Wielkie nadzieje/Tom I/Rozdział IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Wielkie nadzieje
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1918
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Great Expectations
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział IV.

Byłem pewny, że zastanę w kuchni policyanta, który się zjawi, by mnie aresztować. Ale nie zobaczyłem go, a nawet nie wykryła się spełniona przezemnie kradzież. Pani Józefowa krzątała się, przygotowując wszystko do zbliżającego się przyjęcia, a Józef siedział na stopniach za drzwiami, aby nie wpaść przypadkiem na koszyk ze śmieciem. Zawsze go los prześladował i Józef najczęściej cierpiał odeń wówczas, gdy siostra z największą troskliwością krzątała się, sprzątając we wszystkich kątach.
— Gdzieś przepadał, dyable?
Odpowiedziałem, żem poszedł posłuchać kolend.
— No, to dobrze! — odrzekła. — Można się było po tobie czegoś gorszego spodziewać.
Nie należy o tem wątpić, pomyślałem.
— Gdybym nie była żoną kowala i związaną z domem niewolnicą, która nigdy nie zdejmuje tego fartucha, takżebym z przyjemnością posłuchała kolend. Bardzo lubię kolendy, może dlatego, że nigdy nie mogę ich słyszeć.
Józef ośmielał się wejść do kuchni dopiero Po wyniesieniu kosza ze śmieciami. Za każdym razem, gdy pani Józefowa patrzyła na niego, lewą stroną ręki gładził się po nosie z dobrodusznym, łagodnym wyrazem; ale skoro tylko odwróciła się, krzyżował oba wskazujące palce, co było naszym umówionym znakiem w tych razach, gdy siostra była nie w humorze. Ten zaś stan, prawdę mówiąc, był jej stanem normalnym tak, że ja i on całymi tygodniami, bywało, krzyżowaliśmy palce i przypominaliśmy sobą grobowce rycerzy ze złożonemi na krzyż nogami.
Dziś przygotowywano u nas wspaniały obiad, składający się z szynki, jarzyny i dwóch pulard. Pierog z mięsem był gotów już wczoraj (główny powód, że nie użyto doń drobno usiekanego mięsa), a pudding piekł się na ogniu. Skutkiem świątecznych przygotowań śniadanie nasze nie było wykwintne.
Nakrajała nam siostra tyle kawałków, chleba, jakby miała nakarmić nie jednego dorosłego człowieka i dziecko, lecz cały pułk i to po forsownym, marszu; chleb zapijaliśmy mlekiem, rozrobionymi wodą z dzbanka. Pani Józefowa tymczasem założyła czyste firanki, zmieniła stare nakrycie na kominku na nowe z kwiatami, poczem oczyściła pokój bawialny i zdjęła z mebli pokrycie, które zdejmowano zwyczajnie tylko raz do roku; pokrowce osłaniały także i cztery małe gliniane pudelki z czarnymi noskami i koszyczkami kwiatów w pyskach, stojące, na kamiennej podstawie, a podobne do siebie, jak krople wody. Pani Józefowa była skrzętną gospodynią i umiała porządek uczynić mniej miłym, i przyjemnym niż nieład. Systematyczność, podobnie jak i pobożność, ludzie często fałszywie pojmują.
Siostra była tak zajęta w tym dniu, że nie mogła iść do kościoła: poszliśmy więc we dwójkę z Józefem. W zwyczajnem ubraniu przedstawiał on charakterystyczny typ pięknego i doskonale zbudowanego kowala, ale świąteczna odzież zmieniała go w prawdziwe straszydło. Wszystko leżało na nim niedbale i zdawało się uszytem zupełnie nie dla niego. Gdy przy dźwiękach wesołych dzwonów świątecznych wyszedł ze swego pokoju w paradnem ubraniu, wyglądał jak istne wcielenie nieszczęścia. Co do mnie, siostra wyobraziła sobie widocznie, że jestem młodym przestępcą, którego w chwili urodzenia wziął z rąk akuszerki policyant i oddał jej, by postępowała z nim, jak na to zasługuje każdy burzyciel prawa. Postępowano ze mną tak, jakgdybym sam postarał się o to, aby pojawić się na świecie, naprzekór zasadom rozsądku, religii, obyczajności i wszystkim dążeniom swych najlepszych przyjaciół. A także i wówczas, gdy krawiec miał robić mi ubranie, polecono mu, aby uszył je tak, bym się w niem nie mógł swobodnie poruszać.
Jestem pewny, że wspólna nasza wyprawa do kościoła stanowiła dla wszystkich współczujących ludzi wzruszający widok. Ale to, co raziło mnie w mym stroju, było niczem w porównaniu do mych duchowych tortur. Strach na widok Józefowej, zmierzającej do spiżarni, był równie silny, jak wyrzuty sumienia, nękające mnie za to, com spełnił; ciężar przestępnej tajemnicy był tak wielki, że już myślałem o tem, czy nie lepiej wyjawić go w kościele, co możeby mnie uchroniło od zemsty młodego człowieka. Oto w chwili, gdy zacznie się spowiedź, a pastor powie: „kto z was ma coś na sumieniu, niech wyjawi“, wstanę i poproszę o pozwolenie przejścia do zakrystyi. Byłem pewien, że tem wystąpieniem zwrócę uwagę całego zboru, ale było to Boże Narodzenie nie Wielkanoc i spowiedzi nie było.
Na obiad do nas przyjść mieli pan Uopsel, kościelny, pan Hebl, kołodziej, pani Hebl jego żona, wuj Józefa Pembelczuk, zamożny handlarz zbożem. Obiad naznaczono na pół do drugiej. Kiedyśmy wrócili do domu, stół był już nakryty, pani Józefowa ubrana, obiad gotów i drzwi wchodowe otwarte dla oczekiwanych gości; wszystko przybrało szatę uroczystą. A o kradzieży jak przedtem ani słowa.
Czas mijał, nie przynosząc ulgi mym uczuciom, aż wreszcie zebrali się goście. Pan Uopsel odznaczał się wielkim rzymskim nosem, wysokiem, błyszczącem czołem i grubym basem, którym się bardzo szczycił; nasi znajomi mówili, że dać mu tylko swobodę, to przekrzyczy pastora. Sam zaś mawiał zwykle, że gdyby posada pastora była dostępną dla każdego w myśl konkurencyi, byłby już z pewnością utorował sobie drogę, ale ponieważ nie jest dostępną, musi zadowalać się stanowiskiem kościelnego. „Amen“ wywodził przeraźliwym głosem, a gdy zaczynał czytać psalm, zawsze oglądał się na obecnych, jakby mówił do nich:
— Słyszeliście właśnie mego przyjaciela, teraz zaś bądźcie łaskawi wyrazić sąd swój o mym głosie.
Otwierałem drzwi gościom: Najpierw panu Uopsel, potem państwu Hebl, a wreszcie wujowi Pembelczuk.
Raz na zawsze i pod grozą kary zabroniono mi nazywać go wujem.
— Pani Józefowo — rzekł wuj Pembelczuk, tłusty, chory na astmę człowiek, z wielkiemi, jak u ryby, ustami, z zamglonemi oczami i włosami piaskowego koloru, sterczącymi do góry; wygląd jego był taki, jakby dopiero co udławił się i w tym stanie tu przyszedł. — Pani Józefowo, zamiast życzeń świątecznych przyniosłem Pani... przyniosłem pani butelkę xeresu i... Przyniosłem pani butelkę portweinu.
W każde Boże Narodzenie pojawiał się tak samo, powtarzał jedne i te same słowa i przynosił takie same butelki wina. Za każdym razem odpowiadała mu Józefowa temi samemi słowami:
— O wuju Pem-bel-czuk! Jak to pięknie.
— Nie jest to niczem w porównaniu z zasługami pani. A teraz, czy wszyscy zdrowi? Jak się masz półpensie? (to do mnie).
W podobnych razach obiadowaliśmy zazwyczaj w kuchni, potem przechodziliśmy do gościnnego pokoju i jedliśmy tam orzechy, pomarańcze i jabłka, co można było porównać ze zmienianiem przez Józefa ubrania zwykłego na odświętne. Siostra moja była tym razem niezwykle wesoła; wogóle w niczyjem towarzystwie nie czuła się tak zadowoloną, jak w towarzystwie pani Hebl, która, o ile pamiętam, była małą figurką z ostrymi rysami twarzy w sukni błękitno-niebieskiego koloru; zachowywała się po dziecinnemu, dlatego że gdy wychodziła za mąż za pana Hebla — nie wiem jak dawno — była znacznie od niego młodszą. Pan Hebl był silnym, o szerokich barkach mężczyzną o zapachu wiórów, z niezwykle szeroko rozstawionemi nogami; w dzieciństwie, gdy szedłem naprzeciw niego, zawsze o parę wiorst przed sobą widziałem między jego nogami leżącą za nim okolicę.
Wobec gości czułem się nieswojo nawet wówczas, gdym jeszcze nie spełnił kradzieży w spiżarni.
I obecnie było mi nieprzyjemnie, nie dlatego, żem siedział na samym rogu stołu, który gniótł mi piersi, nie dlatego, że Pembelczuk trącał mnie łokciem w oko, nie dlatego, że nie pozwolono mi się odzywać (bo i sam tego nie chciałem) nie dlatego, że mi dawano do ogryzania tylko kości z kury i podejrzane kąski wieprzowiny, któremi świnia pewno nie chlubiła się w czasie swego życia. Nie! Nie miałem o to pretensyi, ale żeby mnie tylko nie prześladowano. Oni jednak nie pozostawili mnie w spokoju. Widocznie, wszelkiemi siłami starali się według swego zwyczaju skierować na mnie rozmowę i czemkolwiek mię dotknąć. Byłem dla nich małym byczkiem na hiszpańskiej arenie, w którego wbijali swe duchowe piki.
Zaczęło się to od chwili podania obiadu. Pan Uospel przeczytał modlitwę, deklamując ją, jakby na scenie; o ile sobie przypominam, wyglądała ona na wizyę z Hamleta lub Ryszarda III-go; modlitwę swą zakończył słowami, że wszyscy powinniśmy być wdzięcznymi w odpowiedzi na to siostra ostro popatrzyła na mnie i rzekła cichym, ale pełnym wyrzutu głosem:
— Słyszałeś? Wdzięcznymi.
— Ty zaś szczególnie, chłopcze, powinieneś być wdzięcznym dla tych, którzy cię wychowali swemi „rękami“ — rzekł pan Pembelczuk.
Pani Hebl pokręciła głową i patrząc na mnie z takim wyrazem, jakby ze mnie nic nigdy porządnego być nie mogło, rzekła:
— Ach, młodzi nigdy nie bywają wdzięczni.
Tajemnicze znaczenie słów tych nie było zrozumiałe dla całego towarzystwa, dopóki go nie rozjaśnił pan Hebl, mówiąc:
— Dlatego, że młodzież już z natury jest bez charakteru.
Wszyscy mruknęli: „słusznie“ i każdy z osobna spojrzał na mnie.
Wpływ i znaczenie Józefa zmniejszyły się jeszcze bardziej w obecności tej kompanii. Ale zawsze tak, czy owak, starał się uspokoić i osłonić mię; jak zwykle podczas obiadu tak i w tym wypadku, wlał mi do talerza prawie pół kwaterki sosu.
W połowie obiadu pan Uopsel przystąpił do surowej krytyki dzisiejszego kazania i znowu wspomniał o tem że gdyby kościelna karyera była dla wszystkich otwartą, pokazałby im, jak się powinno mówić kazanie. Otrzymawszy kilka potwierdzających znaków od swych słuchaczów, wyraził zapatrywanie, że na dziś był wybrany zupełnie nieodpowiedni temat do kazania, czego nigdy wybaczyć nie może szczególnie wobec tego, że spotykamy na każdym kroku tyle żywotnych kwestyi.
— Całkiem słusznie! — dodał pan Pembelczuk. — Trafiłeś pan w samo sedno! Tematów wiele dla tych, którzy umieją posypać im soli na ogon. Tego właśnie im potrzeba. Taki człowiek nie potrzebuje szukać tematów do kazań, ma je zawsze w zapasie w swej solniczce. Pan Pembelczuk ciągnął dalej po krótkiej rozwadze. — Popatrzcie na tę szynkę. Czyż to nie temat! Chcecie znaleźć temat, spojrzyjcie na szynkę!
— Istotnie! Ileż to morałów można zaczerpnąć z tego dla młodzieży — rzekł pan Uopsel; odrazu zrozumiałem, że myśli o mnie.
— Słuchaj dobrze — rzekła mi surowo siostra, a Józef dolał mi sosu na talerz.
— Świnia — ciągnął pan Uopsel grubym głosem, wskazując widelcem na moją zaczerwienioną twarz, jakbym nie miał chrześcijańskiego imienia — Świnia zawsze była towarzyszem syna marnotrawnego. Obżarstwo świń jest wadą, przed którą zawsze przestrzegają młodzież. (Myślałem, czyby nie zastosować tego do tych, którzy wychwalają soczystą i tłustą szynkę?) Co wstrętnem jest u świni, jeszcze wstrętniejszem u chłopca.
— Albo u dziewczynki — dodał pan Hebl.
— Rozumie się, że i u dziewczynki, panie Hebl — odparł z rozdrażnieniem pan Uopsel — ale tu niema dziewczynki.
— W każdym razie — rzekł pan Pembelczuk — nigdy nie powinieneś zapominać o tem, że masz być wdzięcznym. Jeślibyś się urodził prosiakiem...
— On i był zawsze prosiakiem! — dorzuciła moja siostra.
Józef znów dolał mi sosu.
— Mówię o rzeczywistem, czworonogiem prosięciu — odpowiedział pan Pembelczuk. — Gdybyś się urodził takim prosięciem, czyż byłbyś tutaj? Nie...
— Chyba w takiej postaci, — wtrącił pan Uopsel, wskazując głową półmisek.
— Nie o temi chciałem mówić — ciągnął pan Pembelczuk, nie lubiący, gdy mu przerywano. — Chciałem powiedzieć, że nie siedziałbyś w towarzystwie ludzi starszych i lepszych, nie korzystałbyś z ich rozmów i nie rozkoszowałbyś się tem. Czyż mógłbyś się cieszyć tem wszystkiem? Nie! I jakiż byłby twój los? — zwrócił się znów do mnie. — Sprzedaliby cię, jako rzecz wartościową, za pewną ilość szylingów na targu, a rzeźnik Denslebl podszedłby ku tobie, kiedybyś leżał na słomie, niczego nie podejrzewając, schwyciłby cię pod lewą łopatkę a prawą odrzuciłby połę swego kaftana, aby wygodniej mu było wydostać składany nóż, a potem wypuściłby z ciebie wszystką krew, a z nią twe życie. Nie wychowywaliby cię wówczas „rękami“... o nie, bratku, nie!
Józef znów dolał mi podwójną porcyę sosu, ale bałem się już jeść.
— Dużo kłopotu, myślę, sprawił pani? — rzekła pani Hebl ze współczuciem do siostry.
— Kłopotu? — odrzekła tym samym tonem siostra. — Kłopotu?
Poczem zaczęła szczegółowo wyliczać, ile to razy cierpiała z mego powodu, wiele bezsennych nocy spędziła, wiele razy spadałem z wysokich miejsc, wiele razy wpadałem w nizkie, wiele razy sam się skaleczyłem, wiele razy życzyła sobie, bym umarł, a ja zawsze wykręcałem się od śmierci.
Zdaje mi się, że Rzymianie męczyli się wzajemnie swymi długimi nosami; czyż nie dlatego byli oni tak niespokojnego, popędliwego usposobienia? Jakkolwiek było, rzymski nos Pana Uopsela pozbawiał mnie bezustannie spokoju i nieraz gdy siostra opowiadała o mych postępkach, gotów byłem tak złapać go za nos, aby zawył na całe gardło. Ale wszystko, com przecierpiał dotąd, niczem było w porównaniu z tem, czegom doświadczył, gdy po opowiadaniu siostry nastąpiła przerwa, podczas której każdy uważał za swój obowiązek spojrzeć na mnie z niechęcią i wstrętem.
— Tak — rzekł pan Pembelczuk, starając się zwrócić uwagę ogółu na ten temat, od którego zboczyliśmy — szynka to doskonała rzecz! Nie prawdaż?
— Czy wuj nie zechce trochę wódki? — spytała siostra.
O, nieba! Zaczyna się...! Spróbuje jej, powie, że słaba i przepadłem! Silnie schwyciłem za nogę stołu i czekałem rozstrzygnięcia swego losu.
Siostra poszła po gliniany gąsiorek, przyniosła go i nalała wódki jednemu tylko Pembelczukowi. Ale wstrętny człowiek nie wypił jej odrazu; chciał delektować się swą szklanką... podniósł, spojrzał pod światło i znów postawił, przedłużając tem mą mękę. Tymczasem państwo Józefowie zaczęli sprzątać resztki ze stołu i przygotowywać miejsce dla pieroga i puddingu.
Nie mogłem oderwać oczu od Pembelczuka. Trzymając się silnie rękami i nogami nogi od stołu ujrzałem, jak postukawszy palcem w szklankę, podniósł ją, uśmiechnął się, odchylił głowę w tył i wypił odrazu wszystką wódkę. W tej chwili, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu obecnych, zerwał się na nogi, zaczął biegać po izbie, dysząc od spazmatycznego kaszlu, wreszcie wybiegł za drzwi. Przez okno widać było, jak pluł i charkał, czyniąc najobrzydliwsze miny i rzucając się, jak szalony.
Jeszcze silniej schwyciłem za stół, gdy państwo Józefowie podbiegli do niego. Nie wiedziałem, jak się to stało, nie myślałem go truć. Wtedy dopiero zmniejszył się trochę, ogarniający mnie przestrach, gdym ujrzał, że wraca; przesunął niezadowolonym wzrokiem po całem towarzystwie, rzucił się na krzesło i krzyknął:
— Dziegieć!
To znaczy, że dolałem dziegciowej wody! Wiedziałem teraz, że będzie mu wciąż gorzej i gorzej. Stół pod naciskiem mych drżących rąk podniósł się, jak przy prawdziwem medyum.
— Dziegieć! — ze zdziwieniem, zawołała siostra. — Skąd mógł się wziąć dziegieć?
Ale wuj Pembelczuk zawołał, że nie chce słyszeć o tem słowie, ani — mówić o niem; machnął wspaniałomyślnie ręką i zażądał dżynu z wodą. Siostra, która ku wielkiej mej trwodze, zaczęła się już namyślać, pospieszyła przynieść mu dżynu, gorącej wody, cukru i skórki cytrynowej i zajęła się przygotowaniem ponczu. Narazie byłem ocalony. Trzymałem wciąż nogę stołu i ściskałem ją teraz z uczuciem wdzięczności.
Zwolna uspokoiłem się do tego stopnia, że puściłem nogę i zająłem się jedzeniem puddingu. Pan Pembelczuk poweselał pod dodatnim wpływem ponczu. Już miałem nadzieję, że dzień minie spokojnie, gdy siostra moja rzekła Józefowi:
— Podaj czyste talerze... chłodne.
Chwyciłem znów za nogę stołu i przycisnąłem ją do siebie tak, jakby była towarzyszem mego dzieciństwa i przyjacielem mej duszy. Przewidywałem, co się stanie i czułem, że zginę.
— Obecnie poproszę was o sprobowanie — siostra zwróciła się do swych gości z nadzwyczajną grzecznością, na jaką tylko mogła się zdobyć — poproszę o sprobowanie doskonałego i wspaniałego prezentu wuja Pembelczuka.
Sprobować! Próżne ich nadzieje co do poprobowania!
— Idzie tu — rzekła moja siostra, wstając ze swego miejsca — o pierog z wieprzowiną.
Całe towarzystwo obsypało ją komplementami. Wuj Pembelczuk, przekonany o tem, że prócz pochwał nic innego nie może go spotkać, pospieszył dodać:
— O, bądź pani spokojna, oddamy pierogowi co mu się należy, a nikt z nas nie ma nic przeciw temu, by go sprobować po kawałku.
Siostra poszła po pierog. Słyszałem, jak przeszła do spiżami. Widziałem, jak pan Pembelczuk zamierzał się swym nożem. Zrozumiałem po rozdętych nozdrzach rzymskiego nosa, jak ożywił się apetyt pana Uopsela. Usłyszałem uwagę pana Hebla, „że kąsek pachnącego pieroga z wieprzowiną można zjeść po każdym wspaniałym obiedzie i nie przyniesie to szkody“, a potem słowa Józefa: „i tobie, Pip, dadzą kawałek“. Nie mogę jednak na pewno powiedzieć, czy rzeczywiście krzyknąłem ze strachu, czy mi się to tylko zdawało. Czułem, że jest to ponad moje siły i że muszę uciec... Puściłem nogę stołu i rzuciłem się ku drzwiom.
Nie zdążyłem jednak dobiedz do nich, gdy natknąłem się na oddział żołnierzy, uzbrojonych w muszkiety. Jeden z nich potrząsając ku mnie parą kajdanów, rzekł:
— Otóż i my! No, gdzież tu kowal?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.