<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Ozwały się pierwsze akordy Sonaty księżycowej i rozpoczęły się czary. Groński, który miał wyobraźnię poety i mocny dar zamieniania wrażeń w wizyę, przymknął oczy i począł ją wysnuwać z duszy. Oto blady promień wkrada się przez szczelinę i dotyka czoła śpiącego, jakby chciał zbudzić myśl, a potem ust, jakby chciał zbudzić słowo, a potem piersi, jakby chciał zbudzić serce. Ale strudzone ciało usnęło ciężkim snem, natomiast dusza wysuwa się z jego objęć, jak motyl z kokona i leci w przestwór. Noc jasna i cicha. W dole olchy majaczą w muślinowej mgle. Na leśnych polanach tańczą korowody nimf, którym faun przygrywa na flecie, a wokół stoją w koronach z rogów jelenie z płonącemi błękitnie oczyma. We wrzosach tlą się świętojańskie czerwie, wśród mchów fosforyzują muchomory, a z pod ich baldachów drobniuchne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś napróżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita.
Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wązkie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnem świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów, wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nizko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna...


∗             ∗

A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wiecznym śniegu kładzie się światło miesiąca. Usnął i wiatr. Jak cicho, powietrznie, szeroko! Tu księżyc jedynym stróżem milczenia, a dusza ludzka jedyną żywą istnością. Wolna jak górski orzeł, oderwana od ciała, rozkochana w przestrzeni, w pustce, w milczeniu i w wyżynach — szczęśliwa i smutna jakimś zaziemskim smutkiem — roztopiona w ciszy — buja i krąży nad przepaściami, a potem leci znów dalej, cała oddana rozkoszy lotu i pędu...


∗             ∗

I góry znikły już pod nią, lecz teraz jakieś głosy podnoszą się i dolatują z dołu, jakby wołały ją ku sobie. To morze! — Ono jedno nie uśnie nigdy i bezsenne, ogromne, bije i bije falą o brzegi, niby niezmierne tętno życia. Jego potworne płuca wzdymają się i opadają wieczyście, a czasem jęczą w skardze na trud bez końca.
Pogięta roztocz morska drga opalową łuską księżyca i srebrnemi taśmami gwiazd, a na tych rozjaśnionych szlakach widać w oddali, równie bezsenny jak samo morze — okręt z żaglami i z krwawem światłem w okrągłych oknach.


∗             ∗
Lecz ty, o duszo, lecisz wyżej i wyżej. Już ziemia została gdzieś na dnie przepaści, a ty przez lekkie jak puch, pierzaste chmurki, zabłąkane na wysokościach, przebijasz się w przestwór zalany blaskiem — pusty, chłodny. Tam kładziesz się na własnych skrzydłach i pławisz się w świetlistej nicości — wyżej i wyżej!... Teraz skrzą się i mienią nad tobą złotem i purpurą klejnoty niebios, a ty igrasz i kołyszesz się wśród niedosiężnych eterów, uciszona w sobie, wyzwolona z pyłu materyi — jakby za granicami czasu i przestrzeni, nawpół już w niebowzięta...

∗             ∗

Strop nieba coraz czarniejszy, a księżyc wielki jak świat, świeci coraz jaskrawiej. — Widać już blisko jego jaśniejące pola, poszarpane, dzikie, zjeżone szczytami gór, podziurawione czernią kraterów, głuche, mroźne, martwe... Tak unosi się w otchłaniach przestrzeni ten srebrny trupi tułacz, który oblatuje ziemię, jakby skazany wyrokiem bożym na wieczny pęd. Nad nim i wokoło bezmiar, którego nie ogarnie mdlejąca myśl. Nowe obozy gwiazd mrugają krwawo i sino niby dalekie ogniska. Słychać muzykę sfer. Wieczność owiewa tu już swem tchnieniem i przejmuje dreszcz zaświatowy.


∗             ∗

Wróć, rozbujany łabędziu, wróć, o duszo, wprzód nim cię porwą jakieś tajemnicze biegi i wiry i nim oderwą cię na wieki od ziemi.


∗             ∗

Wracasz z wyżyn wszechbytu, wykąpana w falach nieskończoności, czystsza i doskonalsza. Oto złożyłaś już skrzydła... Patrz: tam w głębi pod tobą znowu te puchy lekkich obłoków, które powitasz teraz, jak coś swojego i blizkiego. W dole ziemia. Widać już skrzące się ku księżycowi garby gór, u których stóp łka morze. A jeszcze niżej — znów mżą się omajaczone tumanem lasy, znów bielą się miasta o cichych wieżach i dachy uśpionych wiosek. Noc blednie. Na łęgach koniuchowie rozpalili ognie i grają na piszczałkach... Koguty pieją... Świta! świta!...


∗             ∗

Tak widział i myślał Groński. Dźwięki ucichły wreszcie i nastało milczenie. Panna Marynia stała przy fortepianie z twarzą zawsze jednako pogodną, ale jakby zbudzoną ze snu.
Stary rejent Dzwonkowski siedział przez chwilę ze spuszczoną głową, poruszając bezzębnemi szczękami, następnie wstał, a gdy dziewczyna złożyła obok klawiatury skrzypce, ucałował zapalczywie jej ręce, poczem jął rzucać wyzywającym wzrokiem na obecnych, jakby szukając tego, ktoby się ośmielił zaprotestować przeciw tej oznace hołdu, albo uważać ją za rzecz zbyteczną. Nie protestował jednak nikt, albowiem, pod urokiem tej muzyki, stało się ze słuchającymi to, co się staje z ludźmi zawsze, gdy obwieje ich tchnienie prawdziwego geniuszu. Jak czasem we śnie zdaje się człowiekowi, że, odepchnąwszy się nogą od ziemi, może potem długo zataczać koła w powietrzu, tak i ich ciała stały się jakby lżejsze, mniej materyalne, jakby pozbawione tych ciężkich i grubych pierwiastków, które przytwierdzają je do ziemi. Nerwy uczyniły się wrażliwsze i subtelniejsze, a dusze bardziej lotne, bliższe tej jakiejś granicy, za którą rozpoczyna się wieczność. Było to poczucie nieświadome, po przejściu którego codzienne życie miało ich ogarnąć i sprowadzić znów na dół, ale podczas tej chwilowej egzaltacyi zbudziły się w nich nieznane im samym władze chwytania, pojmowania i odczuwania piękności i wogóle takich rzeczy, których w zwykłym nastroju nie odczuwali — i nie wiedzieli, że mogą je odczuwać.
Wpływowi temu nie oparł się, mimo wszelkich uprzedzeń, nawet i niedoszły medyk, Laskowicz. Z chwilą, w której panna Marynia stanęła do gry, począł jej się ze swego mrocznego kąta w salonie przypatrywać — i badać jej postać jak anatom. Czuł, że jest w tem coś brutalnego, ale takie stanowisko sprawiało mu właśnie zadowolenie, jako odpowiednie dla badacza i dla człowieka jego przekonań. Jął w siebie wmawiać, że ta panna, z tak zwanej wyższej sfery, jest dla niego tylko objektem, który rozpatruje, tak, jakby rozpatrywał trupa w prosektoryum. Więc, gdy przy strojeniu skrzypców schylała głowę, wymieniał sobie w duchu po łacinie nazwy jej kości ciemieniowych, odpychając myśl, która mimowoli cisnęła mu się do głowy, że jest to jednak nadzwyczaj szlachetna czaszka. Następnie, w pierwszych chwilach po rozpoczęciu koncertu, zajął się nomenklaturą muskułów jej rąk, ramion, piersi, nóg rysujących się pod suknią i całej postawy. Ponieważ jednak był nie tylko studentem medycyny i socyalistą, ale i młodym człowiekiem, przeto ten przegląd anatomiczny skończył się niespodziewanym wnioskiem, że to jest niedość jeszcze rozwinięta, ale nadzwyczaj ładna i ponętna dziewczyna, podobna do wiosennego kwiatu. Od tej chwili począł jej do pewnego stopnia przebaczać przynależność do sfer żyjących »z krzywdy proletaryatu« — i nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby, w następstwie jakiś niesłychanych społecznych przewrotów, taka, »święta laleczka« znalazła się na jego łasce i niełasce, to taki stan rzeczy przyniósłby mu niewysłowioną dziką rozkosz.
Ale gdy Beethoven położył mu rękę na głowie, rozbudziły się jednak i w nim lepsze i wyższe uczucia. Widział ściągające się podczas gry usta i brwi panienki i jął przypuszczać, że »ona jednak coś czuje«. Skutkiem tego niechęć ku niej poczęła w nim topnieć jeszcze bardziej, albowiem, jakkolwiek zwolna i z trudem — nawpół uświadamiał w sobie, nawpół zgadywał, że to są nie tylko ręce, ale i dusza grająca. Nie posiadał dość kultury, by muzyka przemówiła do niego, tak, jak, naprzykład, do Grońskiego, zrodziło się w nim wszelako jakieś głuche poczucie, że to jest coś takiego, jak powietrze, którem wszystkie piersi mogą oddychać, bez względu na to, czy kochają, czy nienawidzą. I obejmowało go pewne zdziwienie na myśl, że są rzeczy, leżące ponad rojowiskiem ludzkich namiętności. W końcu tak dalece utożsamił muzykę z postacią grającej dziewczyny, że gdy stary rejent, po skończonym koncercie, ucałował jej ręce — prawie że miał ochotę uczynić to samo.
A tymczasem Władysław Krzycki mówił do panny Anney:
— Jak Jastrząb Jastrzębiem, jeszcze takiej muzyki nikt tu nie słyszał. Nie jestem znawcą, ale przyznaję, że to mnie wzięło. Przytem, choć bywam dość często w mieście, tak się jakoś składało, żem nigdy nie widział grającej na skrzypcach kobiety. A to takie ładne. Mam teraz wrażenie, że na skrzypcach powinny grywać tylko kobiety.
— Ma się takie wrażenie, gdy się widzi grającą Marynię.
— Zapewne. Zaczynam nawet rozumieć pana Grońskiego... Bo przecie pani wie, że to jego adoracya.
— Największa w świecie. — I moja i wszystkich, którzy ją znają — a będzie wkrótce i pańska.
— Nie przeczę, że będzie, tylko nie wiem, czy największa.
Nastała chwilowa przerwa w rozmowie, poczem Krzycki, nie chcąc, by panna Anney wzięła jego słowa za niewczesny komplement, dodał:
— W każdym razie winienem jej wdzięczność za muzykę trochę inną niż ta, której na wiosnę i w lato co wieczór słuchamy.
— Jakaż to muzyka?
— Od mroku do wschodu księżyca orkiestra żabia, a potem koncert słowiczy, którego zresztą zwykle nie słyszę, bo po dziennej robocie śpię kamiennym snem. Żabia kapela już rozpoczęła. To ma też swój urok. Jeśli pani chce posłuchać, wyjdźmy na werandę. Wieczór jest tak prawie ciepły, jak w lato.
Panna Anney wstała i wyszli na werandę, z której służba, która poprzednio przysłuchiwała się pod oknami grze panny Maryni, już się rozeszła — i tylko w dali bielały przesłonięte mrokiem kwitnące jaśminy. Od stawu dochodziło rechotanie rzeszy żab senne, a zarazem podobne do chóralnej modlitwy.
Panna Anney wsłuchiwała się przez chwilę w te głosy, poczem rzekła:
— Tak — to ma też swój urok, a zwłaszcza w taką noc.
— Czy w Anglii często bywają podobne?
— Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do któregoby nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast.
— Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską?
— Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej.
— Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona.
— Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney.
Poczem, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu.
— Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła.
— To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota.
— Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek?
— To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę.
— Dlaczego?
— Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a powtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał.
— Cóż pan wymyślił?
— Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przytem prawda, bo tam się sowy śmieją.
— Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze.
— Dlaczego?
— Dla większego wrażenia.
— A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. — Ludzie się tego więcej boją.
— I nikt tam nie zagląda?
— Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkiemi oczyma...
Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że, powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tem, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił się młodej Angielce jak jakiś prowincyonalny samochwał, który daje do zrozumienia, że nieraz potrzebował szukać rozmaitych kryjówek. Więc, chcąc zatrzeć złe wrażenie, dodał prędko:
— Będąc studentem, pisałem wiersze i dlatego szukałem samotności, ale teraz to przeszło.
— To zwykle przechodzi — odpowiedziała panna Anney.
I zwróciła się ku drzwiom salonu, ale bez zbytniego pośpiechu, jakby chcąc okazać Krzyckiemu, że przyjmuje za dobrą monetę jego objaśnienie i że odwrót jej nie jest żadną manifestacyą. Krzycki pozostał przez chwilę — zły na siebie, a jeszcze więcej na pannę Anney, a to właśnie dlatego, że nietakt popełnił tylko on, i że nie mógł jej nic zarzucić. »W każdym razie (mówił sobie) to jakoś dyablo domyślna purytanka«...
I począł powtarzać z pewną urazą jej ostatnie słowa:
»To zwykle przechodzi«...
— Czyli (myślał) chciała mi dać do zrozumienia, że z takiej mąki, jaka jest we mnie, nikt nie wypiecze poety. Może być — i ja sam wiem o tem najlepiej, ale nie potrzebuję, żeby mi to kto potwierdzał.
Pod wpływem tych myśli wrócił do salonu w niezupełnie dobrym humorze, ale tam obowiązki gospodarza odwołały go od kuzynek i tego wieczora nie rozmawiał więcej z panną Anney.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.