Wilk morski u ludożerców/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor M. Mimar
Tytuł Wilk morski u ludożerców
Podtytuł Opowieść byłego żeglarza
Pochodzenie Złote książeczki nr 20
Wydawca „Nowe Wydawnictwo“
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Graficzne Józef Popiel i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.
James Dikson w piwiarni „Pod zieloną papugą“.

Pewnego sierpniowego poranka, roku 1840-tego, kiedy to zastosowanie pary w żegludze morskiej święciło swój tryumf zdecydowany a niemal wszystkie porty angielskie posiadały już po kilkanaście parowców, James Dikson, stary wilk morski, ongi kapitan trójmasztowca „Lady Palmerston“, ostatecznie 82-tni emeryt „Wielkobrytyjskiego Towarzystwa kolonji morskich“ siedział w piwiarni „pod zieloną papugą“, w ciasnej uliczce starego Doovru i pykał ze swej krótkiej fajeczki, przysłuchując się rozmowom otaczającej go młodzi.
Piwiarnia była pełną marynarzy, którzy to wchodzili to wychodzili, to skupiali się po kątach okopconej izby, gdzie prowadzono werbunek nowych sił na odpływające okręty, to tłoczyli się do ogólnego stołu, gdzie siadała starszyzna, dzieląca się wrażeniami z ostatnio odbytych podróży.
Widać tam było czerstwą twarz Toma Rolsa ze szpakowatemi bokobrodami i łysą głowę Daniela Wilkinsa i młodego Marka Plumtinga, sternika z „Północnej Gwiazdy“, która właśnie przybyła z brzegów lodowatej Grenlandji.
„Północna Gwiazda“, ciężki frachtowiec, przewożący węgiel do portów Norwegji i przywożący stamtąd przeważnie tran wielorybi, zaopatrzona była jużciż w śrubę, co na swe czasy należało do wielkich nowości.
Marek Plumting, który odbył swą praktyką na dość mizernym żaglowcu, nie miał słów podziwu dla „Północnej Gwiazdy“. Statek szedł z szybkością dochodzącą do 8-miu węzłów na godzinę, naturalnie jeżeli się rozwinęło wszystkie żagle do pomocy; „Północna Gwiazda“ posiadała prócz maszyn jeszcze dwa maszty, z których jednakże nie korzystano zawsze.
— Ale pozatem, na „Północnej Gwiazdzie“ człowiek się czuje zupełnie panem położenia. Nie potrzebuje czekać na wiatr pomyślny, nie boi się, że mu wichura maszty połamie; czy mu wieje czy nie wieje pcha się naprzód zawsze z jednakową szybkością i zawsze do lądu trafi byle mu tylko, rzecz prosta, paliwa nie zbrakło! — kończył swe pochwały Plumting z tą pewnością przekonania, że nikt słowom jego zaprzeczyć nie może.
Zawiódł się jednak, bo właśnie tej końcowej tyrady nie mógł mu James Dikson przepuścić bezkarnie.
Do tej pory siedział milczący, w tej chwili jednak wyjął z ust fajką, chrząknął jakby dla sprobowania głosu, splunął po marynarsko przez zaciśnięte zęby i zaśmiał się głośno, rubasznie.
— He he he!... Dobrześ powiedział mój Marku, bardzo dobrze! „Póki mu paliwa nie zbrakło!... Ha ha ha!... Jużciż jużciż! Sprawiedliwie! Bo jak mu węgielek wyjdzie, jak pod swym kociołkiem nie zapali, będzie musiał rozpinać wszystkie żagle i odmawiać pacierze gorliwie, aby byle Pan Bóg zesłał mu wiaterek pomyślny!... He he he!... Pomyślny a i łagodny w sam raz ile potrzeba. Bo jak go jaki samum na drodze naścignie to!... Pisz testament bracie i wrzucaj do morza w zakorkowanej butelce!... Może cię zanieść tam, skąd rzadko który wraca i skąd ja, swego czasu, jakim był taki jak ty młody, wróciłem tylko cudem!... He he he!... Nie takie przeżywaliśmy czasy. Cudem, cudem wracało się niemal z każdej podróży!...
Głos starego wilka a i ton tego głosu wywarły na otaczających jakieś dziwne wrażenie.
Nie było prawie człowieka tu, w porcie starego Doovru, któryby nie znał Jamesa i nie słyszał o jego przeżyciach niezwykłych niezmiernie ciekawe i powtarzane z ust do ust historje. Wiedziano, że stary widział na własne oczy węża morskiego długiego na trzy angielskie mile, że znane mu były bardzo dokładnie syreny, że omal nie rozmawiał osobiście z latającym holendrem, że pewien okres czasu przeżył na bezludnej wyspie, żywiąc się rybami i ptactwem chwytanemi w sieci i potrzaski i że wreszcie gdzieś, na jakimś bardzo odległym lądzie, wśród dzikich ludzi, królował jakiemuś plemieniowi o czem zresztą opowiadał rzadko i niechętnie.
Teraz, kiedy milczący zazwyczaj i w sobie zamknięty, przemówił wreszcie, zaśmiał się i wspomniał o cudzie, wszyscy przycichli a Tom Rols, jako starszy wśród młodych, bo siwiejący, zwrócił się do niego skwapliwie z zapytaniem.
— A czy nie moglibyście nam powiedzieć dokładniej skądeście to, ojcze Diksonie, wrócili cudem, hę?!... Byłoby to może dobrą nauką dla niejednego gołowąsa, który, gdy mu się na nowomodnym śrubowcu jazda udała, już myśli, że Pana Jezusa za nogi ułapił. Możeby taki zrozumiał, iż nie wszystko złoto co się świeci.
Stary wilk morski spojrzał Rolsowi bystro w oczy, jakby pragnąc odgadnąć jego intencję, zdawało mu się bowiem czasami że młodzi wyciągają go na opowieści, by sobie z nich potem pokpiwać. Tom jednak zachował minę poważną zupełnie i James chrząknął po chwili znowuż, przygotowując się do dłuższej historji.
— Hano! — rzekł — jeżeli kogo z was to zaciekawi, to mogę wam powtórzyć, co już inni odemnie słyszeli, jakiem to znalazł się niechcący tam, gdziem znaleźć się nie zamierzał wcale i to nie dlatego bynajmniej, że nam paliwa nie starczyło, bośmy, rzecz prosta, na parę wcale nie jeździli, tylko że nas trąba morska porwała, przeciw czemu nie poradzi żadna para, żadna w świecie śruba.
He he he!... Jeszcze się nie urodził taki mądry, któryby morzom i oceanom rozkazywał.
James Dikson pyknął ze swej krótkiej fajeczki, rzucił pogardliwe spojrzenie na Marka Plumtinga i rozpoczął.
— Było to temu lat... sześćdziesiąt. Byłem młody, bardzo młody i zielony taki jak oto nasz sternik z „Północnej Gwiazdy“. I mnie się zdawało wówczas, że na tej pięknej korwecie, na której pełniłem służbę zwykłego majtka mogę zajechać gdzie mi się tylko żywnie spodoba... Bo też co to była za korweta!... Phi! phi!... Co tu gadać!... Dość, że mieliśmy trzy żagle, dwa pokłady i po dwanaście dział z każdego boku. Ładunku braliśmy do tysiąca tonn, a załogę składało stu ludzi!... Kiedy mnie mój ówczesny kapitan, Harry Benjamin Burry, przyjął na statek, pamiętam jak dziś, byłem dumny niczem paw nadęty i tegoż wieczora upiłem się do utraty przytomności, chociaż, wiadomo powszechnie, iż nie mam zbytniego upodobania do alkoholu. Hano! wiadomo!... kogo Pan Bóg chce ukarać temu przedewszystkiem rozum odejmie. Zaczynałem swą służbę na „Rubikonie“, tak się bowiem nazywała korweta, wyzbywszy się rozsądku.
Mieliśmy dotrzeć do Indji, wioząc sukna, tkaniny płócienne, rydle, łopaty, jakieś maszyny i jeszcze niezliczoną ilość pak z najróżnorodniejszym towarem, który zamierzaliśmy wymieniać po drodze na kość słoniową, banany, ananasy, kauczuk i t. p. surowce, zanim byśmy mogli zabrać z powrotem większe partie bawełny, herbaty, a może kawy i ryżu.
Rozpoczęliśmy naszą podróż względnie szczęśliwie.
Jak dziś pamiętam w początkach czerwca 1780 r. podczas wspaniałej pogody, przy pomyślnym wietrze podnieśliśmy kotwicę zrana, a już ku wieczorowi dnia tego mijaliśmy skaliste brzegi Bretanji, powierzając swe losy leniwie wzdymającym się falom oceanu Atlantyckiego.
Jedna tylko okoliczność zastanowiła wówczas naszego kucharza. Przy wyruszaniu z portu mianowicie spostrzegł on, że z dolnego triumu, gdzie według jego zapewnień znajdowały się zazwyczaj w wielkiej ilości szczury, szkodniki te wywędrowały zupełnie i pomimo najusilniejszych poszukiwań, obecności ich w innem miejscu okrętu nie udało mu się stwierdzić wcale.
Zmartwiło go to bardzo. Zapewniał wszystkich po kolei, że podróż nasza skończy się wielkiem nieszczęściem.
Był to człowiek stary, zabobonny zapewne ale, jak się niestety okazało wreszcie, wyczuwający biedę przez skórę.
Wówczas jużciż nikt nie wierzył jego przeczuciom; znaleźli się nawet tacy, a i ja, głupi — młody, w ich liczbie, co oskarżyli go o sianie paniki wśród załogi przed drugim oficerem.


Rzecz prosta, że doszło to do kapitana i nasz kucharz zapłacił za przepowiednie porządną porcją bizunów.
Za moich czasów na pokładzie statku panował rygor wojenny.
Nie zdążył jeszcze nasz kucharz przeboleć skutków nie trzymania jeżyka za zębami, kiedy piękna pogoda z lekkim pomyślnym wiaterkiem poczęła się psuć widocznie.
Przedewszystkiem barometr poszedł w górę niebywale.
Młody oficer na przednim pokładzie kręcił głową i zapewniał, iż nigdy jeszcze nie obserwował takiego wyżu i, że podług jego spostrzeżeń należało spodziewać się jakiejś gwałtownej zmiany. Tem niemniej posuwaliśmy się naprzód stale choć powoli, gdyż w miarę opuszczania się ku południowi wiatr ustawał, ustępując miejsca bezwzględnej niemal ciszy. I nastawały chwile, które dziś porównałbym do momentów braku paliwa na parowcu. Statek nasz, nasza wspaniała korweta, na której wszyscy my, młodzi, gotowi byliśmy dotrzeć do krańca świata, stawał w miejscu jakby na kotwicy i ani jeden żagiel, ani jedna linka na sztywnych masztach jego nie drgnęły, a kadłub „Rubikonu“ pełen trzasku, pisku i zgrzytu, tej muzyki życia i ruchu, pogrążał się w martwą ciszę, przypominającą nam powagę i spokój miejsc wiecznego spoczynku.
I gdy się to ciągnęło godziny i dnie całe mieliśmy wrażenie już wszyscy bez wyjątku, że okręt nasz to cmentarz prawdziwy, kajuty w nim — nasze mogiły, a my zaś; choć żywi, — to trupy chodzące.
Nie studziło to jednak bynajmniej naszego zapału, nie gasiło wcale naszej wiary. Mimo powolne sprawdzanie się ponurych przeczuć naszego kucharza, gotowi byliśmy kpić sobie z niego, gdyby otrzymana chłosta nie sznurowała nam ust pochopnych do żartów, ale nie cynicznych jeszcze.
Dopiero groza tego, co nas wkrótce spotkało, nastroiła nas poważniej znacznie.
Po trzech dniach ciszy, w czasie której ledwo zdołaliśmy dotrzeć do brzegów Afryki, zadął wiatr silny, który, wzmagając się z godziny na godzinę, przeszedł w huragan niezwykłej gwałtowności. Nigdy już potem nie obserwowałem tego dziwacznego zjawiska. Niebo było bez chmurki, słońce świeciło jasno, a z północo-zachodu wiało na południo-wschód z mocą samumu, pędząc nas ku skalistemu lądowi, gdzie nasz „Rubikon“ roztrzaskałby się na drzazgi niezawodnie. Z nadzwyczajną trudnością udało się naszemu sternikowi wyprowadzić statek na pełne morze, a tam rozszalała wichura porwała nas niby piórko i niosła przez spienione bałwany z szybkością nieopisaną. Naturalnie, że zwinęliśmy wszystkie żagle. Była chwila, w której nasz kapitan zastanawiał się, czy nie kazać zrąbać jeden z naszych masztów. Co jakiś czas, kiedy tylko okręt odwrócił się do fali bokiem, olbrzymie słupy wodne zalewały nas doszczętnie. Należało trzymać się lin z całej siły i zachowywać czujność nadludzką niemal, gdyż każdemu z nas, pełniących służbę na pokładzie, groziła przy tej sposobności śmierć niechybna. Mimo to dwuch z moich towarzyszy zmyły fale morskie z fordeku w oczach wszystkich obecnych i nie było możności przyjść im z pomocą.
Wichura trwała bez przerwy dnie i noce przez dni z rzędu kilka. Przez te dnie mowy być nie mogło o spoczynku. Nie spaliśmy, lecz jedynie zapadaliśmy w jakieś omdlenie, z którego co chwila budziło nas gwałtowne miotanie się naszego „Rubikonu“. I znowuż każdy z nas miał to wrażenie, że okręt nasz zamienił się w olbrzymią beczkę, napełnioną w jednej trzeciej kartoflami, których rolę naturalnie myśmy odgrywali. Beczkę puszczono z wysokiej góry po chropowatej spadzistości. Podskakuje ona, toczy się, spada coraz chyżej na spotykane po drodze wyrwy i kamienie, a znajdujące się w niej kartofle, t. j. my, nieszczęsna załoga, tłuczemy się niemiłosiernie i trykamy się wzajemnie niby w szał wprowadzone barany.
Po trzech dniach takiej męki, zdało mi się, że nie wytrzymam dłużej i już nosiłem się z zamiarem rzucenia się w spienione dookoła wary, gdy na szczęście pewnego wieczora wiatrzysko uspokoiło się zupełnie.
Mogliśmy przyjść nieco do siebie, mogliśmy powoli przyprowadzić nasz roztrzęsiony „Rubikon“ do poprzedniego porządku. Kapitan nasz rozpoczął swoje obserwacje i wyliczenia, gdyż straciliśmy świadomość miejsca całkowicie, kiedy nagle zaskoczyła nas burza morska, taka, jak nam się zdało zwyczajna z grzmotami, piorunami, ulewą.
I znowuż żywioł, nad którym chcieliśmy panować, pochwycił nas w żelazne kleszcze swego kaprysu i znowuż niosło nas gdzieś, gdzieśmy wcale nie zdążali własnowolnie.
Jaka to była burza nie będę tu opowiadał — rzekł stary James, marszcząc brwi i chmurząc się na samo wspomnienie — dość, że przez następne dni kilka nie wiedzieliśmy, czy znajdujemy się nad wodą, czy też w wodzie, w przepastnych głębinach.
Poruszył się całem ciałem i zatrząsł jak pudel, który wyskoczył z rzeki, zmuszany do aportowania.
— Brr!... Powiadam wam — wstawił posępnie — człowiek nie jest stworzeniem zimno-wodnem i dla tego... dla tego marynarz, który musi nieraz siedzieć po uszy w tej mokrej słonej cieczy, pije.., na zabój pije „whisky“.
Puścił smużkę dymu z wygasającej fajeczki i zawołał o nowy kufel pelelu.
Tom Rols, słuchający go uważnie, zrobił minę nieco rozczarowaną.
— Jakto ojcze Diksonie czy to wszystko z tym waszym „Rubikonem“ wspaniałą trzymasztową korwetą?...
Starzec spojrzał nań pobłażliwie.
— Nie, mój synu — odparł spokojnie — to tylko taka przegrywka zupełnie przyjemna... Taka zakąska przed zupą... O musztardzie zaraz się dowiecie. Z korwety, uważacie nie zostało ani kawałeczka...
— Rozbiliście się o podwodne rafy? — zapytał Wilkins.
— Wcaleśmy się nie rozbili, wcale — zaprzeczył James. — Przeciwnie; dostaliśmy się na ląd suchą nogą, z szalupy...
— Z szalupy?... — przerwał ze złośliwem zdziwieniem młody Marek Plumting. — A więc mimo wiatry i burze dobry marynarz może lądować gdzie sobie upatrzy?...
— Tak! — burknął stary — ale nie może przewidzieć kiedy dostanie się między ludożerców.
Powszechne „Aa!“ zadowolenia przyjęło to nagłe oświadczenie. Opowiadanie stawało się coraz więcej zaciekawiające.
— Między ludożerców!
— Tak, tak! Między ludożerców — potakiwał James i pociągnąwszy tęgi łyk z kufla, rozpoczął przerwaną historję.
— Gdzieśmy się znajdowali, moi drodzy?... Nie wiem, wyznam szczerze. Burza zaskoczyła nas, mniej więcej, za przylądkiem Dobrej Nadziei. Miotało nami, pędziło nas, kołowaliśmy i błądziliśmy już nie pamiętam wiele dni i nocy, dość, że pewnego poranka, kiedy znowuż zaświeciło nam słońce, ujrzeliśmy wyspę zieloną, nieco górzystą, ale wcale ponętnie wyglądającą. Im więcej zbliżaliśmy się do niej, tem więcej pociągała nas ku sobie susza. Na odległość pół strzału armatniego zarzuciliśmy kotwicę. Kapitan nasz, przyjrzawszy się brzegowi przez lunetę, oświadczył, że wyspa jest zaludniona, a wkrótce wszyscyśmy dojrzeli czarnych, wylęgających z zarośli gromadami.
Ludzie ci nie zdradzali bynajmniej żadnych względem nas złych zamiarów. Przeciwnie kiedy pierwsza szalupa nasza, pełna przeznaczonego na handel zamienny towaru, przybiła do piasczystego brzegu, dzicy powitali ją okrzykami ukontentowania.
Topory, noże, świecidełka znaleźli chętnych nabywców.
Porozumiewaliśmy się na migi, a początkowa wzajemna nieufność po pierwszej wymianie naszych europejskich fabrykatów na baraninę, zniesioną w obfitości i kokosowe orzechy znikła bez śladu, ustępując miejsca pewnej nawet, że tak powiem zażyłości.
Druga, trzecia i czwarta szalupy wysadziły na brzeg połowę naszej załogi i zwiozły tyle koralików, zwierciadełek i innych więcej pożytecznych przedmiotów, że obdzielić niemi było można całą ludność wyspy. A ludność ta widocznie nie po raz pierwszy widziała u siebie białych i do handlu zamiennego była już przyzwyczajona przez naszych poprzedników, których los niestety był nam nieznany zupełnie.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Marczewski.