Wieszczka z Ypsylonu/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wieszczka z Ypsylonu |
Podtytuł | Fragment z dziejów burzliwéj młodości |
Pochodzenie | „Kolce“, 1875, nr 2-3 |
Redaktor | S. Czarnowski |
Wydawca | A. Pajewski i F. Szulc |
Data wyd. | 1875 |
Druk | Aleksander Pajewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Poza miastem, w położeniu iście romantycznem, gdzie wzgórek siedzi przy wzgórku, a olchy szumią w dolinie, kędy rzeczułka rysuje wdzięczne esy na łączce; — tam gdzie latem brzmi przyjemny chór żabek i solowe recitativo słowika, a zimą kracze towarzystwo wronie, stoi cichy i spokojny domeczek. O godzinie dziewiątej, a było to w całej grozie mroźnego Lutowego wieczoru, mieszkańcy domku prawie wszyscy spoczywali snem błogim.
Światła zagasły — pulchna gospodyni ułożyła do snu wrzeszczącą progeniturę, i uczyniła się cisza; tylko jeszcze w sypialnym pokoju młodych państwa Q, słychać było jakby jakieś urywane słowa, jakiś szept niewyraźny lub westchnienie. Czy to był miarowy chód zegaru, czy przyspieszone bicie serca, tego perpendykułu machiny człowieczej — nie wiem.
Morfeusz drżąc z zimna, unosił się nad głowami spokojnych mieszkańców fermy, i delikatnie sypał mak na ich strudzone powieki. Spasły Bryluś, cerber tego ustronia, schronił się do budy, gdzie widocznie tonął w słodkich marzeniach, bo od czasu do czasu kiwnął skostniałą łapą, zrobił gest radosny obciętym ogonem, i z przytłumionem westchnieniem podnosił zwierzchnią wargę jak gdyby chciał imponować światu resztą wspaniałych niegdyś zębów, lub jakby sobie przypomniał wesoły epizod z młodości, co słodki uśmiech na jego kosmate wywołało oblicze. Bo i psy mają swoje łzy i uśmiechy.
W jednej tylko stancyjce, ciasnej jak kosz kąpielowy, a chłodnej jak lodowate bieguna zakątki, dogorywającem światłem drgała zapłakana łojówka, roniąc od czasu do czasu łzy ciepłe i tłuste, które w lodowatym uścisku temperatury izdebki, rosły jak stalaktyty na przejrzystem łonie butelki, pełniącej z abnegacją obowiązki lichtarza.
Kaleka stolik, weteran dwiema drżącemi nóżkami opierał się na spaczonej podłodze, a drugą stroną przytulił się rozpaczliwie do ściany, szukając w niej podpory i wzmocnienia.
Wewnętrzne urządzenie apartamentu pozostawiało wiele do życzenia — łóżko zapadłe i skrzypiące, stołek bez ceremonji obandażowany szpagatem, a rozrzucone na oknie gazety i kołnierzyki, pióra i papierosy, mówiły do przechodnia:
Z poza obłoku dymu, widać było czarną mózgownicę bohatera. Siedział skulony przy stoliku, i pisał. Znać, że tworzył, że duch jego uniesiony porywającą natchnienia siłą, burzył się i kipiał jak wulkan, bo pióro skrzypiało, litery goniły się wzajem, a wiersz stawał przy wierszu, jak żołnierz w równym szeregu. Wreszcie skończył i powstał z miną człowieka, który zrobił wszystko co do niego należy.
Napisał, — że sonet czy odę.. czy rzucił szkic do epoki, czy myśl na wspaniały artykuł wstępny „o niepotrzebnych potrzebach.“
Ani jedno, ani drugie, ani trzecie.
Utwór naszego bohatera do innego rodzaju literatury należał, i zawierał w sobie wyrazy, z których nie mam obowiązku robić sekretu.
„Ja, niżej podpisany, winien jestem prostym długiem, panu Mordce Nüssenbaum, sumę Rs. trzy, wyraźnie trzy, i takową w dniu 1-ym Marca, r b. oddać obowiązuję się. Valutę odebrałem w gotowiznie, i z odebrania takowej kwituję, w Lambda dnia 10 Lutego 1873 roku.“
Bohater spojrzał na swoje dzieło z uśmiechem, który się składał z kilku różnorodnych elementów. Ten uśmiech, to była nadzieja wejścia do sali urzędu municypalnego, to była pewność spotkania dwojga czarnych błyszczących oczu, to wreszcie był sposób zabicia długiej, chłodnej i obrzydliwie nudnej nocy.
Ale pomyśleć łatwo, a wykonać trudno.
W całej Europie przyjęto chodzić na maskarady we fraku, będąc ubranym czarno, kostjum zaś naszego bohatera był tabaczkowo-oliwkowy, o wentylatorach najnowszego systemu.
Pontyfikalny zaś uniform czarny, który zajmował honorowe miejsce w jego szatni, powierzchnią swoją przypominał stary postrzelany sztandar wojskowy. O! biedo kawalerska! ileż masz w sobie ironji! Jednak facet nie należał do ludzi, którzy łatwo dają za wygranę.
Rozpruł kilka kajetów, wydobył z nich nici szare ale mocne, znalazł igłę bez końca ale z uchem, i pracowicie wziął się do studjowania przyjemności krawieckich.
Po chwili, garderoba nie pozostawiała nic do życzenia, atrament ucharakteryzował nici szare na czarne, miotełka dokończyła reszty, i wkrótce na środku izdebki stał młodzieniec zupełnie gotów do wymarszu. Szło jeszcze o bagatelę... o frak.
„Est modus in rebus,“ pomyślał zawijając się w mizerne futerko, i chowając starannie przygotowany rewersik. A po chwili w domku na ustroniu, gdy łojówka ostatnie wyzionęła tchnienie, wśród ciszy ogrodu słychać było spieszne kroki, i urywane słowa piosenki:
Święta golizno, matko natchnienia,
Kochanko muz i Apollina,
Niechaj cię wielbią poety pienia,
Chociaż twe imię każdy przeklina.
Wreszcie i piosnka ucichła.