Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Rozdział V.

W chwili pojawienia się żołnierzy, uderzających kolbami nabitych muszkietów o próg naszego domu, wszyscy w strasznem zamieszaniu zerwali się od stołu. Pani Józefowa, która właśnie wróciła do kuchni z pustemi rękami, zatrzymała się ze zdziwieniem, zaledwie zdążywszy wydać żałosny okrzyk:
— Boże miłosierny! Co się stało z pierogiem?...
Sierżant i ja byliśmy w kuchni, gdy pani Józefowa osłupiała ze zdziwienia. Wówczas odzyskałem już cośkolwiek przytomności. Sierżant pierwszy zapytał mię przy bramie, a teraz stał, rozglądając się dokoła i trzymał w prawej ręce kajdany, lewą zaś oparł na mem ramieniu.
— Wybaczcie państwo — rzekł — ale już we drzwiach oznajmiłem temu pięknemu młodzieńcowi, że przychodzę tu w imieniu króla i chciałbym się widzieć z kowalem.
— Bądź pan łaskaw oznajmić nam, dlaczego chcesz się z nim widzieć? — spytała siostra.
— Pani — odpowiedział grzecznie sierżant — gdybym mówił od siebie, rzekłbym że uważam za zaszczyt i specyalną przyjemność poznajomienie się z tak wspaniałą damą, jak pani, ale mówię w imieniu króla i dlatego odpowiadam, że mam do kowala interes.
Wszystkim podobała się taka grzeczność ze strony sierżanta, a pan Pembelczuk zawołał:
— Bardzo pięknie!
— Widzisz pan, panie kowalu — mówił sierżant, który zdążył spostrzedz Józefa — jest taka sprawa... Trzeba poprawić zamek u tych kajdanów a i połączenia słabe, tymczasem koniecznie musimy ich użyć. Nie może pan ich obejrzeć?
Józef opatrzył je i rzekł, że do tego musi rozniecić ogień w kuźni, na co zejdzie niemniej od dwóch godzin.
— Tylko tyle? A więc bądź pan łaskaw zabrać się do dzieła! — rzekł sierżant — to służba dla jego wysokości. Każdy z mych ludzi może panu pomódz, chętnie zajmą się tem.
Zawołał swych ludzi i wszyscy, jeden po drugim weszli do kuchni, ustawili swe muszkiety w kącie i stanęli wokoło jak to czynią żołnierze. Jeden z nich stał ze skrzyżowanemi rękami, drugi przeciągał się. inny poprawiał manierkę lub naboje, inny otwierał drzwi, by splunąć, z trudem zwracając szyję, ściśniętą wysokim kołnierzykiem.
Wszystko to widziałem, nie uświadamiałem sobie jednak, że ich widzę, tak dalece męczyły mnie różne obawy. Skoro tylko poznałem, że kajdany te nie są przygotowane dla mnie i że pierog, dzięki niespodzianemu pojawieniu się wojska, usunął się na dalszy plan, zacząłem powoli przychodzić do siebie.
— Może mi pan powie, która godzina? — rzekł sierżant, zwracając się do pana Pembelczuka, jakby do człowieka, który jeden tylko pojmuje wartość czasu.
— Dopiero pół do trzeciej.
— Nie tak to źle, jak myślałem — rzekł sierżant; — nawet choćby przyszło tu przesiedzieć dwie godziny, nie będzie jeszcze późno. Jak daleko stąd moczary? Myślę, że nie więcej nad milę?
— Akurat mila.
— Doskonale! Otoczymy ich przed zmierzchem. Kazano mi to uczynić zaraz po zmierzchu. Zdążymy więc.
— Więźniowie, panie sierżancie? — spytał pan Uopsel.
— Tak — odpowiedział tenże. — Aż dwóch. Na pewno wiemy, że ukrywają się wśród moczarów i że do nocy jeszcze nie ruszą się z miejsca. Czy nie widział kto z państwa tej dziczy?
Wszyscy prócz mnie powiedzieli, że nie; a mnie nikt o to nie pytał.
— Cóż — rzekł sierżant. — Wpadną w pułapkę prędzej, niż myślą. No, kowalu! Jeśliście gotowi, to pełnijcie służbę jego wysokości.
Józef zdjął ze siebie surdut, kamizelkę i kołnierz. Jeden z żołnierzy odsunął drewniane zastawy, drugi rozniecił ogień, trzeci chwycił za miech, inni stali wokół pieca, na którymi wkrótce zapłonął ogień. Józef schwycił młot i podszedł do kowadła, my zaś patrzyliśmy, jak kuje.
Zainteresowanie się przyszłą obławą pochłonęło nie tylko uwagę towarzystwa, ale przerwało gniew siostry. Nalała żołnierzom piwa z beczułki, sierżantowi zaproponowała kieliszek wódki. Na to Pembelczuk ostro zwrócił jej uwagę: — Daj mu, pani, wina. Ręczę, że niema w niem dziegciu.
Sierżant podziękował mu i rzekł, że woli pić bez dziegciu i dlatego prosi o wino, jeśli jej wszystko jedno. Kiedy mu podano wino, wypił najpierw za zdrowie jego wysokości i złożył życzenia; wino przełknął głośno i cmoknął wargami.
— Co pan powiesz? Jakie wino?
— Wiesz pan, co powiem — odpowiedział — podejrzewam, że pan go dostarczyłeś.
Pembelczuk zaśmiał się i rzekł:
— Aj, aj! A czemuż to?
— Dlatego, — odpowiedział sierżant, klepiąc go po ramieniu — że pan, według mnie, jesteś człowiekiem, znającym się na wartości rzeczy.
— Tak pan sądzi? — rzekł Pembelczuk z uśmiechem zadowolenia. — Może jeszcze kieliszek?
— Wraz z panem? Pozwól się pan ze sobą trącić! — rzekł sierżant. — Brzegiem mego kieliszka o podstawkę pańskiego... i nóżką pańskiego o brzeg mego... Raz, dwa! Najpiękniejsza muzyka — dźwięk kieliszków. Zdrowie pańskie! Daj wam Boże żyć tysiąc lat i tak rozumieć się zawsze na rzeczach, jak teraz.
Sierżant znowu wypił wino i przygotowywał się, widocznie, do następnego kieliszka. Zauważyłem, że Pembelczuk przejął się uczuciem gościnności i zapomniał o tem, że przyniósł to wino w prezencie. Wziął z rąk pani Józefowej butelkę i serdecznie wszystkich częstował. I mnie także troszkę się dostało. Tak się rozochocił, że otworzył i drugą butelkę i z taką samą serdecznością podejmował nią obecnych.
Stałem wraz z innymi przy ognisku, widziałem, jak wesoło zapijali i myślałem sobie, za jaką to doskonałą przyprawę posłużył im do obiadu mój nieszczęśliwy, zbiegły przyjaciel, ukrywający się na moczarach. Nie byliby z pewnością w tak dobrem usposobieniu, gdyby nie pozyskali niespodzianie tej wesołej wiadomości. Wszyscy już z nadzwyczajnem pragnieniem oczekiwali ujęcia „dwóch nicponiów“, dla których sapały miechy gorzał żywym płomieniem ogień, z komina buchał dym, stękał i hukał Józef, groźnie przy każdem podnieceniu ognia migały na ścianach cienie, trzaskały i rozsypywały się iskry, a mnie zdawało się, że nawet zmierzch, mając na względzie biednych zbiegów, opuszczał się na ziemię wcześniej niż zwykle.
Józef kończył pracę, równocześnie uspakajało się wycie ognia i szum miechów. Włożywszy surdut Józef nie wiadomo skąd nabrał odwagi i zaproponował, aby który z nas poszedł ze żołnierzami, by się przekonać, jak się udała obława. Pan Pembelczuk i pan Hebl oświadczyli, że przenoszą fajkę i towarzystwo dam, natomiast pan Uopsel rzekł, że poszedłby, gdyby Józef mu towarzyszył. Józef zapewnił, że pójdzie z nim chętnie i weźmie mię ze sobą, o ile żona pozwoli. Sądzę, że za nic nie puściłaby nas, gdyby nie była podniecona jej ciekawość i nie chciała jak najprędzej wiedzieć, czem się to wszystko skończy. Dlatego to powiedziała:
— Tylko, proszę cię, nie myśl, że jeśli przyniesiesz malca z poranioną wystrzałami głową, będę się troszczyła o jego leczenie.
Sierżant dworsko pożegnał się z damami i po przyjacielsku rozstał się z Pembelczukiem; wątpię, czyby był tak czułym na zasługi tego dżentelmena w bardziej suchych okolicznościach, niż obecne. Żołnierze wzięli broń i uszykowali się. Panu Uopselowi, Józefowi i mnie zwrócono uwagę, żebyśmy się trzymali poza wszystkimi i nie mówili ani słowa, gdy dojdziemy do bagien. Gdyśmy już wyszli z domu i skierowali do miejsca przeznaczenia, szepnąłem Józefowi do ucha:
— Spodziewam się, że ich nie znajdziemy.
— Dałbym całego szylinga, gdyby im się udało ukryć!
Ze wsi nikt nie przyłączył się do nas, dlatego że było zimno i pochmurno, droga błotnista i ślizka, zciemniało się, a w mieszkaniach było tak ciepło i jasno, że nikt nie miał ochoty opuszczać domu. Kilku ludzi ukazało się w oświeconych oknach, popatrzyło z ciekawością na nas, nikt jednak z nich nie podążył. Przeszliśmy obok słupa z ręką wskazującą i skierowaliśmy się prosto na cmentarz. Tu zatrzymaliśmy się na dany przez sierżanta znak i dwaj tub trzej żołnierze okrążyli ścieżkami groby, przeszukali kaplicę, ale nikogo nie znaleźli. Potem przeszliśmy bocznemi drzwiami cmentarza i udaliśmy się wprost na moczary. Otoczyła nas zwiana wschodnim wiatrem mgła. Józef wziął mnie na plecy.
Gdyśmy dostali się na otwarte pustynne miejsce, gdzie przed ośmiu lub dziewięciu godzinami widziałem obu nieszczęśliwych, przemknęła mi przez głowę przykra myśl, czy nie posądzi mnie mój więzień, że to ja go wydałem żołnierzom? Badał mię, czy go nie oszukam i rzekł, że byłbym wstrętnym psiakiem, gdybym zamierzał przyłączyć się doi obławy na niego. Może pomyśli, żem oszust i wstrętny psiak, który go wydał podstępnie?
Próżną rzeczą było teraz zadawać sobie podobne pytania. Byłem tu, na plecach Józefa, który ze mną przeskakiwał doły, jak wojskowy koń i wciąż przestrzegał pana Uopsela, aby trzymał się blizko nas i nie padł na swój rzymski nos. Żołnierze szli przed nami, wyciągnięci w długą linię w pewnem oddaleniu jeden od drugiego. Szliśmy tą samą drogą, którą ja niedawno przebywałem i z której zboczyłem z powodu mgły. Mgła się jeszcze nie podniosła, a może już wiatr ją rozwiał, tak że przy czerwonawym blasku, zachodzącego słońca były zupełnie widoczne wiechy, szubienica, wał okopów i przeciwległy brzeg rzeki, choć wszystko to było zasnute ponurą, szarawą oponą.
Z bijącem ze strachu sercem, tłukącem się o szerokie plecy kowala, oglądałem się dokoła, czy niema gdzie śladów obecności więźniów. Niczegom nie widział i nie słyszał. Pan Uopsel straszył mię z początku swem sapaniem i ciężkim oddechem, później jednak przywykłem do tych dźwięków i mógłbym już je odróżnić od kroków więźniów. Przestraszyłem się nagle, gdyż mi się zdawało, że słyszę zgrzyt pilnika, pokazało się atoli, że było to dzwonienie owcy, która przestała jeść i uważnie patrzyła na nas. Bydło, stojące tyłem do wiatru i deszczu, ze złością spoglądało na nas, jakbyśmy byli sprawcami niepogody. Ale prócz dzwoneczków, poruszeń stada i lekkiego szelestu trawy, oświeconej bladem jaśnieniem zamierającego dnia, nic nie naruszało otaczającej nas ciszy.
Żołnierze szli w kierunku starych okopów, my zaś postępowaliśmy za nimi w pewnem oddaleniu, gdy nagle wszyscyśmy stanęli. Na skrzydłach wiatru i ulewy, doleciał nas nieoczekiwany krzyk. Po chwili znów się powtórzył. Był głośny i przeciągły, a dolatywał ze wschodu. Sądząc po rozmaitości dźwięków, można było zmiarkować, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz dwóch lub więcej.
Sierżant i stojący obok niego szeptem coś ze sobą mówili, gdyśmy do nich podeszli. Sierżant, człowiek bardzo rezolutny, polecił, aby nikt na krzyki nie odpowiadał i dodał, że obecnie należy podwoić szybkość marszu. Skręciliśmy na prawo (to jest na wschód), a Józef biegł teraz tak, że ledwo zdołałem się na jego plecach utrzymać.
Nazywał to nie biegiem, lecz lotem — jedyna uwaga zrobiona przez niego w tym czasie. Przebiegaliśmy z pagórka na pagórek, przełazili przez płoty, brnęli przez rowy, przeciskali przez zarośla, nie zwracając uwagi na to, kto i gdzie pędził. Im więcej zbliżaliśmy się do tego miejsca, skąd dochodził krzyk, tem wyraźniejszem się okazywało, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz więcej. Czasami, gdy krzyk milknął, żołnierze stawali. Gdy znów się podnosił, prędzej niż poprzednio biegli naprzód, a my za nimi. Gdyśmy już byli blizko, tak, że mogliśmy odróżnić krzyki, słyszeliśmy wołania: — „rżną!“ — a potem drugie — „Przestępcy! Zbiegi! Prędko! Tu zbiegli skazańcy!“ — Poczem głosy głuszyły się walką, a po chwili odzywały się jeszcze donośniej. Żołnierze pędzili, jak szaleni naprzód, a za nimi my z Józefem.
Sierżant przybiegł pierwszy na miejsce, skąd rozchodził się odgłos walki, a za nim dwaj jego żołnierze. Mieli już odciągnięte kurki, gdyśmy do nich dotarli.
— Oto oni obaj! — krzyczał sierżant, schodząc do rowu. — Poddajcie się, bydlęta!
Na wszystkie strony bryzgała woda i błoto, rozlegały się straszne przekleństwa, sypały się uderzenia, gdy pozostali żołnierze pospieszyli pomódz sierżantowi do wyniesienia obu: mego znajomego zbiega najpierw, a potem drugiego. Obaj byli pokrwawieni i okryci błotem, miotali obelgi i chcieli się rzucić na siebie. Odrazu obu poznałem.
— Zapamiętajcie sobie — rzekł mój więzień, ocierając krew z twarzy poszarpanymi rękawami i strzepując z palców wyrwane włosy: — że ja go złapałem! Ja go wydałem! Zapamiętajcie to sobie!
— Niema o czem rozprawiać! — rzekł sierżant. — Nic na tem nie zyskasz, kochanku, obu was złapano. Kajdany!
— Nie chcę żadnego zysku... więcej nad to, co mi się udało spełnić, nie pragnę — odpowiedział mój więzień ze złym uśmiechem. — Złapałem go! On wie to dobrze... no a z nim siebie.
Drugi więzień był blady jak śmierć i obecnie miał sińce nie tylko z lewej strony twarzy, ale cały był pobity i poraniony. Dyszał i milczał do tej pory, aż ich skuto każdego osobno; ledwo stał, opierając się na ramieniu żołnierza.
— Zapamiętaj sobie, panie sierżancie... że chciał mię zabić — były jego pierwsze słowa.
— Chciałem zabić go? — rzekł mój skazaniec z pogardą. — Starałem się go zabić i nie uczyniłem tego! Schwytałem go i wydałem... ot co zrobiłem! Nie tylko przeszkodziłem mu uciec z moczaru, ale jeszcze doprowadziłem go tu... cofnąłem go z powrotem. On dżentelmen, patrzcie, ten łotr! No!... Galery otrzymają z powrotem swego dżentelmena i to dzięki mnie. Zabić go? Poco miałbym go zabijać, kiedy mogłem jeszcze gorzej mu uczynić, doprowadzając go z powrotem.
— Usiłował... usiłował... zabić mię. Bądźcie świadkami.
— Słuchajcie! — rzekł mój skazaniec sierżantowi. — Sam bez czyjejkolwiek pomocy uciekłem z więzienia, oszukałem wszystkich i uciekłem. Mogłem spokojnie oddalić się i z tych moczarów... Popatrzcie na mą nogę! Czy na niej widzicie żelazo?... Uciekłbym, gdybym nie wiedział, że „on“ tu jest... Puścić „go“ na wolność? Dozwolić mu cieszyć się tem, czego sam się dobiłem! Dać mu możność rozporządzania mną dla własnych jego celów! Znowu? Nie, nie, nigdy! Umarłbym i ja na dnie tego kanału — mówił dramatycznie, wstrząsając rękami w kajdanach; — tak silnie trzymałbym go rękami, że nie wyrwałby się z nich bez waszej pomocy.
Drugi skazaniec, który odczuwał widoczny lęk przed swym towarzyszem, znów powtórzył:
— Usiłował mnie zabić... i byłbym już trupem, gdybyście nie nadeszli.
— Łże! — krzyknął pierwszy. — Urodził się kłamcą i umrze kłamcą. Popatrzcie mu w twarz... Czyż na niej nie wyryte kłamstwo? Każcie mu spojrzeć mi w oczy... Niech popatrzy, jeśli może!
Drugi zbieg, starał się uśmiechnąć pogardliwie; nie udało mu się to jednak, tylko nerwowo zadrgały mu usta i obrzucił wzrokiem żołnierzy, potem bagno i niebo, a nie spojrzał na mówiącego.
— Widzicie? — ciągnął mój więzień. — Widzicie jak podły! Widzicie jego chytre, biegające oczy? Takie same były one, gdy nas wspólnie sądzili... On i wówczas ani razu na mnie nie spojrzał.
Drugi skazaniec, który przez cały ten czas poruszał wązkiemi wargami, trwożnie oglądając się na wszystkie strony, popatrzył na mówiącego ze słowami: „nie wart jesteś, bym na ciebie patrzył!“ i rzucił wzrokiem na swe skute ręce. Słowa te doprowadziły mego więźnia do takiej wściekłości, że rzuciłby się na niego, gdyby nie wmieszali się w to żołnierze.
— Mówię wam — rzekł drugi więzień — że zabiłby mnie, gdyby mógł.
Rzeczywiście drżał cały ze strachu, a wargi jego pokryły się białemi plamami, jak płatki śniegu.
— Poco tu gadać! — rzekł sierżant — zapalić pochodnie!
Gdy jeden z żołnierzy, który zamiast broni niósł koszyk, przykląkł, by otworzyć go, mój zbieg po raz pierwszy obejrzał się dokoła i ujrzał mnie. Zsunąłem się z pleców Józefa, skorośmy tylko tu przyszli i stałem na brzegu kanału, nie poruszając się z miejsca. Spojrzałem na niego, kiedy obrócił się ku mnie i poruszyłem rękami i głową. Chciałem, by uważniej spojrzał na mnie i zrozumiał, że nie jestem winien. Nic jednak nie wskazało mi, żem osiągnął mój cel; rzucił na mnie tylko dziwne spojrzenie, którego nie zrozumiałem, ale to trwało tylko chwilkę, a potem zdaje mi się, choćbym cały czas a nawet cały dzień patrzył, nicbym nie dojrzał w jego twarzy, prócz dziwnego, skupionego wyrazu.
Żołnierz z koszykiem wykrzesał ognia, zapalił trzy czy cztery pochodnie, jedną wziął sam a inne rozdał. Ściemniało się coraz więcej. Zanim ruszyliśmy z tego miejsca, czterej żołnierze stanęli kołem i dwa razy strzelili w powietrze. Wkrótce potem ukazały się inne pochodnie w pewnem oddaleniu za nami, a potem i na moczarach po drugiej stronie rzeki.
— Wszystko w porządku — rzekł sierżant. — Marsz!
Nie zdążyliśmy ujść kilku kroków, gdy rozległ się wystrzał trzech armat, od którego, zdawało się, że coś pękło mi w uszach.
— Czekają was na pokładzie statku — mówił sierżant swemu więźniowi. — Widzicie, że wnet przybędziecie. Nie pozostawać w tyle! Bliżej!
Zbiegowie szli oddzielnie, a każdy z nich był otoczony strażą. Trzymałem rękę Józefa, niosącego również pochodnię. Pan Uopsel nalegał na to, by wrócić, ale Józef postanowił widzieć wszystko do końca i dlatego udaliśmy się z oddziałem. Szliśmy zwykłą ścieżką, po większej części prowadzącą wzdłuż brzegu, od czasu do czasu skręcając na bok tam, gdzie znajdowały się groble z niewielkimi wiatrakami i błotnistemi szluzami. Oglądnąłem się wstecz i zobaczyłem parę ogników, zbliżających się ku nam. Od pochodni, któreśmy nieśli ze sobą, rozlatywały na wszystkie strony piaty ognia i padając na drogę natychmiast gasły i dymiły się. Wokoło nic nie widziałem w nieprzeniknionej ciemności. Szerokie płomienie smolnych pochodni rozgrzewały otaczające nas powietrze, co widocznie bardzo podobało się nieszczęśliwym więźniom, którzy wlekli się, utykając, wśród żołnierzy. Szliśmy powoli, byli oni jednak do tego stopnia wyczerpani, że musieliśmy dwa razy zatrzymać, aby dać im wypocząć.
Blizko godzinę brnęliśmy w ten sposób, pókiśmy nie stanęli wreszcie przy prostej, skleconej z bierwion chatce u przystani. Strażnik, znajdujący się w niej, krzyknął na nas, a sierżant odpowiedział mu. Wszedłszy do chatki, przesiąkniętej zapachem — tytoniu i wapna, znaleźliśmy płonący ogień, zapalone lampy, szaragi z bronią, bęben i nizkie drewniane łoże, podobne do ogromnych sań, bez dyszla, mogących zmieścić w sobie od razu dwunastu ludzi. Czterech żołnierzy, leżących na niem w szarych płaszczach, nie zbyt zainteresowało się naszem pojawieniem; podnieśli głowy, popatrzeli na nas sennemi oczami i znowu położyli się. Sierżant zdał raport, zapisał coś w książce, poczem kazał zawieźć na galar skazańca, którego nazywam drugim.
Mój więzień przez cały ten czas raz tylko spojrzał na mnie. Dopóki pozostawaliśmy w chatce, stał przy ogniu to z zadumaniem patrząc nań, to stawiając kolejno na ruszcie jedną to drugą nogę i spoglądając na obecnych, jakby żałował tego, że tyle przykrości musieli znieść z jego powodu. Następnie zwrócił się do sierżanta i rzekł:
— Chciałbym wyjaśnić coś, co się tyczy mej ucieczki. To uwolni innych od podejrzeń, które winny się skierować na mnie.
— Możecie mówić, co chcecie — rzekł sierżant, stojąc ze złożonemi rękami i zimno patrząc na niego, — choć was nikt nie prosi, abyście tu mówili. Wiele jeszcze rzeczy przyjdzie wam wyjaśnić i wysłuchać, zanim się wszystko skończy.
— Wiem, ale to co innego i nie o to chodzi. Człowiek nie może głodować i ja nie mogłem. Wziąłem zatem coś do zjedzenia ot tam, w tej wiosce, gdzie stoi kościół... za moczarem.
— To znaczy, powiedz po prostu, ukradłeś — rzekł sierżant.
— Powiem gdzie, u kogo... u kowala.
— Jak to! — zawołał sierżant, zwracając się do Józefa.
— Cóż to, Pip! — zawołał Józef, patrząc na mnie.
— Były to kawałki różnego jedzenia.... a mianowicie butelka wódki i pieróg.
— U was rzeczywiście zginął jaki pieróg, kowalu? — spytał sierżant.
— Żona mówiła coś o tem w chwili, gdyście weszli. Czy nie tak Pip?
— Ach, to pan jesteś kowalem? — rzekł mój więzień, posępnie spoglądając na Józefa, a na mnie nie zwracając żadnej uwagi. — Żal mi bardzo, żem to zrobił! Zjadłem pański pierog.
— Daj wam Boże zdrowie! Zwłaszcza, że on nie mój — odpowiedział Józef, przypominając sobie w tej chwili żonę. — Nie wiem, coście zrobili, ale z tego nie wynika, abyście umierali z głodu. Czy mówię słusznie, Pip?
Coś, co poprzednio już zauważyłem, zadźwięczało w gardle więźnia i odwrócił się od nas. Łódka tymczasem powróciła, strażnik był gotów, poszliśmy do przystani, zbudowanej z grubych kołów i kamieni i widzieliśmy, jak go wysadzili do łódki, której wioślarzami byli tacy sami, jak on więźniowie. Żaden z nich nie wyraził zdziwienia, ani ciekawości, ani radości, ani bolu na jego widok; wszyscy milczeli i tylko ktoś siedzący w łódce, krzyknął na nich, jak na psów: — „odbijaj!“ Łódka natychmiast odbiła od brzegu. Przy świetle pochodni ujrzeliśmy czarny galar, który przypominał arkę Noego i stał w niewielkiej odległości od błotnistego wybrzeża. Skuty żelazem i utwierdzony potężnymi zardzewiałymi łańcuchami galar-więzienie zdawał mi się tak samo okutym, jak i żyjący na nim przestępcy. Widzieliśmy, jak doń dobiła łódka, jak wzięto zbiega na pokład, na którym znikł. Resztki pochodni rzucono w wodę; padając syczały i gasły i zdawało się, że wszystko się z niemi skończyło.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.