[121]SIEDMIU STARCÓW.
(poświęcone Wiktorowi Hugo).
.
Nieraz śród ciżby, zgiełku ludzkiego mrowiska
W dzień biały, nito we śnie, stanie bies, czy złuda.
Bo ciągle przepływają tajemne zjawiska
W powikłanych kanałach miasta-wielkoluda.
Kiedyś rankiem, gdy w smutnej ulicy kalekiej
Zapłakane domostwa, przez mgły wywyższone,
Zdały się tworzyć brzegi wzbierającej rzeki,
Zaś jak tło, do mej duszy mrocznej dostrojone,
Wilgoć się brudna, żółta lepiła natrętnie —
Szedłem przedmieściem, drżącem od wozów ciężarnych,
Z trudem trzymając wolę na swych nerwów tętnie,
Borykając się z duszą, mętną od mar czarnych.
Nagle ujrzałem starca! — W nędzny strzęp odziany,
Równie brudny jak owa dżdżysta aura cała...
Jałmużny-by sypnęły pewnie w te łachmany,
Gdyby nie złość niezmierna, co mu z ócz patrzała;
[122]
Ze źrenic jego, zda się, żółć ciekła zawistna;
Spojrzenie w lot ścinało wilgoć w szron śniegowy —
A broda twarda, ostra — ruda wiecha istna —
Nadawała mu wyraz w pełni judaszowy.
Był więcej niż zgarbiony, bo złamany w kroku;
Grzbiet i tułów schylone po linji trotuaru,
Zaś kij, którym się wspierał. dopełniał widoku
Czegoś, co nie ma miana — bezsensu z koszmaru:
Czworonóg chromy, albo żyd z trzema łapami. —
Ciężko, ze złością spuszczał w śnieg i błoto nogi,
Jak gdyby trupy miażdżył swemi buciskami —
Chociaż obcy, jednakże jak wilk światu wrogi.
A za nim stąpał drugi: grzbiet, kij, wzrok jednaki,
Ten sam łachman i broda; z jednego szły piekła
Owe zjawy potworne, stuletnie bliźniaki:
Szli krok w krok — do jednego celu chuć ich wlekła.
Co za ohydny spisek wkoło mnie uknuto —
Czy złośliwy przypadek drwił ze mnie? Bo oto
Siedmiu ich takusieńkich gdzieś z piekła wypluto:
Mnożyli się, jakgdyby ich rodziło błoto.
Komu się ta przygoda wyda błahą może,
Zbieg zdarzeń — przypadkowy, a strach — niedorzeczny,
Niech zważy, że to całe zgrzybiałości morze —
Że tych siedmiu potworów miało stygmat wieczny!
[123]
Czułem: gdyby pokazał się był jeden jeszcze
Podobny kmotr plugawy, pokumany z piekłem,
Wstrętny Feniks — sam sobie syn i ojciec — kleszcze
Śmierci by mię zdławiły! Więc jak tchórz uciekłem —
Obłędnie, niby pijak, któremu się dwoi;
Drzwi podparłem, jak skąpiec, co ukrywa złoto,
Drżąc jak w febrze, piekielnych pełen niepokoi
Tajemniczością zjawy tknięty i głupotą!
I napróżno rozsądek chciał pochwycić wodze:
Burza huczała w głowie. w powale i łożu;
Dusza, jak stara barka wirowała srodze
Bez masztów, steru — po złem i bezbrzeżnem morzu.