował wreszcie na tém, że w prostej linii od Jafeta, czy też Chama pochodzi. Dał mi potém spis długi wszystkich Pretficów, między którymi sławniejszych tylko tu wspomnę.
Zacny baron Goldbrot von Pretfic, był dla chwały swoich potomków na pielgrzymce w ziemi świętej. Żona zaś jego Minna i brat zostali panami dotychczasowymi zamku dziedzicznego ich w Szląsku, w księstwie Troppau, w okolicy Hildschin, nad zbiegiem Odry w Oppę. Po pięcio-letniej podróży, odebrano ważny list pargaminowy, ręką jego pisany, który przyniósł towarzysz podróży Otto Brunwer; w nim zaś czułe pożegnanie z Minną, rozwiązanie ją od ślubów i oznajmienie, iż z niebezpiecznej rany bliski jest śmierci. Otto dodawał, że go niedaleko grobu Zbawiciela sam pochował. Minna nie miała wówczas więcej nad lat dwadzieścia kilka, a widząc iż jej mąż zostawił zamek i obszerne włości, łatwo się pocieszyła. Zalotny Fryderyk Pretfic brat jej męża, w niebytności jego zajął trwożliwe serce Minny; ale więcej ze wstydu jak z niechęci, ociągała się jeszcze z oddaniem mu ręki. Nareście, było to w jesieni, sprowadzono z Hildschin księdza, sproszono sąsiadów i gości i ślub odbyto. Stary Otto Brunwer, stał nieruchomy u wejścia kaplicy i płakał, przypominając sobie ten sam obrzęd z nieboszczykiem odbyty. „Wśród wichru i niesłychanej burzy, uniosły ciężkie kolasy nowożeńców, długą sadzoną ulicą do zamku. Pozastawiano, mówi pamiętnik owoczesny, długie, srébrem okryte stoły, oświecono rzęsisto zamek, a huczna muzyka odezwała się wewnątrz. Burza jednak nie ustawała miotając silnie gałęźmi, ogołoconych drzew z liści. Brzęczały w oknach w ołów oprawne szyby, a ciężka brama ze szczękiem skrzypiała kołysana od wiatru, na ogromnych wrzeciądzach. Wśród zabaw i wesołości, zatrąbiono u wejścia, a most spuszczono natychmiast, i zmokły, przeziębły pielgrzym wszedł do biesiadników sali. Długa broda czarna, włos z którego spadały jeszcze krople wody, twarz opalona i suknie podarte oznaczały iż szedł z daleka. Konchy i tykwa u pasa, różaniec i kosztur na którym się wśpierał zwróciły uwagę biesiadników. Smutne wspomnienia zachmurzyły czoło pięknej Minny, a cudzoziemiec siadł milcząc u końca stołu. Podano puhar i spełniono wilkommen, a chociaż pielgrzym spełniał czaszę po czaszy, czoło się jednak jego nie wyjaśniało. Otto z wyraźną niespokojnością poglądał na niego, i śledził jego kroków, a gdy raz piérwszy otworzył usta, Brunwer stanął osłupiały, zbladł i wyszedł. Kiedy nakoniec spełniano zdrowie młodej pary, pielgrzym zawołał głośno: vergiess mein nicht![1] a omdlała Minna padła na ręce męża. Ze wszystkich stron ciekawe oczy zwróciły się na cudzoziemca, który w tej chwili obrócił się do pana młodego, i słów kilka na ucho mu powiedział. Poznano cudownie ocalonego Barona Goldbrot.“ Niewspominają wcale dawne pamiętniki jak się ten szczególny zakończył wypadek, w dalszych jednak ślady są pewne, iż Minna żyła długo i szczęśliwie z Fryderykiem Pretficem bratem pielgrzyma.
Wszelkie zaś o Baronie Goldbrot von Pretfic poszukiwania w archiwum szanownego ojca Emilii były bezskuteczne, przeto też i czytelnikom nic zaspakajającego powiedzieć nie mogę.
Około roku 1513, jedna gałęź tej familii przeniosła się do Polski i osiadła w Kaliskiém, a druga pozostała w Szląsku. Petrycy Piotr Pretfic był młódszym synem Minny i Fryderyka, ten to stał się stawnym fabrykantem sukna i wełnianych wyrobów, i z tém w wielkich nadziejach przybył do Polski. Starszy brat jego, wyrzekł go się zupełnie, krewni nawet gardzili nim za to, iż poniewiera po fabrykach sławne imie Pretficów. Ale Petrycy tak silne miał przywiązanie do piéniędzy, iż wcale uważać nie myślał na to, co ludzie gadali. Osiadł u nas, zaczął nanowo zbierać grosze, kupił pusty zamek, wyporządził go, porzucił fabryki, zaczął dawać uczty, przebrał się po polsku, dodał jedno c do swego nazwiska, kupił urząd i napisał do brata, że jeśli mu więcej zechce prawić niedorzeczności, uda się sam do niego, aby go rozumu nauczyć.
Brat Baron daleki był od tego, owszem w bardzo grzecznym liście winszował mu urzędu i zamku, prosząc aby go raczył kiedykolwiek odwiedzić. Nie wiemy wcale czy dopełnił Pan Petrycy tej prośby, to tylko wyczytuję w starym pargaminie, iż syn jego odziedziczył razem dwa zamki — w Szląsku jeden, a drugi koło Kalisza.
Prawnuk pana Petrycego był przeznaczony na chwałę całej rodziny i Samuel, to było jego imie, od młodych lat okazał wiele odwagi, którą nawet czasem do zuchwalstwa posuwał; lecz zaledwie dorosł lat męzkich, zebrał równych sobie mężnych kilkuset żołnierzy i przez lat kilka bronił z wielką korzyścią granic polskich od Tatarów.
Było to w samych początkach panowania Zygmunta III. Na turniejach i w boju nikt Samuelowi nie dotrzymał, a towarzystwo jego, młodzieży większą częścią we Włoszech wykształconej, bardzo było straszném. Już w tych czasach zbytek i miękkość wkradały się do nas, a duch wojenny ożywiał tych tylko, których podróże po obcych krajach nie popsuły. Mężny ten rycerz, do tego stopnia był Tatarów postrachem, iż ogromną cenę położono na jego głowę, a to mu więcej jeszcze dumy dodawało. Przekupiony nareszcie sługa od nieprzyjacioł skrócił mężne jego życie, sam jeszcze od ręki umierającego pana poległszy. Sława Samuela do dzisiejszych nawet doszła czasów, w tém prostego ludu przysłowiu:
Za czasów pana Pretfica
Spała od Tatar granica.
Niedawnymi czasy namienił nawet o nim jeden z lepszych historycznych pisarzy, ale krócej niżeli się było można spodziewać.
Po takich przodkach, nieodrodni poszli następcy, wszyscy bowiem byli mężni do butelki i półmiska; wybornie spali, jedli i kłócili się, a w tych zatrudnieniach podali swoje imie aż do naszych czasów. Teraz zaś niech mi czytelnik pozwoli przenieść się do Szląska, i opowiedzieć ważny w dziejach domu Pretficów wypadek, który wkrótce po urodzeniu dziś szczęśliwie żyjącego tej familii potomka, nastąpił.
„Pan Gottlieb Epigmeusz Artur Pretfic, mówi jeden pisarz współczesny, którego dzieła do nas nie doszły, urodził się w rodzinnym swym zamku w Szląsku, roku 1778, dnia 24 marca, to jest w sam dzień świętego Epigmeusza. Dostojny ociec jego tak był ucieszony urodzeniem potomka płci męzkiej iż, w zapale nieumiarkowanej radości, nieuważając na stan interessów zaprosił całe sąsiedztwo na suty bal i chrzciny. W ówczas to zaszła pamiętna nazawsze epoka, gdy potomek jakiś sławnych grafów Gaschin von Hildschin, raczył łaskawie zaszczycić swoją bytnością pana Pretfica.
Dnia 1 kwietnia wspomnionego roku krzątania i zachód około domu, oznajmiły iż się zbliżył czas na wielką ucztę przeznaczony. Świeciły się świeżo-pobielone wydatniejsze części starego zamku, dziedziniec wysypano piaskiem, drzwi ogromne stały otworem dla gości, odnowiono herb familijny nad bramą, i most nawet, lękając się ciężaru spodziewanych pojazdów naprawiono.
Około godziny piérwszej z południa, ukazał się w oddaleniu, wśród ulicy, ciężki pojazd grafa ciągniony od sześciu niezgrabnych koni, na którego bokach połyskiwały herby. Trzech lokajów stało w tyle w galonowym ubiorze; a sam wysłał naprzód człowieka z oznajmieniem że już jedzie, zalecając woźnicy, aby jechał powoli, póki gospodarz nie wyjdzie na spotkanie. Ukazał się wreszcie Pretfic, w nowych sukniach z harcapem, wypudrowaną głową, z błyszczącymi u trzewików sprzączkami i kapeluszem pod pachą, przemyślając nad zgrabnym komplementem u powitania; gdy niespodziana okoliczność odmieniła wczesne układy etykiety.
Przez całą drogę graf spierał się z żoną, kto z nich miał wprzódy wysiąść z pojazdu; jejmość jako z familii książęcej wzywała mitry na swoją pomoc, graf jako małżonek i pan orderowy nie chciał jej także przodku ustąpić. Pomimo żwawej kłótni jegomość chociaż zawsze bardzo dla żony uległy, nie mógł przenieść na sobie, aby tak jawny dać dowód słabości swego umysłu. Oboje swoich pretensij ustąpić nie chcieli, i już miano się wracać żeby kłótni uniknąć; gdy myśl wyborna przyszła do głowy grafa: — Stój! zawołał na sługę jadącego przodem, stój furmanie! sprobujem mościa dobrodziejko, rzekł potém do żony, czy oboje razem wysiąść nie potrafim. — Wybornie mój mężu! rzekła dumna pani, śliczna myśl! sprobujem. Zaledwie to wyrzekła, odbyło natychmiast próbę, a chociaż w niej graf dla niemałej objętości swej małżonki miał nieco ściśnięte boki, utrzymywał jednak zgodnie z żoną, iż tak było najlepiej. W tymto zamiarze wjeżdżano już na dziedziniec, imość poprawiała chustkę, graf zdmuchiwał pył z sukni, gdy wtém, dziwném losu zrządzeniem, oś ugięta ciężarem księstwa i grafostwa, przez naturalną dążność do środka ziemi, ugięła się z ostatniém wysileniem i — pękła; a pojazd runął razem z drogim swym ciężarem. Siedzący w środku nie wiele ucierpieli, ale trzej lokaje, których wywrót ten porozrzucał o kilka sążni od pojazdu, zapomniawszy nawet o przytomności państwa wołali: Tausend Teufel! Pestilenz! Seperement! z okropnym wrzaskiem. Piérwszém poruszeniem przytomnych, było udanie się do karety, w której nowe klątwy graf sam rzucał: nie uważał on iż krew płynęła mu z twarzy, ale widział że postradał gwiazdę w tym nieładzie. Nalegają ażeby wysiadł. — Bez butówbym wyskoczył ztąd dawno, bez koszuli nawet, ale bez gwiazdy nie mogę! Jejmość mniej dbała o honory, a więcej o dogodzenie miłości własnej i postawienie na swoim, wyskoczyła ze zwalisk landary i będąc już za pojazdem zawołała na grafa: — Takiż mości panie, ja wprzódy wysiadłam!
Obraz który tu naprędce skréśliłem, godny jest zapewne bieglejszej ręki, bo nosi na sobie cechę nie tylko śmieszności, ale razem jest piętném charakteru osób, które go składają. Graf więcej cenił gwiazdę jak ranę, grafina przypomina mi znowu upor właściwy wielu charakterom kobiécym, a oboje razem doskonale malują pychę, która tak długo nadymała próżnych baronów i książąt niemieckich.“
Natém kończy opowiadanie spółczesny pisarz, którego dzieło jak już mówiłem, do naszego czasu nie doszły. Pan Gottlieb, którego urodzenie tak znamienitym wypadkiem oznaczone było, niepospolite też miał w życiu przypadki.
Sprzedał on zadłużony majątek i zamek, wzdychając jednak, iż się musi rozstać z przodków swoich siedzibą. Jadący do Włoch oddalony jego krewny wziął go za towarzysza podróży. Nie mógł dosyć oddziwić się szczątkom dawnego Rzymu Pan Gottlieb, powiadają nawet, iż wszedłszy piérwszy raz do Watykanu, z wlepionymi oczyma i otwartemi ustami, przetrwał godzin kilka, dopóki wypływająca z olbrzymiej świątyni ciżba gwałtem go nazad nie pociągnęła. W czasie pobytu swego w Rzymie został ojciec Emilii autorem dwóch pism: Rozprawy o Heraldyce i Historyi orderu złotej ostrogi. Ostatnie z nich dedykował Papieżowi i otrzymał z wielką swego kuzyna zazdrością ozdobę, o której pisał.
W miarę jak się bardziej Gottliebowi szczęściło, kuzyn kwaśniał i przykrzej z nim się obchodził; aż nakoniec jednego ranku wyniósł się z Rzymu, zostawując bez pomocy opuszczonego Pretfica.
Z tłómoczkiem na plecach, i kijem w ręku, z ponuremi myślami, z kilką exemplarzami swojego dziełka, minął podróżny wycieńczone Włochy, burzliwy Paryż, udał się do Wiednia, a ztamtąd do krewnych swoich do Polski.
Jednego dnia pobytu jego w Krakowie, siedział smutny w ciemnej kawiarni, i czytał z nudy starą gazetę, którą podjął był z ziemi. Nagle podniósł głowę z zadziwieniem, przetarł oczy, uśmiéchnął się, szybko porwał kij, wytarty kapelusz, i nazajutrz zaraz udał się w drogę. Wiadomość o śmierci ostatniego krewnego i o spadku, nie wielkim wprawdzie, ale dla niego dostatecznym, dodawała mu sił nowych w podróży, a mnóstwo herbów, ukazujących się na opuszczonych naszych zamkach, mile go w drodze bawiło. Za piérwszém zgłoszeniem się i dowodami, odebrał majątek nieznanego krewnego, pół tuzina obrazów swych przodków i ogromne drzewo genealogiczne, które się stało odtąd nieporównanym jego skarbem. Długo się wahał w wyborze przyszłej małżonki, aż nareście, uboga jedna Baronówna została uznana, godną dzielenia jego losu.
Jedyną słabością pana Gottieba Pretfica, jest wielka duma i przywiązanie do próżnych tytułów i pochodzenia. Jego podpis, nawet na listach i kwitkach, przedłuża się zawsze na kilka wierszy, a zwykle wymienia w ten sposób swoje tytuły i dostojeństwa:
Żona jego niéma wcale tej dumy, jakąby ją, podług wszelkiego podobieństwa, obcowanie z heraldykiem natchnąć mogło. Wszelkie przymioty duszy i serca, mogące zdobić kobiétę, w najwyższym posiada stopniu; daleka od tej draźliwości charakteru, którą wymawiają wielu osobom, posiada tę drogą cierpliwość i łagodność, która więcej obcującym z nią jak jej samej przyjemności przynosi. Emilja wszystkie matczyne posiada przymioty, a przy nich jeszcze lekki obłoczek melancholii i romantyczności, których czytanie książek w tym rodzaju jej nadało. Miłość jednakże równająca ludzi, nie zagładziła ze wszystkiém w jej umyśle uczuć dumy i przywiązania do marnych tytułów, które się kiedy niekiedy w jej charakterze przebija. Ja biédny, który zamyślam prosić o jej rękę, oddawna już pracuję nad swojém drzewem genealogiczném, które ma zastąpić podarunki ślubne. Nadzieje moje są niemałe, bo się szczycę wielką poufałością Gottlieba, względami jego żony i nadzieją przyszłych uczuć córki.
Dom państwa Pretficów słoi na małym, kasztanami osadzonym dziedzińcu. Na piérwszy rzut oka, łatwo poznać charakter jego mieszkańców; po wysypanych uliczkach żwirem, po czysto wytartych oknach, zamiecionym dziedzińcu i zgrabionych trawnikach. W płotach ani jednego nie brak kołka, pod drzewem zżółkłego nie znajdziesz listka, fórtka i brama są zawsze zamknięte, a przy nich widać sarnią łapkę i dzwonek, na którego odgłos otwierają wejście. Słudzy znają zwykle po samym sposobie dzwonienia, kto przychodzi; pan Pretfic bowiem szarpie gwałtownie raz tylko, kobiéty dzwonią powoli a długo, Bomba czasem kwadrans cały bezustannie szturmuje, a ja raz tylko mocno znać o sobie daję.
Wstąpiwszy za próg domowy, dziwić się trzeba nadzwyczajnemu porządkowi, który tu panuje: każda rzecz ma dla siebie przeznaczone miejsce, żaden gwóźdź napróżno w ścianie nie siedzi, a na sprzętach najbystrzejsze oko pyłku nie dostrzeże. Kanapy okryte są dréliszkowymi pokrowcami, a nad niemi tu i ówdzie widzisz różnej wielkości obrazy samego pana Gottlieba, na których nigdzie nie brak orderu Papieskiego w całej okazałości. Kanarki odzywają się w klatkach, a młynek blaszany w oknie warczy nieustannie. Jednostajność i cichość są cechą właściwą mieszkaniu i mieszkańcom.
Co do obchodzenia się w towarzystwie, pan Gottlieb okazuje wiele wesołości i zdrowego rozsądku, a czasem, co się jednak rzadko zdarza, iskierka dowcipu błysnąć może, wśród ciągłych rospraw heraldycznych. Umiejętność języków ogranicza się u niego, trochą łaciny herbowej, dobrym niemczyzny zapasem i szczątkami zepsutego włoskiego języka. Anachronizmy i różnego rodzaju błędy, niemal codzień wymykają mu się, a on przy nich silnie i nieodstępnie obstaje. Półtory blisko godziny spiérał się raz z organistą, tonem wyniosłej dumy, że Ormianie i Arianie są unum et idem; drukowane nawet dowody, przekonać go nie mogły, i wychodząc nawet z towarzystwa, przez cały ciąg podróży do domu — powtarzał, iż Ormianie i Arianie są unum et idem.
Berło i miłość, o tamto Jowisza,
Oto pytaj Junony, niechcą towarzysza.
Każdy naród i człowiek ma swą słabą stronę, do której dotykać niebezpieczno, a która pospolicie zależy, albo na miłości własnej lub na uporze. Przedmiot uwielbienia lub własność którą sami sobie ludzie przyznają, nie cierpi sporu i sprzeczki. Powiedz Anglikowi, że jego Schakespeare, w niektórych sztukach swoich, unosić się daje zdziecinniałej i dzikiej imaginacii, a w drugich przybiera postać płaskiego żartownisia — John Bull z zimną krwią cię wysłucha, a potem wyzwie na Boxy, lub zrzuci oknem z trzeciego piątra.
Zaprzecz tylko zapalonemu francuzowi, że Corneille i Racine nie są najlepsi w świecie pisarze dramatyczni, powiedz, że Voltaire chcąc pisać o wszystkiém, o niczém dobrze nie pisał, wspomnij o tém że Rousseau nie uniknął zręcznymi sofizmatami błędów logicznych i zdrowemu rozsądkowi przeciwnych — czeka cię pojedynek na szpady lub pistolety.
Spiéraj się z Włochem o zalety jego Tassa lub Petrarka, a kto wié, czy niewidoma ręka, w boku twoim sztyletu nie utkwi. Nie uwielbiaj, choćby tylko dla żartu, Wielanda i Klopstocka, ciemnego Kanta i życiem tchnącego Szyllera — a niemiec butelką lub kieliszkiem dosięgnąć cię potrafi. Oddzielni ludzie i całe narody, mają swoją słabą stronę, a hiszpan nie ścierpi nawet, gdy mu ujmiesz choć jedno, z długiej litanii jego nazwisk. Znałem pewnego, który bić się był gotów, za rozmiar puhara, którym pił Alexander wielki, i który baśnie kronikarzy za świętą prawdę uważał; drugi silnie obstawał, iż niéma na świecie bardziej rozczulającego i piękniejszego instrumentu, nad zele — Inny znowu niedozwalał źle mówić o kotach, których wielkim był przyjacielem — słowem, każdy z nas prawie ma swoją słabą stronę, mniej lub więcej znaczną, którą broni i strzeże.
U mnie tą słabą stroną jest miłość, w której żadnego sporu nie cierpię, a tém bardziéj znieść nie mogę rywalów, którzy są bardzo naprzykrzonymi ludźmi w oczach moich. Cieszyłem się już, iż mi nikt dotąd nie zaszedł drogi do serca panny Emilii, ale nie długo to trwało, bo przypadek jeden popsuł najpiękniejsze moje układy. Siedząc wczoraj po nad wieczorem w oknie mojém, ujrzałem ciężką i ładowną brykę furmańską, płótnem pokrytą, ciągnioną od chudych koni olbrzymiego wzrostu. Z ciekawością właściwą nam mieszkańcom małych miasteczek, wpatrywałem się w stojący pojazd, i widząc wychodzącego zeń posuwistego mężczyznę, domyśliłem się iż to być musi daleki kuzyn Pretfica, spodziéwany oddawna.
Przeczucie jakieś straszne niespokojnym mię czyniło, i na piérwszy rzut oka lękałem się znaleźć w nim rywala. Z niechęcią widziałem, jak od kilku lat zawartą bramę usiłowano otworzyć, lecz napróżno, bo klucza nie było. Spostrzegłem później biegnącego ślósarza skórzanym fartuchu i wełnianej szlafmycy, który ułatwił tę przeszkodę: bryka weszła na dziedziniec, a ja ze smutkiem zatrzasnąłem okno tak, żem o mało połowy szyb nie wybił. Zacząłem potem szybko przechadzać się po pokoju, sam nie wiedząc co mi dolegało, i tak dziwnie bez powodu i przyczyny dręczyło. Była to zazdrość, która niepostrzeżona rozsiewała już w sercu domysły, a z niemi przykre boleści.
Chciałem się rozerwać i mimowolnie prawie porwałem ze stolika ulubioną książkę pieśni Kochanowskiego, lecz na złość prawie, ujrzałem ten wiérsz przed sobą:
Stateczny umysł pamiętaj zachować,
Jeśli cię pocznie nieszczęście frasować.
Mógłżebym, myślałem wyrzucając niewczesny smutek sam sobie, zachować stałość w nieszczęściu, gdy jej w urojonych troskach nie umiem utrzymać. Rozgniewałem się z tej myśli sam na siebie; ale mocniej jeszcze na pisarza, lub na los raczej, który mi oczy otworzył. Stan mojej duszy nie polepszył się wcale, bo z ustąpieniem zazdrości, naszła równie przykra do znoszenia walka z samym sobą. Zacząłem znowu chodzić z miną kwaśną, i posłałem mego Jana, żeby się o gościu dowiedział. Tymczasem Kochanowski leżał znów otwarty, a ja chodząc z nudy spojrzałem znowu w niego.
Takżeć słuszna człowiekowi,
Odejmać się frasunkowi,
A jako niewdzięczne brzemię,
Uderzyć troski o ziemię.
— O gdyra! nudny, gdyra! mówiłem sam w sobie zamykając książkę i odszedłem do oknu.
Na ulicy nic mi się nie podobało: przechodzący mieli w moich oczach miny ponure i smutne, wszyscy zdawali się urągać ze mnie, a ja wszystkich łajałem w duchu. — Mój szlafrok zdawał mi się ciasny, tytuń niesmaczny, pokój ciemny, a świat cały nudny, jak filogiczna rosprawa. Doświadczoną jest rzeczą, iż człowiek ma takie w życiu chwile, w których bez przyczyny, wszystko mu się złém, niedogodném i niezręczném wydaje. Próżno wówczas poważny rozum grozi nam w cichości, próżno uwaga pokazuje w kącie ukrytą prawdę, pociąg jakiś nieznany i niepojęty, zléwa żółcią nasze działania i uczucia.
— Do tysiąca kroćset kartaczów! przerwał mi czytającemu, stary wojskowy, cierpliwie dotąd wlepiający we mnie oczy; niech mnie pierwsza kula ubije, którą zobaczę, jeśli Waćpana choć troszeczkę rozumiem. Chociaż uczyłem się i filozofii i teologii i czytałem urywkowo Condillaca; ale tej gadaniny nie rozumiem. Śliska to rzecz, mówił do mnie dalej wytrząsając popiół ze swojej fajki, śliska to rzecz opisywać uczucia, osobliwie tak młodemu jak Waćpan! ja jestem stary i lubię wesołość, żywe opowiadanie, zajmującą intrygę, a co mi tam do tego, kiedy się kto smuci, i jakiego rodzaju ten smutek!
— Ale — przerwałem coraz bardziej zapalającemu się krytykowi, ale —
— Żadnych ale, żadnych ale — jeśli Waćpana czytać będzie młody niezawodnie zaśnie, jeśli stary, będzie się gniewał, że go chcesz uczyć poznania serca ludzkiego, którego najlepiej wyuczyło go — doświadczenie.
— Ale, ale — przerwałem znowu, dozwól mi te sofizmata zbić, panie kochany.
— Schowaj to na później, zda ci się w odpowiedzi na jaką recenziję, teraz zaś czytaj dalej; powiedziałem com myślał, i znowu przez pewny przeciąg czasu, będę cierpliwy.
Gdym tak myślał sobie, wszedł Jan do pokoju, z tak śmieszną postawą, iż mimowolny uśmiéch błysnął na moich ustach.
Oczy jego były subtelnie zmrużone, ręce kończyły jeszcze poruszenia, którym w czasie pośpiesznego biegu ulegać musiały; czapkę miał ściśniętą pod ręką, a ubior przydawał oryginalności, samej z siebie i tak już śmiesznej postawie. Zdobił go szpencer dymkowy, przestronny i długiém używaniem podziurawiony, miał także spodnie drylichowe, palone bóty z kutasami, kamizelkę w ogromne kraty i chustkę széroko podwiązaną, a w oczach jego panowała jakaś radość, której u niego od szlubu nie widziałem.
Poznałem z jego min i poruszeń że się cóś niezwyczajnego wydarzyć musiało, i niecierpliwie oczekiwałem rozwiązania tej zagadki. Kręciłem się na krześle, a Jan zaambarasowany stał u stoła; wreszcie po odchrząkiwaniach, spojrzeniach i migach, wyjął z zarękawa bilecik i oddał mi go z miną tryumfującą. Chciałem czytać natychmiast, ale wzrok jego wlepiony we mnie, nie dozwolił się okazywać tak niecierpliwym — rozpieczętowałem powoli, wyprostowałem wszystkie rogi, przysunąłem się bliżej okna i pomaleńku czytałem:
„Gdy wszyscy zostają zajęci przyjęciem niespodziewanego gościa, kuzyna mego Gurtleiba, polecono mi abym pana prosiła na dzisiejszy wieczór, na godzinę ósmą.
Już tedy, pomyślałem przeczytawszy, sprawdziła się jedna część domysłów moich, bodajby tylko druga nie przyszła do skutku! — Co najprędzej wyjąłem zégarek z kieszeni, żeby zobaczyć która godzina, ale zégarek stanął! Mnie tak pilno, ja tak niecierpliwy, chciałem liczyć minuty i sekundy, a godziny nawet wiedzieć nie mogłem! Usiadłem w oknie, i nadstawiłem ucha, czy zégar wieżowy bić nie będzie — ale napróżno — on milczał i milczał.
Dla rozerwania tłumnie cisnących się myśli, spoglądałem na ulicę i na dom Pretficów. Ruch tu był wielki, fórtka otwarta i mnóstwo służących przebiegało przez nię tam i nazad. Jeden niósł świéże bułeczki, inny dźwigał głowę cukru, inny stękał pod ciężarem butelek, lub ciągnął sprzęt jaki, pożyczony w tej stanowczej chwili. Dźwięk zegaru przerwał moje myśli, zacząłem liczyć z natężoną uwagą, ale dzwon Reformatskiego kościoła i turkot przejeżdżającego pojazdu, nie dozwolił mi zaspokoić żądania. Niecierpliwość moja wzrastała z czasem — posłałem mój zégarek do Apteki, aby go zregulowano. Tymczasem chciałem czytać, ale nic mi nie przypadło do smaku, chciałem się ubierać, żadne suknie, nie były mi dobre. Mój nowy frak Warszawski, zdawał się źle leżeć, stary, wyglądał trochę dziurawo, surduta włożyć nie wypadało, a w granatowym garniturze, jeden guzik, bliski był wiecznej zaguby. Znowu siadłem w oknie, puściłem myśli moje, i z radością ujrzałem, że słońce się chowało, i że ostatni tylko promień złocił kopułę kościoła, i odbijał się jasno od szyb przeciwległych mu mieszkań. — Już wkrótce ósma! myślałem w duchu, nieco uspokojony — zobaczę kalendarz o której też słońce zachodzi. O godzinie siódmej, minucie czterdziestej. Więc już blisko ta naznaczona godzina — blisko! powtórzyłem raz jeszcze i co prędzej ubierać się zacząłem. Frak leżał tą razą wybornie, bo ósma była blisko, ubrałem się — ale jakże wyjść kiedy niema komu oddać klucza? a Jan poszedł i niewraca!
Wyjrzałem oknem — niéma; wyszedłem przed drzwi domu — nie widać; spójrzałem na wszystkie strony — ani znaku; założyłem znowu ręce na krzyż, i uzbrajając się w cierpliwość czekałem jego przybycia.
Wbiegł nakoniec zdyszany i zmęczony, oddając mi zégarek — spojrzałem: dwadzieścia minut po ósmej! — gdzieżeś się tak długo bawił, zawołałem zniechęcony, i nieczekając odpowiedzi wybiegłem co tchu z domu.
Fórtka była otwarta, na dziedzińcu dziwny panował nieład, wchodzę do sieni; drogę zawalono mnóstwem gratów; zdejmuję kapelusz, przyrządzam suknie i wbiegam do piérwszego pokoju.
Tu nowy widok przeraził mię trwogą, sprawdziły się moje domysły, przybyły musiał być rywalem; bo z uczuciem całował rękę Emilii i wypatrywał się w jej niebieskie oczy. A ona, ona zdawała się na niego patrzeć mile, krew wzburzyła się w moich żyłach, głowa boleć zaczęła, przywitałem się zimno i usiadłem w ciemnym kątku. Zapomniano całkiem o mnie, nikt ze mną nie mówił, ja dumałem sam z sobą i bawiłem się dewiskami; po krótkiej nakoniec chwili podniosłem oczy, spojrzałem na rywala, i struchlałem — miał wstążeczkę orderową!!
I toć umié żegluga, i toć umié morze,
Sprawy ludzkie podawać światu, w ich kolorze,
Myśl wiatrem, pióro żaglem, papier łodzią, który
W porcie wiecznej pamiątki takowe figury,
Wodą czasu wysadza; o jak częste wstręty,
Lub rozbija, lub te tamują okręty!
Często igra to morze, i wiatr się raz dusi,
Drugi szumi, że szyper lawirować musi.
Gdybym sobie ułożył, powieść moję nieprzerwanie pisać, i liczyć ciągłe westchnienia, łzy i zmiany humoru towarzyszów, miałbym nieochybnie śliczną zręczność, wybornego i urzędowego znudzenia czytelników — ale plan mój nie koniecznie tego wymaga i dozwala mi przerywać lub łączyć nić mojej powieści według żądania, a zatem opuszczam mego rywala i kochankę, a o czém inném zacznę uwagi.
Myślałby kto może, a po części i słusznie, że nasze miasteczko niema czytelników lub przynajmniej w małej liczbie ich posiada?
O nie! dziś nie to co dawniej, dziś odrostki literatury sięgają najniższych prawie klass ludu. Nie dziwuję ja się, gdy widzę w wolnej chwili piękną Kloę czytającą romans Walter-Scotta, bo te białe rączki ze drżeniem niespokojności przewracające karty, te oczy wlepione w umysłowy obraz rubasznego jakiego bohatéra, zgadzają się między sobą wybornie.
Nie dziwuję się, widząc podeszłą matronę, rozrzewniającą się nad matkami i dziećmi, i gniewającą się na nieużytych i dumnych ojców. Lecz gdy w zasmolonym ręku służącego, widzę autora niestosownego zupełnie z usposobieniem jego umysłu, gdy widzę napróżno wytężające się żyły jego czoła, i pot zimny lejący się z niego strumieniem — w ówczas dziwuję się autorom i jemu.
Autorom — że z nich żaden nie pisze dla niższych klass ludzi, jemu — że ciśnie się w zamknięty przybytek i chce wskoczyć na wieżę, bez drabiny.
Onegdajszego dnia; gdym z miną kwaśną powracał od Pretficów, spostrzegam przeciw zwyczajowi, światło w moim pokoju! Ciekawość wiedzie mię na palcach pod okno i widzę — mojego Jana, w maleńkich na nos wciśniętych okularach, trzymającego w jednym ręku, bót napół oczyszczony, w drugim szczotkę, i pilnie czytającego — Djabła kulawego! świat był w ówczas zapewne, dla jego dziewiczej wyobraźni pełnym obrazów Le Saża! Nie czuł on niewygodnego położenia swego, nie pamiętał o zaczętej robocie, zapomniał sam o sobie, i żył cały w książce.
Nazajutrz po tym dniu, wstąpiłem idąc mimo do Pana Farmacego. W aptece subjekt czytał nowy jakiś romans rozparłszy się na krześle, i dziwne czynił miny i gesta, a obok mały chłopiec syllabizował na obdartym szpargale. Ten widok tak mnie rozśmieszył, że niechcąc miłych marzeń obudwu przerywać, wyszedłem równie cicho, jakem się był wcisnął i śpieszyłem do Pana Bomby. Tu niespodziewając się wcale przerwać nikomu czytania, wszedłem z hałasem; ale z podziwieniem moim, chociaż się okna zatrzęsły, i butelki stojące niedaleko zachwiały, nieporuszył się jednak służący, zatopiony w starej jakiejś i obszarpanej książce. Na twarzy jego nie ukrywane nigdy malowały się uczucia; raz, namarszczał czoło, zmrużał oczy i szybko ustami poruszał, póki nie natrafił na jaki wyraz potrzebujący dłuższego rozbioru, to jest syllabizowania. Czasem też czytał powoli, nabierając wesołego humoru, i gdy ukończył kartę, wcześnie do odwrócenia jej odwilżał palce.
Przechodzę do drugiego pokoju niepostrzeżony i widzę nad świéżo zmytym stołem, opartą obydwóma łokciami kucharkę — nad kantyczkami. Rozszérza się oświata, rzekłem sam w sobie, poruszając ramionami, a zwracając oczy dostrzegłem chłopaka, pogrążonego w zapopielonym kominie, z ogromnie otwartymi ustami i skazówką w ręku, powtarzającego z całym zapałem młodzieńczego wieku — b-a, ba; c-a, ca i t. d.
Patrząc na jego usta, otwarte z całej siły, przypomniałem sobie wyrażenie greckiego poety, wyśmiewającego ludzi: szeroko otwierających usta, aby dąć w mały flecik!
Wchodzę nakoniec, do owego sławnego żartownisia, rozumiejąc iż go zostanę nabiérającego sił nowych, nad butelką, lub w łóżku — o podziwienie! Pan Bomba czytał także! O! pomyślałem, nic go pewno tak zajmować nie potrafi, jak regestr dłużników! zajrzyjmy: Nierozsądne śluby! i łzy spadające na rumianą twarz śmieszka — to już za wiele! dziwna! niepojęta moc książek! zawołałem sam w sobie. Niedługo i kominiarz stanie na dachu z książką pod pachą! Zkąd tak ogromnej liczbie, dzisiejszych różnorodnych czytelników, nabrać dzieł stosownych do ich stanu i usposobienia. Nikt bowiem nie zaprzeczy, że służący, szuka w książce człowieka swego stanu, z którymby łacniej mógł obcować, i któryby go mocniej zajmował, bardzie doń będąc podobny. A któż nie przyzna, że nasze komedyje i Romanse więcej obfitują w złe dla nich, niż dobre wzory; któż zaprzeczy że wybiegów czytanych w książce, nie użyje płochy czytelnik, na swój pożytek? W tak wielkiej liczbie ksiąg po świecie rozsianych, większa część niebacznością autorów, bardziej zepsuć, niż polepszyć potrafi; a jestże rzeczą przystojną, pisać tak, żeby dążyć do zaszczepienia złych zasad, które często z małego wyrastają ziarnka. Nie mówię ja tu o zepsuciu gustu, ani języka, bo oba te niebezpieczeństwa baczni odwracają recenzenci — ale o zachwianiu prawideł moralności, które w ludziach stałych i ukształconych nadwątlić się nie dadzą, łatwo jednak popsuć się mogą, w głowach próżnych i nieustalonych.
Tak myśląc po drodze, ujrzałem się wkońcu ostatniego zdania, blisko wrót probostwa, które mię wzywać się zdały, aby uczonego literata, pana organistego Gapiełłę, odwiedził. Zarzucano mi już że nadto lubię probostwa i organistych[2]; ale mimo tego udałem się tam, gdzie z sobą też czytelnika poprowadzić myślę. Ale wprzód nim ujrzemy przyszłego naszego bohatéra pozwólmy sobie parę uwag, nad jego charakterem uczynić.
Natura oszczędna była w swych darach dla pana Gapiełły, ale mu w nagrodę ciasnej głowy, dała dobry zapas miłości własnej. Całe życie strawił on, jak powiadał, na nauce, to jest na czytaniu dzieł rozmaitych ze słownikiem, po kartce na dzień, z dobitnością i powoli — ale to pewno, że po tej nudnej pracy, pozostał tym, czym był wprzódy: to jest, stworzeniem ograniczoném. Trudno pojmował proste nawet rzeczy, a miał passją raz pojęte i spamiętane, każdemu kogo napadł, póty tłómaczyć i objaśniać, póki ten męczennik erudycyi, rad nie rad, nudnej lekcyi nie powtórzył. Niedowarzone materjały, taki chaos tworzyły w jego głowie, iż rzadko mu się udało kilka słów powiedzieć, żeby grubego nie popełnić błędu. Ztém wszystkiém, czy wiedział, czy nie wiedział, byleby mu się co przyśniło, na każde pytanie lubił stanowczo, jakby z katedry odpowiadać, i śmiertelnie się gniéwał, jeżeli się znalazł taki, co na jego zdanie, przystać nie chciał. Wiele ufał swojemu rozumowi, i na niego najczęściej się zsyłał, chociaż pewne zdarzenia dowiodły, iż serce tylko miał dobre.
W gronie żaków i ludzi mniej jeszcze od niego świadomych, grał rolę mędrca i encyclopedysty — w każdey materyi sądził, a w niedostatku wiadomości, tak prędko tworzył teorye, jak Dekart, lub Euler.
To co umiał, kilka razy nadzień powtarzał i naprowadzał rozmowę, na ulubione i wiadome sobie przedmioty. Głowę prócz tego miał romansową i zawróconą; czułych i nad naturalnych miejsc w książkach na pamięć się uczył. A chociaż z tego względu był romantykiem, w czynnościach jego panowała systematyczna skrupulatność i rodzaj klassycznej punktualności. Lubił przy tém doświadczać mocy swoich sofizmatów, ganiąc rzeczy powszechnie chwalone, a uwielbiaiąc mało cenione. Z tego to powodu, choć ani snycerzem, ani był malarzem, sądził o dziełach tych sztuk i wynajdował wady, których istotnie nie było.
Zaletą iego, była pobożność nie zmyślona, nie poszlakowana poczciwość i litość, co się zaś tycze rozumu i wiadomości, z tych pierwszego miał mało, a drugie tak były pomięszane, że oboje za nic można było rachować. Wyobrażenia o honorze i niezawisłości, tak były u niego wygórowane, iż najmniejszą urazę, za niedarowany grzech uważał. Lubił gdy go chwalono, ale się źle bardzo, za to odwdzięczał; bo nudził zwykle chwalących ciągłemi rozmowami i zdaniami, pytając zawsze na końcu: — A co? a czy źle? aboż nie pięknie? — Czyby to Waszmości przyszło do głowy? i tym podobnie. — Gdy kto zachorował, szukał on natychmiast lekarstwa, w płodnéj swojéj wyobraźni; rozmawianoli o historyi — on opisywał zawsze jedne wypadki i dokładał do nich własne ozdoby. Wszystkie rzemiosła raz widziane, z gruntu w swej myśli, posiadał: nie będąc nigdy gospodarzem, popisywał się z Agronomiją, utrzymywał także, iż znał dobrze chemiją, jeografiją, ekonomiją politycznę i mineralogiją, Logikę i Anatomiją, Filozofiją i Botanikę, Matematykę i sztukę strojenia Fortepianów. — Poważna jego mina jest postrachem okolicznych dzieci, a przedmiotem szacunku rodziców; którzy nie omieszkują na jego przybycie, pomnożyć liczbę potraw, lub do miasta po bułeczki posłać. Gapiełło plecie fałszywie po łacinie, i ma nawet pretensyą do tak dziwotwornej francuzszczyzny, iż jego sposobu wymawiania Languedocjanin by nawet nie pochwalił. Celuje on także w sztukach pięknych, o których cale różne od drugich ma mniemanie. Do sztuk liczy on ostrzyganie włosów, które arte posiada, strojenie fortepianu, granie na organach etc. etc.
Postać jego nosi cechę umiarkowania i stałości — nos potężny zaciemia zapadłe policzki, oczy ma czarne i żywe, a czoło niskie i poorane. — Przy rozwiązywaniu trudnych i zawiłych pytań, czoło to okrywają liczne fałdy, które póty trwają, póki myśl szukana nie przyjdzie mu do głowy. Niektórzy trefnisie z tej przyczyny chcą utrzymywać, iż rozum pana Gapiełły, obrał sobie mieszkanie w marszczkach czoła, ale ta wiadomość, równie jak wiele innych potwierdzenia i metafizycznych potrzebuje dowodów. Izdebka do której wszedłem, była chaosem gratów różnego rodzaju — celowały jednak między innemi stary klawicymbał i kantorek kulawy. Tony które instrument pana Gapiełły miał wydawać, wedle zdania głębokich znawców, wielce zbliżać się miały do odgłosu pantofli, a śpiew towarzyszący im, tak był dobitny, iż z okolicy ptaki i zwierzęta powynosiły się, aby go nie słyszeć. Przez na wpół otwarte drzwi, widać było sąsiednią szkołę zastawioną rozlicznego kalibru ławkami i zydlami, między którymi wysoka tablica, jak królowa się uznosiła. Szyby w tym przybytku przypadkowania i czasowania, zaklejone były urywkami seksternów, na podłodze walały się szczątki i obrzynki papieru, a nad ławą jedną nie co nadłamaną, unosiła się korona ośla ozdoba godna głowy uczniów i nauczyciela; a reszty rózek i przonek od narzędzia karności spoczywał na umyślnie sporządzonym na to kołku.
Opisawszy mieszkanie dostojnego pana Gapiełły i jego charakter, nie poczytuję sobie wcale za obowiązek, rozszerzać się nad rozmową, jaką z nim miałem, ale wolę daleko poprowadzić z sobą dalej moich czytelników. Wyszedłem co prędzej z dusznéj parnéj i stęchłéj izdebki sławnego człowieka, i skierowałem kroki, ku spokojnemu mieszkaniu, do którego po długiej exkursyj, serce moje wzdychało.
Słońce było nad zachodem, a postać zewnętrzna miasteczka, z odmianą godziny, zmieniać się zaczynała. Pędzono bydło z paszy, powracano ze wsi, oddawszy wizyty, lub zbierano się na nieszpor do fary.
Wolniejsi od zatrudnień urzędnicy i mieszkańcy szli przechadzać się na wały. Unikałem, ile możności, z głową pełną rozlicznych myśli, różnych figur, którem spotykał. Szczęśliwie mi się już było udało, wymknąć przed kilką osobami, i uniknąć ich rozmowy i towarzystwa, gdy w tém przed sobą ujrzałem nagle pana Burmistrza Puksztę z żoną i córką. Pierwszy rzut oka na pannę Klementynę, przypomniał mi to wszystko, co od początku świata o kokietkach napisano, i mimowolnie ruszyłem ramionami.
Suknia jéj na pozór bardzo skromnie leżąca, była tak ułożona, że wszystkie wdzięki kibici, i kształtna, wysznurowana nóżka w całym blasku pokazać się mogły. Duża ale lekka chustka, usilnie zdawała się ukrywać, to czego nikt śledzić nie chciał. Pasek starannie opięty, okazywał szczupły i wysmukły stanik, a szyja biała wprawdzie, lecz sucha, i wyciągniona, dźwigała ogromny sznurek fałszywych pereł. Twarz miała foremną, nosek mały i kończaty, usta ściśnięte i zesznurowane, oczy żywe i biegające, i wyraz co chwila zmieniające, raz mdłe i romansowe, czasem znowu żywe i ogniste. — Jéj wdzięki zmienne i zwodnicze, pod rozlicznymi kształtami, stosowały się do woli swéj pani.
Sama Burmistrzowa szła osobno, z mężem, nie troszcząc się wcale o córkę, któréj oczy szukały sobie towarzysza, zwiedzionego czułém spójrzeniem. Jak tylko ich z daleka zobaczyłem, wyrachowałem natychmiast, że jeśli się nie zbawię szlachetnym odwodem, będę musiał rad nie rad, służyć w czasie przechadzki pannie Klementynie za Sigisbea, do czego najmniejszej nie miałem ochoty.
Kto inny byłby się może połakomił na czułe spójrzenia, i ścisnienia ręki panny Burmistrzówny, których dla utrzymania i zachęcania kochanków używała, ale ja wolałem uciekać, pogardzając wszystkiem co mogłem zyskać znudziwszy się z nią kilka godzin. Nic tedy nie widząc prócz grożących mi osób na przedzie, cofnąłem się szybko, do pierwszéj bramy, jaką zobaczyłem, ale ocucił mię z zadumania drugi głos, dający się słyszeć za mną.
— Pan zapewne szedł do nas, żeby nam na przechadzkę towarzyszyć! — Odwracam się — wpadłem z dészczu pod rynnę, uciekałem od panny Burmistrzówny, a spotkałem Aptekarzównę. — Biada! stokroć biada! musiałem towarzyszyć rad nie rad, a jakem się znudził, to ten tylko pojmie, kto w podobném zostawał położeniu.
Już od sławnej retyrady,
Nic takiego nie widziałem?
Nikt mi podobno tego nie zaprzeczy, że każdy z ludzi doznał w swoim życiu takich wypadków, które nie zatarte w jego pamięci wyryły ślady, i że mniej więcéy czyli to wrażenie jakie po nich zostało, przyjemne jest, lub nie, lubi je wspominać. Pierwszą podobno tego przyczyną jest miłość własna, która nigdy nasycona być nie może, drugą, że wspominamy nieszczęścia, ciesząc się żeśmy ich uniknęli, a przyjemności, wzdychając aby znowu kiedy wróciły! — Wychowanie, życie na wielkim święcie, niszczy pospolicie to działanie miłości własnéj, ale w małych miasteczkach, ludzie się chwalą, bo nic wyższego nad siebie nie widzą, i opowiadają wypadki swego życia, bo sądzą, że każdego tyle ile ich samych zajmować muszą. Gdyby czytelnik chciał się przenieść choćby na chwilę na miejsce, gdzie się zbiera najlepsze towarzystwo naszego miasteczka, nasłuchał by się dowoli podobnych rozmów. Ja zaś przykładem poprzedników moich, a najbardziéj owego kulawego Bożka Anglii i Szkocij[3], nie mogę tego przenieść na sobie abym choć jednéj podobnéj rozmowy nie udzielił czytelnikom i zacznę.
— Jak mnie pan żywą widzisz, rzekła szybko Burmistrzowa, obracając się z zaognioną od gniéwu twarzą do Aptekarza, jakem żywa, tak to prawda.
— Ale daj pokój moja pani, odpowiedział zaczepiony, całe miasto wie dobrze, że on się stara o Pannę Emilią.
— A jeszcze też, przerwała odwracając się z niechęcią piérwsza, od czasu kiedym z moim mężem miała iść do rozwodu, podobnych bredni nie słyszałam. Cobym że przecie miała za przyczynę udawać lub dyssymulować?
— No! no, niech i tak będzie, odpowiedział powierzchownie przekonany Aptekarz — a córka pani cóż na to?
— Juściż to wie całe miasto — pogardza nim, najwyraźniej pogardza. Pan wiesz, że moja córka zalot nie cierpi.
— O tém nie wiedziałem! rzekł usiłując wstrzymać się od śmiechu Aptekarz, o tém nie wiedziałem.
— Ale tak jest w istocie, to już taki charakter, odpowiedziała niedomyślając się żartu Burmistrzowa — ona Bogu duszę winna nieboraczka, ani myśli o światowościach, a tém mniéj o małżeństwie.
— Otto proszę, przerwała z głośnym śmiechem gospodyni pani Aptekarzowa — co też to Jejmość mówisz, taka dobra Jejmościna córka jak i druga! — Niewinniątko! ot to!
Już usta na odpowiedź otwierała obrażona urzędnikowa, gdy dotąd milczący Bomba, rosparty w krześle, schylony i skurczony, podniósł głowę i wyrzekł poważnie:
— Od czasu, jak miałem honor przyjmować u mnie piérwszego kamerdynera Jego Książęcéj Mości O.., od tego mówię czasu, a już temu lat z dziesięć, nigdy nic płochego po pannie Klementynie się nie pokazało, chociaż jak zapamiętam i w ówczas już chłopcy koło niéj chodzili!
Podobna pochwała, nie bardzo przypaść musiała do smaku matce, która starannie, wiek córki ukrywała, i większa część przytomnych śmiać się zaczęła, a Burmistrzowa zamilkła. Gabrusia zaś córka Aptekarzowéj ścisnęła satyrycznie ramionami i kiwnęła głową.
Mowa pana Bomba zupełnie szyki pomięszała i wszyscy milczeli, gdy wreście żona doktora Mięty, poziéwając szeroko, rzekła.
— Nie wiécie zapewne Państwo nowiny, która mię dziś doszła, nasz proboszcz wyjeżdża ztąd na zawsze, a inny ma być przysłany. O tym innym powiadają, że poczciwy człowiek i bardzo uczony, umie słyszę po francuzku, i że bardzo lubi szparagi.
— To brednie, przerwał słuchający bacznie pan Bomba, czegoby zaś nasz proboszcz miał wyjeżdżać? przyznam się, że toby było bez ładu i składu. I zkądże to Jéjmość słyszała.
— Od Wikarego, mój panie, ale kiedy nie wierzysz, to na upor lekarstwa nie masz. Cóż Państwo myślicie o nowo przybyłym panu Gurtleibie?
— Ja — odezwała się śpiesznie Burmistrzowa, żeby ją broń Boże kto nie uprzedził, ja znajduję, że bardzo układny i grzeczny. O! nie uwierzycie państwo jaki też podobny do ś. p. Hrabiego Sasaprasa, który, jakem wam to nieraz mówiła, kiedyś starał się o mnie. O! co to za chłopiec był ten pan Hrabia! to żaden język tego nie wypowie.
— Już kiedy Jéjmość się nie podejmujesz, to podobno nikt nie potrafi — szepnął po cichu pan Bomba.
— Co? co? zapytała Burmistrzowa, co Waszmość mówisz.
— Nic — zimno odpowiedział traktjernik, powiada ten, że dawno to już wiémy, iż ś. p. Hrabia był cudnéj urody.
— O co cudnéj, to cudnéj! rzekła uspokojona Burmistrzowa — jakie bo też miał zęby! albo jakie oczy! o nad jego oczy w życiu drugich nie widziałam!
Na taką mowę uważano iż mąż strasznie się zmarszczył, jakby mu się jakaś gorzka życia przygoda przypominała i odszedł ruszając ramionami.
— Oj! dały mi się te oczy we znaki po szlubie! rzekł zbliżając się do Aptekarza, tak żeby żona nie słyszała, a przytomni daléj prowadzili rozmowę.
— No, ależ wróćmy przecie do nowo przybyłego, rzekł pan Bomba, jak panie o nim sądzicie? Bo co do mnie, uważałem że jest dosyć przystojny, i nawet z figury ma nieco podobieństwa do owego kamerdynera Księcia O**.
Ej! cóż tam w nim tak osobliwego, przerwała gospodyni stosując się do zdania swéj córki, która z litośnym i urągającém wyrazem poglądała na panegirystę. — At! sobie chłopiec!
— At sobie chłopiec? no, no! to nie dziw, że Jéjmość ma także zdanie, bo on podobno z daleka Jéjmościną córkę obchodzi! i niechcę jéj się zasługiwać.
Moja córka takich konkurentów nie potrzebuje, dumnie odpowiedziała obrażona gospodyni. — Jeszczeby też czego nie stało, żeby jaki włóczęga z końca świata miał wstęp do mego domu!
— Jak sobie chcecie, odpowiedziała Burmistrzowa, ale pewna jestem, że ten Jegomość nie jednemu z naszych figla wypłatać może.
— O nie bójcie się, bo i oni, nie dla formy, noszą głowy na karku! rzekł Bomba. Z tém wszystkiém panna Klementyna, iuż za nim szaleć musi, bo uważałem nawet, że, od czasu jak przybył, piękniéj się ubiera, i częściéj się pokazuje.
W wielkiém miéście powiedzianoby może to samo, ale za oczy, a u nas, uszło panu Bombie powiedzieć to w obec rodziców, chociaż jednak oboje się natychmiast ujęli — bez gniéwu wprawdzie, ale, o ile tylko mogli, najsilniéj.
— Ani tego Pan sobie do głowy nie przypuszczaj, rzekła piérwsza — jabym nigdy za niego córki mojéj nie wydała. — Kiedy o mnie mógł się starać ś. p. Pan Hrabia Sasaprasa, to i mojéj córce co lepszego znaleść się może.
Burmistrz, któremu wspomnienie Hrabi zawsze nie przyjemném się być zdawało, zmarszczył brwi, ale nie mógł się wstrzymać, żeby zdania żony nie poprzeć.
— Ja, rzekł on, Burmistrz miasta, zaszczycony pierścieniem od Króla Pruskiego, miałbym za lada wagabundę, córkę moją wydać? o nigdy, nawet żadnych kroków czynićbym mu w téj mierze niedozwolił, a w przypadku sprzeciwiania się, kazałbym mu we dwadzieścia cztéry godzin z miasta wyjechać, dla bezpieczeństwa mojéj córki. — O! nie — za niego? — nigdy. —
— Kto wiele wybiéra, wiele traci, rzekł flegmatycznie doktor Mięta zażywając tabaki. Sprawiedliwe i dawne moje systema — a co się tycze, poparcia go mógłbym przywieść na dowód moją kuraciją pana Prezydenta, któryby był niezawodnie umarł, gdybym był wybierał lekarstwa.
— Tak — dodał Bomba, byłby umarł, jak wiele innych, którymi się opiekowałeś.
— Porzuć WCPan te żarty, odpowiedział doktor poważnie grożąc mu palcem, ten systemat na nic się nie przyda.
— Mniejsza, to fraszki, ale prawdę mówiąc, panna Burmistrzówna nie miała jeszcze w czém wybierać.
— Ot plecie! — krzyknął rozgniewamy ojciec, rzucając o podal gazetę, a Podczaszyc?
— Przecież się nawet nie oświadczał?
— Wielka rzecz, że się nie oświadczał! bo był pewny, że nic nie wskóra — A sędzia?
— Ten się ożenił, i ani myślał o pannie Klementynie.
— Ani myślał? no proszę! ani myślał? pięknie nie myślał — ależ podwieczorki, cukry, fety.
Wielka rzecz, że się ożenił — wszystkim wiadomo że z rospaczy.
Cóż powiesz na tego zgrabnego doktorzyka?
— Proszę o nim ani wspominać, odparł Mięta — ten partacz nie wart imienia doktorskiego, chciał poprawiać moje recepty! — więc tém samém nie miał oleju w głowie.
— Ale on się nie starał o pańską córkę, odpowiedział Bomba panu Pukszcie, bo bardzo krótko tu bawił.
— To co że nie bawił? ale się dobrze zwijał koło mojéj córki, chciał wyciągnąć na słówko! był to ptaszek, ale i ona niemalowana.
— Za to nie zaręczam! szepnął traktjernik.
— Ależ dosyć przecie tego, rzekła gospodyni, dajcie państwo temu pokój, jużeście się o tém musieli wygadać, powiem wam nowinę, czwarty pułk ułanów, ma stać u nas tego roku.
— Czy doprawdy? odezwano się zewsząd, i panna Gabriela nawet poważna i milcząca, upiekłszy raka, powtórzyła mimowolnie to pytanie.
— Istotnie, istotnie, to rzecz pewna, i bardzo nas to cieszy, bo mamy tam znajomych — tu spójrzała na zarumienioną córkę.
— Czegoż to panna Gabriela taka czerwona, rzekła Burmistrzowa — oj podobno tam panna masz jakiegoś krewnego w tym pułku.
— Żadnego, przerwała nagle i ozięble Gabrusia z miną dumy i pomięszania, jaką zwykle mówiąc przybierała.
— O! co to, to nie prawda, odparła piérwsza, a tenże porucznik, pan Kuflik?
— Aha, ten, ten! powtórzyli męszczyzni.
No, proszę bardzo mojéj córce dać pokój, ujęła się matka, jéj się ani śniło o tém, a państwo tak ją niesprawiedliwie rumienicie.
Gdy się poprzedzająca rozmowa toczyła, ja w przyległym ciemnym pokoju, rozmawiałem także z subjektem pana Farmacego; w krótce jednak ten odszedł, a ja sam jeden przykuty ciekawością do mego miejsca, od nikogo nie widziany, korzystałem z ciemności, i słuchałem.
Pokoik był ciemny, maleńki, usiadłem na krześle, wyciągnąłem się jak w domu, i nadstawiłem ucha. Po kilku chwilach szelest myśli moje i uwagę przerywa; słyszę kroki lekkie kobiéce, i nakoniec spostrzegam pannę Klementynę, o którą właśnie spór się toczył, idącą na palcach, i chcącą, jak się zdawało, równie jak ja posłuchać rozmowy.
Twarz moja ogniem zapaliła się, chciałem uciekać, wstyd żeby mnie na podsłuchach zobaczono, chciałem zostać, bałem się panny Klementyny, wybierając jednak z dwojga złego, postanowiłem udawać śpiącego.
Tymczasem moja panna zbliżała się coraz i postrzegła mię nareście, ale udając że nic nie widzi, siadła spokojnie, tuż koło mnie, zaczęła wzdychać, spoglądać w niebo, a raczej na sufit i udawać wielce strapioną.
W innym czasie i miejscu, byłbym się sam uśmiał chętnie z tego kuglarstwa, ale było tam wówczas o czém inném myśleć nie o śmiéchu. Sam jeden, w ciemnym pokoju, z panną Burmistrzówną! a nużby mię kto zastał w tém towarzystwie. Ta myśl trapiła mię tak bardzo, żem udając śpiącego spotniał cały z niecierpliwości. Prosiłem w duchu Pana Boga, żeby ta panna była łaskawa odejść, ale niewinne to stworzenie, bezbronne a jednak nie lękające się niczego, jak siedziało, tak siedziało! Wiedziałem ja dobrze, że położenie moje, było bardzo krytyczne: nuż kto nadejdzie, zobaczy? a jednak uciekać nie można, bo panna Klementyna krzyknie, na krzyk zbiegną się wszyscy, i ja skutkiem krzyku, mogę zostać jej mężem. Sama myśl ta, o mało mnie nie zabiła, udawałem więc śpiącego, i tak potężnie chrapać zacząłem, że panna Burmistrzówna, nie mając nadziei abym się obudził, wymknęła się po cichu, odetchnąłem, i jak ów co tonąwszy na brzeg wypłynął, co tchu uciekłem do domu, winszując sobie, żem nie przestraszył mojej sąsiadki.
— O tak! myślałem wracając — szczęście, wielkie szczęście że nie krzyknęła, bo pan Burmistrz byłby mnie prawnie zmusił, do wzięcia za żonę tego antyku!
Niegdyś wesoły i młody,
Spokojny, szczéry i śmiały,
Biegłem w rześkie korowody,
Dla roskoszy, i dla chwały.
W wolne od zabaw godziny,
Przyszłości uwielbień chciwy,
Zagłębiałem się szczęśliwy,
W ubiegłych wieków ruiny.
Gdy jedno twoje spójrzenie,
Zniszczyło lube złudzenie.
Listy o Gramm. język. Polsk.
Miłość zwykła zmieniać ludzi, nie jeden to już nawet podobno postrzegł przedemną, a ja nowy dowód tej ze wszech miar doświadczonej prawdy mam na sobie. Od czasu bowiem jak się zakochałem, czyli, jakem wmówił w siebie, że się kocham, jestem cale innym człowiekiem. Mój Jan nawet mówił mi to pozawczoraj, gdyż uważa, że od pewnego czasu, taki chaos panuje na moim stoliku, o jakiém, Owidiusz, Heziod, ani Arystofanes nie pomyślili, chociaż, wszyscy mniej więcej o chaosach pisali.
Lecz niedość na jego wymówkach, zebrały się i inne. Mięta napominał mnie, że się za mało przechadzam, i zdrowia mego nie szanuję, Farmacy gniéwał się że na herbatę, po herbacie przychodzę, co mi się dawniej nie zdarzało, i śmiano siej nawet ze mnie, że raz w rannych żółtych bótach, oddałem wizytę panu Bombie. Nie inną temu roztargnieniu przyczynę naznaczają nad miłość, a ja sam wyznaję, że przybycie pana Gurtleiba, który się zdaje być szczęśliwym moim współzawodnikiem, wszystko to zrządziło.
W takich to myślach, szedłem przez miasto, i mijając kawiarnią pod godłem Merkurego, utrzymywaną od starey pani Maciejowej, dla rozrywki wejść do niej postanowiłem.
— Dobry wieczór, rzekłem niechętnie wchodząc i widząc kilka osób koło stolików, a samę jejmość w zżółkłym czépeczku, króciuchnej sukni i czarnym kitajkowym fartuchu, stojącą z założonymi rękoma i rumianą od ognia twarzą przed Bombą i Pocztmajstrem, którzy wpadłszy w dobry humor, badali ją o nowiny z miasta.
Powiedzże, powiedz, moja dobrodziejka, mówił właśnie Bomba, gdym wchodził — co tam będziesz kryć przed nami, przecieżeśmy starzy znajomi.
— Nie są to żadne wielkie tajemnice, przecież to nie list, ani jaka korespondencija, dodał Pocztmajster.
— A juściż ja tu niémam cudzych sekretów na przedaż, odpowiedziała kawiarka — idźcie panowie na to do kawiarni pod Żołędziem, to tam wam gosposia bajek naprawi, a u mnie jeżeli chcecie co usłyszeć po przyjacielsku, to przyrzeczcie dochować sekretu.
Całej tej rozmowy wysłuchałem spokojnie we drzwiach i dopiéro wówczas powiedziałem swoje — Dobry wieczór.
— Ach Jezus! krzyknęła przestraszona nagłym moim przywitaniem, pani Maciejowa. Jeszczem też niewidziała, żeby kto tak na nas napadał, jak Pan Kleofas — Cóż to pan taki blady, jakby chory? dodała z szyderskim uśmiéchem — Pan zupełnie się zmieniłeś. — Ale siadajże, siadaj, wnet kawę przyniosę, miałam jakieś przeczucie, że przyjdziesz Jegomość, rzekła mrugając na Bombę i Pocztmajstra, zaraz kawa będzie. Kawa dobra, ze śmietanką gęstą, bułeczki świéże. To mówiąc wyszła pani Maciejowa, a Bomba zamyślony o czémś ważném, nachylił do ust szklankę i wydął policzki, połykając nektar ulubiony. Potém obrócił się do mnie i rzekł.
— Pan będzie dziś zapewne u Pretficów.
— Nie wiém, odpowiedziałem zimno, być to może.
Na to traktijernik, chciał odpowiedzieć, otworzył pośpiesznie usta, ruszył językiem i jakby co go nagle wstrzymywało, zamilkł. Tym czasem, uważałem w nadtłuczonym zwierciedle, że Pocztmajster siedzący trochę dalej za mną, kiwnął z porozumieniem na niego. Postrzegłem z tego, że tu byłem zupełnie trzecim i nie potrzebnym, i że radziby się mnie pozbyć, lecz musiałem czekać na obiecaną kawę.
— No! odezwał się nareście Bomba, pomilczawszy chwilę, bis repetiter placi, czy jak tam u licha, w tej szalonej łacinie napisano — co znaczy: nie żałuj dla gardła. Hej! Johanko, podaj drugą szklankę.
— Cóż tam Jegomość bredzisz, odparł żywo nie wielki studencik, syn pani Maciejowej, wielce uważany za swoją kulawą łacinę, już pan tak umiész łacinę, jak ja greczczyznę.
— At co tam! odpowiedział Bomba, czy to ja tak mam czas jak wy ślepić nad książkami.
Podobał się ten wykrzyknik, miłości własnej Antośka, który pół uśmiéchem, dumę jakąś i rodzaj podziękowania wyraził.
— Ależ — dodał, mówi się przecie nie tak, jak pan mówiłeś, to przysłowie, ale bis repetitia placet, a to się znaczy, jak tłumaczył pan Gapiełło, na pozaprzeszłej lekcyi, że powtarzanie lekcyj, choćby dwa i trzy razy, podoba się professorowi.
— No! no! patrzajcie! jaki uczony! rzekł Bomba spoglądając na mnie — jak z palca wyłamał! Oj nie umrzesz ty braciszku swoją śmiercią; co rano dośpieje, to rano zwiędnieje.
— Czy znowu Jegomość rezonujesz z moim synem — przerwała wchodząc pani Maciejowa, przeszkadzasz mu się tylko uczyć. Ależ bo to i te professory, to i za grosz nie mają nad chłopcem litości; on już i tak mało nie oślepnie nad tymi szpargałami, a oni gnają i gnają. Otóż i kawa — ale śmietanka pożal się Boże nie bardzo osobliwa. Druga kawiarka toby może chwaliła, jak naprzykład ta, pod Żołędziem, ale ja to sobie zawsze mówię szczérą prawdę, po przyjacielsku.
Gdy to kończyła, ujrzałem przechodzącego koło okna strasznego mojego rywala, i wkrótce usłyszałem stąpania w sieni — pan Gurtleib wszedł do kawiarni. Ledwie go ujrzała gospodyni stosownie do swego stanu, jako przed mniej znajomym, całkiem inną przybrała postać, i otwarte jeszcze usta nagle zamknęła, rozkazując z cicha służącej zetrzéć stolik nanowo, a sama wyszła, mrugnąwszy jeszcze na syna, aby szedł za nią. Lecz Antoś z otwartą gębą wpatrując się w nowo przybyłego, nic nie słyszał i nie wiedział prócz niego. Napróżno matka oznajmowała mu swoje żądanie przeciągłém i często powtarzaném ts, ts, ts...; on w kilka minut ledwie raczył się obejrzéć w tę stronę, i namarszczywszy czoło, do połowy skurczony, nie ruszył się z miejsca i pokazał tylko na migi, że się będzie uczył.
Tym czasem Gurtleib zbliżył się do mnie, goście powitali go ukłonem, a on postępując ku mnie szepnął mi na ucho, iż ma się ze mną rozmówić. Porwałem za kapelusz i wyszedłem.
Zaledwieśmy się na ulicę dostali, ujrzałem pocieszną facijatę pana Bomby i Pocztmajstra wespół z Maciejową i synem jej, w oknie, składających tak śmiészną grupę, jakiej podobno nigdy Boilly nie wymyślił. Głowa traktijernika i Pocztmajstra, składały główne tło tego obrazu — obie z wytrzeszczonymi oczyma, obie na wpół łyse, ostatnia zaś jeszcze popruszona siwizną, z natężonymi na czole żyłami, z chudą, wysuniętą szyją i chustką opadłą na dół. Nie słyszałem co mówili, skupiwszy się tak do jednego okna, lecz mogłem tylko dostrzedz, poruszanie ust, które jak kołowrot młodej dziewczyny biegały.
My dwaj szliśmy sobie cicho, niekiedy tylko spoglądając na siebie ukradkiem, przebyliśmy ulice, wdarliśmy się na wały, a usiadłszy na ławce pod lipami — obrócił się do mnie mój towarzysz i rzekł:
— Słyszałem, że pan się starasz o pannę Emiliję? To powiedziawszy wlepił bystro wzrok we mnie, jakby chciał wybadać, i wrażenie, jakie na mnie to pytanie uczyni, i odpowiedź, wprzódy nim ją powiem. Mamże temu wierzyć?
— Jak pan zechcesz.
— Ale pan masz te zamiary?
— Być to może, ale jakiém prawem, dodałem rozjątrzony — pytasz pan mnie o to?
— Spodziewałem się, odpowiedział z kolei zaczepiony, że pan się nie obrazisz gdy mu powiém, że napróżne są jego starania — bo panna Emilija do pana nigdy należeć nie może.
— Przyczyna?
— Bo ją weźmie kto inny.
— A! rozumiem, odpowiedziałem ze złośliwym uśmiechem, pan więc to jesteś tym innym.
— Być może — rzekł Gurtleib bardzo ozięble. Lecz proszę mię jeszcze objaśnić, czy pan masz nadzieję jaką otrzymania jej ręki?
— Wszystkiego wolno się spodziewać — odpowiedziałem, ale stanowczo objaśnię w tém pana wkrótce — po rozmowie, w której mam... mam — głosu mi nie stało.
— W której pan masz się oświadczyć, podchwycił mój przeciwnik. Bardzo dobrze, bardzo dobrze — oczekuję tego, i to mówiąc ukłonił się z miną szyderską i odszedł, a ja sam jeden, zmięszany, niespokojny zostałem się jakby przykuty do mojej ławeczki, rozmyślając nad tém, com tylkoco słyszał.
— Co począć? myślałem — wyrzec się wszystkiego, i dać sobie wyrwać prawie od ust, owoc starań tylu i zabiegów? — nie! ostatni raz trzeba sprobować szczęścia, póki tleje choć najmniejszy promyk nadziei.
Trzeba sprobować! rzekłem sam do siebie i w myśli udania się natychmiast do państwa Pretficów, wstałem pośpiesznie.
— Dobry wieczór! odezwał się w tej chwili głosek pieszczony, wyrywający mię z marzeń moich, podnoszę oczy — o przeklęty trafie! panna Klementyna z matką stoi przedemną. Rumieniec gniéwu na twarz mi wystąpił, oddałem grzeczne przywitanie, i chciałem odchodzić, chciałem iść tak prędko, jak prędko myśl moja biegła do Emilii.
— Cóż tak pilnego? rzekła panna Klementyna rzucając na mnie wzrok pełen czułości — przecież w jedną stronę idziemy — doprowadź nas pan przynajmniej do najbliższej alei.
— Bardzo chętnie, odpowiedziałem głosem, który wcale co innego oznaczał, i walcząc z niecierpliwością i niepewnością, usiłowałem powolnym krokiem stosować się do chodu moich towarzyszek, których nudna rozmowa, była dla mnie najokropniejszą w święcie męczarnią. Przecież uwolniłem się od nich na końcu ulicy, i jak ptak trzymany w klatce, kiedy drzwiczki więzienia otworzą, pobiegłem — spuściłem oczy, zadumałem się — śpieszę.
— Dokądże to tak szybko? przerywa mi gruby głos organisty, niech pan chwilkę się zatrzyma i objaśnić mi raczy, ten Frazes Wirgiliusza.
— Oh! daj mi pokój, niémam czasu.
— A to co innego, odpowiedział poważnie wiejski pedagog nakładając na głowę obszerny słomiany kapelusz.
Wyrwałem się przecie, znowu śpieszę, znowu idę — przechodzę koło mego mieszkania.
— Stój pan, stój, zawołał Jan z okna — przyniesiono tu list z poczty.
— Niechaj leży. Ale ja niémam czém porto zapłacić. Rzuciłem mu sakiewkę zamiast odpowiedzi, i biegłem znowu tém niecierpliwszy, im więcej zawad spotykałem.
— Witam! witam! rzekł do mnie pan Mięta biorąc za rękę, i mimowoli zatrzymując, tysiąc nowin mam ci powiedzieć.
— Niémam czasu.
— Ale chwilę tylko posłuchaj. Przyjechał tu wczoraj kupiec pewien dobrze mi znajomy, bo ja bardzo wiele mam znajomych z Lipska. A wiadomo że Lipsk miasto sławne i dawne, i śmiészną przywiózł nowinę. Ale co się tycze nowin, to pani Burmistrzowa jedną mi także wyborną opowiadała; bo to ta Burmistrzowa to tylko plecie i guzdra swoją córkę. — A propos, moja córka cierpi migrenę. Co się tycze tej migreny, to każdemu wiadomo, jak ją Frank opisał i inni medycy — o! ten Frank, byłto medicus practicus — nie taki jak to teraźniejsi doktorowie, co febry nie umieją kurować. Co się tycze febry, ta według systematu...
— Upadam do nóg, upadam do nóg, przerwałem mu, wymykając się prędko — Stukam do bramy Pretficów — Czy są państwo — Nie ma nikogo, odpowiedział służący i drzwi mi zamknął przed nosem.
Trochę wprzódy, okazałem czytelnikom moim, że i u nas, w małém naszém miasteczku, zajmują się literaturą, a dziś okażę mu, że u nas nie brak nawet na wieczorach nudnych, nibyto literackich, na które zebrani goście siadają po kątach i czytają, co kto ma, i co kto chce.
Na jedném tedy z takichto zgromadzeń, wśród obszernego pokoju oświeconego dwóma oddalonymi od siebie świécami, zebrane było lepsze towarzystwo miasteczka. Przed jednym stołem siedzieli w milczeniu: Mięta z dziełem Hippokrata, Farmacy z Chemiją w ręku, Organista z ogromnym foliantem starożytności Monfaucona, a ja z Kochanowskim.
Bomba zgłoskował jakąś powieść, stary Pretfic cieszył się dziełem Gatterera o Heraldyce, które zgłębić i wyrozumieć usiłował. Kobiéty przy pończoszce połykały żywcem Romanse Walter-Scotta i wszystkich ogarniało uroczyste milczenie, panujące w pokoju; przerywane tylko czasami westchnieniem kobiét nad losem Eufemii, lub Lady Lamermooru, albo chrząkaniem Bomby, który czytał półgłosem, utrzymując, że kiedy cicho czyta, nic rozumieć nie może. Organista czując się cokolwiek niższym od przytomnych, siedział oddalony nieco od stołu, na brzeżku krzesła, pociągając dosyć często tabakę, i nasycając się opisem dawnych strojów i zwyczajów.
Siedzieliśmy już tak z godzinę, gdy Bomba niemogąc dłużej przykrego dlań milczenia wytrzymać, rzucił książkę, wyciągnął się, ziewnął, i zaczął mruczeć chodząc po pokoju. Milczenie i spokojność powszechna, podobać mu się nie mogły, bo umysł jego przez kilka minut spokojny, nabrał nowej jędrności, i czuł potrzebę wylania się w rozmowie. Chciał mówić, chciał żartować, bo do tego był przywykły, a tym czasem nie było z kim, nie było z kogo. Zaczepił tedy naprzód Organistę, jako osobę najmniejszej wagi, ale ten zajęty jedynie przedmiotem swych badań, podniósłszy oczy, rzekł tylko po cichu mrucząc — Janua... porta... aula... Sagittarius, i znowu zatopił się w księdze.
— Bodaj cię licho porwało! odpowiedział mu zniechęcony Bomba, trzech słów poczciwych zliczyć nie umiész.
— Pisze Sagittarius — rzekł wu Organista po cichu, że drzwi i zamki u starożytnych były...
— Tak; pleć, pleć, gawronie! odpowiedział znowu Bomba, widząc, że uczony Gapiełło nie porzuca swego przedmiotu.
— Interessujący kawałek, mówił dalej, nic nie słysząc Organista, idzie tu rzecz o bramach złotego pałacu Nerona.
— Cicho już! cicho, szybko przerwał Traktijernik, bojąc się aby z jego przyczyny nie przeszkadzała ta rozmowa czytającym — cicho!
— Cytuje Tacyta, Libro.
— A dajże pokój, siedź już cicho.
— Libro quinto. Gdy to mówił, Bomba ruszając z gniéwu ramionami, odszedł od erudyta, i chodzić zaczął powoli po pokoju, czekając czyli kto nieprzesłanie czytać i niezacznie z nim rozmowy. Znudziła mu się nakoniec ta przechadzka, zbliża się do żony doktora.
— Nieszczęśliwa Eufemija! odezwała się zaczepiona.
— O przeklęty Robertson! nieoszacowany Buttler.
— I ta widzę oszalała, rzekł sam do siebie Bomba, i skierował się ku zatopionemu w księdze doktorowi.
— Porzuć już Waszmość to czytanie.
— Nader interessujący kawałek, porzucić go nie mogę, poważnie odpowiedział Mięta, jest tu opis bardzo interessujący choroby, zwanej commotio cerebri, wstrząśnienie mózgu, radbym kogo z niej kurować; to powiedziawszy spuścił głowę i znowu czytać zaczął.
Nowa niecierpliwość ze strony Traktijernika, nowa podróż wzdłuż i wszérz pokoju. Umysł jego zaczynał się jątrzyć i burzyć, i dłużej tego stanu spokojności wytrzymać nie mógł. Jeszcze jedna próba! podchodzi ku panu Pretficowi, zagląda z tyłu w książkę, i z uszanowaniem pyta: czy nie dość czytać?
— Ale jakże tu oderwać się od tego? zawołał głośno Heraldyk, tak, że wszyscy obudzili się z marzeń i głowy podnieśli. Jak tu się oderwać. O niech żyje Petra Santa! on to dopiéro jest wielkim, w mojém przekonaniu.
— A tenże drugi? — Wielki Marcus Vulson de la Colombièrre!
— Cóż zrobili ci wielcy ludzie? odezwali się wszyscy razem ze wszystkich kątów pokoju. A Heraldyk rozumiejący, że ma tylko do czynienia z jedną osobą, trochę się zmięszał.
— Co zrobili? rzekł po chwili namysłu, śmieszne pytanie, alboż niewiecie, że oni założyli fundamenta owej wielkiej nauki — Heraldyki!
— Śmiechy rozległy się po sali, a Pretfic zmarszczył czoło.
— Cóż z tego za pożytek, przerwał nareście doktor, u mnie ten kto wybawia od boleści i śmierci, ten tylko jest pożytecznym.
— Fe! co za grubijaństwo! co za materjalizm! odezwał się Gottlieb; cóż warte życie, bez Heraldyki, która nam źródła naszego rodu wykazuje i cechuje nas i rozróżnia?
— Zobaczylibyśmy, odpowiedział Mięta, coby panu herby pomogły, gdybyś zachorował.
— O tyle tylko, rzekł drugi, cenić powinniśmy nędzne życie nasze, o ile szlachetność rodu naszego jest niezaprzeczona.
— Inaczejbyś pan mówił, gdybyś dostał poruszenia mózgu, którego czasami Heraldyka nabawia!
— A i pan także, przerwał milczący dotąd Aptekarz, swój kram chwalisz. Cóżbyś pan poradził bez Aptekarza, bez tego ani kroku.
— Bredzisz, odpowiedział prędko doktor, sambym bez ciebie umiał Farmaciją.
— Bądź jak bądź, zawszebyś potrzebował Aptekarza, i sambyś nim nawet został, bo bez niego się nie obejdziesz. Na to Eskulap nic nie odpowiedział, ruszył tylko ramionami i usiadł znowu do książki. Pretfic mruczał jeszcze o Heraldyce i Herbach, gdy w tém Organista cierpliwie dotąd słuchający całej rozmowy, podniósł głos.
— Felix qui rerum potuit cognoscere caussas, rzekł, to się tłumaczy moi panowie: szczęśliwy, kto zna starożytności. Zatém nauka starożytności jest ze wszystkich najraźniejszą, najpotrzebniejszą, najgodniejszą człowieka!
— Już i ten gębę otworzył, przerwał Pretfic, czy wieszże ty przynajmniej, jak w starożytności uważano herby?
— Herby? odpowiedział ze śmiechem Gapiełło, jestto wymysł łudzi próżnych, dumnych i płochych; poważna starożytność ich nieznała.
— Otożto rozumnie! rzekł Mięta.
— Żaden rozsądny człowiek tego niepowie, odrzekł Pretfic.
— Tojest, że ja mam być głupi? zapytał poważnie Organista.
— Nakształt tego, odpowiedział ozięble Heraldyk zamykając książkę.
— No to dobranoc Państwu, kiedy tak, przebęknął erudyt, zabierając swój foliał pod pachę i odchodząc.
— Dobranoc, dobranoc.
Rozmowa dotąd dosyć żywa, przez ubytek jednego z przytomnych, na chwilę przerwaną została, ale wkrótce Bomba wzdychając i chodząc zaczął ją znów.
— Niéma ważniejszego rodzaju pisania, rzekł, nad Romanse.
— A czegoż one uczą? podchwycił Pretfic.
— Rozumu — odpowiedział Bomba z gniéwem, odwracając się od niego.
— Nie musiałeś ich czytać — rzekł ozięble Genealog i obrócił się w drugą stronę.
— Jak sobie chcecie moi panowie, wyrzekł poważnie Mięta, wracając do dawnego przedmiotu — gdyby nie medycyna, wszystkoby przepadło — gdyby nie ona, nie byłoby ludzi, a tém samém i Heraldyki, gdyby nie ona, nie byłoby nic — a więc medycyna jest wszystkiém.
— Nicby nie było, odezwał się Farmacy, gdybyśmy my nie preparowali lekarstw.
— Umiém ja i sam Farmaciją.
— Tak jak ja Matematykę.
— Niewiém jak tam pan ją umiész, ale ja umiém, bo się jej w uniwersytecie uczyłem.
— Można się uczyć a nie umiéć.
— Dowód tego na panu.
— A może i na panu.
— Kto wie? nie wiém kto z nas więcej umie. Ja przecie umiém puls pomacać; umiem poznać siedlisko choroby, i systemat w jakim się mieści, umiém wszystko — a pan co? ot tylko wysiadujesz się w Aptece, i ktoś robi za ciebie — cóż umiész?
— Trochę więcej od Waćpana, a czy pamiętasz te recepty?... ha! mój subjekt je poprawił.
— Zobaczym co ty poczniesz bezemnie.
— Nie wiém zkąd weźmiesz lekarstw dla pacientów — drugi raz nie dam Jegomości darmo trucizny na szczury.
— A ja ci darmo córki nie wykuruję.
— Nie będę nawet prosił, ale zobaczym jak się bezemnie obejdziesz.
— No! no, zobaczym.
— Eh! co wam tam przyjdzie z tych kłótni — przerwał nareście Bomba, prawdziwie, kłócicie się o wór dziurawy.
— Ale ten wór nie pana, to jemu nic do tego.
— No, no, niech i tak będzie — odpowiedział Bomba odchodząc i ruszając ramionami.
Tym czasem, gdy się to działo między dwóma pomienionymi osobami, Pretfic tym czasem wszystkich przekonywać usiłował, ze Heraldyka jest kluczem wszelkich umiejętności, ozdobą człowieka, pożywieniem duszy, napojem umysłu i t. d.
Można sobie wystawić jakie wrażenie czyniła ta jego mowa, na Burmistrzowej. Wiadomo albowiem było z gminnego podania, iż zostawała niegdyś garderobianą u hrabiego Sasaprasa, której syn kręcił się koło niej. Ród wprawdzie pani Burmistrzowej tak dawnych sięgał czasów, iż imienia ojca swego dokładnie nie mogła oznaczyć. Rachmistrz jeden wszelako przez rachunek prawdo-podobieństwa dowiódł, iż w prostej linii pochodziła od starego hrabiego i panny niejakiej na respekcie tam zostającej, a później komissarzowej tegoż hrabiego. Można tedy łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie czyniła na niej heraldyczna rosprawa, gdy prócz zaniedbanego wychowania, innych w życiu herbów nie widziała nad te, które się znajdowały na rządowych męża pieczątkach.
Żona doktora, wielkiemi także oczyma patrzyła na Pretfica, gdy ten z zapałem rozprawiał o znaczeniu tarcz całych, nie całych, krzyżowych, szachowanych. Pochodziła ona wprawdzie z dość szlachetnego w Sendomirskim zrzódła, ale nigdy w życiu nie słyszała o tém, o czém mówił pan Pretfic, i gdyby nie częste jego wizyty — nie wiedziałaby co to jest Heraldyka. Żona aptekarza jakkolwiek niemka, nie znała się także natém, i nigdy wprzódy nie słyszała, o Santa Petra, Marcusie Vulson de la Colombière i Gattererze. Słuchało więc całe to zgromadzenie przekonywającej bo niezrozumiałej mowy Heraldyka, i nieprzerwanie milczało. Tym czasem aptekarz i doktor spać poszli; powoli reszta słuchaczów się usunęła, i sam Pretfic tylko pozostał, ale obejrzawszy się na końcu, że sam sobie tłumaczy wziął czapkę i wyszedł.
Nareście z moich chorób tysiączne kłopoty,
Mam podagrę, chiragrę, spazmy i suchoty.
A więc nam wraz obójgu leczyć się potrzeba,
Bo i mnie słabościami obarczyły nieba,
Ciągle męczy rumatyzm, w ręku, w nodze, w boku,
Mam kaszel, zawrót głowy i bielmo na oku.
Ujrzałem nazajutrz siedząc w oknie moim, postać opakowanego jak do długiej drogi koczobryka, który zwolna posuwał się ulicą, a różnego kalibru osoby z tyłu i przodu poprzyczepiane, tak szczególną postać mu nadawały, że mimo złego humoru, rozśmiałem się z niego po cichu. Proszę albowiem wystawić sobie pojazd, którego boki dziwacznie są malowane w wypłowiałe kwiaty, na wierzchu którego unosi się pochylona wiekiem buda i przysute pyłem długiej drogi pudła i pudełka.
Tłómok w tyle przymocowany mieścił bardzo wygodnie na sobie jakiegoś Grzesia, z jakąś Basią w bardzo dobrej harmonii zostających, o czém przekonałem się z tego, że grzeczny i dworny sługa podtrzymywał swoją towarzyszkę, aby w czasie przejazdu po bruku, wśród niezmiernych skoków landary, nie upadła. Widać było, że się mocno o to troszczył, bo ręce miał przy niej i oczy w nią tylko wlepione, a owa Basia łając go niby, że sobie zbytecznych poufałości publicznie pozwalał, patrzyła po oknach, czy nie ujrzy co bardziej ludzkiego, jak jej Adonis. Piesek zaś obwinięty w poduszkę którego na kolanach piastowała, okropnie szczekał, na otaczające go i wiodące w tryumfie brytany.
Woźnica w przytartym lakierowaną cératą pociągnionym kapeluszu, kierował końmi, które ostatnich sił dobywały, aby na miejsce przeznaczenia dostojne towarzystwo wewnątrz powozu zawarte, dociągnąć. W głębi zaś pojazdu wyglądało jakieś Boże stworzenie, chude i chorowite, w ogromnej, mimo ciepła, czapce uszatej, w płaszczu z baranami i z pstrą chustką starannie około szyi obwiązaną. Widać, że ta figura była tam główną, bo zabierała najwięcej miejsca i opierała się z tyłu i z przodu na dwóch starannie przypasowanych poduszkach. W środku zaś pojazdu siedziała rumiana, z wesołém wejrzeniem i lubą, wdzięczną twarzyczką panienka, młodziuchna i świéża jak pączek róży, który wśród licznych kokard i woalu ukazywał się na jej prostym, słomkowym kapeluszu; a kilka loków wymkniętych znienacka z pod jej czépka, spadło na białe skronie. Staruszka, obok siedząca zdawała się być jej matką — miała na sobie jupkę bielistkami podbitą, na głowie kapturek floransowy watowany, służący zamiast kapelusza, — woreczek z którego wyglądały prątki od pończochy, leżał na kolankach, a obok niego gruba i wielka książka od nabożeństwa z klamrami. Panienka przysłuchując się ojcu, opowiadającemu cóś powoli, wstrzymywała drżącego od strachu pieska, na głos szczekającej za pojazdem starszyzny, i przestrzegała dwóch chłopczyków siedzących na przedzie, w białych kapelusikach i kurtkach.
— I fi! nie gadaj pan mi o tém! przerwała Aptekarzowa — pan Burmistrz nie przyzwoicie sobie postąpił — nie zaprosił nikogo na wieczór tylko samych Pretficów; jakbyśmy my nie umieli się znaleść w towarzystwie. A potém — cóż to za wielka osobliwość ten pan Stolnik Słomka, co to przyjechawszy stanął u niego!
— Zdaje mi się jednak, że i państwa proszono.
— O! nie — to ci mądrzy ludzie, chcieli tylko żebym im dała moją córkę, dla zabawy tej tam lalki, co tu przyjechała — ale się nie udało, bo ja mojej córki nigdzie nie puszczę bez siebie.
— Czy to prawda, że oni tu na kuraciją przyjechali?
— Prawda! nawet mąż pani (wskazując na doktorowę) już tam był.
— To i cóż? na cóż chory?
— Ja słyszałam, na suchoty.
— Mnie mówiono, że na podagrę.
— Ja wiém dobrze, że na febrę.
— Chowaj Boże — na gorączkę.
— A sama czy także chora, że z mężem przyjechała?
— Chora! o chora, tylko nie pamiętam na co, na kaszel podobno.
— O nie! na rumatyzm.
— Smiészna to rzecz! ja słyszałem że na oczy.
— Mniejsza o to, a panienkaż ta, po co z niémi? Bóg święty wié na co ją tu z sobą przywlekli — żeby nam jeszcze dziewcząt naszych nie popsuła.
— Mnie się zdaje, chyba przeciwnie — rzekł Bomba.
— Już to mąż mój mówił, że się o nią wiele starało, ale to jakaś jejmościanka wybredna. Osobliwość, że jeden z jej konkurentów, był kulawy i złośnik, ale miał do roku 40,000 dochodu. Albo że drugi, to już istne grymasy, był suchotnik i sknéra, to dobrze — byłby prędko umarł i majątku nie zmarnował. O! żeby tak mojej córce, tobym kazała i kwita.
— Oj! prawda, że to zbytki.
— Ale dowiemy się jeszcze o tém więcej, od mego chłopca jak powróci, bom mu dała dwudziestkę, żeby lokaja pana Stolnika poprowadził na piwo, i wyciągnął go na słówko.
— A czy Jejmość uważała, jaki u tej panienki kapelusz?
— At sobie, u mojej Gabrusi ładniejszy daleko i forma nowomodna, tamten już dawno wyszedł z używania.
— A mnie się podoba.
— Bo też i gust u Jejmości!
— Co też pani powiesz o sukni?
— Osobliwość! u mojej córki daleko piękniejsze są suknie, tu u mnie kiedy uszyje moja pani Dłubalska, to aż patrzeć miło! ona to przecie co rok nowe formy z Warszawy sprowadza.
— Doprawdy? ot tego niewiedziałam.
— A sama Jejmość?
— Zdaje się dobrze była ubrana, tylkoż ten czépek floransowy. Pani Dłubalska mi mówiła, że to straszna staroświecczyzna.
— Ale ciepły! dodał Bomba i wszyscy do rozpuku śmiać się z niego zaczęli.
— Osobliwość że ciepły, rzekła z miną dowcipu Aptekarzowa, toby taką rzeczą najlepiej włożyć poduszkę na głowę. To powiedziawszy sama naprzód śmiać się zaczęła.
— A ichże pojazd? odezwała się druga.
— Śmieszny! prawdziwie musi to być rówiennik fraka Organisty, taki stary!
— Mój mąż swoją bryczką, którą do chorych jeździ, zakasowałby ich landarę, a co mego koczybryka to ani równać nie można.
— A naszże koczyk?
— To także staroświecczyzna. Żebyś to Jejmość widziała nowomodne kocze, jak tu naprzykład wieźli jednemu panu niedawno z Warszawy, to jak lalka! Oh! zdaje się żeby kto w takim koczu po moją córkę przyjechał, choćby był stary jak dziad kościelny, tobym mu ją oddała. Tu Gabrusia siedząca na ustroniu rzuciła wzrok pogardzający na Doktorowę.
— Żeby on sto takich koczów przywiózł, odpowiedziała Aptekarzowa, tobym mu jej nie dała, pókiby nie pokazał, co ma.
— O! bo Jejmość wysoko patrzysz — to zobaczysz, że skończysz na niczém.
— Mało wiele, aby nie skończyć na pożyczanym koczu.
— Zapewne że nie na pożyczanym, ale na własnym. Bo kto ma kocz, ma i pieniądze, boby go z palca nie wyłamał. Żebyto tylko takiego mojej córce, to tak jak Jejmość widzisz, pobłogosławiłabym ją zaraz i siadłabym patrzeć w oknie, jak moja córka w nowym koczu paraduje!
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje.
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili, piękny dzień nadchodzi.
— Czy są państwo w domu? zapytałem otwierającego mi bramę służącego Pretficów.
— A juściż są.
— A pan Gurtleib?
— Poszedł na spacier.
— Chwała Bogu! pomyślałem sobie w duchu, i szybkim krokiem pobiegłem przez dziedziniec, rojąc już sobie tysiączne szczęścia nadzieje. Tą razą nie zaczesywałem włosów, nie strzepywałem fraka przed wejściem, prędko uchyliłem klamkę i prędzej jeszcze wszedłem do pożądanego mi miejsca. Proszę sobie wystawić moje zdumienie, gdy samą tylko, tysiącem jaśniejącą wdzięków znalazłem Emiliją, której oczy zdobiła przezroczysta łezka, wyciśnięta czytaniem romansu. Byłem zmięszany równie jak ona tém spotkaniem i zapytałem tylko po przywitaniu o rodziców. — Papa śpi właśnie, jak zazwyczaj, odpowiedziała, a matka moja dla domowego zatrudnienia wyszła na parę godzin, lecz jeżeli łaskaw, możesz pan na nich poczekać.
— Jeżeli tylko pani nie przeszkodzę, odpowiedziałem zająkając się i spuszczając oczy, będzie to dla mnie wielką przyjemnością.
— O bynajmniej; niémam nic pilnego, i właśnie, dodała kładąc książkę, skończyłam moje czytanie. Niech pan siada.
Nowa biéda w obraniu miejsca, bardzo blisko nie wypada, bardzo daleko, to nieprzyjemnie. Gdy się tak waham, biała rączka mojej towarzyszki, podaje mi krzesło, aż nadto blisko! Musiałem usiąść i zacząłem rozmyślać, jak tu wyznać to, co koniecznie wyznać musiałem, jak przyjść do tej stanowczej i tak przykrej chwili, tymczasem spuściwszy się na los, zacząłem rozmowę.
— Pani, zapewne coś czułego czytać musiała, bo jeśli się nie mylę, widziałem łzę w jej oku?
— W moim? odpowiedziała ze zdumieniem, które tak powabnie kobiéty udawać umieją, gdy tymczasem jej oczy zdawały się mówić co innego — zdaje mi się żem nie płakała?
— Może mi się tak zdało tylko, odpowiedziałem, ale cóżby też dziwnego było, gdybyś pani nad losem jakiego nieszczęśliwego kochanka zapłakać chciała? Kobiéty, które tylu nieszczęśliwych czynią, powinny łzę przynajmniej wylać nad nami, bo to tylko cierpieniom naszym ulgę przyniesie.
— Mówisz pan o tych cierpieniach, jakbyś ich doznał, rzekła z uśmiechem, przewracając karty w książce.
— Kto wie, odpowiedziałem spuszczając oczy, mogłem doznać nieszczęścia, choć nie jestem jeszcze tego pewnym, i sam nie wiem, czy szczęśliwym, czy nie, mam się nazywać.
— Nie mogę pana o tém zapewnić, bo niewiem ktoby mógł tak nieszczęśliwym uczynić.
— Pani niewié?
— Niedomyślam się — dodała, okazując jawnie spójrzeniem zwróconém na mnie, że wié o kim mowa.
— Ja zaś myślałem, rzekłem po chwili milczenia, że pani wié o tém dawno.
— A zkądżebym się mogła dowiedzieć?
— Tém gorzej dla mnie — rzekłem w dół oczy spuszczając i zamilkłem.
— Niech się pan z łaski swojej wyraźniej wytłumaczy — rzekła Emilija — starając się ukryć za książką pomięszanie swoje.
— Czy pani koniecznie tego żąda?
— Jeśli pan chcesz — jeśli to panu żadnej nie uczyni przykrości.
— Ach! czegoż, rzekłem z zapałem, mógłbym sobie więcej życzyć, jak wyrazić, że całe moje szczęście od niej tylko zależy.
Trudno sobie wystawić, jakie było nasze położenie po tém wyznaniu; wreście w jej oku, ujrzałem powracającą łzę, wyciśniętą czytaniem romansu, jak posła mojego szczęścia.
— Gdyby tylko szczęścia pana, odemnie zależało, rzekła nareście — byłbyś szczęśliwym, i jabym była szczęśliwą.
Upadłem do nóg Emilii, tysiącem pocałowań okryłem jej ręce, dusze nasze po raz piérwszy doznały prawdziwego szczęścia. Ale szczęście jest nie stałe. — W chwili tego uniesienia, usłyszeliśmy szelest w sieniach. Emilija co prędzej pochwyciła książkę, ja porwałem równie jakiś szpargał i siadłem zdaleka na kanapie. Już w tej chwili głos samego Pretfica dał się słyszeć w sieniach, a wkrótce potém usłyszałem go jak nogami na progu szustał, pokręcił klamką systematycznie i powoli, otworzył, wystawił naprzód prawą nogę, potém lewą i cały stanął w pokoju. Nim się cała ta czynność odbyła, miałem czas uspokoić się trochę, i spójrzeć na Emiliją, która pogroziła mi nieznacznie palcem i zwróciła oczy na książkę, z której ich nie spuściła, aż dopóki ojciec zamknąwszy drzwi za sobą nie zaczął bardzo czule witać się ze mną.
— Dawno niewidzianego! rzekł do mnie podchodząc z uśmiéchem, czemużeśmy się tak dawno nie widzieli?
— Wiele miałem zatrudnień, odpowiedziałem, i pomimo szczérych chęci, nie mogłem wprzódy złożyć mu mojego uszanowania.
— Musiałeś pan tu długo na mnie czekać, odezwał się Pretfic po chwili, a moja Emilka nie musiała cię bawić, bo jak widzę, czytała przez ten czas — więc się znudziłeś.
Oboje na tę nie spodzianą wymówkę mocnośmy się zaczerwienili, ale tatulo dobrodziej doskonały w poznawaniu herbów, nie równie gorzej znał się na twarzach, bo rumieniec córki wziął za wyznanie winy — gdy tym czasem krótkiej chwili z nią spędzonej, nie oddałbym był za skarby całego świata!
Panna Emilija uciekła z pokoju po tém pytaniu, ja utrzymywałem jeszcze rozmowę, rozbieraliśmy, rozprawiali, krytykowali, i doczekaliśmy się nakoniec samej pani.
Ubiór jej okazywał, że się musiała przed chwilą zatrudniać jakąś domową robotą, i nie przebrała się dla mnie, jako dla bliskiego znajomego. Stojąc z rumianą i wesołą twarzą, z pękiem kluczów u pasa, z oznaką spokojności i szczęścia we wszystkich rysach twarzy, przed mężem — zwracała na siebie jego wejrzenie, nieco dumne z posiadania, takiej żony. O! i w moim w ówczas sercu wszystko zdawało się dobrém, doskonałém, wyborném, bo ja sam byłem szczęśliwy! W tej chwili, cały świat chciałem widzieć wesołym, byłem pełen radości, a jak to zwykle w mojej głowie bywa, z radością łączyła się jakaś dziwaczność, zamyślenie! niedowiarstwo.
Spójrzałem na tace, z całym porządkiem do kawy i, sam nie wiém jakim sposobem zacząłem porównywać do ludzi — naczynia które na niej stały.
— Tak! myślałem, ta wysmukła, świécąca resztkami powierzchownej pozłoty filiżanka, która zdaje się chcieć inne towarzyszki zaćmić blaskiem wytartej piękności, nie jestże obrazem kokietki, która nieczuła, zimna, słodkiemi słowy, wdzięcznym układem, wabi ku sobie rój niedoświadczonej młodzieży, i dla sławy, dla upodobania zakrwawia serca wiernych kochanków, rozłącza ich, i porzuca nieszczęśliwymi. To istny obraz zalotnicy z resztą swych wdzięków spłowiałych, któremi do ostatka chce jeszcze celować.
Patrzcie! jak obok niej nadął się ogromny imbryk, połyskujący świeżą poliwą!
To ów dumny, próżen mądrości i z powierzchownych zalet szukający sławy człowiek. Taki, coto, rozumuje bez ładu, celuje między ograniczonymi głowami, w strojach całe szczęście pokłada, udaje wszystko, a jest niczém; taki, który leci za fraszką, ubiega się za próżnym blaskiem, i bańką połyskującą honorów, jest to ten imbryczek pękaty i dumny — a wewnątrz fusów pełen. Spójrzałem później na skromną, opasłą i pełną słodyczy cukiernicę — w moich oczach była to sobie bogata staruszka, niepozorna, ale zapaśna — szczypczyki zaś od cukru, zdały mi się jej młodym mężem, umizgającym się do pieniążków jejmości dobrodziejki.
Z kolei wlepiłem téż oczy w mały, nie piękny garnuszeczek, który ukryty za drugiemi stał spokojnie w końciku, przy równie małej i równie niepozornej naléwce. Była to szczęśliwa para małżonków, nieznana światu, szczęśliwa w ustroniu, spokojne i kochana. O! jak chętnie przy boku mojej Emilii, myślałem sobie, gdyby ona była naléwką, zamieniłbym się w garnuszek! Podczas, gdym się bawił tymi myślami wypiliśmy kawę, zaczęto rozmowę, a ja wkrótce szczęśliwy, nadzieją szczęścia, opuściłem dom ten, i pobiegłem na wałach, cieszyć się w samotności, pomyślnością dnia tego.
— Przecież! i ja, myślałem, i ja będę mógł powiedzieć umiérając, że raz w życiu byłem szczęśliwym! I ja byłem w Arkadii!
|
Czytam z pisarzów przesławnych,
Co się działo czasów dawnych.
„Wielekroć z niemałym podziwieniem, powiada Górnicki[4], rozbierałem to u siebie i macałem przyczyny, skądby to rosło, iż ludzie starzy, niemal wszyscy, skarżą się na dzisiejsze czasy, a one pierwsze zbytnie chwalą i ganią teraźniejsze sprawy nasze, obyczaje, i to czegokolwiek oni w młodości swej nie czynili: a twierdząc, iż wszystko idzie, co dalej to gorzej, tak w dobrém a porządném życiu, jako też i w innych wszystkich cnociech.“
I ja to właśnie, często z Górnickim roztrząsałem, panowie czytelnicy, lecz łatwo namacałem przyczynę. Ludzie starzy wspominając czasy swej młodości, dla tego zwykli je w pięknych wystawiać sobie kolorach, że wiek młodzieńczy w porównaniu z dalszém życiem człowieka zawsze szczęśliwszym się być zdaje. Wszystkie niewinne młodego wieku zabawy, igraszki, miłostki, stają w umyśle dla upiększenia dawnych dobrych czasów, wszelkie teraźniejsze zgryzoty, umartwienia i przykrości podeszłego wieku, razem się gromadzą, aby teraźniejszość obmierzić. A przytém jeszcze, przeszłe uciechy żywiej stają w umyśle, niż teraźniejsze; troski i losu przemiany, które minęły i które dolegały, słabo się nam zwykle przypominają,gdy teraźniejsze, dziś jeszcze nam dopiekające, mocniej czuć się dają. Takim sposobem nikną wśród wspomnień dawnych czasów, troski nigdy od człowieka nieoddzielne, a same tylko przyjemności barwią przeszłości obrazy. Ileż się to człowiek w życiu swojém nasłucha gawędy o tych dawnych czasach, z dobrej tylko strony uważanych; nowe życie błyszczy na twarzy starca, kiedy sparty na grubym kiju, z popruszoną szronem starości głową, trzęsącym głosem opowiada szczęśliwe czasy swej młodości. I ja też lubię czasem zagłębiać się w te dawne czasy, i być niejako przytomnym temu, co na wieki minęło, i po czém tylko mglista pamięć została. Nieraz czytając opisy naszych Turniejów, zalotności naszych wąsatych rycerzy, piękności wojewodzianek i kasztelanek, nieraz wyznaję, chciałbym choć na chwilę, przenieść się w te wieki, tak różne od naszych teraźniejszych pod wszystkiemi względami.
Żal mię opanowywa, gdy przypomnę sobie, iż rodacy nasi, o dawne umysłu swych przodków zabytki, tak mało dbają, że to, nad czém nie jeden uczony polak mozolnie życie trawił, leży gdzieś nietknięte i zapylone w kącie apteczki; że słowem, rzadko kto dziś wspomina o dawnych książkach i czasach.
Niektórzy mylnie bardzo sądzą, z kilku nędznych płodów, czasów dawnych, o całej naszej literaturze przeszłych wieków. Zapytaj teraz kogo, czy zna Górnickiego, Kochanowskiego, Reja, czy zna Opalińskiego, Zimorowicza, Jagodyńskiego, Grochowskiego? Na co mi to, odpowie, niemamże ja nowych? a potém ja ich języka nawet częstobym niezrozumiał. Tacyto ludzie, stare zabytki naszej prozy i poezyi, obracają na funciki do apteczek, i gdyby nie praca kilku oświeconych ludzi, niepozostałby może, żaden ślad bytności dawnych pisarzy. Nie można powiedzieć, ażeby kilku z nich znanych powszechnie nie było; ale więcej jest jeszcze godnych znajomości powszechnej, a o jednym z nich myślę pomówić z czytelnikami.
Słyszę już z boku zarzuty, co mogą mieć dawni pisarze za związek z małém miasteczkiem, i poco ja tu z nauczycielską powagą, zamiast pisać powieść, rozbiéram dawnych pisarzy? Lecz łatwo mi na to odpowiedzieć, kto samych tylko śmieszności tu szuka, ten rozdział śmiało przepuścić może, kto zaś lubi czasem dla rozmaitości i o czém ważniejszém pogawędzić, tego ja proszę, aby czytał co nastąpi.
Będę tu mówił o jednym z najmniej znanych poetów polskich, nawet że tak powiem, o poecie cale nieznajomym, tojest: o Andrzeju Zbylitowskim. Był on poufałym dworakiem Stefana Batorego i Zygmunta III, z ostatnim nawet podróż do Szwecyi odprawił[5]. Wiersz jego samą tchnie naturalnością, i zdaje się być od jednego ciągu pióra ulany. Obrazy które kreśli, są żywe i wierne, a styl i język odpowiadają innym jego zaletom. Wszystkie skarby bogatego już wówczas i utartego języka są dla niego otwarte, używa ich zaś z nieporównaną wprawą i dobitnością. Współczesny Kochanowskiego, chociaż go przeżył, smak swój na jego pismach zaprawić musiał; Jakoż, dalekim jest zawsze od próżnych dowcipu błyskotek, które wielu jego współczesnych polubiło. Poemat jego Wieśniak, tak cudnie napisany, z taką rozmaitością i prawdziwą poeziją, że dziś nawet przyznałby się do niego najlepszy z naszych poetów klasycznych. Nie nosi on na sobie wcale tej cechy starości, która od dawnych pisarzy odraża, styl daleki od oschłego i dydaktycznego, wystawia czytelnikom obrazy same w najpiękniejszych kolorach. Ustępy historyczne nadają tej pieśni przyjemną rozmaitość, i nie odwodzą od głównego przedmiotu, bo autor lekko tylko musnąwszy to, co doń nie należy, powraca do głównego obrazu, aby go nowymi upiększył kolorami. Słowem, wyjąwszy parę wierzy, w których styl trochę jest twardy, można z jednego tego poematu nazwać Zbylitowskiego poetą malarzem.
Kochanowski pisał także pieśń o zaletach wiejskiego życia, i dziwować się potrzeba, tak wielkie między niémi dwóma znaydując podobieństwo. Lecz ojciec poetów naszych, maluje krótko, wprawnie, i rzuca tylko nawykłą ręką główne cienie i rysy. Zbylitowski nie przestaje na tém, wykończa swój obraz, i wystawia go z całą czystością kolorytu i pięknością wynalezienia, jemu tylko właściwą. Początek tej prawdziwie sielskiej pieśni, zadziwić musi czytającego, który się w księdze in 4to gockim drukiem od dwóchset lat wybitej, szumnego panegiryku zapewne spodziéwa; i nie pojmuje z jaką słodyczą i wiejską prostotą nasz autor zaczyna.
Siedząc na wysokim brzegu,
Kędy rzeka w bystrym biegu
Po twardym płynie kamieniu,
Rozmyślałem w chłodnym cieniu,
Twe rozkosze, twe pożytki,
Uciechy i wczasy wszystki.
Wsi wesoła!..
Radzi będą czytelnicy porównać początek podobnej pieśni Kochanowskiego:
Wsi spokojna, wsi wesoła!
Któryż głos twej chwale zdoła?
Kto twe wczasy, twe pożytki,
Może wspomnieć razem wszystki.
Nie dajeż się tu widzieć ogromne podobieństwo? z tą tylko różnicą, że Zbylitowski pięknym zaraz zaczyna obrazem. Zdaje mi się gdy go czytam, że widzę starego dworaka, któremu troski głowę zorały, z siwawemi włosami, szukającego schronienia od zgiełku i wrzawy dworu, w chłodnym cienistych drzew ustroniu, nad brzegiem groźnej rzeki. Przypomina to bardzo początek tak malowany, pierwszego dumania Lamartina, którego przekład kilku wiérszy umieścić się odważam.
W cieniu starego dębu, często na tej górze,
Siadam smutny, w zachodu ponurej godzinie,
I wzrok rzucam niepewny, po lubej dolinie,
Której obraz tej góry ozdabia podnóże.
Tu ryczy groźna rzeka s pieniącymi wały,
Płynie kręto i w ciemném znika oddaleniu,
Tam jezioro rozciąga swój kryształ zmartwiały,
I księżyc się podnosi na niebios sklepieniu!
Tak, powtarzam wracając się do pierwszego przedmiotu, zdaje mi się czytając mego Zbylitowskiego, iż go spostrzegam siedzącego w ustroniu, oczy jego są wlepione w jednostajny bieg wody i pryskanie fali, a myśl z roskoszą rozważa tysiączne wiejskiego życia przyjemności. Mniej Kochanowski powaby sielskiego życia malował, bo je posiadał, i był niémi niejako nasycony; lecz przedmiot i cel życzeń naszych w takich się tylko gorącej wyobraźni stawi kolorach, w jakich nasz poeta wieś malował.
Dworak który wiek swój na usługach królów stérał, wzdychający za celem jedynym swych życzeń, czuł wszystkie powaby wioski, a nieznał żadnych jej trosków.
Dozwólcie czytelnicy, abym was bliżej z tym godnym szacunku poetą zapoznał, przyznacie mu sami zalety, jakich mu nawet najsurowszy nieodmówi krytyk. Słusznie jeden z bezstronnych znawców napisał — że Kochanowski często wyżej wznieść się od niego umié, ale rzadko tak długo potrafi być równym sobie. Karpiński wzrusza obrazem serc ludzkich, ale nie umié tak trafnie malować natury i jej piękności. Oto jeden mały urywek.
Zatym wszystko, wsi spokojna,
Da mi Boska ręka hojna
W tobie, z wysokiego nieba,
Czego tylko będzie trzeba.
Tobie po lasach szerokich,
I po pagórkach wysokich,
Chodzą woły utuczone,
W gęstą trawę rospuszczone,
Tobie stado owiec białych,
Po pastwiskach okazałych,
Z których ty masz częste wełny,
I pastewnik jagniąt pełny;
Nabiały także obfite,
I pożytki rozmaite.
Młyn szumiący, rybne stawy,
I z gajów częste potrawy,
Tobie miód pszczoły zbierają,
Tobie drzewa obradzają,
Żołądź, szérokie dąbrowy,
Tobie rodzi las bukowy,
W którym Boginie przed laty
Mieszkały i Faun kosmaty:
Tamże przezeń jasne zdroje,
Leją zwykłe wody swoje;
Skąd biorą, zioła rozliczne,
Wilgotność, jawory śliczne;
A zwierz leśny i domowy,
Ma zawsze w nim żyr gotowy.
Czasem leżę nad potokiem,
Pod klonem czasem szyrokim,
Gdy gorące słońce grzeje,
Wietrzyk w cieniu chłodny wieje.
Pastereczki też tym czasem,
Kwiatki rwą pod gęstym lasem,
Wieńce wiją malowane,
Różnym kwieciem przeplatane,
To różany, to bluszczowy,
Kładą na swe piękne głowy;
Na co udatne Dryady,
Z swym Sylwanem patrzą rady.
I Pomona urodziwa,
Często się w gęstwie zakrywa,
Patrząc na ich śliczne skoki;
I Tytan z nieba wysoki,
Sam pogląda okiem mile
Na ich wdzięczne krotofile.
Oracz pługiem zarznie w ziemię,
Ztąd i siebie, i swe plemię,
Ztąd roczną czeladź i wszytek,
Opatruje swój dobytek.
Jemu sady obradzają,
Jemu pszczoły miód dawają,
Nań przychodzi z owiec wełna,
I zagroda jagniąt pełna.
On łąki, on pola kosi,
A do gumna wszystko nosi,
Skoro też siew odprawiemy,
Komin wkoło obsiędziemy.
Tam już pieśni rozmaite,
Tam będą gadki pokryte (tajemne powiastki)
Tam trefne pląsy z ukłony,
Tam cenar, tam i goniony (gry dawne).
A gospodarz wziąwszy siatkę,
Idzie mrokiem na usadkę,
Abo sidła stawi w lesie,
Jednak zawżdy co przyniesie.
W rzéce na gęste więcierze,
Czasem wędą ryby bierze,
A rozliczni ptacy wkoło,
Ozywają się wesoło!
Stada igrają przy wodzie,
A sam pastérz siedzi w chłodzie,
Gra w piszczałkę proste pieśni,
A Faunowie skaczą leśni.
Poemat Zbylitowskiego zdaje się być tylko rozszérzeniem myśli Kochanowskiego, rozrzuconych po jego pieśniach; najbardziej w pieśni przerzeczonej. Ten wieków dawnych zabytek, tak jest teraz rzadki, iż u osób prywatnych nigdzie prawie znaleść go nie można. Co za szkoda, że zamiast drukowania niezgrabnych płodów, osowiałej muzy teraźniejszych tuzinkowych poetów, nie zechce kto przedrukować pięknej tej pieśni; a zaręczyć można, że jej czytanie natchnęłoby wiele osób przywiązaniem do dawnej polskiej literatury, w której tyle jeszcze zostaje ukrytych i mało komu znanych piękności.
Spójrzmy, raz już tylko, jak nasz poeta, wiejskim prawdziwie tonem, zaprasza swą kochankę na wieś do siebie. Zdaje się, że na takie zaprosiny, nie jedna czuła piękność owych czasów, radaby była towarzyszyć sielskiemu poecie.
Teraz, miła! której moje
Serce dało hołdy swoje,
Nimfo Słowieńska wstydliwa,
Nadewszystko urodziwa!
Nie gardź moją wsią ubogą,
Nawiedź twoją piękną nogą
Gęste lasy, śliczne sady;
Będąć ściany moje rady. (rade)
I dom z drzewa budowany,
I mój chłodnik przeplatany.
Półmisków niémam bogatych,
Śliw a kasztanów kosmatych,
Włożę przed osobę twoję,
A przytém wszystkę chęć moję.
Orzechy, jabłka, jagody,
I lipienie z bystrej wody, (rodz. ryb)
Melon słodki, grono wina,
Leśne rydze i malina;
Gruszki, brzoskwinie ogrodne,
Mléko świéże, piwo chłodne,
I co jedno wieś uboga
Rodzi, Amaryllis droga!
Tym czcić będę usta twoje.
Czytając to, zdajemy się widzieć kochankę jego skromnie i po wiejsku ubraną, przychodzącą z nim dzielić, niską słomianą strzechę, mały cienisty ogródek, który strumyk oblewa, domek otoczony drzewem i wszystkie wyliczone tu wiejskiego, spokojnego, ustronnego życia przyjemności.
Któżby sobie nie życzył widzieć tę wioskę przez niego opiewaną; tak jak dotąd widziemy Czarnolas Kochanowskiego. Wszystko tam dotąd dla przybyłego podróżnego, zda się tchnąć zapałem dawnego poety.
Któż tam nie poszuka lipy, pod której cieniem z przychylną drużyną, chronił się od upałów nasz wieszcz osiwiały; znikła już ona, i pamięć jej tylko razem z pieśniami Kochanowskiego dójdzie do potomności. Na jej miejscu wznosi się teraz kilka topoli, jak przyjaciół na grobie przyjaciela. Z nową nieznaną roskoszą czytają się w Czarnolesiu czule treny po śmierci Urszuli, a dziedziniec chwastem i trawą porosły, przypomina tłumy wesołych wieśniaków, których poeta był ojcem i dobroczyńcą. Szkoda, że żaden pomnik, żaden napis, żadna pamiątka nie zdobi z tylu względów pięknego miejsca. Kiedym siedział na gruzach powalonego domu, i spoglądałem przez otwór w murze będący, który niegdyś był oknem pokoju Kochanowskiego, myśl moja krążyła w przeszłości, a marzenia do tego doszły stopnia, iż je śmiałem wylać na papier.
Wystawiałem wówczas sobie dawne komnaty, tkanemi sztucznie ozdobne kobiercami, zostawione pozłocistemi sprzętami i okryte obrazami przodków. Przesuwały mi się przez myśl strojne w rogówki i robrony damy, z ufryzowanemi głowami w których kosztowne błyszczały ozdoby. Wystawiałem sobie ucztę taką, o jakiej poczciwy Rey wspomina: stół gnący się pod ciężarem rozlicznych naczyń, zastawiony wykwintnemi potrawy. Tu pokazywał się paw z rozpostartym ogonem, tam dzik najeżony grzązł w korzennym sosie, ówdzie długonogi bocian czatował na rodzénki po poléwce pływające, tam znowu na drzewo obciążone fruktami zlatywały się cukrowe ptaszki, a w środku stołu misternie wykształtowana piramida, niosła na sobie cyfrę solenizanta. Tu otaczają stół liczne tłumy dworaków, pochlebców, sąsiadów, darmojedów i rezydentów — ten w sutym pasie z wymuskanym wąsem i brylantową u szyi szpinką; inny wziął się w boki zarzuciwszy w tył wyloty i muszcze resztę niedogolonej głowy; inny w zgrabnym, opiętym żupanie, z obcisłym żółtym bucikiem, zbliża się do jakiejś kasztelanki; śmiech się pusty rozlega na przekąsy i drwinki kuso ubranego niemczyka, grającego rolę błazna. Lecz oto już zagrzmiała kapela, słychać trąby i huk moździerzy, a szary koniec stołu głośno kwaśném piwem spełnia pańskie prze zdrowie. Tu się jedne twarze wyjaśniają, inne krzywią, inne wzdłuż, drugie wszerz rozciągają, ten opasły i rumiany z kresą na czole, trzyma się ciągle za damascenkę, gotując się do zwady, ów z lisim kołnierzem zmiata co pozostaje z przed drugich, tamci rwą się do niedopieczonego mięsa, inni do dna wychylają konewki. Lecz powoli wszystko ucichać zaczyna, już szary koniec znużony ciągłą pracą przy stole, drzémać zaczyna. Krążą jeszcze pozłociste bez podstaw kielichy, już z trudnością w głowach ospale obracają się oczy, lśnią się pomokłe wąsy, i błazen nawet usnął gdzieś w kącie komnaty. Rozchodzą się goście, osłabieni długą ucztą na odpoczynek, a czeladź zmiata tymczasem co pozostało od porywczej i łakomej szlachty. Już młodzież zaczyna sobie przypadki swoje opowiadać, ten wrócił ze Włoch obfity w puste powiastki, tamten ze Szwecyi przywiózł dobry zapas nowin, inny wymuskany i pachnącymi zlany wódkami, łata swą mowę francuzczyzną i chwali się ze zwycięstw serdecznych. Indziej od polskiej krwi nieodrodna młodzież, gardząc zniewieściałą zabawą, rzuca pociski na tarczę, godzi na ostrze, potyka się w kolczudze, z kopiją, pałaszem, walczy konno i pieszo. Lecą razy, krzyżują się oręże, pękają przyłbice, krew wytryska — i bój ustaje. Tu płeć piękna z wdzięcznym uśmiechem rany zwycięzcy obwija, a chlubna nagroda mężniejszego zdobi. Lecz już zbliża się wieczór, już tysiące świateł błyska w przystrojonych komnatach, słychać pokojowych gędźbiarzy strojących narzędzia, zaczynają się goście schodzić na sale. Damy wysznurowane, z długiemi ruchami u sukień, błyszczą klejnoty, a bardziej jeszcze wdzięki wojewodzianek i kasztelanek. Już się pokazują mężczyzni, ten w złotym przetykanym kontuszu, ów z błyszczącym bogatym pasem, inny z małą, czeskim kamieniem sadzoną karabelą; wychodzi piérwsza para posuwistego polskiego. Szustają bóty, przelatują wyloty, ściskają się nieznacznie ręce, a ulubiony tanie trwa póty, póki ostatni skrzypek piskliwym tonem raptownie go nie skończy. Teraz pora młodzieży, żwawy następuje krakowiak, wychodzi kilku z ich grona po krakowsku ubranych. Ci w białych sznurkami naszywanych żupanach, owe w ładnych gorsecikach, w letnikach z kolorowymi wstążkami w około. Śmieją się oczy i twarze rodziców, a oklaski rozlegają się w około. Występuje śpiewak i towarzyszy sobie na cytrze, śpiewając miłe pieśni. Lecą zamiast pochwał kieski ze złotem, a uradowany cudzoziemiec samego siebie przewyższa.
Ale dosyć tego marzenia, czas powrócić do miasteczka.
No, po starej znajomości,
Prosimy teraz waszmości
Na jedną wódki kwatérką.
Traktijer pana Bomby jest w naszém miasteczku tém, czém Resurs w Warszawie, a w Madrycie Prado, tojest miejscem schadzek, gawędki, a czasem, bo się wszystko na świecie trafia, czasem też mówię i pijatyki. Przybyli zapoznają się w nim z mieszkańcami, mieszkańcy zaś w dniach pocztowych, kiedy dyliżans ma przechodzić, regularnie w nim na nowych przybyszów oczekują. W tychto dniach nie pospolity ruch się w mieście wszczyna, gotują się na wystawę nowe fraki, bo jak się w starym pokazać przed ichmościami, którzy jadą z Warszawy? kapelusze wysuwają się z pudełek, służący wcześnie odbierają rozkazy względem połysku nowych butów, dysponuje się kawa rano, a później idzie się do traktijeru. Można też sobie wyobrazić wszystkie zachody w kuchni Bomby. W podobnych dniach nakrywa sam głowę szlafmycą i kieruje mechaniką kuchenną, kosztuje sosów, przypraw i mięsiwa, biega ze stancyi do stancyi, łaje, piorunuje, a nawet zupełnie na tę chwil parę, o żartach i docinkach zapomina. Godziną przed przyjazdem, gromadzą się wszyscy mieszkańce na swoich zwykłych miejscach, według godności i stosunków mniej lub więcej przyjaźnych za panem Bombą. Aptekarz jako jego protektor i radzca, (szczyci się bowiem tym tytułem), ma dwa miejsca najlepsze do wyboru: jedno koło okna, drugie koło stołu, wedle okoliczności czasowych. Pan Pretfic osobne posiada krzesło, od innych porządniejsze, skórą wybite, pamiętne tém, że kamerdyner Księcia O**, którego Bomba miał honor częstować obiadem, na niém siedział. Burmistrz dla żywości temperamentu rzadko lubiący siedzieć, przechadza się zwykle wzdłuż i wszérz po pokoju. Doktor Mięta obrał sobie słabe siedlisko przy kominie, które według systematu Hufelanda utrzymuje za bardzo zdrowe i przyjemne. Inne osoby, które uprzywilejowanych miejsc nie mają, mieszczą się tu lub ówdzie, jak los zdarzy. Proszę teraz sobie wystawić wrażenie, jakie czyni na tém zgromadzeniu, głos oddalony trąbki i klaskanie z bicza. Sprawia to jakby elektryczne wstrząśnienie na przytomnych, aptekarz puszcza z ust fajkę, Pretfic poprawia kołnierzyk i wyciąga lepiej wstążeczkę orderową, doktor spogląda na buty i kamizelkę, burmistrz wybiega za drzwi, aby gości spotkać w bramie, a Bomba donośnym głosem woła: smażcie kotlety! pieczenię żywiej obracać! i t. d. Wszystkie głowy suną się do okien, a w miarę zbliżania się dyliżansu, rośnie ciekawość i niespokojność moich współobywateli. Tu się zdala pokazuje zakurzony pojazd nieszczupłej wielkości, ciągniony od sześciu mizernych koni, z forysiem, jak piłka odskakującym od starego siodła, z pakami przymocowanemi z tyłu, przodu i w górze, z wytartym na pół-znacznym lakierem i kilko różnej wielkości głowami, wysadzonymi przez okno. Wchodzi wreście oczekiwany pojazd w dziedziniec, a podróżni wychodzą się posilić do traktijeru. Obsiedli stoły, brzęczą noże, łyżki i widelce, słychać odgłos przyjemny lejącego się z wąskich szyj butelek płynu ożywnego, rozmowa staje się coraz bardziej ożywioną, bliższa nastaje znajomość między przybyszami a mieszkańcami, nowiny jedne od drugich dziwniejsze nasycają ciekawych, a gdy się to dzieje, siadam przypatrzyć się każdej po szczególe osobie.
Tam za oddzielnym, małym stolikiem siedzi ponury jakiś negocijant, susząc zapewne głowę, wśród wesołości powszechnej, nad zyskiem jaki mu nowe kupno ma przynieść. Ubiór jego nie okazuje ubóstwa, ani mierności, i jest nawet niejako wykwintnym. Surdut z pięknego sukna floransem podszyty i pod samę szyję zapięty, okrywa ciało mocne i zdrowe; długie, palone bóty połyskują na nogach, na palcu świéci mu się kosztowny pierścień, a chustka w kraty buchasto zawiązana, podtrzymuje szeroki podbródek. Twarz jego jest pełna i rumiana, oczy żywo obracają się na wszystkie strony, nos garbaty i połyskujący jak od lakieru rzuca cień na szérokie i utłuszczone usta. Zawiązał serwetę pod samę brodę, tabakiera i chustka leżą na stole. Przed nim stoi dobry zraz pieczeni cielęcej i parę butelek marcowego piwa, których on z natarczywością Tantala używa. Zdaje się gardzić towarzyszami i do nikogo nie mówi, zapytania zaś zbywa jednozgłoskowa odpowiedzią. Na rozmaite koncepta współbiesiadników satyrycznie się uśmiécha i wodzi oczyma po wszystkich, jakby szukał sobie towarzysza do rozmowy i jadła.
Drugi w kącie stolik zajmuje oszczędny jakiś Adwokat, przy którym spoczywa plik zagryzmolonych papierów. Ma na sobie, długi wytarty frak granatowy z błyszczącémi guzikami, dewizki na brudnej wstążce spadają mu niżej brzucha, chustka niedbale zawiązana, otacza szyję okrytą gęstym włosem, szérokie bokobrody zakrywają do połowy twarz pociągłą, wybladłą, nos kościsty, usta ściśnione, czoło wysokie i polerowne. Widać w nim człowieka, którego pospolicie wytrawnym nazywają, oczy jego rzadko się na kogo podnoszą, połyka bez uwagi zastawione potrawy i zdaje się być mocno o czémś zamyślonym. Zapytany odpowiada stanowczo, głosem czystym i wprawnym i póty ust nie zamyka, póki rzeczy o którą jest pytany, ze wszystkich punktów widzenia nie obejrzy. Kiedy chce usta otworzyć, wszyscy nań zwracają oczy i słuchają go jak wyroczni, bo też istotnie, co tylko mówi, mówi z taką pewnością i stanowczym głosem, iż niechcąc trzeba mu wierzyć.
Przy dużym stole inni razem zasiadają podróżni, w rozmaitych ubiorach, i z rozmaitémi twarzami. Jeden z nich szczególną postawą, ułożeniem i obchodzeniem się, najbardziej ściągnął moję uwagę.
Był on średniego wieku, krągłej ruchawej twarzy, niskiego czoła i dużych, żywych oczu. Na cienkich nogach, zawieszony był barczysty i potężny korpus. Chustka kratkowana wisiała mu z kieszeni, zakasane miał daleko rękawy, kołnierz od koszuli leżał niedbale na chustce czarnej przypiętej dużą turkusową śpilką. Ze wszystkiemi obchodził się grzecznie, każdego prosił na swój obiad i piwo, tak przytém kalkulując, ażeby zapraszany odmówił. Wszedł on w długą z Miętą rozmowę i dowiedzieliśmy się, że był doktorem medycyny i chirurgii, że się zwał Pigułka, i że jechał za interessem familijnym do Brześcia. Nic nie było nadeń śmieszniejszego, a jego walka z samym sobą dobrze mię ubawiła.
Zapoznawszy się z Miętą, niezmiernie naszego Eskulapa polubił, jakoż w skutek tego po długiej o różnych systematach rozmowie, zawołał:
— Proszę dla nas o butelkę.... tu się zaciął, pokręcił skrzywioną gębę, zatarł ręce i nie wiedział jak skończyć — tak... proszę o butelkę... wi..wina; ledwie to wyrzekł jużci uczuć musiał jakoweś lamenta w kieszeni, bo znowu odmienił zdanie. — Tylko bo to te wino, w naszym kraju (dodał skrobiąc się po głowie) nie służy, możeby lepiej miodku... a po czemu butelka starego miodu? zapytał cichym głosem, dziwne wyrabiając miny.
— Ach! drogo, rzekł usłyszawszy cenę, niesłychanie drogo, to wyraźne z nas żarty! — Mięta na ten targ odpowiadał tylko brzękiem poruszanych w kieszeni kilku talarów, i miną ponurą. Wiész co kolego, rzekł Pigułka, tu dobre macie piwo? możeby lepiej... zaciął się. — Daj nam butelkę piwa, dodał zniecierpliwiony tym korowodem Mięta. Trochę się na te słowa zaląkł Pigułka, ażeby mu czasem nie przyszło za nię zapłacić, użył tedy wojennego podstępu i rzekł: tylko proszę dobrego na mój rachunek. Sądził, że po tém wezwaniu jego kolega będzie się śpierał i sam zechce zapłacić, ale się omylił w rachubie, bo Mięta widząc przecie wszystko załatwione zaczął dawną rozmowę: — Co się tycze systematu Mazandiego... i t. d, na którą z wielkém roztargnieniem odpowiadał przybyły, układając zamiary we względzie piéniężnego i piwnego interessu.
Tak się tedy miały rzeczy między dwóma Eskulapami; reszta podróżnych zatrudniała się gawędką o rozmaitych nowinach politycznych, z tą ostróżnością jaką sprawiać zwykła przytomność nieznanych osób; Bomba krzątał się po traktijerze, słychać było pojedyńcze wykrzykniki: daj butelkę! tu szklankę! tu filiżankę i t. d. gdy wszystko to znienacka przerwał odgłos pocztyliońskiej trąbki i klask z bicza, oznajmujący podróżnym, iż dyliżans gotów był do drogi. Tu dopiéro trzeba było widzieć, z jaką łapczywością pastwili się podróżni, nad niedobitkami pieczeni i kotletów, z jaką zręcznością wysuszali butelki, i z jak kwaśną miną zaczynali się z gospodarzem rozpłacać. Pan Pigułka jednak ze wszystkich najoszczędniejszym się okazał, bo póty męczył targiem Bombę, póki nie przysłano pocztyliona z oznajmieniem, że wszyscy gotowi do drogi siedzą w pojeździe, oczekując tylko na jego szanowną figurę. Korzystał z pośpiechu nasz jegomość, rzucił kilka piątek zamiast dziesiątek, i siedział już w pojeździe, gdy Bomba w zaszwarcowanej kurtce, w szlafmycy, w wykładanych skórą spodniach i chustce nakształt ręcznika wiszącej, wyszedł przed austerją dopomnieć się jeszcze o resztę. Ale dyliżans ruszył z miejsca, podniósł się za nim tuman kurzu, zagrała trąbka, kiwnęło się kilka kapeluszów w oknie austeryi i pojazdu, zagrzmiało stąpanie koni i bicie kół na bruku — i pojazd zniknął.
Na cały dom Belindy padła dziś tęsknota.
Pisząc tę powieść zaczynam już doznawać wszechwładnej potęgi nudów; pisać trzeba panie czytelniku, bo zacząć a nieskończyć jestto jeszcze gorzej jak nic nie pisać a wierzaj mi, tak się już to gryzmolenie zprzykrzyło!!
Nudy! nudy! pióro się zepsuło, atrament zgęsł, papier przebija, usta coraz to do nowego ziéwania się przybiérają, a kiedy sam autor, w tak złych ze swém pismem zostaje stosunkach, cóż to będzie z tobą mościwy panie czytelniku, który oczekujesz za nowym rozdziałem, nowej dla siebie zabawy?
Dziś całe nasze miasteczko nudzić się musi, pan Mięta po wczorajszém piwie usnął, jak długi wyciągnąwszy się na kanapie. Pretfic pracuje nad heraldyką, aptekarz ziewa słuchając plotek żony, burmistrzowie mając w swym domu dostojnych pacientów, krzątają się i łają, służących, Emilia — usnęła nad romansem Walter-Scotta, Bomba słucha rachunków swojej czeladzi — a ja pisać muszę.
O niegodziwe autorów rzemiosło! Pisz, pracuj, ziewaj, a potém jeszcze znoś ostre przycinki tych, którzy niewiedzą ile nudy kosztuje każda kartka pisarzowi! — Wyjrzałem oknem, na ulicy pusto i głucho, pod mojem oknem tylko szedł jakiś zamyślony młodzik, założył ręce, oczy spuścił, nasunął czapkę i szeptał cóś pod nosem. Zdawał się być smutny i znudzony, wolnemi kroki szedł bokiem ulicy; gdy wtém zdaleka dał się słyszeć głos dobitny wesołego jakiegoś trzpiota. Postępował ów szybko po samym środku ulicy, oczy w górę zawrócił, rozpiął surdut, którego poły jasnym podszyte floransem igrały z wiatrami, włosy nastrzępił do góry, ręce zaś wśród biegu, uwijały się koło niego jak jak dwa wahadła od zegara. Było cóś szczególniejszego w jego garbatym nosie, pod którym lśnił się wymuskany wąsik, w spiczastej bródce, w dużych i niespokojnych oczach i we wszystkich ruchach.
Walczyk Tyrolski który z wprawą wyśpiewywał rozlegał się po ulicy, pokazały się głowy kilku mieszczanek w oknach, dzieci powybiegały przed bramę, a jednak bardziej jeszcze, tym dowodem zajęcia poruszony, zwolnił kroku, podwoił głosu, okręcił pukle włosów, wzniósł trochę czapkę i szedł dalej. Tętnił mi w uszach brzęk podkutych butów przechodzącego, spójrzałem jeszcze razy kilka, usłyszałem parę zwrótek skocznego walca, ziewnąłem i znowu niema co robić, niema na co patrzyć, znowu nudy! Rozliczne myśli snuć mi się zaczęły po głowie, myślałem o ludziach, których poznać tak trudno, myślałem o ich zabiegach, namiętnościach, i śmiesznościach rozmaitego gatunku, o władzy niepojętej kobiet i tam dalej, i tam dalej; gdy nowy przedmiot zwrócił moję uwagę. Dwóch rzemieślników miasteczka zaszło się pod moim oknem. Twarz pierwszego oznaczała pewną skłonność do butelki, która się jawnie okazywała w przyćmionych oczach w twarzy rumianej i trędowatej, w potężnym kameryzowanym nosie i spalonych ustach. Drugi był wesół i młody, podarty kapelusz niedbałe włożył na głowę, frak zużywany pewno od dwóch pokoleń wisiał na nim jak na kołku, szare spodnie w paski uwijały się około nóg, a skrzywione z podniesionymi do góry noskami bóty, wyglądały jak dwie płozy do sanek. Po przywitaniu zaczęła się rozmowa.
— A co tam słychać panie Macieju?
— Wszystko po staremu, roboty mało, pieniędzy niema.
— Dawne to baje mospanie, a żona Waszeci jak się ma.
— At! zdrowa na utrapienie moje, toć mi to jeszcze łeb boli, od jej krzyku.
— Czyż taki zawsze zrzędzi?
— Kobiecej natury nie przemienić. A czy słyszałeś Waść że szewc ten co tu przyjechał z Lublina na Reformackiej ulicy szyld wywiesił?
— Ey? czy doprawdy?
— A juściż nie kłamię i nawet tam cóś na swojej desce napisał jakby on był Warszawski szewc, to on tu naszym majstrom wypłata sztuczkę.
— Ej nie, co tam Waść pleciesz, pani Maciejowa powiada, że on tu nie tak dla zysku jak dla renomy przyjechał.
— Toć zobaczym, a wiesz jegomość, że ja bodaj tylko czy nie będę szył wyprawy dla panny Emilii, bo słychać idzie za mąż.
— Wej go wej! patrzajcie, a za kogoż
— Juściż nie za tego naszego prózniaka, co to tylko łazi po ulicach i książki czyta, jakby jaki organista.
— A za kogoż.
— Oj bodaj czy nie za tego, co niedawno tu przywędrował umyślnie słyszę po nię.
— A ba! prawdę mówisz panie bracie, toć to i ja widziałem jak przeszłej niedzieli chodzili z sobą na spacier po wałach, to dycht jakby wlane dwa gołąbki poczepiali się za ręce.
— Nie darmo to u mnie głowa na karku, odpowiedział drugi, ja wręcz ugadnąłem, że się oni zwąchali. Takiż to już kiedy ja co wyprorokuję, to pewniusieńko musi się stać, ot i przeszłego lata ja zaraz pani stolarzowej mówiłem, że jej synowi źle cóś z oczu patrzy, tak też ci go zaraz o złodziejstwo w kozę zapakowali; a —
— Wiem ja, wiem panie majster, na cóż jeszcze mi to powtarzać.
— Ale bo Waszeć to niby niedowiarek.
— Komu jak komu, ale co jegomości, dodał kłaniając się kameryzowanemu nosowi frak wytarty, to wierzę jak księdzu proboszczowi i książce drukowanej.
— Kocham też cię za to, rzekł rozczulony pijaczyna, ściskając w swoich objęciach kolegę, a potém z powagą i stanowczo wzniosłszy rękę do góry i długo wprzód myśliwszy nad dobitném i węzłowatém wyrażeniem swych chęci.
— Chodź na wódkę.
Potoczyli się tedy oba do pobliskiego szynku, i chwil kilka bawiłem się jeszcze, rozmaitemi ich minami przy odchodzeniu, lecz wkrótce zniknęłą i ta pociecha, a nudy które temu rozdziałowi początek dały, zaczęły znowu brać górę. Usta zamknięte przez chwil kilka, gdym słuchał tak dla mnie niepochlebnej rozmowy, zaczynały się energicznie otwierać, a długie ziewanie rozpędzało przedemną dym mojej fajki. Nudziłem się tak zupełnie panie czytelniku, jak ty teraz gdy to czytasz; pomiarkuj więc że to były nie lada nudy! Pusto na ulicy, wiatr kołysał listki samotnej topoli przed mojém oknem stojącej, niebo było w szaraczkowym ubiorze, a gwiazda którą w dni galowe przybiera, nie błyszczała na jego sukni, zupełna panowała cichość, tylko samotny wróbel szczebiotał pod dachem swoje trzpiotowate śpiewki, jaskółki uwijały się koło samej ziemi, zwiastując, zdaniem gospodarzy, słotę, tak niebezpieczną dla mieszkańców małego miasteczka; w domach rozlegały się tylko zwykłe błogosławieństwa pobożnych chrześcian[6] i trzaskanie drzwiami, które poruszało za każdą razą spoczynek psów przedbramnych. Patrzałem ciekawie i łakomie czy nie najdę gdzie przedmiotu do uwagi; aż tu na szczęście moje otwiera się okienko naprzeciw mego pokoju, a z nim nowy do gawędki powód.
Okazała się naprzód maleńka główka, potém rączka która dalej okno odsunęła, nakoniec cała postać kobiéty w tym wieku, w którym zwykła panować jednowładnie nad sercami. Sukienka w kraty okrywała pierś szybko się poruszającą, chustka bareżowa zasłaniała białą szyję, a loki zdobiły skronie, które niebawnie gałązka mirtu osłonić miała. Niebieskie oczy przebiegły wzdłuż ulicę i stanęły wryte na jedném z niebardzo oddalonych odemnie domów. Ciekawość, nieganna wcale w pisarzu powieści, powiodła moje spójrzenie w tęż samę stronę; ujrzałem młodzieńca, który podparłszy się na ręku, głęboko dumać się zdawał. Ciche tsyt! dobiegło do jego uszu, i w tej chwili dwie pary oczu zbiegły się razem, a tajemnicza rozmowa przez wejrzenia nastąpiła. Przysiadłem powoli na krzesło, niechcąc wstrzymywać po drodze, ciągle wysyłanych ze stron obu, spójrzeń, i zdala przypatrywałem się miłej twarzyczce sąsiadki, ożywionej miłością niewinną. Jakże mi to wówczas żałować przyszło, że dla dwójga kochanków chwila ta nie była wiekiem! Ach! myślałem sobie, zniknie lube to złudzenie gdy się zbliżycie do siebie, a mąż nigdy cię moja panienko, tyle szczęśliwą, ile kochanek uczynić nie potrafi. Cel waszych życzeń, to za czém wzdychacie oboje, będzie właśnie kres teraźniejszego waszego szczęścia stanowić. Zbliżycie się, poznacie, zniknie mamiące złudzenie, zostanie obójgu wspomnień tylko zapas niemały i cień jakiś dawnych, pomyślnych chwilek! Ale otóż zmiana dekoracii, któś wchodzi do pokoju panienki. Biédna istota! przerwą słodkie jej marzenie, aby zapewne do nadto przykrej rzeczywistości ją przywrócić! Skrada się ktoś z tyłu na palcach, śledzi i chwyta nieboraczkę za ramię!
— Ach! dało się słyszeć po całej ulicy, kawaler zemknął ze stanowiska i placu nie dotrzymał; a ja niepoczuwając się do niczego, śledziłem dalszy obrót rzeczy. — To mama! zawołała później zarumieniona Marynia, i w tejże chwili prędko porwała się od okna, złożyła rączki i oczekiwała bury, której ja dla jakiegoś stuku dosłyszeć nie mogłem; widziałem tylko ewolucije ręczne, grożenie palcem, tupanie nogą, karmazyn na licu Pocztmajstrowej, a w końcu — całus w rękę mamy w formie podziękowania za naukę. Wkrótce okno się zamknęło i znowu zabrakło przedmiotu do uwag. Siedziałem chwil kilka, dumałem, wiatr się powiększał, słychać już było wruk kołowrotków wieczornych, rąbanie drew na kominki, i w pobliskim domu odgłos jakiegoś flotrowersisty wtórującego skrzypakowi drżącym i nieco, za pozwoleniem całej orkiestry wileńskiey, do pisku niesmarowanych kół podobnym głosem. Mój Jan w drugim pokoju zdawał się odpowiadać tej muzyce, przez czułe jakieś andantino nosowe. Ta rozmaitość głosów myślicie może panowie, że mnie bawiła? — niestety! nic wcale. Słuchałem obojętnie całego koncertu, już i chłod wieczorny dojmować mi zaciął i myślałem zamknąć moje obserwatorium; gdy głośne
— Dobry wieczór, kochany Panie! zbudziło mię z moich marzeń, oglądam się, i widzę nieoszacowanego Miętę z laską pod ręką, z tabakierką, ze swym codziennym kapeluszem, z miną nadętą i prawdziwie medyczną, z głową ku mnie wzniesioną i ustami wpół otwartemi. Odpowiedziałem na pozdrowienia i zwykła zawiązała się rozmowa.
— Co się tycze wieczora, rzekł Mięta, oglądając się w około, czas jest wilgotny, powietrze ciężkie, a zatém systema piersiowe cierpi na tém.
— Być to może.
— Źle cóś Asan wyglądasz, czy nie chory?
— Nie, nie czuję.
— To źle, bo to być musi skryty defekt jakiś, trzeba będzie jegomości obejrzeć, żebyś nam nie zachorował. Kończąc te słowa pokłonił mi się i odszedł kreśląc swoją laską półokręgi na powietrzu.
Zamknąłem tedy okno, siadłem nad stolikiem do pisania i tak ukończyły się nudy.
Zbudzon kot zabawy psiemi,
Bronił się jak mógł na ziemi.
Lecz gdy od żartów przyszło do rzeczy,
Kotek się mając na pieczy,
Jak zoczył półki, wybił psu pyski
I skoczył na murek bliski.
Spójrzał pies w górę i spuściwszy miny,
Rzekł: gardzę zemstą, zapominam winy.
Lubo ból czuję
Krzywdę daruję.
Dziękuję, rzekł burek,
Bardzoś wspaniały,
Wysoki mój murek,
A tyś za mały.
Gdzie szkodzić nie można
Tam zemsta próżna.
Jak jestem na tym świecie, jeszcze mi nigdy los nie sprzyjał stale, będąc dzieckiem rwałem się do zabranianych książek i odbierałem bury; podrosłszy pisać zacząłem, i wystawiłem się na przykre pośmiewisko; zakochałem się raz piérwszy w osobie, która ze mnie łaskawie tylko żartować raczyła; napisałem powieść maleńką, juści znalazła się kopa krytyków, a nawet jeden jegomość o mało się nie przyznał, że to jego jest pismo (było to pewno złudzenie estetyczne, często literatom właściwe), dziś nakoniec otwiéra się pole intrygom, którémi kierują same miasteczkowe matedory.
Ubierałem się jeszcze dziś i zamierzałem sobie oddać kilka wizyt z rana, gdy usłyszałem hałas jakiś w przedpokoju i wkrótce ujrzałem pocztyliona, który nisko się z dumną pochylając miną oddał mi list jakiś. Rozpieczętowałem co prędzej i zdziwiłem się nieznajomy zobaczywszy charakter. List ten brzmiał w następnych wyrazach:
„Mości panie!
Zręczność miałam dnia wczorajszego dowiedziéć się o tém, czego się od dawna domyślałam, to jest że waćpan bałamucisz moję córkę. Niestałość jego charakteru i postępowanie, którém mamisz wszystkie prawie nasze panny, domyślać mi się każą, iż płochość tylko pobudza go, do udawania miłości, upraszam zatém, abyś pan sobie z głowy wybił wszelkie myśli o naszej córce, która się już więcej w oknie pokazywać nie będzie, sługa“ Pocztmajstrowa.
— Zgińcie! przepadajcie! wykrzyknąłem nieukontentowany list ten przeczytawszy. Któż o tém myślał, kto to słyszał? Znowu los mię prześladować zaczyna!
Jeszcze o tej nowej nieprzyjemności myślałem, gdy nadszedł sznowny Burmistrz.
Zdziwiła mię trochę ranna jego wizyta, a bardziej jeszcze mina trochę ponura, z jaką nie zwykł nikomu wizyt oddawać — Schowałem list co prędzej; konsul z powagą rozsiadł się w krześle i zaczął obojętną rozmowę.
Dostało się tam w niej dészczowej i pogodzie i sąsiadom i nowinom, a na końcu dojechała rozmowa do córki i tu dopiéro zahaczył mię niepospolicie.
— Mam tu dopiéro kwestiję jednę do pana. Słyszałem że sobie zamierzasz pojąć córkę moję.
— Ach biéda moja, pomyślałem, znowu na kark mi sadzą jakieś licho, cała przykrość mojego teraźniejszego położenia stanęła mi w umyśle, sam niewiedziałem co tu na takie dictum acerbum odpowiedzieć, namyśliłem się jednakże i rzekłem.
— Niech to pana nie obraża, gdy mu wyznam, że wcale podobnych nie miałem zamiarów.
— Nie, ja się pańskim widokom niesprzeciwiam, dodał Burmistrz, ja tylko chciałem go nakłonić do wyznania przedemną tego, coś jegomość niesłusznie taił przed rodzicami.
— Ale bo ja nie — chciałem powiedzieć, nie miałem takich zamiarów, ale Burmistrz przerwał co prędzej.
— Nie wiedziałeś pan czy my na to zezwolemy. Ale w tej mierze teraz możesz być spokojnym, oświadcz się tylko formalnie, a nasze błogosławieństwo nastąpi.
Nie chciałem się sprzeciwiać Burmistrzowi, drażniąc go i wolałem zwlekać i mitygować jak można. Zabierałem się tedy na jaką dwuznaczną odpowiedź, gdy gość mój za kapelusz wziąwszy, po przyjacielsku mię uścisnąwszy, wyruszył z wielką moją radością.
Tak dzień minął do połowy, łamałem sobie głowę napróżno, jakby napaści uniknąć, niestałość losu odmienić i interessa moje w przyzwoitym postawić stopniu. Udałem się tedy do Pretficów, służący nadzwyczaj ozięble mię przyjęli, nie mogłem się tedy i u państwa nic dobrego spodziewać.
Istotnie Gottlieb i Gurtleib grający w szachy, w chwili mego przybycia, bardzo zimno mię przywitali, sama pani dała tylko znak ręką, ażebym usiadł, a Emilija ze smutną i ponurą miną powiedziała słów kilka niezrozumiałych.
Gracze obracali się niekiedy ku mnie, dla przerwania milczenia, Emilija patrzyła tylko na mnie, mama dobrodziejka wkrótce wyszła; a ja widząc, iż dwaj przeciwnicy uważać na mnie przestali, zcicha rozmowę zacząłem.
— Przeszłej niedzieli musiała pani wesoło bawić się na spacerze? — Rumieniec wystąpił na jej lica, zimno jednak odpowiedziała.
— Piękny pan masz widok ze swego okna, jak słyszałam. Zabrakło mi odpowiedzi na ten zarzut, myślałem długo, byłem zmięszany, gdy tymczasem panna Emilija zdawała się tryumfować i dodała śmielszym głosem.
— Odebrałeś pan zapewne list od Pocztmajstrowej, bardzo, słyszę, na pana się gniewa.
— Wybaczy pani, śmielej rzekłem, gdy jej się ośmielę, powiedzieć, iż zupełnie fałszywie rzecz jej doniesiono. Tu dla mojej obrony, potępić musiałem dwoje kochanków, prosząc panny Emilii, aby tego nikomu niepowierzała.
— Jeśli to ma być prawda, odpowiedziała z niedowierzaniem, to wszyscy o tém wiedzieć mogą; jeśli zaś jest to tylko czcza exkuza.
— Więc ja nie miałem szczęścia, zasłużyć u niej na wiarę.
— Tak, rzekła zcicha i odwróciła oczy w inną stronę, ażeby ukryć smutek swój i pomięszanie. Gdyby nie przytomność ojca i konkurenta, może mógłbym się był jaśniej cokolwiek wytłumaczyć; ale to przeszkadzało moim zamiarom. Musiałem przestać na kilku mało znaczących wyrazach i okazawszy jawnie smutek przed panną Emiliją, odchodzić z domu, z którego nieco wprzódy, tak szczęśliwy wychodziłem. Przeklęte okno! myślałem wyszedłszy na ulicę, tyle mi biédy niewinne moje postrzeżenia zrobiły! Bóg wie jak to wszystko naprawić? Przyszły mi znowu do głowy ranne propozycije Burmistrza, nowy sęk!! Gdziekolwiek się obrócę, wszędzie się znajdzie jakaś przeszkoda. Położenie moje zupełnie podobném mi się zdało, do tego jegomości, który nie mógł stać przy piecu dla gorąca, przy oknie, nie mógł wytrzymać dla zimna; a w środku bez przyczyny nie chciał ani na chwilę pozostać. Narzucają mi to czego wcale nie żądam, nie mogę otrzymać tego, o co się staram, zabraniają mi w końcu kochać osobę, której nieznam i którą raz tylko w życiu przypadkiem wymkniętą czujnej matki straży, widziałem! Zdaje mi się że los mój gorszym jest nawet od jednego z oryginalnych autorów, który pisze bez nadziei aby go kto czytał, drukuje, niewiedząc czy kto kupi, i mniema się u szczytu chwały, gdy świat cały i wszyscy ludzie z głowami (bo wątpię czy pan autor ma głowę, jestto bowiem wiadomość potrzebująca potwierdzenia), zdają się nań wołać:
Ne sutor ultra crepidam[8].
Nie wierz fortunie, co siedzisz wysoko,
Miej na poślednie koła pilne oko:
Bo ta niestała pani z przyrodzenia,
Częstokroć rada swe sprawy odmienia.
Nie ufa w złoto, ni w żadne pokłady,
Każdej godziny obawiaj się zdrady.
Co da fortuna, toć odebrać może,
A u niej żadna dawność nie pomoże.
Nudzić mię już zaczynało moje położenie, i wszelkie o mych zamiarach dwójznaczne pogłoski, postanowiłem więc upewnić wszystkich o moich przedsięwzięciach i stanowczo rozmówić się z ojcem mojej kochanki; będąc już z jej strony upoważnionym nieco niedawném wyznaniem.
Kołysały mię już słodkie nadzieje przyszłego szczęścia, wystawiałem sobie mały porządny domek, ciepły kominek; mały zbiór dobranych książek, wszystkie wiejskie przyjemności i szczęście, jakiego się doznaje przy kochanej i kochającej żonie. Tysiące zamysłów i przyszłych roskoszy snuło się po rozognionej wyobraźni; gdym kładł frak na siebie, aż oto jakby na złość pęka rękaw pod pachą. Odwlekła się już nieco chwila mego mniemanego szczęścia, gdy stary krawiec powolnie goił rany mojej sukni; skończyła się nareście operacija, nastrzępiłem włosy, zlałem się pachnącą wódką, spójrzałem w zwierciadło i na siebie, a potém za okno, — ach! dészcz padał! Nigdy się bardziej zmartwić nie mogła żadna jejmość, zwarzeniem najlepszego garnuszka śmietanki, jak ja tą przeciwnością. — Dészcz pada, rzekłem do Jana żałośnym głosem — Dészcz pada! powtórzył służący i stanęliśmy oba przypatrując się wodzie spływającej po szybach, zciekającej z ryn i dachów i szumiącej w rynsztoku. Stałem tedy z założonymi rękoma i przemyślałem o słocie, gdy Jan domyślniejszy pdemnie podał mi parasol. Uchwyciłem go co prędzej i powtarzając sobie w myśli zamysły moje, wyszedłem. Wiele musiałem ponieść trudności nim się do mieszkania mojej przyszłej dobrałem, jednak nie bez dobrze zbryzganych butów. Z pośpiechu zapomniałem w sieni nóg obetrzeć i to było początkiem złego; bo Pan Pretfic ujrzawszy mokre ślady nóg na podłodze, najdziwniej się krzywić zaczął. Mama zajęta była pończoszką w drugim końcu pokoju i dość wesoło mię powitała; nie mogło to jednak ani w części osłabić wrażenia, jakie na mnie kwaśna mina jegomości zrobiła. Szła rozmowa obojętnie, a ja pomimo starań moich, nie mogłem jej do żądanego przedmiotu nakręcić. Przez zręczne w końcu zwróty i zabiegi, doszedłem manowcami do ubitej dróżyny i jąkając się wyraziłem moje prośby. Jegomość na to powstał z kanapy, jejmość porzuciła pończochę i włożywszy ręce w kieszenie od fartucha przybliżyła do nas. Na twarzy Pretfica malowało się pomięszanie, trochę dumy i niepewności; pomyślawszy chwilkę jakąś nakoniec i parę razy spójrzawszy na żonę, jakby dla wybadania jej myśli, chrząknął, tupnął nogą, podniósł rękę, wziął mię za ramię i rzekł wpatrując się w moje oczy.
— Nic niemam przeciw żądaniu pańskiemu, uważam go bowiem za człowieka zdolnego do uszczęśliwienia mojej córki; lecz że zawsze o nią tylko tu chodzi, potrzeba abyś wyrozumiał, czy Wacana nad jego rywala przekłada.
— Miałem już tego dowód, rzekłem trzęsącym głosem.
— Nie, co było, odpowiedział Pretfic, to być mogło chwilowém rozmów się z nią tedy, a jeżeli zezwoli — reszty niedokończył, a po chwili dodał — Bo chociaż familija pana Gurtleiba wielkie posiada z dawnych czasów zaszczyty, chociaż on sam ma wyższość nad panem przez chwalebny znak orderowy; wolałbym jednak Waćpana, mówiąc bez pochlebstwa, bo tamten jest nieco zarozumiały i czasem mi się sprzeciwia. A przy tém doczytałem się niedawno że familija Pasternaków, ze znacznej bardzo pochodzi Włoskiej rodziny Pasternacco. Zatém moja córka tę niepewność rozstrzygnie i los jego od jej wyboru zależy.
Twarz moja pałała radością, byłem pewny że Emilija, która niedawno z taką szczérością miłość mi wyznała; dziś się zapewne do uszczęśliwienia mego przyłoży. Sama Jejmość ze zwykłą dobrocią, lecz bardziej poufale niż dawniej, szepnęła mi na ucho, ażebym przyszedł po południu, a ona sama wszystko tak ukartuje, abym jednę tylko zastał Emiliją. Pocałowałem jej rękę z wdzięcznością i wyszedłem tąż samą fórtką, niemal równie uradowany, jak raz piérwszy.
Nie uważałem wcale na dészcz, który już kropić przestał, biegłem po bruku spuściwszy głowę i oczy, aż tu czuję w jednej chwili mocne zarazem w czoło, brzuch i piersi uderzenie. Cofnąłem się i ujrzałem Bombę, jedną ręką trzymającego się za czoło, drugą za nos i patrzącego na mnie zapalonymi oczyma. Łatwo się domyśleć, o czém tam zaczęliśmy mówić, mój przeciwnik zawołał: — Ach nos mój! ja zaś — ach moje czoło!
— Ależ bo idąc trzeba patrzać przed siebie.
— Żebyś pan był patrzał, nie byłoby tej katastrofy.
— Śmieszny człowiek, mruknął Bomba i oddalił się w bardzo złym humorze, aby utopić gniew swój w szklance pończu. — Ja w pół zmieszany, w pół rozśmieszony szedłem spokojnie dalej, aż do mego mieszkania, oczekiwać niecierpliwie godziny, która los mój rozstrzygnąć miała.
Nie jadłem nic przez cały obiad, chociaż potrawy były mi do smaku; niespokojność całego mię przejmowała, siadałem i wstawałem, odsuwałem krzesła, rzucałem książki, i spoglądałem na leżący zegarek i po wielu walkach z samym sobą, wyszedłem. Niezawiodła sama pani, zastałem bowiem Emiliję i więcej nikogo. Zupełnie tak jak wprzódy, czytała romans, lecz twarz jej nosiła piętno smutku, oczy, te czułe oczy przyćmiła wewnętrzna jakaś troska, przywitała mię głosem wymuszonym i sparłszy głowę na ręku patrzyła z pomięszaniem za okno. Twarz moja przedłużyła się o pół cala, gdym ją ujrzał w tak złym humorze, który naturalnie mógł mieć wpływ nienajlepszy na moje serdeczne interessa. Zaczęła się rozmowa.
— Zdaje mi się że pani dziś mieć musiała powód jakiś do smutku?
— Cierpieć jest przeznaczeniem naszém, rzekła z nieporównaną łagodnością i lekkiém westchnieniem, nie dziw więc, że i na mnie przyszła kolej smutku.
— Czyby też wiedzieć nie można, co się do tego przyłożyło.
— Wątpię bardzo, żeby to pana zajmować miało.
— Wszystko co się tylko pani tycze, zajmować mię musi.
— Piękna grzeczność, zimno odpowiedziała Emilija, zwracając znowu oczy za okno.
— Czyż mogłabyś pani wątpić dotąd, z wzrastającym rzekłem zapałem, iż jedynie nią tylko jestem zajęty, i że całe moje szczęście od niej zawisło.
— Jużem to słyszała, rzekła z równą oziębłością jak wprzódy, ale pańskie postępowanie, wierzyć mi temu niedozwala.
— A cóżby mogło dać powód, do takiego mniemania o mnie?
— Wiesz to pan lepiej odemnie.
— Nie, pani, nie wiem nic takiego, coby mogło mię w jej oczach płochym ukazywać — prócz, dodałem zmięszany, kilku fałszywych pogłosek.
— Kilku fałszywych pogłosek!! odpowiedziała z uśmiéchem satyrycznym, a po chwili dodała głosem coraz mocniejszym — Była chwila kiedym mniemała żeś pan jest stałym, i kiedy, na moje nieszczęście — tu się wyrwało westchnienie — wyznałam niebacznie — ale dziś, chociaż wiem co go tu do mnie sprowadziło i widzę żeś pan prawie pewny dobrego swych zamysłów skutku, muszę mu otwarcie wyznać, iż chwilowe obłąkanie zmusiło mię do nierozsądnego, i źle od pana tłumaczonego upewnienia. Proszę się nakoniec nie obrazić, gdy mu powiem, że nadto mam przenikliwości, abym chciała powierzyć przyszły mój los człowiekowi, który się tak płochym i dziecinnym ukazuje. To kończąc powstała, wzięła za chustkę i wyszła do drugiego pokoju, zostawując mię jeszcze odurzonego i cale do siebie przyjść niemogącego.
Przeciwność raptownie uderzająca na człowieka, jest zwykle dlań zgubnym ciosem. Ze wszystkiém, a nawet ze zmianami losu oswoić się można, a człek ostróżnym staje się na później, gdy razy kilka sprobuje biédy! Ten cios niespodziany, przywiódł mię do jakiegoś stanu niemej rospaczy, która mię już pożerać zaczęła. Potrzebowałem wylać moje troski na łono tego, któryby je chciał podzielić; lecz na większe utrapienie, nie miałem prawdziwego przyjaciela!
W tém tedy usposobieniu umysłowém, pragnąc odurzającej jakiej zabawy i rozrywki, porwałem za kapelusz i udałem się prosto do apteki, spodziewając się że tamtejsze plotki, będą mogły ze smutnych marzeń mię ocucić.
Byłto właśnie ten czas, kiedy wieczór z dniem się miesza. Naśladując zwyczaje wielkiego miasta wcześnie pozapalano świéce, a gdy wszedłem, całe towarzystwo zajęte było zapewne roztrząsaniem jakiejś ważnej plotki, bo wszyscy razem mówili, a niektórzy nawet, sądząc z postaci, mocno stać musieli przy swojém. Bomba stał naprzeciw gospodyni skurczony w pół okrąg, licząc cóś na palcach. Burmistrz wziąwszy się w boki mocno nacierał na zdanie doktorowej, sam zaś gospodarz rozmawiał z pacientami, którzy po raz piérwszy odwiedzić go raczyli. Panny otaczały młodą, nowo-przybyłą piękność i złośliwie chichotały między sobą. Stary jegomość udawał wesołego rozmawiając z doktorem stojącym za jego krzesłem, reszta równie była rozmową zajęta.
Przybycie moje niespodzianie pomięszało szyki. Nastąpiło głośne szustanie nogami i pomięszany dźwięk różnego rodzaju przywitań. Spostrzegłem że Bomba, Aptekarz, panie i panny mrugały po sobie, a rozmowa zaczęła iść bardzo ozięble, co mi się kazało domyślać, że musiano wprzódy roztrząsać, cóś zbliska mnie się tyczącego. Bomba stronił odemnie mając jeszcze w pamięci świéżo stłuczone czoło, aptekarz ozięble prosił mię siedzieć, kobiéty zaczęły rozmowę o pogodzie, słowem wszyscy, jakby zarażeni albo milczeli, albo ziewali, albo mówili o rzeczach zupełnie obojętnych. Poczułem że nie w swoje wdałem się towarzystwo, już było po czasie, musiałem tedy męczyć siebie i drugich. Prócz familii pacientów, którą moje przybycie wcale nie odmieniło, cały wielki świat zgromadzony, z pewną wymuszonością obracał się i chodził. Gotowano się na przycinki i dowcipne żarty, gdy sama doktorowa, rozstrzępiając frędzle u chustki, rzekła głosem bardzo poważnym:
— Będzie jutro pogoda. Na te słowa próżno wstrzymywane śmiéchy dały się słyszeć po kątach, a Mięta z równą powagą, której nic w świecie naruszyć nie zdoła, odezwał się z drugiego końca:
— Słońce zachodziło za chmurę. Panny znowu przyłożyły chustki do ust, a Burmistrz powstając z krzesła i prostując się na wszystkie strony, dodał:
— Mam po uszy roboty na jutro.
— Spodziéwać się słoty, rzekł odchrząknąwszy godny pacient JMPan Stolnik Słomka, noga moja boleć mię zaczyna.
— Co się tycze nogi, przebąknął znowu doktór spoglądając na zégarek, to być może skutkiem.... skutkiem — sedenteryi.
— Jak pan nazywasz?
— Sedenterja mości dobrodzieju! sedenterja!
— Umhu! wyrzekł powoli pan Słomka, więc moja noga ma być skutkiem sedenteryi? Dziwnej tu ja się rzeczy dowiaduję!! sedenteryi!! i powtórzył ten wyraz kilkakrotnie z rozmaitym na słuchaczach skutkiem. Damy starsze wlepiły weń oczy, panny godnym swoim zwyczajem znowu zaczęły chichotać, Mięta z pedanterją stąpał z nogi na nogę, a ja —
Jedźmy tedy znowu kędy,
Będąc młodym rady wszędy.
Jeszcze wszędzie pozamykane były okienice i niedawno na ranne pacierze dziad kościelny przedzwonił, ledwie mieszkańcy snem sklejone oczy przecierać zaczęli, a większy świat, to jest: aptekarzowie, spał jeszcze w najlepsze, jeszcze i ja leżałem spokojnie w łóżku; gdy Jan wszedłszy do mego pokoju, a rozumiejąc że usypiam nanowo, chciał mię nibyto niechcący przebudzić. Skrada się tedy powoli ku stołowi i umyślnie go posuwa z hałasem; udałem że nie słyszę. Puszcza znowu na ziemię bóty, które trzymał w ręku; lecz wszystko napróżno - bo ja chcąc dójść co z tego będzie, na złość chrapać zacząłem. Gdy tedy wszystkie już wyczerpnął sposoby, zbliża się do łóżka i głosem schrzypłym powiada:
— Już ósma.
— Mniejsza o to, rzekłem powoli.
— Ale bo już późno, to może pan wstanie.
— A cóż tam tak pilnego?
— At, to ja chciałem panu tylko powiedzieć, że — i stanął.
— Cóż chciałeś powiedzieć?
— I, to fraszka...
— Ale cóż przecie?
— To bagatel...
— Ależ mów, cóż tam takiego u licha?
— To bo ja, widzi pan, słyszałem od służącej aptekarza, która to mojej żonie mówiła, a sama słyszała od służącej Pretficów, że dziś...
— To i cóż tam dziś?
— I, kiedy to, rzekł znowu wyszczérzając zęby i śmiejąc się dziwacznie, to dalipan bagatel — niewarto i gadać.
— Kończże Janie! czy cię licho opętało.
— Bo to dziś mają być zaręczyny panny Emilii.
Twarz moja trzy razy zmieniła kolor, byłem zmięszany i razem wstydziłem się mojego pomięszania, które napróżno ukryć usiłowałem. Przemogłem nareszcie zaporę, która mi usta kleiła i odezwałem się odwracając oczy.
— To i cóż z tego?
— A nic, tylko ja tak sobie chciałem panu powiedzieć. — I odszedł zaspokoiwszy się, że przecię mógł wypuścić ustami, to co złapał przez uszy.
Leżałem na łóżku i głowę mając dziwnemi nabitą marzeniami, przypatrywałem się niestałym, niebieskawym obłoczkom dymu mojej fajki. Myśli moje jak lekki dymek biegały po czarownej krainie wyobrażeń i domysłów, wzdychałem, piersi tłoczył jakiś ciężar nieznany, głowa boleć zaczęła i postanowiłem cały dzień przepędzić w łóżku.
Widziałem wyraźnie, że mój Jan miał cóś, co mu dolegało; spoglądał bowiem na mnie z jakąś miną, która się mówić zdawała: powiedziałbym ja cóś, ale niemogę. Chodził ciągle z wewnętrzną jakąś niespokojnością z kąta w kąt, ukradkiem patrzał na mnie, kilka razy otwierał ust chcąc cóś mówić, ale go jakaś niewidoma władza zatrzymywała. Chciałem przerwać jednostajność milczenia i zacząłem rozmowę.
— Cóż tam więcej słychać?
— A nic więcej, tylko to co mówiłem, że....
— Wiem już, wiem.
— Że panna Emilija....
— Tażeś to już mówił.
— Że dziś będą zaręczyny.
— A wieleż to jeszcze razy będziesz powtarzał? zawołałem zniechęcony.
— Nie, ja nie powtarzam, dodał spokojnie mój sympliciusz, tylko mówię, że dziś zaręczyny panny Emilii.
— Jeszcze swoje! przecież już mi to mówiłeś, i wiem o tém dobrze, naco mi tém głowę nudzić.
— Toż ja nie nudzę, tylko tak sobie powiadam, że dziś zaręczyny, może i pan tam będzie.
— Nie, ja dziś ani na krok z domu się nie ruszę.
— A toż czemu? czy, tylko pan nie chory?
— Trochę.
— To ja zbiegam po pana Miętę.
— Niepotrzeba.
Jan ruszył na to ramionami, i w tejże chwili usłyszałem w sieniach pomięszane głosy, a między niemi poznałem Puksztę młodego, syna Burmistrza, o którym, jeśli się nie mylę, już tam cóś czytelnikom w piérwszym tomie namieniłem. Lecz już drzwi z trzaskiem się otwarły, jak bramy piekła przed Orfeuszem, a młodzik wleciał do mego pokoju, niesiony na skrzydłach promocii do klassy czwartej, którą jak wieść niesie winien był szynkom i kiełbasom, professorom od ojca posyłanym. Bądź jak bądź, ledwie że wbiegł do mnie i przywitał z poufałością jakiej się nigdy niespodziałem, zbliżył się do lustra, kiwnął głową Janowi, który niespuszczając oczu schylił się tylko do połowy na znak uszanowania; i zawołał wprawnym głosem:
— Wieleż to ja tu zastałem nowości!! Czy wiesz że dziś zaręczyny Emilki? Dalibóg szkoda, rzekł nieczekając odpowiedzi, miałem projekciki na jej piękne oczki, i byłbym chyba nie Pukszta gdyby się nie udały — ale te zaręczyny!! tfu! warjacija!! co pan Kleofas o tém myśli?
— Ja? rzekłem drżącym głosem i zacząłem kaszlać, gdy mój młodzik, jakby znienacka cóś sobie przypominając, wykrzyknął, aż Jan wytknął na ten odgłos, z drugiej stancii głowę.
— Ach! cóżto? jeśli się nie mylę, jegomość cóś tam chodziłeś szalenie koło panny Emilii! ha! ha! ha! a to śmiesznie! no i cóż! jakże to było? zmiłuj się powiedz.
— Co takiego? przebąknąłem zmięszany, cóż mam panu powiedzieć?
— Jak to było przecie?
— Ale ja nie wiem o co się pan pytasz!
— Jakże? czyżeś pan nie starał się o pannę Emiliję?
Znowu niechcąc się rumienić, uciec się musiałem do wolności poetycznej. — Nie!! a któż to panu mówił?
— Słyszałem! rzekł zimno, gadano o tém. Potém z moją radością obrócił się ku czemu innemu. — Wszystko dobrze! panna Gabryela urosła, wyładniała, córka doktora już znowu zacznie mi robić słodkie oczy; nie bez tego żeby też i do panny Słomkównej umizgać się nie było można!! Doskonale!! Wiesz panie Kleofasie, jaki ja sobie fraczek sprawiłem! najnowszym krojem! żaden z waszych krawców ani w połowie tak nie zrobi. Toż się to w przyszłą niedzielę wystroję! Oj będąż panny szalały. Ale, ale! a taż lornetka? to mówiąc wyjął szkiełko i skierował na Jana, no — a teraz, dodał, żegnam, do wiedzenia! Zobaczym się u Pretficów! — i wyleciał śpiewając za drzwiami:
Zostałem się znowu sam jeden z mojémi marzeniami, które chociaż nie jestem wcale poetą, a tém mniej romantykiem, równie może lubię jak nasz Mickiewicz, który
Chce marzyć, jak przemarzył młode swoje lata.
Przyznam się że to termin dla mnie trochę zadaleki, ale jak dla pisarza, który w pismach swoich spodziewa się nieśmiertelności, nie można powiedzieć, żeby to było za długo. Gdy tedy myślę sobie o wszystkich rzeczach i niektórych innych, aż tu nowy gość wchodzi do pokoju. Zbladłem na widok dostojnego Burmistrza, i serce bić mi niezwyczajnie zaczęło, jakby z jakiegoś przeczucia. Ledwie że się usadowił dostojny mąż na mojém pochyloném krześle, które piszczało pod ciężarem jego urzędu, pociera czub i chrząknąwszy rozmowę wszczyna:
— A widziałeśże mego syna?
— Raczył dziś być u mnie.
— Nieprawdaż, że z niego dla rodziców rośnie pociecha.
— O i wielka, dla każdego jest prawdziwą pociechą.
— Otoż to lubię, kiedy kto bezstronnie, prawdą a Bogiem co mówi, to aż miło słuchać. Już to Aptekarz i Doktor, to przez zazdrość chcą mi wmówić, że z niego sowizrzał. Ale co to, są to istne brednie, osobliwość że chłopiec tam trochę poszaleje — i myśmy też to szaleli! ażeby znów tak brać strykte. Jednakoż to on przecie i nieladajako się uczył, bo dostał promociją. A że chłopiec w czasie wakacii poszaleje?! to na to wakacije! u mnie na ferje to alwar nie raz poszedł na uklejenie latawca. — I tu starowina pustym swym śmiechem mój cichy pokoik napełnił, a potém kończył.
— Uważałem że ci on też się i do książki, czasu wolnego, przysiądzie, a i siostrze i naszym pannom, zawsze książek przywiezie.
— A to bardzo chwalebnie.
— Tak! o tak! chwalebnie! dobry to chłopiec, i teraz założyłbym się, że tam sobie książki układa.
Jakby na przekorę dał się słyszeć w tej chwili głos młodego Pukszty pod oknem: — Jak się masz Róziu! czy zdrowa! a poczekajże mam ci parę słów szepnąć. Ciekawy ojciec wyścibił oknem głowę i zawołał na syna — A co tam Waść z Rózią? Zmieszał się niespodzianém natarciem synalek, ale wkrótce zwykłą odzyskawszy bezczelność, śmiejąc się z miną pieszczonego dziecka, rzekł do tatula. — Ej nic! ja się chciałem zapytać tylko czy państwo są w domu, bo miałem być teraz u nich. — To co innego, rzekł Pukszta odstępując od okna. A teraz, dodał, pomówmy o naszych interessach. — Zbladłem jak autor zobaczywszy recenziję na swoje pisma, na takie wezwanie, i postanowiłam cierpliwie czekać rozwinięcia rzeczy. Burmistrz nowej nabrał powagi i głosem trochę do wymówkowego podobnym.
— Czemuż, odezwał się, dotąd oświadczyć się formalnie pan niechcesz.
— Bo, przyznam się panu, że ja żadnych niemam zamiarów względem córki pańskiej.
— Co? a żartujesz bracie! mnież przecię żona wyraźnie mówiła.
— Żałuję mocno, ale to być musiała omyłka.
— A poznaję, poznaję co się to święci! ja też wcale jegomości się z moją córką nie napieram! nie wymawiaj się! Mało ja o to chodzę, a nawet rozmiarkowawszy się, tobym jej jegomości nie dał. Tak! odtąd bardzo proszę zaprzestać o tém myśleć. Tak! moja Klimusia nie dla waszeci! nie dla waszeci!
— To też ja się o nię nie napieram.
— Tak! boby to było próżno, nigdybyś jej ręki nie dostąpił. Patrzajcie! jaki mądry, rzekł wychodząc — nic z tego! nic! moja córka ma lepszych od Wasana konkurentów. Gdy tedy wyszedł, odetchnąłem z radości, a pan Pukszta założył ręce i piérwszy może raz w życiu zamyślił się zupełnie. Po kilku jednak minutach poszedł do domu, i ledwie drzwi zamknął za sobą, rozgniewany zawołał na żonę:
— Pięknieś mnie Jejmość wystrychnęła.
— A cóz tam mój kotku, rzekła burmistrzowa patrząc się w lustro.
— A już to zawsze twoje rachuby, moja pani, to mnie dobrze wyprowadzą. Ot i teraz właśnie wysłałaś mię do tego Kleofasa.
— I cóż? krzyknęła żywo Jejmość podbiegając ku niemu. I cóż?
— Cóż? rzecz prosta, powiedział że mu się ani śniło o naszej córce.
— A to impertynent! no i gadajcie. Teraz się wypiera, a kiedy do umizgów to piérwszy. I jakże mówił, czyż tak wyraźnie?
— A wyraźnie, ani słuchać chce o niej.
— Bo to i ty mój dobrodzieju! to sobie nic postąpić nie umiesz.
— Tak! sama kwasu narobiła! a na mnie całą rzecz chce zwalić, jakże tam u licha było gadać?
— Szkoda że mnie tam nie było, wszystkoby poszło dobrze. Waszeć to tylko zdał się do swoich policiantów! patrzajcie! i tak popsuł mi wszystko.
— No cichoż, cicho! już znowu rozpuściła język, toż już się wszystko skończyło.
— Jabym miała być cicho! tak? nie, o nie będę cicho! będę tobie uszy suszyć, póki ty mazgaju nie naprawisz tego coś popsuł.
— A kiedy ja nie popsułem, stara kwoko!
— A kiedy ty popsułeś, rzekła burmistrzowa odwracając się z twarzą pałającą — To i cóż teraz zrobisz z Klimusią?
— Eh, mój Boże, znajdzie się dosyć jeszcze konkurentów.
— Oj nie wiem, już też to, rzekła z cicha, wiesz dobrze, że jej 26 rok się kończy w Nowembrze.
— To co!to sam wiek moja duszko, odparł burmistrz powoli żonę łagodząc.
— Już ty to od dziesięciu lat powtarzasz, że sam wiek, ale ja najlepiej znam się na tém, a tu znowu przepadły moje rachuby. Tu się nieco zamyśliła, a potém znowu dodała: — I cóż ty jemu na to powiedziałeś?
— A cóż, zburczałem jegomości, i powiedziałem mu, że choćby Bóg wie co robił, to mojej córki nie weźmie.
— No a co? nie mówiłamże ja, że ta kapuściana głowa wszystko popsuła, rzekła jejmość klepiąc rękami po bokach, a któż tak widział gadać!
— Nie gniewajże się jejmość, bo i cóż ja temu winien.
— Co winien? i jeszcze się wypiera. Tfu! maro! i wyszła z pokoju zostawując męża ruszającego ramionami.
Ale dosyć już tej rozmowy, przejdźmy lepiej do mnie, do mojego samotnego mieszkania.
Siedziałem sam jeden, i z wzrastającą niecierpliwością oczekiwałem zaręczyn, które wkrótce odbywać się miały. Sproszono na ten obrzęd całą publikę naszą, mnie nawet nie zapomniano, ale się wymówiłem chorobą. Uważałem jak się goście o naznaczonej schodzili godzinie. Szedł doktór w seledynowym fraku, nowym kapeluszu, w trzewikach, białych pończochach i jasno zielonych rękawiczkach; dalej Bomba w buchastym ubiorze, w jasnej, paskowanej kamizelce, postępował wziąwszy się w boki. Jechały wystrojone damy landarami; łojowe świéczki błyszczeć zaczęły w oknach domu Pretficów. Od aptekarzów pożyczono kanap, krzeseł i stolika, niosąc to wszystko w tryumfie do domu obrzędowego. Całe miasto było w ruchu, ulica pełna ciekawych, a pod moim oknem właśnie tych samych dwóch majstrów się zeszło, co wprzódy.
— A co, czy ja waszeciowi tego nie mówiłem onegdaj, rzekł starszy, że to cóś będzie, może nie ugadłem?
— Aha, ot i dziś zrękowiny, ale mojemu bratu mówiła szewcowa z Warszawskiej ulicy, jakby ona słyszała od służącej doktora, która to miała od Rózi, tej subretki Pretficów, że tego naszego, co to koło niej chodził szkaradnie odprawili.
— Takci to i ja słyszałem.
— Ale wasze nie słyszałeś, że on sam Pretfic, jakby jego bez drzwi wypchnął.
— Psii!!
— Dalipan prawda! a co to ludzie o tej pannie gadają.
— I cóż, mój dobrodzieju.
— Ona jemu słyszę (tu schylił się i szepnął zcicha), jak się oświadczył, to powiedziała....
Huczna kapela, która w tej chwili zagrzmiała, nie dała mi ważnych usłyszeć wiadomości. Mocno tego żałuję.
Noc w swoim majestacie cieńmi osłonionym,
Wzniosła berło z ołowiu nad światem uśpionym.
Już w śnie słodkim spoczywa jedna półkula ziemi, księżyc podniósł się na czystém niebie, wszystko po trudach usypia, a ten, któremu los zamknąć powiek nie daje, nawet wśród powszechnego odpoczynku, pracować musi. Tysiące dzikich, czarnych, niepojętych obrazów nasuwa mi się; spoglądam z jakąś obawą na siebie, na pokój, na księżyc i świécę. Zdaje mi się w tej chwili, żem sam jeden pozostał na świecie, że przestrzeń niedojrzana dzieli mię od wszystkich, od wszystkich, których los mój obchodzi. Lichtarz z umbrelką i świécą długo nieucieraną stoi przedemną, a stół zawalony papierami zdaje mi się być jakimś duchem, który mię pilnuje. Ale przecz, przecz czarne myśli! idźcie w głąb serca! ludzie was znać nie chcą, niech serce nieznana gryzie troska, a usta niech uśmiéch udają! Udręczenia moje mnie tylko zajmują, świat się z nich śmieje i urąga. Sieroto opuszczona! nieodzywaj się do ludzi, drogo opłacić będziesz musiała najlżejszą pomoc, którą ci dadzą. — Kur zapiał! i mróz przebiegł po mojém ciele. Powolne uderzenia zegaru wieżowego, rozlegające się po murach pustego zamku ogłosiło dwunastą — godzinę zjawisk i duchów. Znowu dreszcz mię przechodzi — oczy ciemną okryły się powłoką, a świéca coraz bladszém światłem goreje. Przypomniałem spójrzawszy na nią życie człowieka, który jak ona coraz to bliżej i bliżej końca, nareście ginie jak w morzu kropelka! — Tysiąc wspomnień ciśnie się do zdurzonej głowy, tysiąc westchnień za szczęśliwszemi młodemi latami z dymem fajki uleciało. Oczy coraz bardziej się kleją, lecz nowa scena rozpoczyna się w pokoju. Ledwie że wybiła dwónasta, czyby téż kto temu uwierzył, z rozmaitych kątów stękania słyszeć się dały, a naprzód butelka stojąca na oknie, coś nakształt stłumionego śmiechu wydała. Zdała się jej na to odpowiadać szklanka, wesoło podskoczywszy, aż tu i komoda w kącie stojąca ziewać zaczyna; następnie wyciąga jak po długim śnie brzękły antaby, odchrząknęła jejmość, i w tej chwili kilka płaskich talerzy wydało głos zadumienia. Widelce powysuwały się z szuflady, i pobrawszy się zaczęły wolnym krokiem przechodzić się po podłodze, parę nożów zaprosiło z sobą do współki trybuszon, na którego widok korek z butelki wyskoczył i uciekł aż za piec, i poszli wszystko razem. Wtém z podziwieniem mojém i żalem kałamarz, jedyna pociecha gryzmołów, zeskoczył ze stołu i cały w ukłonach towarzyszył piaseczniczce. Pudełko od tytuniu siedziało na miejscu pokaszliwając, a flaszeczka od lekarstwa krokiem poważnym w pstrym swoim nagłówku, od sprzętu do sprzętu zaczęła odbywać exkursie.
Pokój mój pełen był dymu, świéca dopalała się, a lichtarz dziwnie podskakiwał i krzywił się ile razy doszedł go płomień. Wkrótce gwar powstał wielki i wszystko było w ruchu, bóty wysunęły się zza pieca i poszły na umizgi do kaloszów, które w kwaśnym humorze niechciały ruszyć się z miejsca. Parasol zrzucił z siebie kółko, rozpiął się jak paw i do jednej z firanek szarmancko się uśmiéchał. Niewiedziałem wcale co sądzić o podobném zjawisku, siedziałem tylko — ciężkość jakaś spadła mi na powieki, serce gwałtownie biło, włosy do tego stopnia najeżyły się na głowie, iż mi zrzuciły szlafmycę, i tak byłem przejęty, że się z miejsca ruszyć nie mogłem. Wzrok mój błądził po ożywionych sprzętach, które jak po długim spoczynku, w ciągłym zostawały ruchu. Wtém otwiera się z trzaskiem szafa i cała processa wychodzi. Były tam solniczki, kieliszki, imbryczki, garnuszki, zaczęło to wszystko defilować przedemną — aż tu jednym razem, gdym usiłował otworzyć gwałtem przymrużone oczy, kur zapiał — i wszystko stanęło spokojnie na miejscu!
Ciężkie westchnienie z piersi mi się wyrwało, smutne myśli, jak wiatr jesienny snuły mi się znowu po głowie.
Wszystkie władze mego rozumu, namiętności i skłonności dziwną z sobą wiodły utarczkę. Górowała wyobraźnia, rozum usnął w kącie, pamięć kiedy niekiedy ponurym odzywała się basem, miłość okryta smutkiem usnęła na chwilę w przeciwnej stronie od rozumu, omamienie przyłączyło się do fantazii i imaginacii i z obłoczków dymu zaczęło dziwne kształcić figury. Snuły się mary jedna za drugą w dziwnych przemianach, a umysł mój cały tak się zmięszał zjawiskami tej nocy, iż — usnąłem.
Na licu bladość śmiertelna osiadła,
Błędne oko otacza źrenica zapadła,
Znikła żywość z postaci i język zmartwiały.
Chciała mówić, lecz słowa na ustach skonały.
Nie krąży krew po żyłach i ciało bez ruchu.
Był w naszém miasteczku młody jeden człowiek, dziwnego, jak to mówią, nabożeństwa. W samym kwiecie wieku zdawał się być całkiem życiem nasycony, nic go zabawić nie mogło, nic pocieszyć ani rozerwać. Wieczną bladością twarz miał okrytą, oczy czule prawie zawsze zlane były łzami, których nikt przyczyny nie wiedział. Nikt go w troskach nie cieszył, bo się nie zwierzał nikomu. Lubił samotność i naukę, słowem był on jedną z tych rzadkich istot, które żyją na ziemi, niebędąc do niej stworzone. Pan Mięta wyrokował, że, co się tycze jego, to nie długo zapewne pożyje, bo rozpoznał w nim suchoty, które go coraz i coraz bardziej do grobu zbliżały. Nie raz widywałem go siedzącego w zadumaniu nad rzeką z wlepionymi w nią oczyma i przepędzającego tak dni całe. W tychto właśnie dniach umarł on spokojnie na ręku rozpaczającego i wiernego sługi, a pomiędzy papierami znaleziono jeden który dziką jakąś tchnie melancholiją. Data pokazuje że dniem przed śmiercią był pisany. Wyznać muszę, że nie raz czytając to pismo łzy mi w oczach stanęły. Oto jest nic nieodmienione, w całości.
— „Księżyc wszedł na niebie, blade obłoczki igrają około niego! noc tak spokojna i cicha! wietrzyk tak lekki jak westchnienie zasmuconego człowieka, wdziera się pomiędzy drżące liście topoli! Raz ostatni umierający spogląda na piękność przyrodzenia. Niestety! rzekł westchnąwszy, kiedy serce moje bije gwałtownie na widok tylu natury piękności, co chwila, co uderzenie skraca się, i tak nie długi wątek mego życia. To com ukochał, oddaloném jest odemnie, i zapomina o mnie, lub mylnie cieszy się losem moim. Wszystko mi tylko boleśne w sercu rodzi wspomnienia; każda rzecz przypomina krótkiego życia szczęśliwe chwile, wszystko mi dowodzi, że to szczęście nie wróci, i ze pamięć jego wkrótce razem ze mną pójdzie do grobu. Ostatnie to łzy podobno płyną po zmartwiałej twarzy! Ach! czemuż i nad brzegiem mogiły, kiedy musiemy opuszczać wszystko to, co tu nas do ziemi przywiązywało, czemuż i wówczas gorzkiém wspomnieniem, zwiększamy boleść naszego rozłączenia. Chłód który mię otacza i ostatni raz łechce przyjemnie, wprędce otoczy zimny grób mój, wiatr który listki porusza, niezadługo zaszeleści gałązkami suchego krzaku nad zimną głową moją. Jakże człowiek jest biédny! nie dla świata on tu na świat przychodzi, cierpieniem mu przeznaczoném cieszyć się musi, osłodą dla niego łzy wylewać! Nieszczęsny, kto w dręczącej boleści łzy żalu uronić nie może, kto kona na obcej ziemi, zdala od swoich! nad którego mogiłą nie westchnie kochanka ani przyjaciel. Gdybyż przynajmniej przy śmierci zapomnieć można o życiu! lecz ono właśnie przy schyłku najpowabniejszém nam się zdaje, jak płomień, który najjaśniejsze rzuca światło i gaśnie. Jakąż spokojnością ten widok serce napawa! zdaje się że dla człowieka krainy jakiś nadziemskie się otwierają — lecz nie! ziemia, która go wydała i karmiła, i po śmierci — szczątki jego w sobie zamyka....
Zaledwie oczy zamkną się na wieki, jeszcze mogiła darnią nie porośnie — oschną łzy boleści i żalu, które zgon na chwilę wyciśnie. Czasem tylko, lecz to nadzieja!! wspomnienie zmarłego, uczci luba łzą czułą — może westchnie spojrzawszy na to przyrodzenie będące świadkiem ostatnich mych uczuć i myśli. O gdybym w tej chwili widział ją łzawém okiem patrzącą na mnie, gdybym ostatnie tchnienie przy jej ustach mógł wydać, gdyby serce moje przy jej sercu raz ostatni uderzyło, gdyby ręka moja stygła czując uścisk jej dłoni! Ach! czemuż wyroku mej śmierci w jej oczach zroszonych łzami czytać nie mogę — ileżby mi w ówczas był słodszym! Bodajby jedno przynajmniej czułe serce westchnęło po mnie! Nie! inaczej ja życie zakończę — nieczuła jakaś ręka, przysypie mię obcej ziemi garstką — dolina tak mi miła, nie zobaczy mię więcej pod cieniem klonu! nie siądę już na znanym mi kamieniu! oddalony — na zawsze — na wieki! — Z nowém wysileniem uderzyło moje serce — już was nie zobaczę — nigdy!! Ach! znieść tej myśli nie mogę. — Czyż nigdy z zachodzącém słońcem nie usiędę na progu skromnej naszej kaplicy? nigdyż pod cieniem drzew ojczystych nie usłyszę głosu — głosu — Anieli?... Tak, nigdy!
Wśród tego tłumu obojętnych ludzi, napróżno szukam takiego, któremubym mógł się zwierzyć. Wszyscy są dla mnie obojętni — bo nikt podobnego mi losu nie doznał. Przypominam sobie jeszcze w mojej słabej pamięci te radośne młodości lata — jej uśmiéch boski, niewinny, jej niebieskie spojrzenie i wesołość niezmyśloną, która póty trwała, póki wykwintne wychowanie, nie nauczyło ją kryć w duszy uczucia, a usty i oczami co innego wyrażać. Czemuż straciłaś powab przyrodzonej piękności, a z nim i niewinną, czystą miłość ku nieszczęśliwemu, który sam jeden — jeden! bez przyjaciół i rodziny, na całej ziemi, twoje tylko serce posiadał? Były to szczęśliwe lata, ale też krótko trwały — nastąpiły czarne smutki i troski; długo ciągnęło się ich pasmo.... ale i te wkrótce się rozerwie. — Żegnam was moje rodzinne strony! oko moje nie zobaczy was więcej w tym gaju.... w miejscach tak dla mnie lubych.... nie wspomni nikt o mnie... Ona! ona daleko... ją ślubny węzeł połączył z tym — kogo kochała....
Ale napróżno silę się raz jeszcze westchnąć do wspomnień i szczęścia.... — ostatni raz czoło moje śmiertelnym zlało się potem, stygnie ręka — i zdaje mi się że już widzę moją mogiłę, pokrytą krzewiną — może tam kiedy wesoły ptaszek, wahając się na gałązce kolczatego ostu, lub siadłszy na porosłym krzyżyku, zanuci po mnie piosnkę czułą, piosnkę ostatnią — pieśń śmierci!“
Ubiór lekki i z piórem kapelusz ją zdobił,
Ale co ten kapelusz zazdrości narobił!
— Piérwszy raz widzę, rzekła po długiej rozmowie aptekarzowa do męża, że tak jesteś oziębły na honor swojego domu!
— Ale cóż ta fraszka może mieć wspólnego z honorem domu, wybijże to sobie asani z głowy.
— Śmiészny człowiek! najmniejsza rzecz wielki ma wpływ na nasze znaczenie, niech jeszcze raz córka doktora przesadzi moją ubiorem — to i po wszystkiém.
— Po czémże?
— U nas już wielkiego świata nie zobaczysz, uznają nas za mieszczan i dom nasz porzucą.
— Nie wielka szkoda, rzekł aptekarz puszczając kłąb dymu z ust wydętych, mniej będzie życie kosztować.
— No, winszuję pięknego zdania — musiałeś go się waść u Burmistrzów nauczyć. Zresztą, mój mężu, wierz mi, że jeśli Gabrusi kapelusza nie sprawisz, ani na krok nie pozwolę jej ruszyć z domu i sama dla uniknienia wstydu zamknę się u siebie. Jakże ciebie to nie porusza, że córka doktora była daleko od naszej lepiej ubrana i miała taki kapelusz?
Aptekarz się trochę zamyślił, lecz odwracając głowę rzekł:
— Cóż tam naszej córce kapelusz pomoże?
— Co pomoże! ach! on nasz honor podeprze, i w oczach całego miasta okaże, że my — ty Radzca, ja Radczyni i cały dom nasz powinien piérwszym być w mieście!
Nadął się Farmacy na te słowa, które załechtały miłość własną, i już sięgał do kieszeni po piéniądze na kapelusz, gdy żona widząc się blisko zamierzonego kresu, dodała.
— Powinieneś szanować swój urząd i siebie i familiją — nasza córka przy tém dochodzi lat, w których się koniecznie, chcąc zwrócić oko, stroić potrzeba. Czy rozumiesz mię waść?
Rozumiem, odpowiedział aptekarz wyjąwszy rękę z kieszeni.
— Kiedyż już rozumiesz, to cię zaklinam na twój urząd, (Farmacy się wesoło uśmiéchnął), żebyś dał piéniądze, a ja zaraz umyślnego posyłam do Międzyrzyca do mojej znajomej modniarki.
Musiał Pan Radzca uledz prośbom i naleganiom drogiej połowicy, która wycisnąwszy podziękowanie na jego twarzy, szybkim krokiem pobiegła córce wesołą opowiedzieć nowinę i wnet wysłać umyślnego, ażeby kapelusz koniecznie przywiózł przed wieczorem.
— Gabrusio! zawołała aptekarzowa, ciesz się.
— A czego mamuniu?
— Będzie dziś nowy kapelusz.
— Ach! dziękuję mamuni, rzekła całując ją w rękę — a jakąż ja dziś sukienkę włożę na wieczór?
— Białę z falbanami i bawetem.
— Ta trochę krótka.
— No, to wybierz sobie sama jaką chcesz.
— Macieju! zawołała potém aptekarzowa, okulbacz prędzej konia siwego, pojedziesz do Międzyrzyca.
— Kiedy bo! imościuniu! siodło popsute.
— To pożycz siodła u burmistrza, albo na poczcie.
— A kiedy koń kula.
— I, gapiu, ty tylko mi tu wynajdujesz zawsze jakieś przeszkody — żeby mi zaraz było, kiedy każę i kwita, a nie, to zobaczym. Poszedł tedy z ponurą miną Maciej, a jejmość cieszyła się wcześnie tryumfem swej córki, i z nadmiaru wesołości nuciła chodząc po pokojach.
— A cóż, zapytała po chwili, gotów Maciej?
— Gotów, pani!
— No pamiętaj, że kiedy się dobrze sprawisz i wrócisz przed wieczorem z kapeluszem dla panny, dostaniesz dwa złote na wódkę, a jak nie, to wiesz co cię czeka.
— Bizuny jejmościuniu, odpowiedział najspokojniej i z prawdziwem stoickiem postanowieniem Maciej, odchodząc i unosząc na siwym, kulawym koniu wszystkie nadzieje aptekarzowej i dostojnej familii. Trudno jest opisać przygotowania na ten wieczór, w którym Farmacy miał tryumfować: prasowano suknie, obszywano kołnierze, gotowano wszelkie drobnostki, a wesołość i ruch nieustanny panował w aptece. — Lecz już i wieczór się zbliża, już trzy służące stają przed źwierciadłem pannę ubierać, jejmość wziąwszy się w boki, stoi przed apteką oczekując posłańca. Wychodzi sam Farmacy z fajką w ustach.
— A cóż to tu porabiasz.
— Czekam na Macieja, coś nie wraca długo.
— Ej w czas jeszcze wróci. Zaspokojona mama poszła sama nad własnym strojem przemyślać, a dumna Gabrusia ubrana galowo, oczekiwała tylko żądanego kapelusza. Już się też i zmierzcha, śpieszą wszyscy na wieczór, a aptekarzowie czekają na kapelusz — lecz napróżno.
Zaprzężono konie, pojazd czeka, niecierpliwi się matka i córka, a jegomość spać się położył.
— O przeklęty madzgaj! czego jemu tam u licha bawić tak długo?
— Może koń w drodze zachorował.
— A gdzie tam, koń zdrów, to być żadną miarą nie może.
— Może kapelusz nie był gotów, to musiał czekać.
— Taż przecie pani Dłubalska mówiła, że tam nie jeden, ale dziesięć znaleść można gotowych.
— To może Maciej się upił.
— I to nie, bo od Sgo Bartłomieja zupełnie wódkę pić przestał.
— A to czemuż nie wraca? rzekła zasmucona Gabrusia, chyba ja dziś bez kapelusza pojadę.
— Ej! on zaraz wróci, już tylko co go nie widać, tylko że później przyjedziem, ale to lepiej, bo już wszyscy będą, i wszyscy zobaczą twój piękny kapelusik.
Rozśmiała się panienka i pokazała dwa rzędy pięknych ząbków, które dla ponurego i dumnego charakteru gościom całkiem były nieznane. Gdy się tak wszyscy cieszą i nawzajem upewniają, mija godzina, i druga. Już też i twarze piętno smutku przybrały, wysłano dwóch służących na spotkanie kapelusza, lecz próżno, moje mieszczki całkiem głowę straciły i pogrążone w przykrych dumaniach siedziały w pokoju, gdy znienacka wbiegł jakiś zadyszany służący.
Obie porwały się razem i mniemając, że to któren z posłańców lub Maciej, wybiegły na środek i razem zawołały.
— A co? a co? a co? — Lecz spuściły bardzo smutnie oczy zobaczywszy, że to był służący od Mięty, który patrzał na nie z otwartą gębą i wytrzeszczonymi oczyma.
— Cóż tam powiesz? rzekła zniechęcona aptekarzowa do zdumiałego chłopca.
— Mój pan pyta się czy państwo u nas dziś będą. Na te słowa spójrzały po sobie matka i córka i zamilkły niewiedząc co powiedzieć, tak upłynęło kilka chwil, nareście jejmość się odezwała, że zaraz przyjadą, a chłopiec z równym pośpiechem jak przyszedł nazad pośpieszył. Nastąpiło milczenie i przechadzki po pokoju, będące skutki niespokojności, wreście załamując ręce wykrzyknęła aptekarzowa.
— O Macieju! zgubiłeś mię! No proszę co za urwis — i cóż teraz zrobim Gabrusio?
— Pojedziem i bez kapelusza, ponuro odezwała się panienka.
— A broń Boże! lepiej nie być, znowuby całe miasto gadało, że córka doktora lepiej się od ciebie ubiera — Westchnęły tedy obie i napróżno oczekiwały do północy kapelusza, bo Maciej wziął pieniądze i konia i więcej nigdy nie wrócił z Międzyrzyca.
Chłopiec przyklęknął, chwycił w dłoń piasku,
Piekielnej wzywał potęgi,
Klął się przy świętym księżycu blasku,
Lecz czy dochowa przysięgi?
Emilija od czasu zaręczyn z wielkiém podziwieniem rodziców ciągle jest smutna, zamyślona, a raz nawet zastała ją matka całą we łzach. Niewiadoma tego przyczyna, lecz rodzice żałują już że, o ile się zdaje, córkę przeciw woli zaręczyli. Gurtleib znacznie się także od tego czasu odmienił — długo ukrywane wady zaczęły wychodzić na jaw. Niema już teraz w domu innego pana nad niego, służący jemu tylko są posłuszni, sam Pretfic nawet szemrząc musi się zgadzać na jego grymasy i dziwactwa, a matka surowo córkę i ojca za zły wybór ganić zaczyna.
Już i całe miasto brzmi tylko odgłosem jego wad, a zawczoraj w głównym kantorze plotek, rzecz tę następnie roztrząsano.
— Ja tego niepojmuję, mówiła aptekarzowa, jak się można w krótkim czasie tak zupełnie odmienić.
— A cóż będzie później? dodała burmistrzowa.
— Żal mi Emilii, dodał za żoną Pukszta, dobra to dziewczyna.
— Żeby tak mnie, przebąknęła doktorowa, dawnobym zaręczyny za nieważne uznała, a jegomości odprawiła z kwitkiem.
— Masz pani słuszność, dodał znów gospodarz wyciągając się na krześle, i jabym zrobił to samo.
— Uważcie panowie do czego to doszło, kiedy pozawczoraj oznajmił Gurtleib, żeby odtąd nikt się nie ważył w domu bez niego ani kolacii, ani obiadu dysponować.
— To jeszcze mniejsza, ale samę pannę narzeczonę to co chwila kryguje i rozprawia, że nieboraczce aż łzy w oczach stoją.
— Trzeba nam to jakkolwiek naprawić, z zapałem odezwał się Bomba, my jesteśmy głową miasta, i nie możem cierpieć aby jeden jakiś włóczęga miał tu nam i naszym pannom grać po nosie.
— To i cóż zrobić?
— Trzeba, rzekł Bomba nabrawszy ważnej i napuszonej miny, trzeba namawiać Pretficów aby zaręczyny za nieważne uznali.
— Nie można Mości Dobrodzieju! z drugiego końca pokoju odezwał się burmistrz, co się stało, odstać się nie może.
— Ot to także, krzyknęła obrażona doktorowa, gdyby jakiś chłystek jak ten chciał tylko po zaręczynach tak sobie panować! Takbym go wygoniła, żeby się gdzieś oparł za trzeciemi drzwiami. Wiesz pan że ludzie i od ołtarza odchodzą, ażeby też po zaręczynach nie można było jegomości powiedzieć, że z tego nic.
— A potém co za zaleta, ani kocza niema, ani karety — jużbym ja swojej córki nie dała.
— Ani ja.
— Ani ja, ale trzeba koniecznie jego wyforować, trzeba Pretficom wmówić, żeby przecie znali swoją godność. — Taż to jeszcze nie po ślubie.
— To właśnie i dobrze, że pan młody przed ślubem pokazał co umie — ja w tém jestem, dodała burmistrzowa, że z tego nic nie będzie.
— Ale to jeszczeście państwo nowych rzeczy o nim nie słyszeli: on to słyszę czterech jakichś swoich kolegów sprowadził tu do miasta i w domu Pretficów ulokował, oni ich muszą karmić, odstąpili im nawet dwóch pokoi.
— A co to, to rzecz niesłychana. W imie Ojca i Syna, coby to po ślubie było!
— Co się tycze tego, rzekł Mięta zażywając tabakę, to tego za dawnych czasów nie bywało. I jakiż przecię systemat ma ten pan Gurtleib? co on myśli?
— Zabrać posag, złapać pannę i siedzieć na karku rodzicom.
— Będziemy wszyscy usiłowań dokładać, ażeby to w łeb wzięło.
— Ot, wiecie co, rzekła z cicha doktorowa, użyjmy za narzędzie Kleofasa, to on go prędko wysadzi, czyżby nie lepiej było, żeby on się z nią ożenił.
Skrzywiła się na to cała familija burmistrzów, a sama jejmość dodała — Wprowadzilibyście pannę Emiliję z deszczu pod rynnę.
— A to czemu? zapytał Bomba. Wszyscy umilkli, a moi protektorowie postanowili wszelkich sił dołożyć do przywiedzenia do skutku zamiarów, pod warunkiem że będę musiał, jeśli się wszystko uda, kupić kocz i powieźć nim na przejażdżkę całe dostojne towarzystwo. Bomba w charakterze posła odebrawszy pół kopy zleceń rozmaitych, i w towarzystwie Mięty dodanego mu dla łatwiejszego wyłuszczenia rzeczy, wyszli skutkiem obrady z apteki, a jejmość mną się opiekując wytknęła jeszcze głowę z okna, gdy już byli za drzwiami i raz jeszcze zawołała na Bombę: — Ależ tylko proszę rozumnie, nie zapomnij waść o koczu!
Siedziałem właśnie w tej chwili w moim pokoju, w lubém mojém schronieniu. Jedną ręką podparłem się na stole, drugą machinalnie przewracałem leżący przedemną jeden tomik Sonetów Petrarki Litewskiego. Zadumałem się, wlepiłem oczy w jeden wiersz, a usta moje machinalnie powtarzały.
Usta się spotykają, oko ginie w oku,
Łza ze łzą i z westchnieniem miesza się westchnienie!!
Spadła wprawdzie wówczas i z moich oczu łza gorąca — ale, westchnąłem na to — nie zmieszała się z żadną inną łzą. Jeszczem tak siedział podobny posągowi, gdy się drzwi otwarły, a za niemi słyszeć się dało:
— Niech pan dobrodziej wchodzi — Proszę iść — Ale bez ceremonii. I w tej chwili, gdy to mówili, oba chcieli wejść bez ceremonii piérwsi i uwięźli w drzwiczkach; cienka jednak figurka Mięty, łatwiej się wewnątrz wsunęła, a Bomba wszedł powoli, po kilka razy uparte drzwi za sobą zamykając. Trudo tu było wynaleść jakieś zgrabne zaczęcie, spoglądali oba po sobie, nareście doktór temi słowy zaczął rozmowę.
— Wiedząc, iż pan niedomagasz na ciele, i że systemat fizyczny jego ukryty jakiś gnieździ w sobie defekt, przyszliśmy tu na chwilę go ze smutnych myśli rozerwać i razem — zaradzić o ile można jego słabości.
Rumieniec wystąpił mi na twarz, gdym usłyszał wzmiankę o słabości umysłowej, to jest: miłości. Prosiłem jednakże siadać, i w te się słowa odezwałem:
— Miło mi bardzo przekonywać się, żem u nich na jakążkolwiek zasłużył pamięć i nieskończenie jestem wdzięczny za ich o mnie staranie.
— Tylko proszę bez komplementów! lepiej szczérze powiedzieć, rzekł Bomba siadając, żem rad z waszego przybycia i kwita.
— Tak, dodał doktor, co się tycze komplementów, tych wcale za dawnych czasów nie bywało; teraźniejszy nowo-modny systemat, popsuł staro-polską prostotę.
— No, przerwał Bomba, jakże tam idą miłośne interessa? cóśto się jegomości z panną Emiliją nie udało.
Milczałem, a gdy nikt rozmowy nie zaczynał, rzekłem po chwilce zcicha.
— Tak! ale dziś piękny mamy wieczór.
— Nie idzie tu o wieczór, zawołał śmiejąc się dowódzca regimentu półmisków, ale o serduszko waszeci.
Nowa biéda, co tu mówić, jak tu odpowiedzieć? podpomógł mi jednak doktor, mówiąc:
— Wiemy już o wszystkiém, nie potrzeba tu wcale kryć się; owszem szczérze pan nam powiedz, czy chciałbyś się ożenić z panną Emiliją?
— Do czgoż dąży to zapytanie? rzekłem zdziwiony, a choćby i tak było jak pan powiadasz, wszakże już niema żadnej nadziei.
— Do ostatniego, póki w człowieku puls bije, poważnie powiedział Mięta, nigdy tracić nie trzeba nadziei. Wszystko jeszcze można poprawić, wszystkiemu zaradzić.
— Tak, dodał Bomba, powiedz pan tylko szczérze, jak się miały interesa, i bądź pewny, że nas do tego badania próżna tylko ciekawość nie wiedzie, ale własny jego interes.
— Umhu! interes, przebąknął Mięta zdziwiony wymową traktijernika, własny jego interes.
Rad nie rad tedy, zacząłem długą legendę, którą czytelnik ziéwając w piérwszym i tym tomie czytał. Gdym mówił, oczy posłów zwrócone były na mnie; Bomba wzruszał czasem ramionami, a doktor uśmiéchał się złośliwie.
— No, terazże ja panu powiem, rzekł Mięta gdym skończył, co masz robić. Trzeba nanowo zacząć bywać u Pretficów; znowu, nawet... nawet przy jej przyszłym stroić koperczaki.
— To być nie może, odpowiedziałem prędko, Emilija rozumie że jestem niestały, że się kocham w Burmistrzównie, że zwodzę córkę Pocztmajstra.
— Przeciw temu jest remedium, rzekł Mięta, a usunięcie tej zawady do nas należy. Pan tylko ze swej strony częściej znowu zacznij bywać u Pretficów, powoli wystaw im sprzeczność między sobą a rywalem, a my reszty dokończym.
Podziękowałem natychmiast moim przyjaciołom i w skutek ich rady, ubrałem się i poszedłem do Pretficów. Rozmyślając nad niestałością losu i charakteru ludzkiego minąłem fórtkę i wszedłem do pokoju. Ale! jakiś widok przedstawił się mym oczom, gdy wszedłem!!! Widok, który mię do łez prawie poruszył, ale którego mimo szczérych moich chęci w tym rozdziale opisać czytelnikom nie mogę.
Swiętej miłości, szczérej przyjaźni,
Kto znał i cenił ogniwa,
Byłże szczęśliwym?? śnie wyobraźni!
„Ona — nie była szczęśliwa!”
Klęczała Emilija u nóg ojca i matki, twarz ukryła w ręku, zdawała się cóś mówić; ojciec ponuro w ziemię patrzał, matka cieszyła córkę sama łzy lejąc, a Gurtleib przechodził się po pokoju z twarzą złośliwą i urągającą się i z założonymi rękoma. Wszyscy się mojém przybyciem niezmiernie zmięszali, i usłyszałem jeszcze z ust mego rywala wyrazy:
— Napróżno! nic mi teraz z rąk ani jej posagu, ani jej samej nie wydrze!!
Zarumieniłem się cały ze złości, prędko wbiegłem do pokoju, a gdy miłość dodała mi odwagi, z równą śmiałością mierząc przeciwnika mego oczyma wykrzyknąłem:
— Ja! ja ci odbiorę niewinną ofiarę!!
— A witam, ozięble odpowiedział Gurtleib, radziłbym się nie mieszać w interesa familijne, żebyś pan tego nie pożałował; proszę mi w moim domu impertynencii nie robić!
— Nie uwodź się próżną nadzieją, dom ten twoim nie będzie! odpowiedziałem, patrz! rzekłem ukazując mu papier który w sieni przypadkiem znalazłem, i uznaj, że twoje występki są już znajome światu!
Zbladł na te słowa spokojny i zuchwały rywal; Jegomość zdziwiony spojrzał na mnie, sama pani osłabła, a Emilija zdjęła obrączkę z palca i rzuciła ją ze wzgardą. Drzwi były blisko; orderowy jegomość chciał się niemi wynosić, lecz śmiało zastąpiłem mu drogę.
— Zrzecz się, rzekłem, kontraktu i zapisów, uznaj zaręczyny za nieważne, a wtedy puszczę cię — inaczej, w tejże chwili będziesz pod wartą, ty i twoi towarzysze!
— Ale mię puścisz? rzekł stłumionym głosem zbrodniarz.
— Przysiąż! krzyknąłem nań, że nigdy w kraju nie postanie twoja noga, a w ówczas wolno ujedziesz — jeżeli cię gdziekolwiek bądź zobaczę, wnet podaję doniesienie — a wiesz jaka cię kara czeka!
Ze drżeniem zniweczono natychmiast ślady hańbiącej umowy, a Gurtleib rzuciwszy na mnie wzrok pełen złości, z rospaczą się oddalił. Po jego wyjściu nastąpiła chwila milczenia, a w oczach Emilii ujrzałem znowu szczęście moje. Pretfic dziękował mi jak swemu zbawcy i w chwil kilka dostałem przyrzeczenie otrzymania ręki mojej kochanki.
Wszystkim na świecie los rządzi; gdyby nie kartka którą w sieni znalazłem, możeby do uskutecznienia zamiarów potrzeba było zabiegów, któreby jaki tomik trzeci zajęły! A teraz gdy się wszystko do rozwiązania zbliża, niepomału cieszyć się musi czytelnik, że już nudzić się nie długo będzie.
Niedługo słyszeliśmy zajeżdżającą brykę i rywala mego z towarzyszami uciekającego z miasta.
— O droga Emilijo! rzekłem do niej gdy się wszyscy oddalili, cóż cię mogło nakłonić do oddania mu ręki.
— Twoje postępowanie, odpowiedziała z wymównym wzrokiem, myślałam żeś o mnie zapomniał, i postanowiłam odpłacić ci się wet za wet — aleś ty mnie oszukał, dodała z uśmiéchem.
Te i tym podobne rozmowy zajęły mi godzin parę, a wkrótce wyszedłem oznajmić moim protektorom, że wszystko pomyślnie się ukończyło.
Zaledwie wyszedłem, spotykam Miętę idącego w głębokiém zamyśleniu także od Pretficów, zatrzymuję go tedy.
— Witam, rzekłem, a dokąd?
— Dążę, odpowiedział głosem poważnym, tam, zkąd pan wracasz zapewne bez skutku.
— Nie masz pan tam już czego się trudzić.
— Jakiż bo z Waćpana gorączka, nie desperuj, wszystko jeszcze można naprawić.
— Ale rzeczy już żadnej nie potrzebują naprawy.
— Jakto? abo co?
— Wygoniłem pana rywala z miasta.
— Nie żartuj Waść!
— Istotnie.
— I dla czegoż to tak prędko? jakimże sposobem?
— Bardzo krótkim, kazałem mu się wynieść i kwita.
— To i cóż z tego?
— Jutro będą zaręczyny.
— Bredzisz Wasan i mówisz prawdziwie jak w gorączce, co się tycze tego, to nigdy nie uwierzę.
Rozśmiałem się z niego i jego niedowiarstwa, i musiałem mu rzecz całą porządkiem opowiedzieć. Zżymał ramionami, dziwne stroił miny i zażywał tabakę, a wkońcu sparłszy się na swojej lasce ze zwykłą powagą, wyrzekł:
— Wybornie! rzecz idzie dobrze, tylko to cóś nadto prędko.
— Tym lepiej, odpowiedziałem zmierzając ku memu mieszkaniu, a Mięta stał jeszcze podparty na lasce, w jednym ręku trzymając tabakierę, na którą miał zwrócone oczy.
— Janie! zawołałem wbiegając, zawołaj do mnie gospodarza.
— A to naco panie? była odpowiedź ciekawego prostaka.
— Chcę cały ten dom nająć?
— A to można, bo dziś wyniósł się ten kapitan co tu stał, a gospodarz wywiesił właśnie tabliczkę.
— Chwała Bogu!
— Ale, dodał Jan wpatrując się we mnie, naco panu tyle pokoi? nam i w tych nie było ciasno.
— Ale teraz mogłoby być ciasno, bo....
— Co panie?
— Bo.... dodałem przewracając papiery na stoliku, bo.... ja się żenię.
Rozśmiał się Jan z radości, zaczął długie w niezrozumiałym stylu powinszowanie, a wkońcu dodał zcicha:
— Czyż pan nie powiesz swemu poczciwemu słudze, z kim?
— Z panną Emiliją, podchwyciłem prędko kładąc szlafrok.
— I nacóż pan ze mną żartuje? niby ja nie wiem, że ona zaręczona.
— A przecież kto inny ją weźmie, nie ten z kim zaręczona, rzekłem z uśmiéchem.
— Niezrozumiałe są słowa pańskie, przebąknął Jan odchodząc; a ja tymczasem usiadłem w oknie spokojnie dumać o przyszłém szczęściu i przypatrzyć się czy też cały świat tak wesół, jak ja i moje serce. Dzień się już kończył, słońce kilką urywkowych promieni rumieniło obłoki, wietrzyk lekki poruszał gałązki drzew; w domach krzątano się około przygotowania wieczerzy; Kilku świszczypałków szło na przechadzkę ze swymi kundlami, Burmistrz z dostojną familiją szedł użyć świéżego powietrza; w Aptece wszystkie okna były otwarte, a z nich wyglądała spokojnie kolekcija rozmaitych nosów, oczu, głów i postaci. Kilku księży postępowało wolnym krokiem ze spuszczonymi oczyma, w małych czapeczka, szérokich habitach, z kościanymi różańcami i paskami, które im się koło nóg uwijały. Nikt jeszcze w mieście o śpiesznym Gurtleiba wyjeździe nie wiedział i wszyscy zostawali w tej spokojności, jaką brak przedmiotów do roztrząsania nadaje. Mięta cały przejęty dziwném mojém opowiadaniem, biegł co siły oznajmić dostojnemu towarzystwu o tak prędkiej zmianie położenia. Jeszcze był na ulicy, a już dumać musiał o wielkiém wrażeniu, jakie uczyni jego nowinka. Laska szybko się okręcała w ręku, nogi formowały w powietrzu gzygzaki, poły od fraka jak wieżowa chorągiewka uwijały się około niego, kapelusz za każdém ruszeniem, to zakrywał oczy, to się na tył zsuwał, oczy nabrały nowego ognia, a usta i głowa wprawiały się w gładkie ułożenie dziwnej wiadomości. Jak piorun wleciał do Apteki — a wszystkie głowy z okien znikły. Kiedy tak siedziałem i rozmyślałem nad wypadkami niespodziewanemi dnia tego, kiedy mój Jan pobiegł plotkę roznosić, kiedy w Aptece wszyscy z otwartemi ustami słuchali powieści doktora; szedł właśnie ulicą pan Słomka z całą familiją i panem Bombą — Pan Stolnik w obcisłym żupanie, z nisko podwiązanym pasem, i w wysokiej czapce białego koloru, postępował zwolna i poważnie, rzucając niekiedy wzrok ciekawy, czy też kto jego ważnej figurze się przypatruje. Rozmawiał powoli z towarzyszem przechadzki tonem, który żadnej sprzeczki nie dozwalał, a czasem też częstował go tabaką z miną czyniącemu komu łaskę. Jejmość we floransowym szlafroczku, w czarnym kapeluszu, z workiem w ręku, szła rozmawiając z córką, która powoli z jej chodem zgodzić się starała. Dwóch małych swawolników biegało tam i sam przed niemi, a ów czuły Grześ, szedł z napuszoną miną za niemi. Tym porządkiem wszyscy udali się na przechadzkę, zaczęło się zciemniać, zaświéciły światła w pobliskich oknach, a cienie osób chodzących w środku domów, pokazywały się na zapuszczonych firankach.
Pod mojém oknem, będącém zwykle miejscem schadzki mieszczan, znowu się zeszło kilku jakichś obdartusów i zaczęli rozmowę.
— Oj panie Bartłomieju! mam ja do waszeci urazę.
— No!
— Waszecine indyki szkody mi w ogrodzie narobiły.
— To waść ogród zamykaj.
— A waść indyków nie puszczaj samopas.
— Ej niema o co się kłócić, to bagatel; ale wiesz aść, że szynk na Wolskiej ulicy zamknięto?
— A dobra tam była wódka!
— O! wcale niezła, bywałem i ja tam czasem wolnym.
Bóg cię bronił iść przez lochy,
Gdzie czarownic sprośnych fochy!
Gdzie tańcują
Z djabłów szują;
Swiéce gaszą
Wiernych straszą.
Gdzie bazyliszek leży
A kto nań tylko nabieży,
Wnet on podobny do kury
Zirknąwszy nań z ciemnej dziury
Oślepi, ogłuszy,
Wywróci jak snopa
I już niemczyków kopa
Tańcuje koło tej duszy.
Ponieważ już teraz czytelnik mało się o mój los troszczy, bo ten jest ustalony, nie od rzeczy będzie, gdy mu tu opiszę historyją jednej ze sławniejszych ulic naszego miasta, i jej czcigodnych mieszkańców. Bo dla czegożby proszę mniej zajmować miała historyja Reformackiej ulicy, niżeli opis małej Bretanii u Irwinga? chyba dla tego, że tamta lepiej jest napisana, a co się tycze przedmiotu, ten, ile mi się zdaje, zarówno jest interessujący. Uliczka ta leży w samym środku miasta, a mówiąc po wschodniemu, w sercu samego miasta, rozciąga się wzdłuż ciemnego cmentarza, klasztoru i kościoła Reformatów, składa się z drewnianych, pochylonych domków, a otoczona jest drzewami. Mieszkańcy jej są poczciwi mieszczanie, drobna szlachta i rzemieślnicy, którzy w całém swém życiu nie widzieli wyższej wieży nad Reformacką, piękniejszego kościoła nad Reformacki, większego domu, nad klasztor i traktijer, którzy nareście od początku w inném, oddaleńszém mieście jak Międzyrzecz, nie byli.
Ich wyobraźnia rzadko za sferę małej uliczki wychodzi, filozofiją stanowią kazania Oyców Reformatów, organista w ich rozumieniu zjadł wszystkie umiejętności, historyczne wiadomości ograniczają się w obrębie ślubów i chrzcin, słowem są to ludzie, którzy już to starym zwyczajem, już przywiązaniem do domowości, mało wszystko to cenią, co się jej nie tycze, którzy w szczęśliwych zabytkach prostoty zachowują jeszcze odłamki podań właściwych ludom w młodzieńczym wieku zostającym, których wyobraźnia przygłusza i przytępia niejako działania rozumu. Nigdzie nie krąży tyle dziwnych podań ile na Reformackiej ulicy; nigdzie szewcy nie gaszą w sobotę świéc prędzej z bojaźni, aby po północy djabeł nie przyszedł im na pomoc, jak tutaj; nigdzie dziewczęta w wigiliją nowego roku, nie zepsują tyle wosku i cyny, dowiadując się o przyszłym losie, jak na tej odosobnionej uliczce; nigdzie nakoniec weselej nieprzepędzają zapust; nigdzie nie ma więcej skrzypiec o trzech strónach i fletów bez klapp, jak w tém ustroniu. Wszystkie twarze, jakie się tu pokazywać zwykły, są najczęściej in quarto i in octavo, a męzkie częstokroć i in folio pokazywać się zwykły. Mieszkańcy mają także swoje epoki jak i inni; piérwszą, najdawniejszą stanowi przygoda szewca przezwanego Szydłem, którą pokrótce opowiem. Stara Wincentowa z Reformackiej ulicy, powiada; że za jej młodości ten człowiek grał wielką rolę na małej uliczce, że co niedziela tańcowano u niego do północy, że u niego obiad nie obszedł się bez piwa, a w święta bez wiszniaku, słowem iż to był człowiek bogaty. Lecz powiadano że się trudnił robieniem złota, bo widywano u niego jakieś dziwne naczynia, a w nocy gęsty dym kurzał się z komina i jasne światło, pokazowało się przez szczeliny w drzwiach i oknach. Raz nawet, jeden z odważniejszych sąsiadów wracający z szynku, gdy się ośmielił zajrzeć przez szczelinę, o mało nie umarł ze strachu, ujrzawszy wyraźniuteńko w jego izbie trzech djabłów. Chociaż sąsiad był wówczas pod dobrą datą, uwierzyli mu jednak wszyscy, a odtąd rzadszemi bywały odwiedziny u pana Szydła. Tu zwykła Wincentowa cichszym głosem dodawać obróciwszy oczy na wszystkie strony, że wkrótce dziwny człowiek znikł z miasta — a gdy przetrząsano dom, znaleziono jeszcze kilka butelek białej wody, która padając na drzewo lub co innego paliła na węgiel, a którą kazał ksiądz proboszcz głęboko zagrzebać na cmentarzu.
Drugą pamiętną epokę stanowi na małej uliczce świéższe trochę zdarzenie, lecz niemniej dziwne z krawcem Maciejem Igliczką.
Była to wyrocznia sąsiadów, bez niego nie obeszła się żadna uczta, on grywał na flecie i popsutym pozytywku, on najlepiej śpiéwał piosneczki dla dziewcząt, a w końcu całe miasto nie miało nadeń piękniejszego młodzieńca. Chodził zwykle w kurtce naszywanej jedwabnymi sznurkami, w czerwonej, na bakier włożonej czapeczce, w opiętych spodniach i bótach tak obcisłych, że pod niemi noga jego była tak mała jak nóżka panny stolarzównej. Cudownie miał skakać kozaka, a cała młodzież otwierała szeroko usta, kiedy ruszył hołupca lub przysiudy. Pomimo swego stanu pani Wincentowa utrzymuje, iż był arcy uczonym, bo kiedy czasem jął rozmawiać z Gwardyanem lub Lektorem, to nikt nie mógł go zrozumieć. Jego pokój był składem książek, na których, jak wieść niesie, nawet poprzednik pana Gapiełły czytać nie umiał. Wszyscy go kochali i poważali póty, póki ów to mędrzec nie zaczął nagle kwaśnieć. W pewnym bowiem przeciągu czasu powoli tak skwaśniał, jak ocet siedmiu złodziei, a w kilka tygodni on i stolarzówna Bóg święty wie, gdzie się podzieli. Byłoż to wówczas na całej ulicy czego słuchać, majstrowie rzucili roboty, stare kumoszki latały jak oparzone z domu do domu, wszystko było w ruchu — ale czas tak dobrą dozę lekarstwa dał wszystkim, iż zapomnieli o Macieju Igliczce, i czasem tylko, kiedy który krawiec źle uszyje, westchną po dobrym, poczciwym Igliczce. Najznaczniejszy dom na Reformackiej ulicy, jest duża ciemna kamienica, pruskim murem zrobiona. Dach jej podnosi się o tyle nad ścianami, o ile ściany górują nad ziemią, rząd popękanych kolumn utrzymuje drżący ganek, pół tuzina wysokich, okopconych kominów strzeże górnych krain dachu, a skrzypiąca chorągiewka w kształcie koguta wyrobiona, dotąd kręci się jeszcze w atmosferze tego pałacu.
Okna składają się z maleńkich szybek rozmaicie poukładanych, na facyacie widać dotąd wypłowiały znak bociana, który ongi służył za godło domowi. Z jednej strony, przestronnej sieni jest szynk sławny, miejsce schadzki klass wyższych, w którym co niedziela brzmi troje skrzypiec o trzech strónach, basetla bez podstawka i bęben dziurawy, dla uciechy gości. Komin pełny zawsze suchych drewek, a na sam jego widok ciekawe ucho radeby posłyszeć wszystkie powieści, które w tém miejscu od założenia szynku opowiadane były. Stoły zastawione są doborną eskadrą flasz i kielichów, okna zdobią girlandy (po polsku nizanki albo równianki) ze świeżych, sporych, łakomych obwarzanków, a rumiana gosposia nócąc piosnkę stoi we drzwiach, czatując na przechodniów. Na drugiej stronie rzemieślnicze odzywają się warsztaty, ale zapach przebrzydłego tytuniu nie dozwala mi się do nich przybliżać. Tuż naprzeciw, ze strachem to wspominam, przezroczysty parkan otacza grobowe ludzi mieszkania. Smutnych kilka jodeł i gęstych lip, otacza smutniejsze jeszcze mogiły i kilka pamiątek, które ludzie śmierci poświęcili. Tu i ówdzie bieleje wśród nocnych ciemności kawał kamienia, tam pochylony i zbutwiały krzyżyk drzémie nad mogiłą wieśniaka, gdzieindziej wysoki olbrzym uciska ostatki dumnego pana. — Ale, strach bierze, gdy przyjdzie mówić, co się to dziać zwykło koło północy!!(?); wychodzący z szynku widują czasem na tym cmentarzu tak dziwne rzeczy, że i Bazyliszek poczciwego X. Baki, Panie świeć nad duszą jego, tym opowiadaniom nie sprosta. Przeszłego lata, czasu okropnej burzy slósarz miał widzieć, iż na grobie pewnego francuza, duchy jedne tańcowały kadryla, drugie cóś niezmiernie deklamowały (pewno Rasyna) — ale to potrzebuje potwierdzenia. Jedna z kumoszek wracając od sąsiadki, gdy szepcąc paciorki idzie około cmentarza, aż oto słyszy bardzo wyraźnie, jak ktoś wrzasnął: ze czterdziestu!! a potém: dwadzieścia czerwieni! ogląda się, aż to — na grobowym kamieniu para duchów gra w marjasza!! Ledwie że się nieboraczka zawlekła cała przelękniona do domu i trzy dni z przestrachu chorowała. Młoda Marysia miała także blisko cmentarza straszny wypadek. Posłała ją matka późną godziną samę jednę po ocet, czy też pieprz do sąsiadki — aż tu ledwie ona śpiesznym krokiem mija kościół i cmentarz; duch jakiś, ale to dalibóg z jego strony niegrzecznie, uchwycił ją za rękę — i — Bóg wie coby to tam więcej było, gdyby nie krzyk Marysi, która co tchu od ducha do sąsiadki uciekła. Wnoszę jednak, iż duchy muszą być rozmaitego rodzaju, bo, jak dziewczyna mówiła, ów to napastnik nie był wcale zimny, owszem kiedy zbliżył usta do jej twarzy, nie słychać było z nich smoły ani siarki — ale wyraźnie doskonałą anyżówkę!! Tysiące powieści krąży o tym cmentarzu między mieszkańcami Reformackiej ulicy, którychbym ja nawet bez drżenia powtórzyć nie śmiał; ale mniejsza o nie! idziemy dalej. Drugi dom ważny i znaczny jest własnością owego to majstra pijaczyny, który pod mojém oknem dwa razy rozmawiał. Jest to budowla spora, gęstym otoczona ze wszech stron drzewem, dach jej spiczasty panuje nad innemi budynkami, jak baba wielkanocna wśród placków.
Okna nad samą ziemią, okiennice zaś wiszą ze stron obu dziwiąc przechodniów malowidłem, którego dotąd ani czas, ani słoty, ani ręka ludzka nie popsuła. Na jednym pokazuje się krąg kielichów i butelek, a w środku szczupak, będący godłem szynku bywszego tu niegdyś, na drugim zaś boku postawiono stół, któren obsiedli dostojni mieszczanie. Przypatrzmy się zbliska zabytkom sztuki malarskiej: oto jakaś figura bardzo do Macieja Igliczki podobna, taż sama kurtka, taż czapeczka, tenże obcisły bócik! To on! jego to pamięć uczcił malarz na okiennicy! Dalej — cóż to za jegomość z pańską miną, który hojnie wszystkich częstuje, a przed nim leży worek złota — przysiągłbym że to drugi ów sławny jegomość na Reformackiej uliczce, pan Szydło; więcej osób dla braku historycznej wiadomości o nich rozpoznać nie mogę. Z żyjących osób na tém ustroniu najznaczniejszą jest niejaki jegomość pan Mazęga, rodem z Warszawy, edukaciją z Pragi, majster który po ś. p. Igliczce najlepiej ścina poły od fraków i surdutów. Postać jego okazuje człowieka poczciwego i pracowitego, twarz ma rumianą i wesołą, oczy żywe, chociaż nieco długiemi brwiami przyćmione, brodę okrągłą i dużą, usta szérokie i wykształcone w kształcie łuku kupidyna, a nos średniej wielkości lśniący i garbaty. Nosi zwykle długi surdut dawnym krojem, szérokie spodnie, chustkę w pasy i czapkę wyszywaną srébrem. Na każdej stypie dziad, na każdém weselu swat, wszędzie go pełno, a z nim zwykle przychodzi wesołość. Jest to pewien rodzaj filozofa z Reformackiej ulicy, utrzymuje on że człowiek jest stworzony na to, ażeby nigdy o jutro się nie troszczył; w jego przekonaniu niema na świecie nieszczęśliwszego człowieka na tego, który troszczy się bez końca przyszłością, a nie umie tém, co ma dzisiaj się cieszyć. — Szczęście prawdziwe w jego mniemaniu ma zależeć na tém, aby jak najwięcej dobrej chwili użyć, a jak najmniej nieszczęściu ulegać. Powiedzcież mi zwolennicy filozofii czy to zdanie nie jest warte, całej mądrości stoików i perypatetyków? — a jednak ono, wcale z Ceramiku Platonowego, ani z krużganków ateńskich, ani z ogrodu Akadema nie pochodzi, tylko z małej, nędznej Reformackiej uliczki?
I już Ksiądz związał ręce nowej pary,
Goreją gmachy światły rozlicznémi,
Gną stoły srébra i potraw ciężary,
Piękna Helena błyszczy przed wszystkiemi.
Smiéchów, radości, gwar się jeszcze szérzył,
Gdy zegar piérwszą godzinę uderzył.
Dobrze to mówił pan Mięta, że póki w człowieku puls bije, póty nie można tracić nadziei! Często w tém naszém życiu przechodzi bezpośrednio ze szczytu szczęścia, w przepaść cierpień i boleści; często też znowu niespodziewanie może nam zajaśnieć gwiazdka pomyślna! — Lecz raczmy na chwilę się zastanowić! — podobno w urojeniu naszém istnieje tylko szczęście i nieszczęście. — Z daleka mniemana szczęśliwość widzi się nam w najpiękniejszych kolorach — zbliżamy się — pękła bańka, znikły kolory, a z mniemanego szczęścia nic prócz kilku wspomnień nie pozostaje — Ale dość tej gawędy, która w rozdziale wesołym wcale mieć miejsca nie powinna; idźmy do rzeczy. Otóż właśnie chodzę po moim pokoju, patrzcie co się tu dzieje, wszystko mi dzień weselny do góry nogami przewrócił. Kazano pokoje porządkować, wyrzucono książki i papiéry! — nawet papiéry! Tam gdzie wisiał obraz Kochanowskiego, kazano zawiesić źwierciadło, a mego kochanego poetę wyniesiono do składu — już też to zgorszenie! — Nie! oczy moje nie zniosą podobnych nieładów, nasuwam kapelusz na uszy i wychodzę. Lecz niespokojność w tym dniu wszędzie idzie za mną; zmiana stanu, położenia, i sposobu życia ciągle mi stoi na myśli.
W takichto rozumowaniach upływa dzień cały, zmierzch nadchodzi — i dreszcz przebiega po mojém ciele. Już od półgodziny panna młoda stoi przed źwierciadłem, już napsuto wstążek, szpilek, paciórek i t. d. Patrz! jak pięknie w jej włosach odbija ten wieniec z rozmarynu i mirtu, w jej oczach błyska łza radości, piersi podnoszą lekkie westchnienia, biała szata niewinności okrywa anioła piękności i dobroci.
— A wstydźże się panie młody, zawołał Bomba na mnie, gdym sparty na ręku wpatrywał się w Emiliją, wstydź się, wacan do tej pory nieubrany!
Piorunem dla mnie był ten wyraz przypomnienia, jak ptak poleciałem do siebie.
— Janie! zawołałem, prędzej ubieraj mnie!
Tu się zaczęły długie przybory, nim się można było zdecydować co włożyć. Po długich wreszcie korowodach, po przypięciu bukiecika, ujrzałem przed mój dom zajeżdżający pojazd, który mię miał zabrać. Mimowolnie westchnąłem na ten widok, pomyślawszy że wrócę do mego domu skrępowany przysięgą, chociaż miłą — ale zawsze przysięgą. Już widziałem z tego okienka, z którego wprzódy oziębłém na wszystko okiem patrzyłem, widziałem zapalone światła w kościele, widziałem tłum ciekawych cisnących się do drzwi; spojrzałem raz jeszcze, jakby żegnając wszystko co mię otaczało i — wyszedłem. Raz jeszcze przebywałem tę sławną fórtkę, która przeciw zwyczajowi w tym czasie na roścież odemknięta była. Wszędzie ruch niezwykły, nikt słowa wyrzec nie może, stary Pretfic heraldyczne skarby powynosić musiał z bolem serca do drugiej ciasnej izdebki, sam zaś chodzi teraz po pokoju dziwnie patrząc na liczne w swojém mieszkaniu przemiany. Uśmiécha się tylko czasami widząc niezwykły pośpiech żony, która z jednego kąta w drugi przebiega, ustawia, poprawuje, wiesza, przybija, a czasem i łaje sługi za powolność i niezgrabność. Lecz już czas wybierać się do kościoła. Ksiądz czeka ze stułą i oraciją, organista napróżno przebiega klawisze organów, próżno oczekują ciekawi w ławkach, na ambonie, przy ołtarzu i na chórze — czas się wybierać. Jedziemy do Fary i zastajem księdza Wikarego, który się umyślnie na ten akt uperfumował i ufryzował, stojącego przy ołtarzu, w komży delikatną rączką jakiejś pobożnej duszy wyszytą i oczekującego nas tylko, dla zaczęcia. Mamże się tu jeszcze rozwodzić jakeśmy oboje wymówili tak! stanowcze, jak nam drżały ręce, które na wieki złączono, i jak poźniej z całą mocą i energiją organista, głosem sowy poruszającym, zaintonował; Veni Creator! Liczne zgromadzenie towarzyszyło nam do domu; kobiéty wystrojone jak najświeżej, mężczyźni według mody dawniejszej; a to wszystko w następny sposób.
Pan Pretfic był w obywatelskim mundurze, w białych spodniach i palonych bótach, z dobrze wyciągnioną wstążeczką orderową. Sama pani wydobyła, z dawno zamkniętego kufra, suknię aksamitną, zdobił ją także grzebieni perłami sadzony i kołnierzyk unoszący się w około szyi.
Pan Burmistrz przywdział galowy ubiór, kapelusz stosowany trzymał pod pachą, szpada wisiała i dzwoniła uderzając o ogromne do góry zakrzywione ostrogi. Burmistrzowa z oczyma, któremi rada była wszystko razem obejrzeć i wyśledzić, w ukrochmalonej perkalowej sukni, z bukietem róż na głowie i wachlarzykiem siedziała u rogu kanapy. Lecz nad wszystkich ubiorem moi protektorowie celowali. Proszę wyobrazić sobie traktijernika z dobrze wyhodowanym brzuchem; we fraku świéżuchnym, w spodniach po kolana trykotowych, w białych pończochach i trzewikach, które od lat przynajmniej dziesięciu świata nie widziały. Dziwnie wydawała się jego postać otyła, przy cieniuchnych nóżkach, i niedbale przypiętym bukieciku z jaźminu i róży. Pan Mięta z ogromnym na palcu pierścieniem, z potrójnym wystającym gorsem, z ufryzowaną peruką, przechodził się poważnie po stancyi, a twarz jego okazywała pewną mieszaniną dumy i głupstwa. Panna młoda bawiła się jeszcze z pannami i stanowiła jakoś pośrednią osobę między mężatką a panną. Pan Stolnik Słomka wiele zaufany w swej powadze i znaczeniu, raczył także zaszczycić nas swoją bytnością razem z córką i żoną. Cała jego postawa okazywała człowieka, który się czuje, iż zostaje w nierównej stanem kompanii; ze wszystkiemi obchodził się jak z niższemi, i wcale nieuważał się być zmuszonym do czynienia żadnych grzeczności; a gdy niezgodna orkiestra zagrzmiała polskiego, powstał i, ani proszony ani dziękowany wziął gospodynię do piérwszej pary. Tu się to dopiéro zaczęła przechadzka z pokoju do pokoju z niemałym nóg szelestem. Próżnoby kto przy powszechnej wesołości taktu chciał szukać — Prawdziwa wesołość żadnych krępujących ją reguł nie cierpi. Tak znowu upłynął cały przeciąg czasu aż do wieczerzy, w którym napatrzyłem się dosyć figlów młodego Pukszty, kokieteryi panny Burmistrzównej, zabawnych poruszeń poczciwego traktijernika i dąsów panny Gabryeli, która, dzięki wierniejszemu słudze, wystąpiła w ten dzień w nowiuteńkim kapeluszu z kwiatami.
Z hukiem rozwarły się podwoje jadalnej sali rzęsisto oświéconej i ukazały się ogromne stoły zastawione różnego rodzaju potrawami. Kucharze pana Bomby nie zapomnieli i o piramidzie; słowem dosyć tam było wszystkiego i — jednego tylko brakło porządku.
Ale, miły czytelniku, który dosyć miałeś cierpliwości do ukończenia tej powieści; naco ci się przydadzą opisy rzeczy, pokilkakroć już w życiu twojém widzianych. Wszystko co tylko mógłbym tu więcej dodać, byłoby próżném, kończę więc zostając nazawsze twoim
- ↑ (niem.) Nie pamiętacie/pamiętasz mnie!
- ↑ W istocie samej, ksiądz pleban w Panu Walerym, organista i pleban w Historyi peruki (w części drugiej, której nie wydrukowano) i jeszcze jeden obraz w piśmie perjodycznym umieszczony; jako też i pojedyńcze zdania, zjednały mi wymówki, żem nadto księży i organistów polubił. Ale — de gustibus non est disputandum!
- ↑ Proszę się nie gniewać, że go tak nazwałem. — Jeżeli zaś kto nie pojmuje, lub niechce pojąć co to znaczy powiadam, że kulawym Bożkiem jest Walter-Scott, a dla tego kulawym, że kula.
- ↑ 1566 i 1639 Ks. II. str. 78. wyd. 2.
- ↑ 1) Poema Wieśniak 1600. Krak. 4. 2) Witanie Króla Zygmunta III. 1587 4to. 3) Satyry o puszczach Litewskich 1589. 4) Acteon Poema 1588. 5) Droga do Szwecyi Zygmunta III. 1597. 6) Historya S. Genowefy. 1599. 7) Epithalamium na wesele Jana Dulskiego i Anny Herburtowney w Krak. w drukarni Łazarz 1585 in 4.
- ↑ Proszę to nie mieć za jaką przymówkę do częstych, osobliwie w kochanej Litwie, piorunów, etc. etc. któremi się pobożni ludzie nie skąpo częstują.
- ↑ Komuby ten neologizmus źle się wydawał, może czytać intrygi, zamiast zabiegi.
- ↑ Powiadają że to po polsku ma znaczyć: pilnuj szewcze kopyta.
- ↑ Mało jest znajomy światu ten starożytny pomnik dawnej naszej komedyi, który chociaż bez roku, z języka i prostoty policzyć można do dzieł w końcu XVI lub początku XVII wieku wydanych. Tytuł jest: Dziewosłąb (swat) dworski, mięsopustny, ucieszny. Zamiast roku napisano:
Roku się możesz niepytać,
Dawszy sześć groszy i czytać,
Tamci snadnie możesz baczyć,
Czym się chce twa myśl uraczyć.