Wilk morski u ludożerców/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Mimar
Tytuł Wilk morski u ludożerców
Podtytuł Opowieść byłego żeglarza
Pochodzenie Złote książeczki nr 20
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.
Gościnni wyspiarze.

James Dikson musiał znowuż zapalić fajeczkę, która mu była wygasła. Sięgnął do kapciucha, dobył szczyptę tytoniu, napchał nią główkę fajki, potarł zapałkę o podeszew buta, pyknął parę razy i, zwilżywszy gardło pelelem, ciągnął dalej.
— Po dwuch dniach obcowania z czarnymi wyspiarzami przyszliśmy wszyscy do przekonania, iż byli to bardzo gościnni ludzie. Wszystko na co padły nasze wejrzenia ofiarowywano nam za byle bagatelę i to z taką gotowością uprzyjemnienia pobytu, iż nie mogliśmy nie ulec najnieprawdopodobniejszym złudzeniom. Na trzeci dzień o brzasku, ujrzeliśmy naszą korwetę otoczoną ze wszystkich stron pirogami naszych czarnych przyjacieli. Pojawienie się ich niespodziane, wzbudziło uśpioną podejrzliwość niejednego; nasz kucharz, uznany zresztą za zwiastuna wszelkich niemożliwych nieszczęść, starał się przekonać młodszego oficera, dyżurującego w tej chwili na pokładzie, iż czarne djabły, jak nazywał wyspiarzy, mają zamiar napaść na okręt i zawładnąć nim przemocą. Błagał go na klęczkach, aby kazał strzelać do dzikusów z armat. Niestety i tym razem głos jego pozostał głosem wołającego na puszczy. Młodszy oficer wdał się w rozmowę z najbliższą łodzią i chociaż porozumienie było niezmiernie trudne, dowiedział się za pomocą różnych znaków, że czarni ożywieni są najlepszemi ku nam uczuciami i że na dowód uznania, ich królik, pękaty tłuścioch, ubrany w dziwaczny kostjum z piór nieznanych nam ptaków i obwieszony od stóp do głów paciorkami z zębów i pazurów różnych zwierząt, przybywa z chęcią złożenia naszemu kapitanowi wizyty na okręcie. Dzicy, byli niemal zupełnie bezbronni, kilka włóczni sterczących ponad głowami asysty kacyka nie przerażało nikogo z załogi, uzbrojonej w karabiny, pałasze i pistolety, tak, że kapitan mógł się zgodzić na przyjęcie gości bez cienia obawy, a nawet na powitanie tak wielkiego jak ich król dostojnika, kazał nam stanąć na pokładzie w dwa szeregi i prezentować broń, jak warta honorowa.
Spuściliśmy trap, pomogliśmy tłuściochowi wgramolić się na pokład środkowy i na daną komendę, daliśmy z karabinów ognia w powietrze, co wywołało wśród flotylli pirogów początkowo zamieszanie paniczne, a w następstwie przyjęte było oznakami zadowolenia.
Król czarnych, przezwyciężywszy pierwszy moment przerażenia, zachowywał się podczas całej swej bytności na „Rubikonie“ z iście monarszą godnością. Przyjął z rąk kapitana w podarunku pistolet z workiem prochu i kulami i zaraz kazał jednemu ze swych podwładnych, złożyć wzdłuż burty, kilkadziesiąt sztuk kokosowych orzechów, dwuch prosiaków i tęgiego barana, którego windować musieliśmy z jego łodzi na linach. A w łodzi tej znajdowały się jeszcze najrozmaitsze drobiazgi jako to: figurki, widocznie fetyszy, wycinane dość zręcznie z kolorowanego drzewa, bumerangi, broń zabawna i dla europejczyka dość niezwykła, gdyż powracająca za każdym razem do miejsca skąd została rzucona, wreszcie łuki ciężkie i trudne do naciągania dla rąk nienawykłych i strzały zatrute — wszystko upominki dla nas majtków z załogi.
Podzieliliśmy to między siebie, chwaląc sobie wspaniałomyślność jego królewskiej mości, czarnego tłuściocha, któremu kapitan pokazywał naszego „Rubikona“. Dostojny gość interesował się naszą korwetą niezwykle. Oglądając kajuty oficerskie, co chwila wydawał gardłowe okrzyki zachwytu, a ujrzawszy w naszej śpiżarni baryłkę rumu, którego dano mu skosztować dobrą szklankę, wpadł w nastrój tak niepohamowanego zadowolenia, że, zapomniawszy niezawodnie o swojej wysokiej władzy, począł na czworakach tańczyć na tyle zabawnie, iżeśmy wszyscy omal nie popękali ze śmiechu. Skończyło się na tem, że cała jego świta dostała po kilka kieliszków whiski i dzikusy, pijani zupełnie, opuszczali nasz pokład, obiecując przybyć dnia następnego. Nie wszystkim się to udało, gdyż dwuch z nich spadło z trapu do wody i mimo natychmiastową pomoc i z naszej strony i ze strony flotylli pirogów utonęło w głębinach morskich. Zdaje się, że pożarły ich rekiny, gdyż kilku z tych potworów ujrzeliśmy wkrótce potem opływających naszą korwetę.


Dnia następnego spotkała nas niespodzianka, o której nie marzyliśmy. Flotylla czarnych pojawiła się przed okrętem już znaczniej przed wschodem słońca. Na przedzie jej płynęła wielka łódź królewska, a w niej, prócz kacyka i jego asysty, znajdował się murzyn w białych płóciennych majtkach, koszuli z i wielkim kapeluszem ryżowym na głowie, jakie noszą robotnicy plantacji na Cejlonie.
Okazało się, że istotnie murzyn ten długi czas przebywał wśród białych, jako niewolnik prawdopodobnie, miał pana, oczywiście anglika, któremu zbiegł ostatecznie, znalazł się na wyspie już w sposób niewyjaśniony, że zaś nauczył się swego czasu jako tako po angielsku, przyszło kacykowi na myśl użyć go teraz za tłumacza.
Zadziwiliśmy się niezmiernie, słysząc go z łodzi pozdrawiającego nas w naszym pięknym języku, zdziwiliśmy się i uradowali niezmiernie, gdyż nadarzała nam się sposobność teraz dowiedzieć się wreszcie gdzie naprawdę jesteśmy. Nadmienić bowiem muszę, że podczas ostatniej burzy pękł nam maszt środkowy i padając rozstrzaskał przednią burtę. Woda wdarła się do wnętrza korwety, zalała kajutę kapitana, a wary morskie porwały z niej niemal wszystkie instrumenty, bez których określenie miejsca naszego pobytu okazało się niemożebnością. Murzyn więc mówiący po angielsku, zjawiał się w samą porę.
Nazywał się Bim, zapewniał nas, że znajdujemy się w pobliżu Madagaskaru, co zresztą okazało się nieprawdą i że, co interesowało nas niemniej mocno, wyspa, którąśmy mieli przed sobą, nazywa się Kura Mami, podlega władzy króla Kra Kra Tuwi, który czuje dla nas wiele wiele przyjaźni i prosi abyśmy przyszli do jego „pałacu“, gdzie znajduje się „dużo dużo“ świń, „dużo dużo“ baranów i „dużo dużo“ pak znalezionych przez wojowników Kra Kra Tuwi „w brzuchu wielkiej pirogi“, wyrzuconej przez morze na północny brzeg wyspy przed „dużo dużo pełniami księżyca“.
Ta ostatnia wiadomość zaciekawiła kapitana.
— A cóż się w tych pakach znajduje? — zapytał Bima.
Murzyn zakiwał głową i wytrzeszczył oczy.
— Moja widzieć, moja patrzeć, moja brać w ręce rurki dużo dużo długie, przez które małego człoka widać jak dużą dużą świnią, garnki, które się błyszczą jak słońce i w których widać twarz Bima dużo dużo szeroką i dużo dużo Biblje, z którą biały człowiek gada i w której siedzi mocny Bóg białego człowieka, który dał białemu człowiekowi niewiastą która zjadła jabłko...
Wywnioskować z tego można było, że dzicy znaleźli się jakimś sposobem w posiadaniu jakichś książek i jakichś instrumentów mierniczych z rozbitego u ich brzegów okrętu, instrumentów, które mogły się nam przydać bardzo. Należało się do nich dostać za jakąbądź cenę. Kapitan zarządził krótką naradę, w której wzięło udział kilkunastu starszych majtków i większością głosów przyjął zaproszenie Kra Kra Tuwi.
Ta druga wizyta królewska zakończyła się jak i pierwsza probowaniem araku, tańcami na czworakach i nieszczęśliwym wypadkiem, z tą jedyną różnicą, że tylko jeden z pijanej świty kacyka wpadł do wody już z łodzi i pożarty został przez olbrzymiego rekina w okamgnieniu.
Na rekina tego dzicy urządzili niezwłocznie polowanie, ale bezskuteczne.
Dnia następnego wyruszyliśmy do „pałacu" tego potwornego władcy przeklętej Kura Mami, która stała się bratnią mogiłą prawie wszystkich moich towarzyszy i zgubą naszej pięknej korwety.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Marczewski.