<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Wierność bojowa
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


WIERNOŚĆ BOJOWA.

— Andruszka, chodź no tu! — krzyknął młody, zawsze wesoły oficer ułanów, Bohdan Węcławowicz.
— Słuchaju! — odezwał się z kuchni ordynans, a po chwili zjawiła się niezwykle barczysta postać żołnierza-Białorusina o szerokiej, dobrodusznej twarzy, i wyprostowała się po wojskowemu przy progu.
Oficer zaśmiał się i zawołał:
— Nie „słuchaju“, a tylko „słucham“, jeżeli chcesz mówić po polsku, Andruszka!
— Słuchaju! — wypalił żołnierz, ale się natychmiast połapał i szeroką dłonią uderzył się w usta.
— Idź natychmiast do kancelarji i zapytaj, czy niema tam listów dla mnie! — rzekł Węcławowicz.
— Tak ja już dziesięć razy biegał, a nic i nic! — odezwał się Andruszka.
— Nogi ci odpadną, jeżeli jedenasty raz pójdziesz? — zapytał oficer.
— Nie odpadną! — odparł ordynans. — A tylko mnie złość bierze, że o panu poruczniku zapomnieli. Jak nas do tego przeklętego Niemirowa przysłali, tak i koniec, nikt nie pisze, a ty człowieku biegaj i biegaj do kancelarji!
— Nie podoba ci się w Niemirowie?
— Co się ma nie podobać? Służba to służba! Ale ten Niemirów, jak mogiła jakaś...
— No, idź już, Andruszka! — rzekł oficer.
— Słuchaju! — odpowiedział żołnierz i, obróciwszy na potężnych nogach swoje barczyste ciało, ruszył z dziedzińca.
Węcławowicz patrzał za nim i przypominał sobie, jak leżał na polu ranny, śród dragonów rosyjskich, w których służył podczas wojny światowej. Nie mógł się ruszyć, słońce piekło straszliwie, wysychały usta z pragnienia, a naokoło umierali, obłędnie jęcząc i miotając się ranni, gwizdały kule i wybuchały pociski niemieckie, wyrzucając do góry słupy ziemi, kamieni i szczątków ludzkich.
W nocy spostrzegł Węcławowicz małe, żółte światełko, które migało na pobojowisku. Niemcy rozpoczęli ostrzeliwać całe pole, lecz światełko wolno sunęło naprzód, to opuszczając się do samej ziemi, to unosząc się wyżej. Nareszcie zbliżyło się do leżącego nawpół żywego oficera i zniżyło do jego twarzy.
Wtedy Węcławowicz posłyszał głos swego ordynansa Andruszki:
— Panie poruczniku, panie poruczniku! Czy słyszycie mnie?
Węcławowicz, zebrawszy wszystkie siły, jęknął.
Wtedy Andruszka przeżegnał się pobożnie i, wyjąwszy flaszkę z wodą, zaczął wlewać łyk po łyku do ust oficera.
— To dobre! — mruczał przytem. — Na połowę z gorzałką.
Gdy oficer trochę wrócił do przytomności, żołnierz wziął go na szerokie bary i spokojnie poszedł w stronę rosyjskich okopów.
Wyratował go wtedy Andruszka, którego uważano za najgłupszego dragona w pułku.
Później, gdy rosyjska armja rozpadła się, a dowództwo przeszło w ręce żołnierzy-bolszewików, Węcławowicz postanowił drapnąć do tworzącego się wtedy korpusu polskiego, ale żal mu było ordynansa.
Pewnego razu zawołał go do siebie i zapytał:
— Jak ci się, Andruszka, podoba nowe „naczalstwo“?
Żołnierz splunął i odpowiedział też pytaniem:
— Co się ma podobać naczalstwo, które ja mogę bić po mordzie, kiedy mi się tylko zechce?
— Słuchaj, przyjacielu! Ja jutro jadę do polskiego korpusu, czy pojedziesz ze mną? Białorusini byli też synami Polski i tylko Moskale nas poróżnili. Przechodź!
— Słuchaju! — odrzekł swoim zwyczajem Andruszka, a w kilka dni potem paradował w ułańskim polskim mundurze, pozostając ordynansem porucznika Węcławowicza.
Przypomniał sobie te czasy oficer i zdziwiły go bardzo słowa żołnierza, że „Niemirów jak mogiła jakaś“. Andruszka prostemi słowy wyraził to, co czuł Węcławowicz od chwili, gdy przybył tu na czele kilku żołnierzy na zakup koni.
— Tak, tak! — myślał oficer. — Mogiła.
To przygnębiające wrażenie, jakgdyby przeczucie zbliżającego się nieszczęścia, nie opuszczało oficera od kilku dni.
Zawsze wesoły, krotochwilny łobuz, bursz dorpacki, pojedynkowicz, kiereszujący na bigos „oblicza barońskich synów“ lub dziurawiący im z pistoletów skórę, niegardzący olbrzymim kuflem piwa lub butelczyną starego wina, spochmurniał, stracił na humorze i śpieszył się z wykonaniem polecenia. Szło to jednak z trudem, bo rosyjskie żołnierskie sowiety mitrężyły sprawę. Siedział w Niemirowie już jedenasty dzień, kłócąc się z bolszewikami o każdego konia i z niecierpliwością oczekując listów z domu i z pułku od kolegów. Zauważył, że sowiety stawały się coraz to hardziej wyzywające, bezczelne i oporne.
— Psia krew! — myślał Węcławowicz. — Kiedy ja już skończę z tymi psubratami i bandytami?
Tok jego myśli przerwał Andruszka. Wpadł zdyszany bez czapki na podwórko i krzyknął:
— Panie poruczniku, do domu — prędzej! Bolszewicy zabijają naszych żołnierzy i całą bandą walą tu po pana.
Wpadli do chaty, zamknęli się i z bronią w ręku stanęli przy oknach.
Po chwili kupa pijanych żołnierzy i chłopów okolicznych wpadła na dziedziniec.
— Dawaj nam oficera! Oficera tu! — krzyknęli.
— Czego chcecie? — zapytał, otwierając okno, Węcławowicz.
Jeden z bolszewików strzelił do niego, lecz chybił. Oficer odpowiedział z rewolweru, a Andruszka z karabinu. Dwóch drabów pozostało na miejscu, a reszta rozbiegła się i pochowała się za studnię, za rogiem oficyny i w szopie.
— Czego chcecie? — powtórzył pytanie Węcławowicz.
— Sowiet postanowił aresztować was i odstawić do sztabu! — odpowiedzieli bolszewicy.
— Jakiem prawem?
— Ot, tobie prawo, przeklęty Polaku! — wrzasnął jeden i odrazu rozległo się kilka strzałów karabinowych.
Jedna kula przebiła oficerowi lewe ramię.
— Andruszka, pal! — zawołał Węcławowicz, strzelając z brauninga do bolszewika, który wychylił się z szopy.
Zaczęła się strzelanina. Bolszewicy wkrótce ruszyli do szturmu, lecz zaczęli się cofać, straciwszy trzech ludzi.
Za uciekającymi wypadł natychmiast krewki Andruszka, wyskoczywszy przez okno. Bolszewicy dali do niego salwę i Andruszka upadł z przestrzeloną piersią. Węcławowicz rzucił się do drzwi, żeby biec z pomocą ordynansowi, lecz bolszewicy otoczyli Andruszkę i wiązali go. Ten obdarzony końską siłą, walczył pięściami i nogami, przewracając na ziemię żołnierzy. Węcławowicz już dopadł walczącej kupy, gdy naraz jeden z bolszewików przyklęknął i strzelił do oficera. Węcławowicz zachwiał się, chwytając powietrze ustami jak ryba, wyciągnięta z wody. Zdążył spostrzec, że Andruszka leżał już na ziemi, a nad nim jak cepy wznosiły się i opadały z głuchym łoskotem kolby karabinów. Po chwili coś runęło na głowę Węcławowicza. Padł, aby już więcej nie powstać.
Chłop-bolszewik, który dopadł go z tyłu i ciął siekierą w głowę, krzyknął ochrypłym głosem:
— Czysta robota! — Aż mózg mu wyskoczył... Bijcie ich, towarzysze, na sieczkę. Dość nam tych burżujów-Lachów!...
Długo trwała krwawa orgja znęcania się nad trupami poległych. Lecz dusze ich odeszły daleko i nic ich dosięgnąć nie mogło w krainie, gdzie wszyscy są równi w obliczu kary i nagrody: szlachcic polski, oficer Bohdan Węcławowicz i Białorusin-wieśniak i ordynans-Andruszka, złączeni na zawsze krwią i wiernością bojową.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.