Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział VI.

Zbieg okoliczności uwolnił mię od winy za spełnioną przeze mnie kradzież; zupełnie jednak nie pobudził mnie do wyznań, choć na dnie tej mojej skrytości leżało przyjemne uczucie.
Co się tyczy pani Józefowej, nie pamiętam, abym się dręczył wyrzutami sumienia, gdy przeminął strach, że odkryje się moja kradzież. Ale lubiłem Józefa, do którego przywiązałem się od najmłodszych lat i dlatego nie mogłem czuć się zupełnie spokojnym. Czasem miałem chęć, (szczególnie wówczas, gdy szukał swego pilnika) odkryć mu całą prawdę. Ale nie czyniłem tego z bojaźni, że gorzej o mnie będzie sądził, niż było w rzeczywistości. Obawa przed utratą jego zaufania i myśl o tem, że siedząc przy ognisku, nie będę mógł spojrzeć prosto w oczy, jak poprzednio, swemu towarzyszowi i przyjacielowi, skuwała mi język. Z bólem w sercu wyobrażałem sobie, że za każdym razem, gdy będzie z zadumą gładził swe piękne bokobrody, będzie mi się zdawało, że w tej chwili może rozmyśla nad mym postępkiem. Że kiedy spojrzy na mięso lub pudding podane, jak dziś, na stół, zada sobie pytanie, czy byłem w śpiżarni, czy nie? A wówczas, kiedy według domowego zwyczaju podadzą piwo, wziąwszy mój kubek zauważy, że ono cośkolwiek za rzadkie lub za gęste, mnie zaś będzie się zdawało, że podejrzewa, czy niema w niem dziegciu i krew uderzy mi do głowy. Brakło mi odwagi, postąpić tak, jak należało, ale brakło mi też odwagi uniknąć czynu, choć go uważałem za zły. Nie miałem najmniejszego pojęcia o świecie, ani o ludziach, którzy tak postępowali. I na wzór genialnych samouków sam wynalazłem dla siebie właściwy rodzaj działania.
Byłem zupełnie senny, gdyśmy wracali. Józef wsadził mnie znowu na plecy i nie zdejmował do samego domu. Znużony tą wycieczką, pan Uopsel wpadł w taki zły humor, że gdyby kościelna karyera była otwarta dla wszystkich, z pewnością odsądziłby od kościoła uczestników wyprawy, poczynając ode mnie i Józefa. Ponieważ jednak był człowiekiem świeckim, mógł o tem tylko myśleć i dlatego usiadł, by odpocząć na mokrej ziemi. Gdyśmy wrócili do domu, zdjął ze siebie surdut, aby przesuszyć go w kuchni przy ogniu a spodnie jego były w takim stanie, że gdyby był przestępcą kryminalnym, napewno zaprowadziły by go na szubienicę, jako corpus delicti.
Kiedy Józef opuścił mię zupełnie już sennego na podłogę w kuchni, porażony niespodziewanym gwarem głosów i oślepiony światłem ognia, stałem przez pewien czas, zataczając się, jak pijany. Przyszedłem dopiero do siebie po otrzymaniu tęgiego szturchańca, wymierzonego w plecy i po żywym okrzyku mej siostry:
— Ach, cóż to za nicpoń!
Józef opowiadał tymczasem wyznanie więźnia, poczem wszyscy goście, jeden przez drugiego starali się odgadnąć, jakim sposobem mógł dostać się do śpiżarni? Pan Pembelczuk wyraził mniemanie, że najpewniej wdrapał się na dach kuźni, przeszedł na dach domu i spuścił się przez komin do kuchni z pomocą liny, skręconej z prześcieradła, które prawdopodobnie pociął w pasy. Ponieważ zaś pan Pembelczuk był człowiekiem na stanowisku i jeździł swym własnym wózkiem na dwóch kołach, wszyscy odrazu zgodzili się z nim. Jeden tylko pan Uopsel, zły z powodu zmęczenia, krzyknął: „Nie!“ Ale ponieważ nie miał żadnych danych do obalenia zdania pana Pembelczuka, nie miał surduta, i stał tyłem do ognia, skutkiem czego para buchała z jego spodni (co nie mogło wzbudzić do niego zaufania), nikt nie zwrócił uwagi na jego protest.
To wszystko słyszałem do chwili, gdy siostra schwyciła mnie i abym nie zarażał towarzystwa swym sennym wyglądem, zaprowadziła do łóżka, przyczem zdawało mi się, że mam na nogach co najmniej z pięćdziesiąt trzewików a wszystkie trącały o stopnie schodów. Stan duszy mej, o którym mówiłem wyżej, zaczął się u mnie od następnego poranku a trwał jeszcze i wówczas, gdy wszyscy już zapomnieli o tem, co się stało, jeśli zaś wspominali, to chyba przy nadzwyczajnych jakichś okolicznościach.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.