<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Potomek carów
Pochodzenie Najwyższy lot
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


POTOMEK CARÓW.

Przed domem księdza dziekana Eugenjusza Światopełk-Mirskiego w Mohylowie, w lutym 1918 r. stało już kilka powozów, gdy zbliżył się długi, drabiniasty wóz chłopski, zaprzężony w dwie wychudzone szkapy. Wóz zatrzymał się obok eleganckiego powozu znanego obywatela ziemskiego, a siedzący na snopku słomy mały, chudy człowiek o śniadej, lecz marsowej twarzy, zeskoczył sprężystym ruchem na ziemię i wszedł do domu, rzuciwszy woźnicy:
— Czekajcie tu na mnie!
Ponury chłop obejrzał się za odchodzącym i poruszył ustami, jakby coś żuł.
Tymczasem przyjezdny zrzucił w przedpokoju kożuszek i futrzaną czapkę i pozostał w szarym frenczu oficerskim.
— Czy mogę widzieć się z księdzem dziekanem? — zapytał służącego.
— Ksiądz dziekan jest obecnie zajęty naradą z przyjezdnymi panami — odparł służący. — Może pan wstąpi za godzinę?
— Nie mogę! — zawołał gość. — Proszę natychmiast zameldować księdzu dziekanowi, że przybył „Wilk“.
— Wilk? — zapytał ze zdziwieniem służący.
— Tak jest, „Wilk“! — potwierdził gość. — Takie moje nazwisko. Spieszcie się, bo czasu nie mam wcale a spraw wiele — wiele.
Służący, ociągając się, wyszedł, lecz powrócił szybko i oznajmił:
— Ksiądz dziekan prosi pana do sali!
Wilk wszedł do sali, gdzie za długim stołem, pokrytym czerwonem suknem, siedziało kilka osób.
Na widok wchodzącego gościa powstał ksiądz olbrzymiego wzrostu i wspaniałej postawy. Na pięknej, rasowej twarzy o dumnem czole i dużym nosie świeciły się przenikliwe, śmiałe oczy.
Powaga i wspaniałość biły z każdego ruchu, a jakaś ujmująca i budząca poszanowanie łaskawość dźwięczała w każdem słowie księdza dziekana. Krew i rasa złożyły się na to, gdyż ten gorliwy, światły, ubóstwiany przez młodzież i starsze pokolenie ksiądz, gorący patrjota polski, był potomkiem możnych Waregów, którzy z mglistej Skandynawji przywieźli przed wiekami władców rosyjskich — Rurykowiczów.
Ksiądz wyciągnął prawicę do Wilka i rzekł, zwracając się do zebranych:
Panowie pozwolą przedstawić sobie pana Tomasza Pawłowicza, mego przyjaciela i wytrwałego pomocnika w naszych sprawach.
Przybyły, uścisnąwszy dłonie obecnych, zasiadł za stołem i jął opowiadać, że drugi korpus generała Dowbór-Muśnickiego już się zorganizował i że Polacy miejscowi muszą się utrzymać do przyjścia wojsk polskich, na których czele przyjdzie do Mohylowa pułk ułanów Krechowieckich, że polskie organizacje wojskowe i skauci wszędzie są już w pogotowiu i czekają tylko sygnału i wiadomości o stanie organizacji w ziemi Mohylowskiej, że bolszewicy z czerwonej armji i z chłopów białoruskich, rozagitowanych przez Sowiety, wietrzą wszędzie, przeczuwając jakieś plany Polaków. Wilk wymienił też kilka nazwisk osób podejrzanych o szpiegostwo i poinformował zgromadzenie co do istniejących haseł tajnych, używanych śród Polaków na Białej Rusi i Litwie.
Długo trwało posiedzenie w domu księdza Światopełk-Mirskiego, gdy nagle usłyszano głośną rozmowę w przedpokoju, jakieś szamotanie się i białoruskie przekleństwa, poczem drzwi do sali gwałtownie się otworzyły i wdarł się chłop, który przywiózł Wilka.
— Panoczku! — zawołał. — Ja i chudoba moja przemarzliśmy zupełnie! Nie mogę dłużej czekać, bo to i noc się zbliża. Jedziem!
Mówiąc to, ponury chłop patrzył z podełba na wszystkich, a oczy jego biegały po twarzach zebranych.
— Idź do koni, — rozkazał Wilk, — zaraz jedziemy.
Chłop wyszedł, a wkrótce pożegnawszy księdza i jego gości, pan Tomasz Pawłowicz opuścił salę.
W domu księdza trwały jeszcze obrady, gdy wóz z Pawłowiczem toczył się ulicami Mohylowa. Chłop zaciął konie i pędził szybko.
— Dokąd jedziesz? — spytał Pawłowicz, spostrzegłszy nagle, że wóz kieruje się nie do rogatek ale do miasta.
— Muszę do kuma na chwilę wstąpić! — mruknął woźnica, zacinając konie batem.
Nareszcie stanęli przed domem z powiewającą na nim czerwoną chorągwią. Chłop zeskoczył z wozu, oddał lejce pasażerowi i zniknął w ciemnej bramie.
Po chwili z domu wypadło kilku uzbrojonych żołnierzy. Schwycili Pawłowicza i zawlekli do jakiejś brudnej kancelarji, gdzie postawiono go przed kilkoma pijanemi żołnierzami-komisarzami z czerwonemi opaskami na rękawach. Tuż kręcił się chłop woźnica.
— Ktoś ty taki? — spytał Pawłowicza jeden z komisarzy.
— Obywatel miński, Tomasz Pawłowicz! — odpowiedział zapytany.
— Łże on, towarzysze, łże! Był u kniazia — księdza Światopełka i powiedział, że się nazywa „Wilk“. Pewno jakiś polski szpieg. Naradzali się tam pany. Wszystkich widziałem, a kto był to już wiecie.
— Słyszysz? — uderzając pięścią w stół, wrzasnął komisarz.
— Słyszę — odpowiedział Wilk — ale powtarzam, że nazywam się Pawłowicz i jestem z Mińska. Przybyłem do księdza w sprawie własnej i żadnym szpiegiem nie jestem. Oto są moje papiery.
Komisarze naradzali się przez parę chwil, poczem starszy klasnął w dłonie, a gdy wpadli żołnierze z warty, zawołał:
— Do „czeki“ z nim! Powiedzcie, że komisarz Łarjonow przysyła szpiega.
„Wilka“ wyprowadzono, a komisarze otoczyli chłopa, klepali go po plecach i mówili:
— Dobrze spisałeś się, Michale! Służba twoja dla rządu robotniczo-żołnierskiego i włościańskiego nie przepadnie. Wracaj teraz do domu i za Lachami patrz, co zamierzają!
— Dobrze, towarzysze... Ale ja myślałem, że zapłacicie mi za robotę, bo w domu nędza! — bełkotał chłop.
— No, z tem to później przychodź, bo teraz niema pieniędzy na to! Jedź już, jedź! — odpowiedziano mu chórem.
Ohydnie i strasznie klnąc w duchu, wychodził na ulicę zdrajca, który nie dostał swoich srebrników za krew Pawłowicza i innych, wydanych na pastwę zbrodniarzy moskiewskich.
W trzy dni później, mianowicie 26 lutego 1918 roku, o drugiej w nocy, kilka niewielkich oddziałów bolszewickich, prowadzonych przez komisarzy, przesuwało się ulicami Mohylowa. Komisarze mieli pod pachą teki, co zawsze oznaczało, że ma się odbyć rewizja prywatnych mieszkań i areszty polityczne. Jeden z oddziałów zatrzymał się przed domem księdza Swiatopełk-Mirskiego.
— Otoczyć dom, nikogo nie wpuszczać i nie wypuszczać! — rozległa się komenda i, gdy kilku żołnierzy stanęło przy bramie, drzwiach i oknach, reszta pod przewodnictwem komisarza zbliżyła się do drzwi głównych.
Komisarz zadzwonił.
Długo nikt nie odpowiadał. Nareszcie po drugim dzwonku, rozległ się wylękniony głos księżego sługi:
— A kto tam?
— Do księdza dziekana po spowiedź! — odezwał się komisarz.
— Zaraz zapytam księdza, — brzmiała odpowiedź.
— A śpiesz się, bo mróz!
Za kilka minut pachołek wrócił i rzekł:
— Ksiądz kazał puścić, skoro do spowiedzi...
— Do spowiedzi, do spowiedzi! — potakiwał komisarz.
Gdy się drzwi otwarły, banda wpadła na schody i wdarła się do mieszkania księdza.
— Gdzie wasz pop? — krzyknął komisarz, mierząc do pachołka z rewolweru.
— W tamtym pokoju oczekuje — jęknął drżący, wylękniony chłopak.
Komisarz pchnął nogą drzwi i wszedł, a za nim wtargnęli z tupotem ciężkich butów i trzaskiem karabinów żołnierze.
Komisarz, który ułożył już sobie obelżywe powitanie księdza, stanął jak wryty, a żołnierze mimowoli wyprostowali się i nie śmieli iść naprzód.
W oświetlonym pokoju, oparty ręką o stół stał ksiądz Światopełk-Mirski, „kniaź-ksiądz“, jak go nazywali Białorusini. Wyniosła, potężna postać, wspaniała, dumna, pańska twarz i szare, przenikliwe oczy coś przypomniały komisarzowi, który chodził niegdyś do szkoły cerkiewnej.
Myśl jego zaczęła pracować uporczywie i szybko.
— Gdzie ja takiego widziałem? — pytał siebie komisarz, wlepiając oczy w twarz księdza.
I nagle przypomniał sobie. Takie obrazy wisiały na ścianie w szkole, a wyobrażały carów w płaszczach i koronach, o pięknych, wspaniale wyniosłych postawach.
— „Kniaź-ksiądz“... Rurykowicz... starszy od Romanowych... — mruknął do siebie i dość niepewnym głosem oznajmił:
— Według postanowienia Sowietów żołnierskich i robotniczych obywatel Światopełk-Mirski uznany jest za wroga rządu, ma być aresztowany i osadzony w więzieniu...
Ksiądz milczał przez chwilę, a później zupełnie spokojnym głosem rzekł z uśmiechem:
— Janku, daj mi futro i kapelusz, muszę wyjść.
Spokojnie, bez pośpiechu ubrał się i, patrząc na bandę zbójów, powiedział:
— Jestem gotów, panowie!
To „panowie“ było jak smagnięcie batem po twarzy. Niektórzy z żołnierzy zrozumieli i zaczęli chrząkać.
Komisarz zmieszał się i, spuszczając głowę, rzekł niepewnym głosem:
— Obywatelu Światopełk-Mirski, proszę za mną.
Żołnierze otoczyli księdza i wyszli na ulicę.
Przewyższając wszystkich o głowę, z pogodnem i śmiałem obliczem, kroczył mohylowski dziekan przez miasto, otoczony czarną, dziką bandą rozpasanych, pijanych od krwi i bezprawia żołnierzy, a żaden przez całą drogę nie śmiał się słowem odezwać.
Tak w milczeniu doszli do gmachu, gdzie się mieściła krwawa „czeka“. Księdza wprowadzono na salę, gdzie przy długim stole, na którym stały pośród papierów butelki z piwem i wódką, brudne talerze z resztkami kiełbasy i słoniny i mętne od zatłuszczonych palców szklanki, siedziało trzech cywilnych sędziów bolszewickich.
Odprawiono komisarza i żołnierzy, którzy dokonali aresztowania, i ksiądz został sam przed stołem sędziów. Stał spokojny, wyniosły, tylko oczy mu żywiej błyszczeć zaczęły.
— Towarzyszu, jesteście z Rurykowiczów? — zapytał jeden z sędziów, biorąc pióro do ręki.
— Pochodzę z rodu książąt Światopełk-Mirskich — odparł ksiądz.
— Jesteście więc księciem Światopełk-Mirskim? — dopytywał się bolszewik.
— Jestem księdzem katolickim Światopełk-Mirskim — poprawił go znowu ksiądz.
— Zdradziłeś Rosję dwukrotnie! — zapiszczał inny sędzia, rudy, jak marchew, wyrzucając ślinę z ust przy każdem słowie.
— Nie wiedziałem tego! — uśmiechnął się ksiądz, bacznie patrząc na sędziów.
— Pochodząc od carów rosyjskich, stałeś się Polakiem, szerzyłeś polskość wśród Białorusinów, zakładałeś polskie szkoły, katolickie kaplice — to jedna zdrada, tylko carski rząd ciebie zato nie powiesił, bo był głupi! Druga zdrada — zacząłeś pomagać organizacjom wojennym polskim, harcerskim drużynom, w jakieś konszachty wchodziłeś z wojskami polskich buntowników przeciwko robotniczo-żołnierskiemu rządowi, który potrafi cię ukarać!
Piszczący i ziejący śliną sędzia kręcił się z wściekłości, bił pięściami w stół i ciężko oddychał, chwytając brudnemi palcami za swoją kędzierzawą, rudą głowę.
Gdy rudy skończył, ksiądz zaczął mówić niewzruszonym głosem:
— Synowie mego rodu zawsze byli na służbie Polski, walczyli w jej szeregach i wiarę katolicką wyznawali od wieków, uważając się za Polaków, więc zdrady pierwszej niema tu wcale...
Uśmiechnął się i ciągnął dalej.
— Istotnie, szerzyłem polską i katolicką kulturę wśród Białorusinów, aby ochronić ten szczep, należący zawsze do Polski, od zgubnych wpływów rosyjskich urzędników i popów, którzy czynili z nich niewolników, pijaków i rozpustników. A byli to pewno niegodziwi urzędnicy i niedobrzy popi, bo przecież Sowiety powyrzynały wszystkich?
Odetchnął trochę i mówił dalej.
— Brałem udział w organizacjach polskich wszelkiego rodzaju, bo rozumiem, że wy niesiecie z sobą niebezpieczeństwo dla całego świata cywilizowanego i chrześcijańskiego. Nie myślcie jednak, że te wasze hasła, wasza nauka, panowie, są groźbą dla ludzkości. Bynajmniej! Jesteście niebezpieczni swoją ilością. Za dużo was! Miljony i miljony! Przeciwko wam tymczasem jest jedna broń — pięść, bagnet, siła. Na Polsce, jak zawsze, leży święty obowiązek obrony Europy od „tatarszczyzny“, musimy się więc organizować. To chyba zrozumiałe? Więc niema zdrady mojej i przeciwko waszemu rządowi. Uznaję go dla Rosji, ale nie dla Polski i nie dla Europy. Jednego wszakże pojąć nie mogę! Dlaczego właśnie pan, panie sędzio, tak gorąco broni Rosji, bo przecież ślepy i głuchy nawet nie weźmie pana za Rosjanina?
Sędzia rzucił się, jak oparzony, zaczął coś piszczeć, jąkać się z wściekłości, aż nareszcie zadzwonił i, gdy weszło dwóch żołnierzy, zaryczał:
— Wziąć tego kontrrewolucjonistę, imperjalistę i klerykała i oddać w ręce sędziego, towarzysza Leona tam, na dole, w lochu. Niech wyciągnie od niego zeznania, kto stoi na czele organizacyj wojskowych i jakie są zamiary Polaków. O rezultacie donieść mi niezwłocznie!...
Ksiądz odwrócił się od stołu i wyszedł, mając za sobą i przed sobą żołnierzy z karabinami.

II.

W lochach gmachu Mohylowskiej „czerezwyczajki“ mieścił się specjalny wydział śledczy, gdzie kaci zniewalali aresztowanych do ważnych zeznań i gdzie tracono „wrogów sowieckiego rządu“.
Najbardziej straszliwym i okrutnym był sędzia „czeki“, towarzysz Leon. Niegdyś, za fałszowanie pieniędzy rosyjskich, zesłany na ciężkie roboty na Sachalin, otrzymał tam 300 batów na drewnianej ławie, nosił kajdany, pracował przykuty do taczki w szybie węglowym, a kat wyrwał mu nozdrza. Przed tym sędzią stanął ksiądz katolicki, potomek Ruryka.
— Byłeś w bliskich stosunkach z polskiemi pułkami i organizacjami wojskowemi? — pytał towarzysz Leon, przeglądając plikę papierów, przyniesionych przez konwojujących księdza żołnierzy.
— Byłem — padła spokojna odpowiedź.
— Kto stoi na czele tego ruchu, tu na Białej Rusi, i jakie są wasze zamiary?
— Nazwisk nie wymienię! Co do zamiarów, to powiem, że mamy bronić swego kraju od waszych krwawych i występnych rządów.
— T-a-a-a-k! — przeciągnął, złośliwie mrużąc oczy, „sędzia“ i, dotykając wykrzywionemi palcami swoich wyrwanych nozdrzy. — Hej, towarzysz Gunia, bywaj!
Wszedł wysoki, czarny chłop, zarośnięty brodą po same oczy.
— Nr. 11! — rzucił „towarzysz“ Leon.
Chłop runął na księdza i zanurzył mu ostrze szydła w lewe oko.
Ksiądz zbladł straszliwie, zachwiał się na nogach i, ścierając dłonią krew, płynącą mu po twarzy, szeptał:
— Pod Twoją obronę, uciekamy się, Matko konających...
— Nie powiesz? — pytał sędzia.
— Nie!
— Jeszcze raz!
Druga struga krwi spłynęła po twarzy oślepionego kapłana. Słaniał się na nogach, usta mu drżały od strasznego bólu, lecz nie przestawał się modlić do Matki Zbawiciela, który w męce konał za ludzkość.
— Powiesz? — szarpnął go za rękę „towarzysz“ Leon.
— Nie! — szepnął ksiądz.
— Nr. 13, Gunia! A dobrze tylko!
Kat, szarpnął księdza za sutannę, obnażył szeroką pierś, a potem schwycił go zbójeckim ruchem za szyję i rzucił na ziemię. Usiadłszy na nim, krótkim, szerokim nożem, zaczął nacinać mu skórę na piersi i odrywać kawałek po kawałku.
Ksiądz wydał jęk, lecz wkrótce zagryzł wargi i milczał, tylko mięśnie mu drżały na twarzy, a palce kurczowo wpiły się w końce jedwabnego pasa.
— Nie powiesz i teraz? — pytali go kaci.
Kapłan milczał, gdyż był w głębokiem omdleniu.
Z wyciętego na piersiach dużego krzyża, który krwią, jak szkarłatem się barwił, upływało życie.
Kaci zlali księdza wodą.
Ocknął się na chwilę i, czyniąc słabnącą ręką znak krzyża świętego nad sobą szepnął jękiem.
— Przyjmij, Panie, sługę Twego...
Towarzysz Leon i Gunia rzucili się do leżącego kapłana i, łamiąc mu kości tej ręki, co znak krzyża kreśliła, zaczęli go dusić, bić pięściami i obcasami ciężkich, podkutych butów.
Po chwili zdyszani oprawcy podnieśli się i spojrzeli na leżącego przed sobą.
Zdumieli na widok tej potężnej postaci.
Przed nimi, nieznanymi wyrzutkami ludzkości, z wyrwanemi nozdrzami i śladami batów na grzbietach, leżał przecież potomek królewskiego rodu Ruryka, kapłan-bohater, a na szerokiej piersi, w migotliwych połyskach lampy zdawał się płonąć gorącym ogniem wielki krzyż szkarłatny...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.