Wielki świat małego miasteczka/Tom II/XIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Wielki świat małego miasteczka
Podtytuł Powiastka
Wydawca Th. Glücksberg
Data wyd. 1832
Druk Th. Glücksberg
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIII.
WESELE.


I już Ksiądz związał ręce nowej pary,
Goreją gmachy światły rozlicznémi,
Gną stoły srébra i potraw ciężary,
Piękna Helena błyszczy przed wszystkiemi.
Smiéchów, radości, gwar się jeszcze szérzył,
Gdy zegar piérwszą godzinę uderzył.

Niemcewicz. Alondzo i Helena.

Dobrze to mówił pan Mięta, że póki w człowieku puls bije, póty nie można tracić nadziei! Często w tém naszém życiu przechodzi bezpośrednio ze szczytu szczęścia, w przepaść cierpień i boleści; często też znowu niespodziewanie może nam zajaśnieć gwiazdka pomyślna! — Lecz raczmy na chwilę się zastanowić! — podobno w urojeniu naszém istnieje tylko szczęście i nieszczęście. — Z daleka mniemana szczęśliwość widzi się nam w najpiękniejszych kolorach — zbliżamy się — pękła bańka, znikły kolory, a z mniemanego szczęścia nic prócz kilku wspomnień nie pozostaje — Ale dość tej gawędy, która w rozdziale wesołym wcale mieć miejsca nie powinna; idźmy do rzeczy. Otóż właśnie chodzę po moim pokoju, patrzcie co się tu dzieje, wszystko mi dzień weselny do góry nogami przewrócił. Kazano pokoje porządkować, wyrzucono książki i papiéry! — nawet papiéry! Tam gdzie wisiał obraz Kochanowskiego, kazano zawiesić źwierciadło, a mego kochanego poetę wyniesiono do składu — już też to zgorszenie! — Nie! oczy moje nie zniosą podobnych nieładów, nasuwam kapelusz na uszy i wychodzę. Lecz niespokojność w tym dniu wszędzie idzie za mną; zmiana stanu, położenia, i sposobu życia ciągle mi stoi na myśli.
W takichto rozumowaniach upływa dzień cały, zmierzch nadchodzi — i dreszcz przebiega po mojém ciele. Już od półgodziny panna młoda stoi przed źwierciadłem, już napsuto wstążek, szpilek, paciórek i t. d. Patrz! jak pięknie w jej włosach odbija ten wieniec z rozmarynu i mirtu, w jej oczach błyska łza radości, piersi podnoszą lekkie westchnienia, biała szata niewinności okrywa anioła piękności i dobroci.
— A wstydźże się panie młody, zawołał Bomba na mnie, gdym sparty na ręku wpatrywał się w Emiliją, wstydź się, wacan do tej pory nieubrany!
Piorunem dla mnie był ten wyraz przypomnienia, jak ptak poleciałem do siebie.
— Janie! zawołałem, prędzej ubieraj mnie!
Tu się zaczęły długie przybory, nim się można było zdecydować co włożyć. Po długich wreszcie korowodach, po przypięciu bukiecika, ujrzałem przed mój dom zajeżdżający pojazd, który mię miał zabrać. Mimowolnie westchnąłem na ten widok, pomyślawszy że wrócę do mego domu skrępowany przysięgą, chociaż miłą — ale zawsze przysięgą. Już widziałem z tego okienka, z którego wprzódy oziębłém na wszystko okiem patrzyłem, widziałem zapalone światła w kościele, widziałem tłum ciekawych cisnących się do drzwi; spojrzałem raz jeszcze, jakby żegnając wszystko co mię otaczało i — wyszedłem. Raz jeszcze przebywałem tę sławną fórtkę, która przeciw zwyczajowi w tym czasie na roścież odemknięta była. Wszędzie ruch niezwykły, nikt słowa wyrzec nie może, stary Pretfic heraldyczne skarby powynosić musiał z bolem serca do drugiej ciasnej izdebki, sam zaś chodzi teraz po pokoju dziwnie patrząc na liczne w swojém mieszkaniu przemiany. Uśmiécha się tylko czasami widząc niezwykły pośpiech żony, która z jednego kąta w drugi przebiega, ustawia, poprawuje, wiesza, przybija, a czasem i łaje sługi za powolność i niezgrabność. Lecz już czas wybierać się do kościoła. Ksiądz czeka ze stułą i oraciją, organista napróżno przebiega klawisze organów, próżno oczekują ciekawi w ławkach, na ambonie, przy ołtarzu i na chórze — czas się wybierać. Jedziemy do Fary i zastajem księdza Wikarego, który się umyślnie na ten akt uperfumował i ufryzował, stojącego przy ołtarzu, w komży delikatną rączką jakiejś pobożnej duszy wyszytą i oczekującego nas tylko, dla zaczęcia. Mamże się tu jeszcze rozwodzić jakeśmy oboje wymówili tak! stanowcze, jak nam drżały ręce, które na wieki złączono, i jak poźniej z całą mocą i energiją organista, głosem sowy poruszającym, zaintonował; Veni Creator! Liczne zgromadzenie towarzyszyło nam do domu; kobiéty wystrojone jak najświeżej, mężczyźni według mody dawniejszej; a to wszystko w następny sposób.
Pan Pretfic był w obywatelskim mundurze, w białych spodniach i palonych bótach, z dobrze wyciągnioną wstążeczką orderową. Sama pani wydobyła, z dawno zamkniętego kufra, suknię aksamitną, zdobił ją także grzebieni perłami sadzony i kołnierzyk unoszący się w około szyi.
Pan Burmistrz przywdział galowy ubiór, kapelusz stosowany trzymał pod pachą, szpada wisiała i dzwoniła uderzając o ogromne do góry zakrzywione ostrogi. Burmistrzowa z oczyma, któremi rada była wszystko razem obejrzeć i wyśledzić, w ukrochmalonej perkalowej sukni, z bukietem róż na głowie i wachlarzykiem siedziała u rogu kanapy. Lecz nad wszystkich ubiorem moi protektorowie celowali. Proszę wyobrazić sobie traktijernika z dobrze wyhodowanym brzuchem; we fraku świéżuchnym, w spodniach po kolana trykotowych, w białych pończochach i trzewikach, które od lat przynajmniej dziesięciu świata nie widziały. Dziwnie wydawała się jego postać otyła, przy cieniuchnych nóżkach, i niedbale przypiętym bukieciku z jaźminu i róży. Pan Mięta z ogromnym na palcu pierścieniem, z potrójnym wystającym gorsem, z ufryzowaną peruką, przechodził się poważnie po stancyi, a twarz jego okazywała pewną mieszaniną dumy i głupstwa. Panna młoda bawiła się jeszcze z pannami i stanowiła jakoś pośrednią osobę między mężatką a panną. Pan Stolnik Słomka wiele zaufany w swej powadze i znaczeniu, raczył także zaszczycić nas swoją bytnością razem z córką i żoną. Cała jego postawa okazywała człowieka, który się czuje, iż zostaje w nierównej stanem kompanii; ze wszystkiemi obchodził się jak z niższemi, i wcale nieuważał się być zmuszonym do czynienia żadnych grzeczności; a gdy niezgodna orkiestra zagrzmiała polskiego, powstał i, ani proszony ani dziękowany wziął gospodynię do piérwszej pary. Tu się to dopiéro zaczęła przechadzka z pokoju do pokoju z niemałym nóg szelestem. Próżnoby kto przy powszechnej wesołości taktu chciał szukać — Prawdziwa wesołość żadnych krępujących ją reguł nie cierpi. Tak znowu upłynął cały przeciąg czasu aż do wieczerzy, w którym napatrzyłem się dosyć figlów młodego Pukszty, kokieteryi panny Burmistrzównej, zabawnych poruszeń poczciwego traktijernika i dąsów panny Gabryeli, która, dzięki wierniejszemu słudze, wystąpiła w ten dzień w nowiuteńkim kapeluszu z kwiatami.
Z hukiem rozwarły się podwoje jadalnej sali rzęsisto oświéconej i ukazały się ogromne stoły zastawione różnego rodzaju potrawami. Kucharze pana Bomby nie zapomnieli i o piramidzie; słowem dosyć tam było wszystkiego i — jednego tylko brakło porządku.
Ale, miły czytelniku, który dosyć miałeś cierpliwości do ukończenia tej powieści; naco ci się przydadzą opisy rzeczy, pokilkakroć już w życiu twojém widzianych. Wszystko co tylko mógłbym tu więcej dodać, byłoby próżném, kończę więc zostając nazawsze twoim

najniższym sługą.
K. F. Pasternak.
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.