Wilk morski u ludożerców/Rozdział IV
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Wilk morski u ludożerców |
Podtytuł | Opowieść byłego żeglarza |
Pochodzenie | Złote książeczki nr 20 |
Wydawca | „Nowe Wydawnictwo“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
i cudowne ocalenie.
Ojciec Dikson musiał tym razem odpocząć nieco dłużej. Stary wzruszał się, przeżywając podczas opowiadania raz jeszcze całą prozę ówczesnych swoich wydarzeń. Musiał nowym kuflem pelelu zwilżyć gardło, które mu zasychało, musiał nową porcją tytuniu wzmocnić siły do zakończenia ponurej historji. Wreszcie zaczął głosem stanowczym.
— Odgadujecie, moi drodzy, co się stało?... Dziwne, prawda?... A jednak to było proste, proste w całym swoim piekielnym pomyśle. Oto dzikusy, pragnąc zawładnąć naszą korwetą, której ładunek, szczególniej rumu i whisky, tak przypadł im do smaku, a nie śmiejąc atakować stu ludzi załogi, zbrojnej w karabiny i mającej do rozporządzenia działa, zamierzyli zniszczyć nas za jednym zamachem i pogrzebać w tym przeklętym wąwozie. Gdyśmy się znaleźli na górze, mogliśmy się przekonać, że te czarne bestje podważyły wierzchołki obydwuch ścian wąwozu w najwęższem jego miejscu i zwabiwszy nas tam, stoczyły nam te potężne bloki kamieni na głowy. 96-ciu naszych towarzyszy znalazło śmierć męczeńską; uratowało się tylko czterech z mojego szeregu: ja, Bob, Donald i Kwingston. Ci dwaj ostatni wyleźli na wierzch drugą podobną do naszej szczeliną, wyżłobioną widocznie w porze deszczowej przez wody. Tak czterech nas ocalało. Wygramoliwszy się z naszego komina, ku wielkiej naszej radości ujrzeliśmy Donalda i Kwingstona czekających jakby na nas tylko. Rzuciliśmy się ku nim w pierwszem uniesieniu, jako cudownie uratowani, lecz obydwaj byli strasznie wzburzeni, a Kwingston jakby zdradzał objawy pomieszania zmysłów.
— Chodźcie z nami, chodźcie z nami! Zobaczycie dalszy ciąg tragedji!... — wołał, wymachując rękami.
Ciągnął nas na brzeg skały, kiedy Donald zamykał oczy i zaciskał obie pięście koło skroni.
— Święty Patrycy! Jesteśmy bezsilni! Święty Patrycy!...
Pobiegliśmy za nimi na zwisający nad przepaścią cypel, skąd roztaczał się widok, którego nie zapomnę nigdy...
Nasza korweta stała na kotwicy, ale na niej kotłowali się czarni. Kołem otaczała ją flotylla pirogów.
— Co to znaczy? — wyrwało mi się mimowoli.
— Zdobyli! — zaryczał Kwingston ochryple — zdobyli!
— A Harry Tompson? — zapytał Bob.
Straszny śmiech Donalda, zamknął mu usta.
— Harry Tompson wraz z pięcioma naszymi kolegami bronił się zawzięcie. Walczyli jak lwy, jak tygrysy, ale...
Nagle wskazał nam na piasczyste pobrzeże wyspy, gdzieśmy lądowali, gdzieśmy na banany i baraninę, wymienili pierwsze noże i siekiery.
— Harry Tompson i pięciu naszych towarzyszy znajduje się teraz tam i za chwilę będzie przez tych obrzydłych ludożerców pożarty!
Chwycił się za głowę w rozpaczy.
— Święty Patrycy! Święty Patrycy! Jesteśmy bezsilni, zupełnie bezsilni!...
I prawda. Było nas czterech, prawie ponad głowami kanibalów i patrzyliśmy z założonemi rękami, jak czarna tłuszcza dygotała z pragnienia, by zakosztować tylko ludzkiego mięsa, a tem ludzkiem mięsem, byli nasi rodacy — biali.
Widzieliśmy jak leżeli spętani, nadzy, wyczekujący swej kolei, kiedy rozniecane obok ognie zapłoną żywem płomieniem, kiedy litościwy nóż oprawcy przetnie ich męczarnie; widzieliśmy kiedy potworny dzikus, uzbrojony w potężną maczugę, gruchotał im nią kości nóg, by potrawa była smaczniejsza, widzieliśmy jak pieczono z nich każdego powoli, i jak ostatniego na ogień wleczono naszego nieszczęśliwca kucharza, który jeden tylko przewidział swój koniec żałosny.
Nie wstrzymałem. Miałem wszak przy sobie karabin nabity. Zerwałem go z ramienia, wymierzyłem go w kupę. Na szczęście Kwingston zatrzymał mnie w porę.
— Co robisz warjacie! Zgubisz nas wszystkich sobie nie pomożesz i ocalisz od zasłużonej kary to bydło krwiożercze. Na nich spaść musi zemsta, zemsta straszna! Polegajcie na mnie! Mam plan wspaniały!
I plan ten przyjęliśmy i wykonaliśmy całkowicie.
Gdy noc zapadła, a czarni na wybrzeżu, skończywszy ucztę, wszyscy gromadnie przepłynęli pirogami na okręt, gdzie rozpoczęła się orgja przy beczkach z wódkę i arakiem, spuściliśmy się z góry ku miejscu, w którem znajdowała się jedna, zapomniana przez wyspiarzy, nasza szalupa. Jakiś ludożerca zastąpił nam drogę. Bob Roy chwycił go za gardło i dźgnął nożem w brzuch, powierciwszy kilka razy. Dzikus padł nie wydawszy jęku. Spuściliśmy szalupę na wodę i odpłynęliśmy od brzegu bez szelestu.
Na wyspie panowała cisza martwa. Zasypani w wąwozie nasi towarzysze spali snem wiecznym. Na pagórku, gdzie odbywała się orgja ludożerców, dogasały ogniska, posyłając ku niebu wąskie wstążeczki niebieskawego dymu, niczem ołtarze ofiar całopalnych, przyjętych dobrotliwie przez niewyczerpane miłosierdzie sprawiedliwego a nierychliwego Boga. Ani jedna zmarszczka nie fałdowała gładkiej powierzchni morza, w której przeglądały się jedynie światełka pochodni pozapalanych przez „wojowników jego królewskiej mości, zdradzieckiego Kra Kra Tuwi“, zalewającego teraz robaka, z pełnych kadzi „zdobytej“ przez niego korwety.
I tylko z tej naszej nieszczęsnej korwety, na której mieliśmy świat cały okrążyć, rozlegały się teraz wrzaski przeraźliwe.
Mogliśmy śmiało więc zanurzać nasze wiosła i pchać naszą szalupę całą siłą mięśni; ich plusk, ich tarcie się o dulki kwiczące w burcie, ginęły w pijanym wrzasku świętującej swój tryumf tłuszczy.
— Bawcie się kotki, bawcie — mruczał Kwingston, łypiąc przekrwionemi białkami oczów — spieszcie się, aby nasycić wasze pragnienie użycia. Godziny wasze są już policzone. Nie godziny to już, ale tylko minuty.
Gdyśmy podpłynęli pod statek dość blisko, stary John kazał nam zatrzymać szalupę. Szybko zrzucił z siebie ubranie, przeżegnał się i dał nurka pod wodę.
Mieliśmy obawę, by nie natknął się na rekina, Kwingston jednak machnął tylko ręką.
— Mam ja i na tych kanarków radę; niedarmo trzydzieści lat po oceanie jeżdżę.
Wziął długi nóż w zęby.
Czekaliśmy na jego powrót dość długo, tak długo, że aż się nam to całą wiecznością wydało. Przychodziły nam do głowy najdziwaczniejsze domysły.
Jeżeli go rekin nie zcapił... Bah! stary był zbyt siebie pewny... Pozaczem rekiny w nocy... i taki żarłok też musi odpoczywać kiedyś... Że zaś Johna na okręcie nikt nie zauważył mieliśmy tego dowód przed oczami.
Na „Rubikonie“ panowały: pijatyka, tańce, wrzaski, niezamącona zabawa, przy czerwonawych płomieniach pochodni, które migotliwemi blaskami odbijały się w wodzie.
Nareszcie Kwingston zasapał koło szalupy. Chwycił za burtę, skoczył na ławkę i oczy mu się iskrzyły.
— Uderzaj w wiosła!... Nalegaj całą siłą!... Nie mamy chwili do stracenia!
Zaśmiał się po szatańsku i odwróciwszy ku korwecie pogroził w powietrzu pięścią.
Ja wiem koteczki gdzie na statku znajduje się prochownia!
Ledwośmy odpłynęli w ciemną noc parę yardów, kiedy krwawa łuna oświetliła morze i straszny huk rozdarł ciszę. To nasza korweta wyleciała w powietrze.
Dnia następnego, koło południa, daleko już od wyspy na oceanie znalazł nas wyczerpanych zupełnie, omdlałych z głodu i pragnienia statek handlowy i zabrał na swój pokład.
Ocaleliśmy, rzecz chyba widoczna, tylko cudem.