Wilk morski u ludożerców/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Mimar
Tytuł Wilk morski u ludożerców
Podtytuł Opowieść byłego żeglarza
Pochodzenie Złote książeczki nr 20
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Podstęp piekielny.

Stary James musiał odpocząć chwilę. Męczyły go już wspomnienia przygód dawno przeżytych, gardło mu zasychało. Znowuż nabił sobie fajeczkę, znowuż kazał podać pelelu, poczem, potarłszy czoło dłonią szeroką, powrócił do opowiadania.
— Rozkaz do wyjścia na ląd otrzymaliśmy o wschodzie słońca. Opuszczaliśmy korwetę, jużciż, po dwudziestu, uzbrojeni od stóp do głów, z karabinami, przy pełnych ładunkach. Okręt pozostawiliśmy pod opieką młodszego oficera, Irlandczyka, Harry Tompsona i pięciu ludzi z załogi, wśród których znalazł się i nasz kucharz, nieboże, przeczuwający nieszczęście.
Lądowanie zabrało nam z godzinę czasu, pół godziny ustawialiśmy się w szeregi po czterech, tworząc dość długiego węża, w głowie którego szedł kapitan ze starszym swoim pomocnikiem, drugim oficerem i sternikiem. Temu naszemu szykowaniu się przypatrywali się czarni, zgromadzeni w niewielkiej ilości na wybrzeżu, czekali na nas Bim w płóciennych majtkach i kapeluszu ryżowym wraz z jakimś dryblasem ze świty królewskiej, mając nas przeprowadzić najprostszą drogą w głąb wyspy. Ja znajdowałem się w środku „węża“ razem ze szkotem Bobem Roy’em, serdecznym moim przyjacielem, starszym naszym kolegą Jerzym Donaldem i wilkiem morskim Johnem Kwingstonem. Szliśmy noga w nogę marszem, wolno, gdyż droga wznosiła się dość znacznie w górę, a przednie szeregi mieli dość ciężkie dary dla kacyka i jego przybocznych: baryłkę rumu, dużą beczułkę whisky, wór cukru i skrzynię drobiazgów jako to toporków, noży, świecidełek i t. p. Uszliśmy może dwa tysiące kroków, gdy poza zaroślami, które ocieniały nam drogę, ujrzeliśmy przed sobą wąwóz dość wąski i stanowiący coś z rodzaju kurytarza pomiędzy dwoma pagórkami. Słońce grzało mocno, chłód panujący w wąwozie sprawiał nam przyjemność niemałą, wkraczaliśmy w parów ochoczo i dopiero później, kiedy ściany tego przejścia cudacznego jęły zwężać się i wyrastać nad naszemi głowami prostopadle, kiedy ciasno nam się wśród nich zrobiło tak, iż ledwo czwórkami mogliśmy przeciskać się naprzód, poczułem i ja brak powietrza i jakiś lęk instynktowny. W pewnem miejscu, kiedy chłonący nas mrok zgęstniał do ciemności niemal zupełnej, spojrzałem bezwiednie w bok i w czeluści jakiegoś czarnego otworu, dojrzałem punkcik dziwnie błyszczący. Nie myśląc, co robię, skoczyłem ku temu przedmiotowi, trafiłem nogą na okrągły kamień, straciłem równowagę i potoczyłem się w dół, zarywając rękami w sypki piasek. Ledwiem się podniósł wśród absolutnej nocy, poczułem jakby trzęsienie ziemi. Ściany o które oparłem się łokciami zadygotały gwałtownie, wejście, które miałem za plecami zamknęło się szczelnie, otoczył mnie gryzący w oczy pył, coś trzasło, coś zahuczało nad głową i pochłonęła mnie straszna pustka, cisza i jakby nicość mogilna. Widocznie, że na chwilą straciłem przytomność zupełnie, gdyż kiedym wreszcie zdołał zebrać myśli, wyczułem, iż leżę na chłodnym zwirze i że po głowie mojej chodzą jakieś zwierzątka drobne. Ale był to tylko przeciąg świeżego powietrza, który wichrzył moją czupryną. Zresztą nic nie widziałem, nic nie słyszałem i prawie że nie czułem nic, prócz niezwykłego osłabienia i zmagającej mnie senności. Wszystko co było, co otaczało mnie przedtem, może przed chwilą krótką zaledwie, znikło. Ani wąwozu, ani towarzyszy, ani błyszczącego przedmiotu, ani ciemnej dziury, w którą się zapadłem, tylko jedna słaba i obojętna mi już myśl, że koniec mój się już zbliża nieuchronnie, że teraz już czeka mnie nieubłagana śmierć.
— Jamesie Diksonie — mówiłem sobie w duszy. Rób ostatni rachunek sumienia. Pan wzywa cię na swój sąd. — Nie wiem co się ze mną działo i jak długo trwał ten dziwny stan, wiem tylko, że do przytomności przywołał mnie głos: — He he!... Jest tam kto?!... Hallo!... Hallo!... — Nadstawiłem ucha, poznałem głos Boba.
— Bob! czy to ty? — wrzasnąłem naraz z całej mocy.
— Jużciż że ja, Jamesie — odpowiedział, poznając mnie również.
— A gdzie ty się znajdujesz? — zapytał.
Nie umiałem odrzec.
— Albo ja wiem. Zdaje mi się, te już na tamtym świecie.
— Głupiś! — mruknął niezadowolony. — Nie kpij ze mnie, a raczej powiedz, czy twoje nogi leżą wyżej niż twoja głowa, czy też odwrotnie?
Miał słuszność niezaprzeczoną. Zacząłem badać moje położenie. Istotnie. Nogi moje leżały znacznie wyżej od mojej głowy, dlatego też krew mnie widocznie zalewała. Poprawiłem się i ulżyło mnie odrazu, o czem nie omieszkałem powiadomić przyjaciela.
— Ratujesz mi życie Bob! Byłbym się zadusił w podobnej pozycji. Co mam teraz robić?...
— Ano, drap się w górę, bo czuję, że leżysz niżej odemnie. Zdaje mi się, iż jesteśmy w jakimś kominie, z którego musi być przecież wyjście; powietrze z góry ciągnie.
I w tem miał rację. Powietrze szło ku mnie szeroką falą i oddychając nim, zyskiwałem siły i zwykłą jasność sądu. Wreszcie, zdobywszy się na energję, ruszyłem za głosem i po niejakich wysiłkach trzymałem już Boba za nogę.
— Czy to ty Jamesie?
— Ja, Bobie!
Nie widzieliśmy się wcale, ale porozumiewać mogliśmy się swobodnie. Teraz pracowaliśmy wspólnie.
A była to robota niemal nadludzka. Pchaliśmy się ku górze łokciami i kolanami. Miałki piasek i pył leciał nam na głowy, zasypał oczy, nozdrza, tamując oddech, zapełniając usta, drapiąc w gardle niemiłosiernie; z pod nóg, z pod łokci usuwały się ruchome kamienie, sypiąc się w dół z ostrym szelestem, uderzając z głuchym łoskotem o jakieś dno niewidoczne. Co jakiś czas natrafialiśmy na ściany mniej twarde, więcej zrychlone i tracąc punkty oparcia, zsuwaliśmy się na dół z szaloną szybkością, poczem trzeba było gramolić się w górę znowuż, z trwogą w sercach, że to się powtórzy raz jeszcze. Kiedyśmy się zmęczyli zupełnie, kiedyśmy tracili sił ostatki, ponad głowami naszemi zamajaczyło światło bladawe. Kiedyśmy się wydostali na górę, słońce kłoniło się ku zachodowi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Marczewski.