<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiry |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Przy wieczerzy stary rejent zajęty był w dalszym ciągu również tylko muzyką i panną Zbyłtowską. Innym, z wyjątkiem pani domu, od której zależało pozwolenie na koncert, odpowiadał dość opryskliwie, a zwłaszcza Dołhańskiemu, gdy ów kilkakrotnie jeszcze usiłował wydobyć z niego jakąś wiadomość o testamencie. Gniewna i apoplektyczna twarz jego wypogodziła się dopiero po oświadczeniu pani Krzyckiej, że nie ma nic przeciw poświęceniu reszty wieczoru poważnej muzyce i że sama rada posłucha panny Maryni, której nie słyszała od ostatniego dobroczynnego koncertu w Krynicy.
Przy końcu wieczerzy począł się staruszek znów jednak niecierpliwić, uważając, że szkoda czasu na jedzenie i rozmowy, choćby nawet o muzyce, ale lekkie, błahe, a wygłaszane przez profanów, nie mających o niej pojęcia. Zajęły go nieco dopiero wywody Grońskiego, który począł mówić o początkach muzyki i zwalczać darwinowską teoryę, że pieśń i gędźba powstała w jakimś zamierzchłym okresie życia ludzkości z miłosnego oznajmiania się i nawoływania po lasach — mężczyzny i kobiety. Groński podzielał zdanie tych, którzy podobnym poglądom przeciwstawiali fakt, że u najdzikszych właśnie ludów nie istnieją żadne ślady pieśni miłosnych, a natomiast istnieje muzyka i śpiew wojenny. Teorya nawoływania się po lasach wydała się paniom poetyczniejszą. Groński uspokoił je jednak, że to nie zmniejsza cywilizacyjnego znaczenia muzyki, ale, przeciwnie nawet, dowodzi, że ona, wraz z tańcem, jest jednym z pierwszych czynników, wprowadzających do rozproszonych gromad ludzkich pewną organizacyę.
— Papuasi — mówił — którzy łączą się dla wykonania wojennego, czy obrzędowego tańca wedle rytmu swej, choćby najdzikszej muzyki, już się czemuś poddają, już wprowadzają jakowyś ład i zawiązują pierwszy węzeł społeczny.
— To się znaczy — zauważył Dołhański — że i wszystkie narody utworzyły się z jakiegoś pierwotnego: »Wlazł kotek na płotek...«
— Bo tak jest! — odpowiedział gniewliwie stary rejent.
Poczem zwracając się do Grońskiego.
— Niech pan mówi dalej. Przynajmniej można się czegoś dowiedzieć.
— Niech pan mówi — powtórzyła panna Marynia.
Więc Groński jął mówić dalej o dziejach muzyki: jak przez cały ciąg wieków służyła wojnie, obrzędom zarówno państwowym, jak świeckim i religii, a nader późno dopiero rozwinęła własne skrzydła, na których unosi się obecnie, jak orzeł, nad całą ludzkością.
— Dziwna sztuka — kończył — najbardziej pierwotna, a dziś więcej od innych na nauce oparta; — najściślej w pewne techniczne warunki, jak gdyby w jakoweś tamy i groble ujęta, a najbardziej bezbrzeżna, najbardziej mistyczna i najbardziej przelewająca się gdzieś poza krańce bytu i życia, co właśnie może jej daje tę niepojętą władzę nad ludzką duszą — najmniej wyraźnym językiem mówiąca i najidealniejsza, a najpotężniej podniecająca do czynów... Tak!... Polskim pułkom pruskie kapele grały pod Gravelotte: »Jeszcze Polska nie zginęła!«... I wszędzie można obaczyć to samo... Zagrajcie Francuzom marsyliankę, Niemcom »Wacht am Rein« — a ręce poczną im drgać. Nawet flegmatycznym Anglikom i Amerykanom płoną oczy, gdy usłyszą: »Rulle Britannia!« albo: »Yankee Doodley«... Dziwna sztuka!... najbardziej kosmopolityczna i najbardziej zarazem narodowa — powszechna i indywidualna.
— Jednej rzeczy pan nie powiedział, że to chyba ze wszystkich sztuk najczystsza — dodała pani Otocka.
— Próbowano i ją znieprawić — odrzekł Groński — ale rozpasanie nie może być rytmicznem, ani harmonijnem, i dlatego z tych prób urodził się tylko jakiś Antychryst muzyki.
Lecz Krzycki, który się trochę nudził i wolałby był rozmawiać z jasnowłosą panną Anney, ozwał się z widoczną chęcią zakończenia rozmowy:
— Tak, to jasne, że nie tylko każdy naród, ale i każdy człowiek ma swoją muzykę. Ja naprzykład gotów jestem zawsze słuchać koncertu lub opery, ale wyznaję, że gdy czasem przy robocie w polu chłopaki i dziewczyny rozśpiewają się tak, że aż w widłach i grabiach dzwoni — to jest właśnie moja muzyka.
— Słowianinie, Lechito, Piaście — pójdź w moje objęcia! — odpowiedział, cedząc Dołhański.
Krzycki zarumienił się nieco z obawy, czy młodej Angielce i wykwintnym krewniaczkom nie wyda się zanadto prostakiem, ale one spoglądały owszem na niego z pewną sympatyą i tylko staremu klasykowi rejentowi broda poczęła się schodzić z nosem w sposób nie wróżący nic dobrego, a z ust wydobył się nawpół wyraźny pomruk:
— Niektórym wystarcza i to, gdy im zacznie w uszach dzwonić.
Ale pomiarkowawszy, że pani Krzyckiej nie mogą być miłe zaczepki skierowane przeciw jej synowi, rzucił na nią niespokojnym wzrokiem i umilkł.
Wieczerza była skończona. Towarzystwo przeszło do salonu, w którym panował chłód i lekki zapach jaśminów, którego, zanim zamknięto okna, nawiał z ogrodu wieczorny powiew. W szklanych drzwiach stał wielki pełny księżyc, który niedawno podniósł się z ponad olszyn za stawem — i wybijał się zwolna na niebo, rumiany jeszcze po kąpieli w wieczornych zorzach. Pani Otocka siadła do fortepianu, obok rejent począł przedmuchiwać jakby ze złością flet; za nimi zaś stanęła ze skrzypcami przy ramieniu panna Marynia. Groński patrzył z zachwytem na jej obfite ciemne włosy, na spokojne łuki brwi pod czołem po prostu niepokalanem, na drobną twarz i — szczupłą a wyrośniętą, dziecinną jeszcze postać i myślał, że sam taki widok starczy za muzykę, a przynajmniej, że taka skrzypaczka może uchodzić za jej wcielenie i symbol. Krzycki, lubo poprzednio zapisał się już do stronnictwa angielskiego, nie mógł także oczu od niej oderwać. Po skończeniu uniwersytetu towarzyszył on był matce w podróży do Włoch; zwiedzał wówczas rozmaite galerye i jakkolwiek brakło mu gruntownego artystycznego wykształcenia, jednakże przechodziło mu obecnie przez głowę, że ta dziewczyna z jasną i spokojną twarzą, pochyloną nad skrzypcami, mogłaby była posłużyć któremu ze starych mistrzów jako model do Świętej Cecylii — albo do jednego z tych grajków anielskich, których widywał na obrazach Fra Angelico.
Inni słuchacze, jako to pani Krzycka i jej dzieci oraz nauczycielka i panna Anney patrzyli na nią również jak na cudowny obrazek. Ogólnego zachwytu nie podzielał tylko nauczyciel małego Stasia, Laskowicz. Był to student medyk, który z powodu zamknięcia uniwersytetu zarabiał guwernerką na dalsze studya — i który znalazł się razem ze swą nieubłaganą nienawiścią do »sytych« tego świata, jak Piłat w Credo w tym wiejskim domu. Przekonania jego nie były już dla nikogo w Jastrzębiu tajemnicą, ale tolerowano go jednak z tą całą nieopatrzną pobłażliwością, do jakiej tylko szlachta polska jest zdolna, w myśl zasady, że i »największy radykał musi jeść« — i w nadziei, że Staś zbyt jeszcze jest mały, aby nauczyciel mógł w »złym duchu« na niego oddziałać.
Laskowiczowi, gdy patrzył na tę wytworną pannę, przyszło na myśl, że to jest kwiat rosnący wyżej, niżby mogły sięgnąć ręce proletaryusza, a zatem wyhodowany z krzywdą proletaryatu. Było to dla niego dosyć, by na obie siostry spoglądać z niechęcią i gotowością do nienawiści.
Ale tymczasem nadeszła chwila rozpoczęcia koncertu. Przez jakiś czas jeszcze panna Zbyłtowska wodziła smyczkiem po strunach, przykręcała kołeczki skrzypiec lub, prowadząc palcem po nutach, wskazywała coś siostrze i rejentowi — poczem nastała cisza, przerywana tylko niewyraźną rozmową zgromadzonej za oknami służby, która po raz pierwszy w życiu miała zobaczyć grającą na skrzypcach pannę.