Wieszczka z Ypsylonu/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Wieszczka z Ypsylonu
Podtytuł Fragment z dziejów burzliwéj młodości
Pochodzenie „Kolce“, 1875, nr 2-3
Redaktor S. Czarnowski
Wydawca A. Pajewski i F. Szulc
Data wyd. 1875
Druk Aleksander Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WIESZCZKA Z YPSYLONU
FRAGMENT Z DZIEJÓW BURZLIWÉJ MŁODOŚCI
SKREŚLIŁ
Klemens Junosza.





I.
Miłość i sens.

Że Józia była ładna — to pewnik. Że miała ciocię i wujaszka, to fakt dokonany. Że była panną doletnią i do „działań urzędowych“ zdolną, o tem wiedziały nawet wróble na dachu.
Ale co dziwniejsza, że o tych wszystkich przymiotach i zaletach, nic a nic nie wiedział bohater naszego opowiadania, który się w Józi zakochał na umor.
Zapytacie, gdzież tu jest sens?
Doprawdy, ja sam o tem nic nie wiem. Zresztą co nam do tego, jeżeli była miłość, to znaczy, że się kochali — a czy się kochali z sensem czy bez sensu, to na losy Europy wielkiego wpływu nie miało.
Znam ludzi utrzymujących, że to tak dobrze jak kwas i soda, pozytywizm i idealizm, wreszcie ogień lub woda.
Oni się mylą.
Bo jeżeli miłość będziemy uważać jako ogień, a sens jako wodę, przypomnę wam moi mili, że ogień i woda tworzą bardzo przyzwoite kombinacje. A jeżeli z tych dwóch żywiołów utworzymy parę, to otrzymamy motor potężny, który zamieni się w pociąg, nazbiera pasażerów, obciąży taborem, i popędzi po wytkniętej linji.
Resztę zostawiam waszej domyślności, z tem wszakże nadmienieniem, że jak bez ognia i wody nie ma pary, tak bez miłości i sensu nie ma pary porządnej.
A zatem, na zasadzie wyżej wymienionych argumentów, śliczna Józia i bohater naszego opowiadania, nie mieli dostatecznych kwalifikacji do stworzenia porządnej pary.
Brakowało im sensu.
Ale idźmy porządkiem rzeczy.
Wyobraźcie sobie miasto, dajmy na to, że gubernialne. Takie miasto jak i każde inne, ma swoje sutereny i poddasza, belle-étage i śmietniki, katarynki i urząd municypalny.
Są tam panny jako róże Syońskie, i młodzieńcy jako cedry Libanu, obywatelki pulchne, i dewotki zawiędłe, wreszcie sferoidalni radcowie, i kanceliści — o konturach ostrych i spiczastych.
Jest wreszcie kantor informacyjny, który jeszcze nikogo nie informował — kantor stręczeń, który nie zgrzeszył stręczeniem, i mikroskopijna gazetka, która żyje w faktycznej seperacji z sensem, i prowadzi siedmioletnią wojnę z rozsądkiem.
A zatem opisywana przez nas miejscowość, posiada wszelkie cechy ucywilizowanego miasta.
Skutkiem tego, oddaje się w pewnych porach roku rozrywkom miłym i pożytecznym, daje bale na cel dobroczynny, i urządza maskarady.
Te pamiętne maskarady w roku pańskim 1873, odbywały się w salach urzędu municypalnego miasta Lambda.


II.
Extra muros.

Poza miastem, w położeniu iście romantycznem, gdzie wzgórek siedzi przy wzgórku, a olchy szumią w dolinie, kędy rzeczułka rysuje wdzięczne esy na łączce; — tam gdzie latem brzmi przyjemny chór żabek i solowe recitativo słowika, a zimą kracze towarzystwo wronie, stoi cichy i spokojny domeczek. O godzinie dziewiątej, a było to w całej grozie mroźnego Lutowego wieczoru, mieszkańcy domku prawie wszyscy spoczywali snem błogim.
Światła zagasły — pulchna gospodyni ułożyła do snu wrzeszczącą progeniturę, i uczyniła się cisza; tylko jeszcze w sypialnym pokoju młodych państwa Q, słychać było jakby jakieś urywane słowa, jakiś szept niewyraźny lub westchnienie. Czy to był miarowy chód zegaru, czy przyspieszone bicie serca, tego perpendykułu machiny człowieczej — nie wiem.
Morfeusz drżąc z zimna, unosił się nad głowami spokojnych mieszkańców fermy, i delikatnie sypał mak na ich strudzone powieki. Spasły Bryluś, cerber tego ustronia, schronił się do budy, gdzie widocznie tonął w słodkich marzeniach, bo od czasu do czasu kiwnął skostniałą łapą, zrobił gest radosny obciętym ogonem, i z przytłumionem westchnieniem podnosił zwierzchnią wargę jak gdyby chciał imponować światu resztą wspaniałych niegdyś zębów, lub jakby sobie przypomniał wesoły epizod z młodości, co słodki uśmiech na jego kosmate wywołało oblicze. Bo i psy mają swoje łzy i uśmiechy.
W jednej tylko stancyjce, ciasnej jak kosz kąpielowy, a chłodnej jak lodowate bieguna zakątki, dogorywającem światłem drgała zapłakana łojówka, roniąc od czasu do czasu łzy ciepłe i tłuste, które w lodowatym uścisku temperatury izdebki, rosły jak stalaktyty na przejrzystem łonie butelki, pełniącej z abnegacją obowiązki lichtarza.
Kaleka stolik, weteran dwiema drżącemi nóżkami opierał się na spaczonej podłodze, a drugą stroną przytulił się rozpaczliwie do ściany, szukając w niej podpory i wzmocnienia.
Wewnętrzne urządzenie apartamentu pozostawiało wiele do życzenia — łóżko zapadłe i skrzypiące, stołek bez ceremonji obandażowany szpagatem, a rozrzucone na oknie gazety i kołnierzyki, pióra i papierosy, mówiły do przechodnia:

„Tu mieszka kawaler.“

Z poza obłoku dymu, widać było czarną mózgownicę bohatera. Siedział skulony przy stoliku, i pisał. Znać, że tworzył, że duch jego uniesiony porywającą natchnienia siłą, burzył się i kipiał jak wulkan, bo pióro skrzypiało, litery goniły się wzajem, a wiersz stawał przy wierszu, jak żołnierz w równym szeregu. Wreszcie skończył i powstał z miną człowieka, który zrobił wszystko co do niego należy.
Napisał, — że sonet czy odę.. czy rzucił szkic do epoki, czy myśl na wspaniały artykuł wstępny „o niepotrzebnych potrzebach.“
Ani jedno, ani drugie, ani trzecie.
Utwór naszego bohatera do innego rodzaju literatury należał, i zawierał w sobie wyrazy, z których nie mam obowiązku robić sekretu.
„Ja, niżej podpisany, winien jestem prostym długiem, panu Mordce Nüssenbaum, sumę Rs. trzy, wyraźnie trzy, i takową w dniu 1-ym Marca, r b. oddać obowiązuję się. Valutę odebrałem w gotowiznie, i z odebrania takowej kwituję, w Lambda dnia 10 Lutego 1873 roku.“

podpisano N. N.

Bohater spojrzał na swoje dzieło z uśmiechem, który się składał z kilku różnorodnych elementów. Ten uśmiech, to była nadzieja wejścia do sali urzędu municypalnego, to była pewność spotkania dwojga czarnych błyszczących oczu, to wreszcie był sposób zabicia długiej, chłodnej i obrzydliwie nudnej nocy.
Ale pomyśleć łatwo, a wykonać trudno.
W całej Europie przyjęto chodzić na maskarady we fraku, będąc ubranym czarno, kostjum zaś naszego bohatera był tabaczkowo-oliwkowy, o wentylatorach najnowszego systemu.
Pontyfikalny zaś uniform czarny, który zajmował honorowe miejsce w jego szatni, powierzchnią swoją przypominał stary postrzelany sztandar wojskowy. O! biedo kawalerska! ileż masz w sobie ironji! Jednak facet nie należał do ludzi, którzy łatwo dają za wygranę.
Rozpruł kilka kajetów, wydobył z nich nici szare ale mocne, znalazł igłę bez końca ale z uchem, i pracowicie wziął się do studjowania przyjemności krawieckich.
Po chwili, garderoba nie pozostawiała nic do życzenia, atrament ucharakteryzował nici szare na czarne, miotełka dokończyła reszty, i wkrótce na środku izdebki stał młodzieniec zupełnie gotów do wymarszu. Szło jeszcze o bagatelę... o frak.
„Est modus in rebus,“ pomyślał zawijając się w mizerne futerko, i chowając starannie przygotowany rewersik. A po chwili w domku na ustroniu, gdy łojówka ostatnie wyzionęła tchnienie, wśród ciszy ogrodu słychać było spieszne kroki, i urywane słowa piosenki:

Święta golizno, matko natchnienia,
Kochanko muz i Apollina,
Niechaj cię wielbią poety pienia,
Chociaż twe imię każdy przeklina.

Wreszcie i piosnka ucichła.


III.
Trymvirat w jednym fraku.

Statystyka dowodzi, że na Podlasiu, na trzech obywateli ziemskich przypada jeden kałamarz, zaś na trzech fashionable, ów miasta Lambda — jeden frak. To jest szczera prawda, o czem was łatwo przekonam, jeżeli zechcecie udać się za moim bohaterem na trzecie piętro najwyższej kamienicy w Lambda.
W apartamencie, który tem jedynie różnił się od mieszkania naszego bohatera, że stał nierównie wyżej nad poziomem morza, siedziało dwóch dandych, z których jeden grał bez miłosierdzia na skrzypcach, drugi zaś debatował nad marnościami tego świata. Jak się macie druhowie, rzekł facet, schylając się w niziutkich drzwiczkach poddasza.
— Witaj synu słońca, odpowiedziano mu zgodnie, a skrzypek położywszy skrzypce dodał.
— Gdzież pana djabli niosą, jeżeli wolno zapytać. Bo trzeba wam wiedzieć, iż kawalerja jest nader ugrzecznioną we wzajemnych stosunkach.
— Skrzypicielu, odparł facet, maskarada, bilet tak dobrze jak w kieszeni, szlachetny Mordko jeszcze żyje, ale fraka! fraka i fraka!
Wszak jeszcze nie zastawiony nasz poczciwy omnibus, w którym wszyscy otrzymaliśmy posady, wszyscy winszowali na Nowy Rok, w którym ty szlachetny skrzypku byłeś drużbą, zacny twój szlafkamrat chrzestnym ojcem, a ja com się wsławił przez szczęście do kobiet, jużem trzy arbuzy w tym uniformie otrzymał.
Powtarzam, fraka mi dajcie bo dziś moja kolej.
— Za pozwoleniem, umityguj swoje zapały, ja dziś idę na maskaradę, rzekł skrzypiciel.
— I ja — dodał jego towarzysz.
— Ja muszę....
— Na mnie czekają.
— Mam rendez-vous.
— Ależ, przerwał facet, wszyscy w jednym fraku iść nie możemy, a ponieważ jest on własnością wspólną, i kupiony został z funduszów składkowych na licytacji, przeto jeżeli się nie możecie zgodzić dobrowolnie, tem samem rozwiązujecie współkę; dla tego gotów jestem was spłacić, a frak przy mnie zostanie.
— Nie, rzekł skrzypiciel, nie ma zgody, nie przystaję bezwarunkowo na zerwanie współki.
— Cóż więc robić?
— Zdajmy się na wolę losu.
— Zgoda.
W tej chwili w kapeluszu znalazły się trzy kartki, z których dwie były czyste, jedna z napisem „frak.“ Trzy ręce opuściły się w kapelusz, trzy głosy zawołały jednocześnie.
— Pusta.
— Pusta.
— Frak!
Ten ostatni wykrzyknik wyszedł z piersi naszego bohatera.
— Bierz szczęśliwy ulubieńcze fortuny, rzekł skrzypiciel, oddając wyszarzany omnibus facetowi, i kłaniaj się Mani, która będzie na mnie czekała napróżno.
— Bądźcie zdrowi, zawołał facet, wybiegając po schodach jak szalony.
Po chwili przechodzący przez żydowską dzielnicę miasta, widzieli naszego bohatera, jak zniknął w wązkiej sieni kamieniczki, na której wisiała tablica:

KRAWIEC MENSKIE
cywilne i woskowe
Mordka N.


IV.
Facet i facetka w urzędzie municypalnym.

Sala jaśniała od świateł. Sześć olbrzymich pająków zwieszonych z sufitu, rozlewało jasność i stearynę na głowy gości. Ośmnastu trębaczy wygłaszało płody Offenbachowskiej liry, a okrągły i kulisty cukiernik rozłożył się z taborem w sąsiednim pokoju, sprzedając lody, sorbety, i słodki uprzedzający uśmiech, po cenach umiarkowanych.
Maskarada była w całej pełni. Na środku sali, tańczono jakiś taniec, charakterem nieco do kontredansa podobny; pod ścianami i w sąsiednich pokojach, długim szeregiem wlokły się pary piszczące, wzdychające i udające zabawę i wesołość.
W głównych drzwiach zarysowała się sylwetka naszego bohatera.
Minę miał więcej jak ostrą — kapelusz na lewo zbakierowany, a na potężnym nosie osadził pincenez, przez które bardzo nie wiele mógł widzieć.
Uniform jego w rzęsistem oświetleniu nastręczał wiele spostrzeżeń, uwag i porównań, dla badaczów starożytności i pamiątek.
Cały ten kostjum wyglądał jak księga hipoteczna niejednego szlachcica. Tyle tam ostrzeżeń, wykreśleń, służebności i warunków. Jeden posiadacz de nomine, kilkunastu właścicieli de facto. A przytem mina gęsta i zamaszysta.
Szanowni czytelnicy, nie mam zamiaru was nudzić, z tej racji pominę milczeniem nie ciekawe szczegóły intryg owej pamiętnej maskarady, zamilczę również o tem, jakim sposobem kassa naszego bohatera doszła do skromnych rozmiarów 17½ kop. sr. i przystąpię do rzeczy. Była godzina druga po północy, a nasz bohater miał się ku wyjściu, gdy wtem ujrzał czarne domino i maseczkę, z poza której widać było dwoje oczu wielkich, przypominających kolorem swoim niezmierzone oceanu głębiny, to błyszczących znowu jak świetne zorzy północnej zjawisko, to opuszczających się znowu, i kryjących za długich rzęs ciemnych firanką.

I na widok kobiety, facet stanął jak wryty,
W sercu uczuł affekty strzeliste,
Bo jej oczy z pod maski, siały iskry i blaski,
Dziwnie jasne, promienne, ogniste. . . . .

Wejrzenia ich skrzyżowały się wzajem jako błyszczące przeciwników miecze, a facet magiczną przyciągnięty siłą, bezwiednie znalazł się na ławeczce obok tajemniczej piękności.
Z zasady nie lubił „wstępów.“ A zatem, powiedział do niej po prostu.
— Masz zachwycające oczy.
— W twoich oczach, które się lada czem zachwycić mogą, odrzekła, i powstając z ławki wsparła się na jego, ramieniu, i kazała prowadzić po sali.
Rozmowa ożywiła się niebawem, publiczność dostarczyła przedmiotu, facetka była widocznie przyjezdna, i ciekawa niewypowiedzianie.
Gorąco było straszne. Wzięła z rąk bohatera szapoklak, i chłodziła nim swoją zamaskowaną twarzyczkę.
A po chwili, w najlepszej komitywie śmiejąc się wesoło, usiedli oboje w gabineciku na uboczu, i kassa bohatera zamieniła się na mikroskopijną porcyjkę lodów.
Czy znacie ponętne tajemniczości uroki?
Łagodne pół światło ustronnego saloniku, które bardziej dla formy aniżeli dla blasku jaśnieje, maska na twarzy, a na aksamitnem tle tej maski para wielkich oczu, gra wyobraźni bujnej, młodzieńczej, i cóż dziwnego, że nasz bohater sądził, że ma przed sobą uroczą nimfę, rusałkę lub inne urocze zjawisko.
Urocze zjawisko chłodziło się lodami, zdjęło rękawiczkę, i o nieba i bogi Olimpu! ukazało rączkę białą, toczoną, mięciuchną, i ozdobioną całą kollekcją pierścieni.
— Tyś królowa wschodu, rzekł do niej, lub urocza księżniczka południa, Semiramida czy Kleopatra. Królowa wschodu zdawała się być obrażoną.
— Nie mam nic wspólnego ze wschodem, odrzekła, jestem prawowierna katoliczka, i mam na imię Józefa. Jak żyję nic nie sprzedawałam, a mój akcent żydowskiego pochodzenia nie zdradza.
— O! nie, — wierz mi maseczko, nie miałem tej myśli, chciałbym przejrzyć aksamit twej maski, chciałbym zbadać kto jesteś — a jeżelim wspomniał imię Kleopatry, to z tej tylko przyczyny, iż jak sądzę, wyrównywasz wdziękiem tej starożytnej piękności.
— Ale któż ty jesteś, zapytała maseczka.
N. N. odpowiedział, nie widzę potrzeby robić z tego sekretu.
— Ah jak to dobrze, znam cię ze słyszenia, jesteś złośliwy wierszokleta, a ja lubię wiersze pasjami — wszak napiszesz co dla mnie na pamiątkę?
— Dobrze, ale gdzież mam ci to nadesłać, nie wiedząc bowiem kto jesteś, niepodobna mi wiedzieć gdzie cię szukać.
— Masz ołówek? zapytała.
Facet milcząc podał jej ołówek i książeczkę, na której wielkiemi zgłoski wypisane było „Notes.“
Tajemnicza piękność nakreśliła w niej na jednej z białych kartek, słowa następujące:
Józefa *** w Ypsylonie.
O! Ypsylonie, szczęśliwy grodzie, pomyślał facet, czemuż jesteś odległy o cały dzień drogi?
W tej chwili, jak zjawisko zarysowała się przed niemi postać słusznego mężczyzny.
— Wujaszek, szepnęła Józia.
— Chodźmy do domu, rzekł wujaszek.
— Bądź zdrowa masko, wyjęknął facet z westchnieniem ściskając ją za rękę.
.....Do widzenia...... do widzenia, odpowiedziała ze znaczeniem.
To „do widzenia“ przez trzy dni szumiało mu w uszach.
O godzinie 6-tej w salonach urzędu municypalnego w Lambda było ciemno jak w grobie.


V.
Senjor bractwa św. Brygidy w Ypsylonie.

Ypsylon było niegdyś fortecą. Świadczą o tem potężne bastjony i suchy głęboki rów, opasujący mury Ypsylonu. Jest tam wspaniała kollegjata w stylu gotyckim z kaplicą, w któréj podziemiach znaleźć można ciekawy zbiór arystokratycznych szkieletów. O kilkanaście kroków od kollegjaty wznosi się dom piętrowy, w tym domu trzy eleganckie pokoiki zajmuje senjor Ypsyloński. Tutaj strapione wdowy przychodzą po radę, młode mężatki po pomoc, tutaj zabłądzi niekiedy spłoniona dziewica szukając pociechy, i znajdzie ją z pewnością.
Dnia 24 Lutego 1873 roku, o godzinie 3-ciej z południa Senjor Ypsylonu siedział samotny nad wielką księgą i pogrążony w głębokich medytacjach rozwiązywał filozoficzne zagadnienia, a dziwiąc się wielkości przyrody skwapliwie jakieś zapisywał uwagi.
W tem zlekka zapukano do drzwi, otworzyły się, i stanęła przed nim młoda, ładna blondynka, smukła, wiotka, przezrocza i złożyła pocałunek gorący na jego błogosławionem ramieniu.
— Ojcze, rzekła, przychodzę do ciebie po radę i pomoc. — W téj chwili wsunęła rączkę za stanik i wyjęła z za gorsu list, noszący znaki stacji pocztowej w Lambda.
— Przed tobą ojcze nie mam sekretów, w téj chwili otrzymałam to pismo, przejrzyj je, i powiedz jak mam na nie odpisać. To rzekłszy usiadła na kanapie, i czarującą główkę oparła poufale na ramieniu szanownego senjora.
Ojciec czytał w milczeniu, rzucając od czasu do czasu spojrzenia ukośne, z pod spuszczonych powiek. Takich wejrzeń może tylko szkoła Lojoli nauczyć.
— Córko moja, rzekł przeczytawszy pismo, żal by mi było serdecznie, gdybyś wyszła za mąż, i czystą twoją duszę zmazała stosunkiem ze światowym człowiekiem. Ale jako rybie i rakowi woda, tako mąż niewieście potrzebien jest. Nie będziesz tedy przebierać długo, ale weźmiesz co jest, nie patrzając jako jest, boć cię moja opieka nie opuści.
— Ojcze ukochany, ja zrobię jak każesz, bo tyś mi wszystkiem i będziesz mi wszystkiem.
— Dusza twoja, rzekł Senjor, nigdy opuszczoną nie będzie; wejdę pod dach wasz i zamieszkam w nim duchem, wypowiesz mi wszystkie troski twoje, a dolegliwość wszelaką, i stanie ci się lekko i błogo na sercu, a w piersiach twych zamieszka radość.
— Cóż mu odpiszemy?
— Odpiszemy mu wierszem.
— Ależ mój ojcze, ja nie umiem.
— Uczyłem ja się skandówki i jambicznych metrów, napiszę tedy respons, a ty własną rączką przepisz, i poślij mu.
Dalszej rozmowy nie słyszałem, po chwili jednak list z pieczątką stacji pocztowej w Lambda, utonął w obszernej kieszeni długiéj szaty szanownego dygnitarza. Blondyneczka zarumieniona jak wiśnia, ucałowała powtórnie zatabaczony rękaw, a senjor złożył ojcowski pocałunek na jéj gładkiem czole. I pozostał samotny.
O dziwna fatalności! piękna blondyneczka miała te same oczy, które czarowały naszego bohatera.
Pozwolę sobie powiedziéć słów parę do kandydatów na mężów. Niechaj to będzie w tonie uroczystym. Kawalerowie i wdowcy! pilnujcie a baczcie, aby wasze ideały nie były zbytecznie nabożnie, strzeżcie narzeczone wasze od potężnych wpływów bractw wszelkich, a jeśli wejdziecie w świętą konjunkturę małżeństwa, na własnych plecach dźwigajcie do świątyni baby wielkanocne pod progi świątyni.
Miejcie w domu naczyń rozmaitych obfitość, ale naczynia duchowne znajcie tylko w litanji!..


VI.
Bryftregier w Lambda.

W gabinecie opisanym w rozdziale „Extra muros“ siedział nasz bohater, i pociągając spokojnie z długiego pieprzowego cybucha, kreślił wiersze sentymentalne, a tkliwe. Złośliwa potomność nie przechowała tych wyskoków talentu autora, i nie uplotła wieńca z liści bobkowych, celem uwieńczenia jego skroni. Potomność sama nie wie ile na tem straciła. Mniejsza o to, bohater siedział i kreślił. W mieszkaniu całem panowała cisza. Ciszę przerwało gwałtownie szczekanie Brylusia. Do drzwi naszego bohatera zapukano zlekka.
— Proszę, rzekł — przerywając pisanie.
We drzwiach ukazał się roznosiciel listów, ze stacji pocztowej.
— List do pana N. N. — z Ypsylonu, rzekł podając pismo.
Bohater nasz zerwał się na równe nogi, sięgnął do nosigrosza, i przedostatnie trzy kopiejki poświęcił na opłacenie tej papierowej przyjemności. Trzy kopiejki zniknęły w torbie listonosza, listonosz zaś zniknął za drzwiami.
A list leżał na stole przed rozmarzonym poetą. Otworzył kopertę z pewnem drżeniem i spojrzał na podpis. Przeczytał: Józefa *** z ogonkiem.
Ona, pomyślał sobie z westchnieniem, spojrzał na papier, kilkadziesiąt wierszy stało w równym wyciągniętym szeregu.
Zaczął czytać. Wiersze były piekielnie liryczne, forma więcej Radecznicka, niżeli Częstochowska, traktowały specjalnie o przyjaźni i niewytłomaczonej sympatji.
Jednak podobne sympatje dają się niekiedy tłomaczyć wybornie.
Woń Jasnej-Góry, jaką tchnęły owe wiersze, wydała się półgłówkowi naszemu charakterem genjuszu, lub przynajmniej olbrzymiego talentu.
— Ależ ona pisze jak Deotyma, więcej jak Deotyma, cóż tam taka Deotyma!
A ona pisała po prostu w ten sposób:

„Dzięki ci drogi piewco, poeto
Za twoje ody, za twoje sonetto.“
...............
„Na straży dusz naszych stoi sędzia, kościół Boży
On wiąże ludziom ręce, i on pierścień włoży.“

W tym ustępie, indywidualny charakter senjora z Ypsylonu wydobył się jak szydło z worka. Pismo powiada „oculos habent et non vident,“ te słowa do naszego bohatera mogły się były wybornie stosować.
Ale on szalał za swoją tajemniczą wieszczką, otoczony był jakimś dziwnym, niewytłómaczonym urokiem, poddawał się wrażeniu. Widział w niej to, czego nie było, i skutkiem tego nie dopatrzył tego co jest. Gdybym był jego ojcem, oddałbym go do Bonifratrów — gdybym był trybunałem cywilnym, kazałbym go ubezwłasnowolnić.
A bryftregier po dwóch tygodniach znowu dźwigał odpowiedź, znowa zabierał trzy kopiejki, i szedł dalej szukać adresantów, trojaków i wrażeń. Słońce zaświeciło jasno, szumiące olchy w dolinie pokryły się pączkami, ze wzgórków spadła śniegów lodowa osłonka, a nasz bohater otworzył swojej ciasnej izdebki okienko.
Dumał, dumał i dumał; zdjął futro z kołka, obejrzał je starannie, wyczyścił, znowu powiesił, i długo, długo przechadzał się wielkiemi kroki po izdebce.
Wreszcie stanął i z determinacją powiedział do siebie.
— Pojadę!
To postanowienie było bardziej niewzruszone, aniżeli uchwały zgromadzenia narodowego w Wersalu.


VII.
Rubli srebrem 14 kop. 30.

Mówiliśmy poprzednio, że nasz bohater zanim wyrzekł stanowczo „pojadę“ poprzednio długo, długo wpatrywał się w kosmatą powierzchowność futerka, zwanego jonatkami.
— I ktoby się domyślił, że te właśnie jonatki przedstawiały materjał, dający się przerobić na miejsce w omnibusie pocztowym, kursującym pomiędzy Ypsylonem i Lambdą?
A jednak tak było w istocie. Jonatki to Kalifornja kosmata. Bo zwykle w ciężkim, kawalerskim żywocie, wiosenne porównanie dnia z nocą, nie pozostaje bez śladów. Sprowadza ono za sobą zmianę futer na paletoty wiosenne, i słusznie, bo tym sposobem oszczędza się kłopotu z subjekcjonalną konserwacją od molów i wszelakich futrożernych owadów.
Los jonatek był zdecydowany.
O godzinie 4 po południu, stawiło się kilkunastu brodatych Dawida potomków, którzy po obejrzeniu towaru założyli między sobą spółkę nie akcyjną, i każdy z uczestników wysypał na stół w gotowiźnie przypadającą na niego opłatę.
Tym tedy sposobem, gdy po długich pertraktacjach, przedmiot sprzedaży został nareszcie oszacowany, kupujący wysypali na stół górę miedziaków, która miała realną wartość rs. 14 kop. 30.
Futro wyjechało w objęciach synów Izraela, którzy kłaniając się we drzwiach, kilkakrotnie powtarzali:
— Niech W. Pan zdrów spozitkuje!
Spożytkować miedzi za rs. 14 kop. 30 — to arcy miła satysfakcja. Ci ludzie chyba zapomnieli o egzystencji grünszpanu.
Rs. 14 kop. 30! Czy wy macie pojęcie co to jest Rs. 14 kop. 30, w monecie brzęczącej i kursującej na wszystkich giełdach krajowych. To jest ani mniej ani więcej, jak 1430 kopiejek, 953⅓ trojaków, 715 czworaków, 572 piątki, 476⅔ szóstaków lub 256 dziesiątek!!
Co za wspaniałe cyfry! Czego można dokonać za Rs. 14 kop. 30, dowiecie się niebawem.
Można sobie kupić paczkę cygar „Havanna“ Rygskich za kop. 40, — pudełko zapałek wiatrowych, co ma znaczyć, że nie gasną na wietrze, za kop. 4, opłacić bilet za miejsce w omnibusie pocztowym z Lambdy do Ypsylonu, co kosztuje Rs. 2 kop. 4; sypać pocztyljonom na każdej stacji po kop. sr. 5 na piwo, co na czterech stacjach wyniesie kop. 20. Można zjeść obiad w smutnej oberży na drodze za kop. 45, wypić pół butelki piwa zwanego bawarskiem za kop. 7½ i można wyjechawszy z Lambda o godzinie 9 rano, stanąć o 7 wieczorem w Ypsylonie. Można przytem na wszelki wypadek zakonserwować resztę, aby nie mieć spalonych okrętów, czyli aby mieć odwrót wolny i swobodny.
Spytacie, zkąd autor przyszedł do przekonania, że to właśnie a nie co innego, można wykonać za Rs. 14 kop. 30?
A to dla tego, że bohater naszego opowiadania zaręczył autorowi słowem honoru i zaklął się na dzieci, że w ten, a nie inny sposób, użył otrzymaną za futro gotowiznę.
To zapewnienie samo przez się uwalnia autora od zapisywania szczegółowych szczegółów, i czytelnik znajdzie to bardzo naturalnem, że w następującym rozdziale zobaczy bohatera w Ypsylonie.


VIII.
Hotel Europejski w Ypsylonie.

Ypsylon jest miastem europejskiem, leży bowiem w Europie środkowej, około 45 stopn. długości i 50 szerokości, o czem mogą dowodnie przekonać geografje Ansarta, Obodowskiego, Czarkowskiego, karty geograficzne Herknera, Kieperta i Nipanicza, a wreszcie memorjały towarzystwa geograficznego w Paryżu. Europejski charakter miasta znamionuje budynek, na którym napisano wyraźnie:

Hotel d’Europe.

O europejskim zaś charakterze hotelu świadczy Szwajcar, odziany w długą kamlotową togę, rozmowa służby hotelowej prowadzona w języku judejsko-teutońskim, przeciągłe ruskie pieśni zabawiających się w sąsiedniej resursie niższych stopni wojskowych, i głośny spór prowadzony bez ceremonji na ulicy przez kolonistów pruskich z naszymi wieśniakami.
O rodzajach i przypadkowaniu tych ślicznie brzmiących wyrazów, z bólem serca nic wam pewnego powiedzieć nie mogę.
Bohater nasz przyjechawszy przed hotel, zażądał numeru.
— „Bałd geszwind,“ — odpowiedziano ze środka, i tłomacząc to na polski, dodano:
— Zaraz jaśnie panie! Ruchle! Ruchle! gieb a szlisełe!
Jaśnie pan, który po całodziennej podróży nabrał barwy bardzo niejasnej, czekał spokojnie w przysionku, rozmyślając nad znaczeniem wyrazu „szlisełe,“ który zapewne znaczył tyle co klucz.
I tak było w samej rzeczy.
Wreszcie, po kwadransie, zadyszany misiures otworzył z trudnością drzwi apartamentu, w którym znajdowała się komoda, łóżko ze znakomitą kollekcją owadów, stolik i lustro przedstawiające szlachetne oblicze człowieka w linjach krzywych, łamanych i eliptycznych.
Temperatura tej jamy nie przechodziła +8° Reamura, a gatunku woni unoszącej się w izdebce, nie mogłaby nawet oznaczyć i komisja mięszana złożona z siedmiu wyżłów i tyluż pudli pod prezydencją lisa.
Bohater przedewszystkiem potrzebował się przebrać, widząc jednak, że grzeczne żądania nie doprowadzą do rezultatów pożądanego pośpiechu, dobył z piersi mocnego basu, wspomniał coś o lasce i obiecał na piwo. I po chwili, mógł widzieć błogosławione owoce wpływu basu, laski i piwa na cywilizację misiuresów.
Jakoż po niedługim czasie, buty jego jaśniały blaskiem lakieru, a szaty jego pozbawione pyłu, wyglądały przyzwoicie i znośnie.
Dwaj balwierze i perukarz złożyli uczone konsyljum nad brodą i głową bohatera, poczem gdy już cała powierzchowność młodzieńca przybrała charakter uroczysty, trzeba było myśleć o wizycie.
— Wiesz gdzie mieszkają państwo ***? — zapytał.
— Za co nie, odparł misiures, obrażony samem przypuszczeniem o tak grubej nieświadomości.
— To prowadź.
— Ny — była lakoniczna odpowiedź Ypsylońskiego cicerone.
I poszli.


IX.
U celu.

Szli, szli, aż przyszli.
W oknach jaśniały światła, u państwa *** był wieczór.
Bohater pociągnął za dzwonek, jednocześnie uderzyło jego serce, chociaż nikt za nie nie ciągnął.
Otworzono i wszedł.
W salonie, pomiędzy kanapowym autoramentem, co tak dobrze znaczy jak sztab generalny zabawy, siedziała wujenka, opodal na wygodnym fotelu usiadł Jmć pan Senjor. Damy i dziewice Ypsylońskie prowadziły rozmowę żywą, obecność Senjora i członka dozoru kościelnego nadawała zabawie charakter uroczysty. Wujaszek grał w karty w towarzystwie opasłych mandarynów, i na ustach całego zgromadzenia błądziły uśmiechy.
N. N. wszedł i skłonił się do ziemi. Nastąpiła ceremonja rekomendacyj wzajemnych, a po chwilowej pauzie, N. znalazł się na krzesełku, mając po prawej stronie starą gwardję kanapowego autoramentu, po lewej zaś godnego jej sprzymierzeńca. Rozmowa szła dość żywo o stosuneczkach towarzyskich w Lambda, przyczem szanowne damy, prawdziwie po chrześcijańsku, przypinały łatki śmiertelnym bliźnim swoim.
Tymczasem z sąsiedniego pokoju wyszła ona w całej pełni i blasku swych zachwycających wdzięków.
O ludzie! jeżeliście nie widzieli jej w sukni błękitnej, z klinowatem wycięciem na alabastrowym gorsie, jeżeliście nie widzieli jej artystycznie wdzięcznej turniury, jeżeliście nie widzieli jej rączki małej, mięciuchnej i wejrzenia zabijającego jak baterja elektryczna o kilkunastu ogniwach, toście jeszcze nic nie widzieli!
Szła krokiem cichym i równym. Nie był to chód kobiety kulejącej na potrójnej kondygnacji korków. Płynęła jak łabędź po przejrzystych falach jeziora. Twarz jej wiała chłodem białych Karrary marmurów, oczy przypominały płomienne Wezuwjusza kratery. Zabijała wejrzeniem. — Była milcząca jak sfinx, tajemnicza jak Sybilla.
To wszystko N. pomyślał sobie w jednej chwili. Jak stary znajomy podał jej rękę. Przywitanie ich było wymowne milczeniem. Są momenty, w których się nic nie mówi. Nad calem towarzystwem przeleciał duch milczenia. N. patrzył w jej oczy. Ona patrzyła w sufit. Kanapa spoglądała na nich oboje, a właściwie na troje, bo na Józię, na niego i na sufit.
Takie chwile bywają niekiedy nieznośne.
Milczenie trwało kwadrans. Jakaś chmura ołowiana zawisła nad wszystkiemi. Wezwanie do sali jadalnej dopiero wywołało pożądaną reakcję. N. korzystał z chwilowego zamięszania.
— Czy mam wierzyć ostatniemu listowi? — zapytał.
— Tak, odrzekła głosem zaledwie dosłyszanym.
Ostatni list zawierał wyznanie.
Tego pamiętnego wieczoru, N. N. nie mógł nic więcej ze swojej ulubionej wydobyć.
Po kolacji mandarynowie odprowadzili do domu swoje magnifiki, Senior zniknął jak cień tajemniczy, a nasz bohater zasnął wkrótce na madejowem łożu w Hotel d’Europe.
Na drugi dzień, a miało to miejsce w poniedziałek, miał zaszczyt być zaproszonym na obiad. Po obiedzie zaś, miał uroczystą przemowę do wujaszka, upraszając go o białą rączkę siostrzenicy. Wujaszek w sposobie urzędowym oświadczył, że „ze strony jego, jako wuja i opiekuna głównego, żadne nie zachodzą przeszkody,“ i interes był napół ukończony.
Po obiedzie, poprzedzony wspaniałym z białych kamelji bukietem, przybył włoski artysta niejaki Imć pan Fanszoni, ex-konkurent panny Józi, który w inwentarzu jej adoratorów zaliczony był na rachunek „rezerwy“ lub nieprzewidzianych wypadków.
Bo panny mają wysokie pojęcie o podobnej buchalterji. N. N. nie wiele jednak na obecność Fanszoniego uważał. Wyszli wszyscy do ogrodu, w awangardzie szła sześcioletnia „Niunia,“ żyjący projekt na czarującą dziewczynę. Główny korpus stanowił nasz bohater z Józią. Wujenka z Fanszonim trzymali straż tylną.
Ten pamiętny spacer miał mieć wpływ stanowczy na losy dwojga kochanków. Bohater nasz wykonał zamach stanu i oświadczył się!
Kawalerowie nie oświadczajcie się nigdy w poniedziałki!
Jak się oświadczał o tem zamilczę, bowiem żonaci czytelnicy mają o tem pojęcie z praktyki, bezżenni zaś dowiedzą się kiedyś. Co się zaś tyczy starych kawalerów i panien, którzy już przeżyli krytyczną lat dziewiczych epokę, to tych uczyć byłoby zbytecznem.
Mogę was jednak solennie i uroczyście zapewnić, iż oświadczył się i oświadczyny jego przyjęto.
Poczem był na herbacie, bawił się wesoło i odjechał na drugi dzień szczęśliwy, marzący i rozmarzony.
Złośliwi wskazywali mu zdaleka, czerwone dachy św. Jana Bożego w Lambda, a bryftregier po niedługim czasie przyniósł mu list od Józi.
Niestety! losy chciały, żeby to był ostatni.
Fanszoni zaś przepadł jak kamień w wodę.
Po kilku tygodniach, poczta pantoflowa z Ypsylonu przyniosła wiadomość, jakoby urodzony N. N. z urodzoną Józefą *** miał stanowczo i nieodwołalnie utworzyć harmonijne, zgodne i arcynabożne stadło.
Była to jedna z omyłek poczty pantoflowéj, utrzymywanej kosztem znanej w Europie i Stanach Zjednoczonych Ameryki, kongregacji dewotek w Lambda.
W pewném zaś kółku, studjowano starannie artykuł prawa cywilnego i ustawy kanonicznej o „aresztowaniu ślubów.”
A to po co? zapytacie.
Darujcie, że wam nie odpowiem wprost na to pytanie, ludzie zawsze starają się „brać na sposoby” by w téj nieustannéj walce życia, rujnować szczęście drugich istot.
Ale czego złość ludzka nie wymyśli!?!


X.
Turysta i prysznic.

Czytelniku szanowny, jeżeliś jeszcze nie zasnął snem sprawiedliwego, to zażyj tabaki i broń się wszelkiemi sposobami od serdecznych Morfeusza uścisków, a autor zapewnia cię solennie, iż wkrótce dojdzie do końca.
Trzeba wam wiedziéć; iż bohater naszego opowiadania, wstawał co rano i kładł się co wieczór w tém błogiem przekonaniu, iż piękna wieszczka odda mu w niedalekiéj przyszłości swoję rączkę i serduszko. Innemi słowy, wierzył mocno w prawdopodobieństwo owego właśnie ożenku, i pieścił się tą myślą iż kawalerskie jego utrapienia znajdą koniec, a on sam jako porządny paterfamilias, osiędzie w rodzinnem gniaździe i użyje nareszcie upragnionego spokoju i wytchnienia.
Z równych obszarów okolic Lambdy wypadło mu jechać daléj, jużto wędrując po krzemienistych ścieżkach Chęcińskich wzgórzy, już to wreszcie wlokąc się po smętnych żółtych, piasczystych stepach Podlasia.
Ta droga była dla niego obfitą w wypadki.
W jedném z drobnych miasteczek, kiedy południowa spieka lipcowego upału paliła ogniem głowy człowiecze, zatrzymał się chwilowo dla wzmocnienia sił, skromnym kufelkiem Żareckiego piwa.
W tém ni ztąd zowąd, zatacza się landara ciągniona przez trzy zasuszone konie, i powożona przez furmana żyda, który powierzchownością przypominał wędzonego śledzia.
Z budy płóciennej wyskoczył młodzian dorodny, w którego modrych oczach iskrzył zapał młodzieńczy, a uśmiech nie schodził prawie nigdy z jego ogorzałéj twarzy. Byłto osobliwy w swoim rodzaju humorysta, i w swojéj okolicy uważano go jako duszę wszystkich zebrań towarzyskich. Całą okolicę znał wybornie; od murów Lambdy, aż po granice Ypsylonu przebiegał bezustannie, wiedząc o wszystkich zaręczynach, weselach i chrzcinach.
Wiadomości jego były bez porównania lepsze od korespondencji prowincjonalnych wielu renomowanych pism codziennych i tygodniowych.
Zeskoczywszy z bryczki, rzucił się natychmiast w objęcia naszego bohatera.
— Jak się masz stary djable, gdzie się u licha włóczysz o téj porze, kiedy u nas wszyscy bawią się wesoło.
Gdy w Lambda czteréj Fikalscy drą gardła i zrywają piersi, na benefis osad rolnych i przytułków, gdy....
— Przestań, rzekł nasz bohater, przestań worku dziurawy, który sypiesz plotki jak z rogu obfitości, powiedz lepiéj co robisz, i dokąd jedziesz, o zdrowie cię nie pytam bo twoja fizjognomia wymownie o tém przemawia.
— Zachciałeś, mam chudnąć jak ty, wstrętny suchotniku, bo doprawdy gdybym cię nie znał, tobym pomyślał żeś albo zakochany, albo dezerter od Trapistów...
— Słuchaj, przerwał N., są rzeczy z których nie wolno żartować.
— Oho, interes poszedł na piękne, ale za pozwoleniem, mówmy na serjo, któż ci u licha tak zajechał w głowę.
— Nie pytaj.
— Ależ powiedz.
— Nie mogę.
— Nie bądź głupi, i mów jak człowiek rozsądny, bo jak wrócę do domu to i tak się dowiem o wszystkiem.
Ten argument był przekonywający, i zapytany rzekł po krótkim namyśle: Józia ***.
— Z Ypsylonu, przerwał turysta, ale to chyba żarty.
Ha! ha! ha! to ty może jesteś owym tajemniczym rycerzem z maskarady?. Rola nie do zazdrości — ty więc jesteś owym błędnym Donkiszotem, do którego syndykowie parafji wiersze pisują.
— Ależ!
— Aha, to ty widzę jesteś tyle naiwny, że wierzysz w jéj talent, a czy mi chcesz wierzyć czy nie, ja ci oświadczam i zaręczam uroczyście, że owe wiersze pisał nie kto inny, tylko wielebny senjor z Ypsylonu.
— Ależ jakiż masz dowód?
— No, krótko mówiąc, sam mi się z tém pochwalił, bo jesteśmy z sobą w dobréj komitywie. Ale to mało, powiem ci jeszcze w dodatku, że twój ideał żartuje z ciebie co się nazywa. A od czasu jak Fanszoni odebrał jakąś sukcesję, wujenka zaczęła utrzymywać; że każdy wierszokleta może być chwilowo znośny jako gość, ale na męża zupełnie nie zdatny. Jedném słowem, miło mi jest oświadczyć ci i zapewnić, że jeżeli to ty jesteś szczęśliwym aspirantem do jéj serca, to uważaj się za puszczonego w trąbę, bo włoskie papiery obecnie stoją wysoko.
Teraz, rzekł powstając, bywaj zdrów, a dla wiadomości powiem ci, iż twoją wieszczkę znajdziesz teraz w Warszawie, w mydlarni przy ulicy X. Bądź zdrów, a jeżeli się ożenisz, możesz zawsze liczyć na moją przyjaźń. Z temi słowy odszedł, i nie zważając na usilne prośby naszego bohatera zniknął w obszernéj budzie bryki, i odjechał.
Kto nie ma wyobrażenia o kuracji prysznica, niech się znajdzie w położeniu naszego bohatera, a przekona się dokumentnie jakie wrażenie sprawia zimna woda, wylana na zgorączkowany organizm.


XI.
Posłaniec № 283.

Nasz bohater znalazł się w Warszawie. Poleciał tam jak szalony. Był wściekły. Zgrzytał zębami jak wilk. Ideały jego obdarte nie tylko z uroczych tkanek bujnej wyobraźni, ale po prostu obdarto je ze skóry. Jakie wrażenie może robić ideał obdarty ze skóry? Jaki przewrot gwałtowny uczynił się w jego duszy.
Miotał przekleństwa i groźby. Był zimny i szyderczy. Śmiał się. Ze swego słownika wykreślił wyraz kobieta, a napisał w tem miejscu hyena. Jechał, i miał ochotę wyskoczyć z wagonu. Wyglądał jak żokej, który spadł z konia na placu wyścigów. Był pomięty w całem znaczeniu tego wyrazu. Gdyby się nie wstydził, byłby płakał. Gdyby nie widział żandarma, byłby ukąsił konduktora. Chciał zjeść cały pociąg, całą Warszawę, cały świat. To była porcja za duża. Usnął. Przez sen groził komuś. W Warszawie ocknął się — spokojny i zimny. Pozował na marmurowy posąg, a wyglądał jak podskubany gąsiak.
Są w życiu wypadki, w których człowiek w rozpaczy załamuje ręce i powiada do siebie:
— Djabli wiedzą co robić!
Ten frazes pomimo woli wydobył się z ust bohatera. Bijąc się długo z myślami; i debatując nad losem człowieka puszczonego w trąbę, przyszedł nakoniec do przekonania, iż niepodobna nie skończyć tego w sposób chociażby nawet gwałtowny.
W tym celu, otrzymawszy za kop. sr. 3 wiadomość o miejscu zamieszkania swojej donny, udał się do stancji, i napisał list następujący.

„Pani!

„W miesiącu Lutym r. b. spotkałaś na maskaradzie w Lambda człowieka, który ci nic w życiu nie zawinił. Wymieniałaś z nim listy, w których zapewniałaś o swoich affektach. Żądałaś jego przyjazdu, a gdy przybył i oświadczył się o twoją rękę, nie dałaś mu odpowiedzi odmownej. Potem korespondencję przerwałaś i postarałaś się o to, aby ów młody człowiek dowiedział się przez trzecie osoby iż jest puszczony w trąbę. Plan wyśmienity, i wykonany świetnie. Obecnie, dowiedz się pani jednak, że ów młody człowiek poznał się na farbowanych lisach, i że radzi ci, abyś chciała przysłać zaufaną osobę po odbiór sentymentalnej korespondencji, gdyż nie ma bynajmniej zamiaru zbierać kollekcji fałszowanych biletów. Przyjmij szanowna Pani, przy tej sposobności nauczkę, że jeżeli podobnie naiwne indywiduum, stanie na dróżce Twego żywota, trzymajże je mocno, i załatwiaj prędko, gdyż po niejakim czasie mógłby się poznać na Tobie.“

Sługa N. N.

Ten list zaniósł pod wskazanym adresem posłaniec № 283. A nasz bohater ulżywszy sobie na sercu, poszedł na pocztę, aby zakupić miejsce w omnibusie pocztowym do Lambda.
Zapłaciwszy co się należało, i oddawszy przyzwoity ukłon urzędnikowi, zapytał, kto jedzie jutrzejszym omnibusem o 8-ej. Urzędnik pocztowy z właściwą tym ludziom grzecznością odpowiedział, iż przed chwilą zajęto trzy miejsca dla państwa ***.
— Co za dziwne podobieństwo nazwiska, pomyślał sobie nasz bohater, i zniknął w tłumie przechodzącym przez dziedziniec poczty.


XII.
Finał w omnibusie.

Podobieństwo nazwiska nie było podobieństwem, ale tożsamością.
Kiedy nasz bohater przybył na pocztę, zastał tam Józieczkę, układającą starannie rozmaite walizki, walizeczki, i wszelki bagaż od niewieściego rodu nieodłączny.
Obok uwijała się wujenka i drobniutka Niunia, pomagali zaś trzej wysmukli braciszkowie.
Jakież było niewyraźne położenie zarówno bohatera jak i bohaterki, gdy po owym przyjemnym liście stanęli przed sobą, i spojrzeli sobie oko w oko.
Ona spuściła oczki ku ziemi. On był zaczerwieniony jak burak, fizjognomia zaś wujenki była, neutralna, jak Anglja podczas wojny prusko-francuzkiej.
Wreszcie, chrapliwy dźwięk trąby oznajmił godzinę odjazdu.
Usiedli w milczeniu, i omnibus odjechał w kierunku Lambda.
Wujenka od czasu do czasu robiła spostrzeżenia metereologiczne, wieszczka z uwagą oglądała swoje pierścionki, a maleńka Niunia szczebiotała jak ptaszek. W takiem mniej więcej będąc usposobieniu, ujrzeli przed sobą znaki stacji pocztowéj Z.
I tutaj nasz bohater po raz ostatni oglądał swoją zachwycającą piękność, i już jej więcej nie widział.
A humorystyczny turysta przejeżdżając przez Lambdę, powiedział mu, że Józia zawsze ładna, zawsze świeża, i że dotychczas łapie półgłówków ale tylko na prozę, gdyż poezję znienawidziła stanowczo.
Nasz bohater po dziś dzień cieszy się kawalerskim wiankiem, w domku na ustroniu zabrakło Brylusia, a z wieży kollegjaty w Ypsylonie, regularnie trzy razy dziennie dzwonią na Anioł Pański.
Zresztą wszystko po dawnemu, z tą tylko różnicą, że szanowny senjor z Ypsylonu, przeniósł swoją rezydencję do Omegi, gdzie dotąd zamieszkuje.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.