<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Wiry | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1910 | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst | |
| ||
Indeks stron |
Groński zajechał przed ganek jastrzębskiego dworu koło północy. W domu spali już wszyscy, prócz starego służącego i młodego »dziedzica«, Władysława Krzyckiego, który czekał na gościa z kolacyą — i powitał go bardzo serdecznie, gdyż, pomimo różnicy wieku, łączyła ich dawna zażyłość. Trwała ona od tych czasów, w których Groński, jako student uniwersytetu, otaczał pewną opiekuńczą przyjaźnią małego jeszcze gimnazistę Krzyckiego. Później widywali się często i bliższe przyjazne stosunki Grońskiego z rodziną Krzyckich nie uległy wcale przerwie.
To też, gdy po pierwszych powitaniach znaleźli się w stołowym pokoju, młody dziedzic Jastrzębia począł znów ściskać Grońskiego, po chwili zaś, usadowiwszy go za stołem, strząsnął z oczu resztki snu, który go poprzednio morzył, rozczmuchał się zupełnie i jął mówić z niekłamaną radością:
— Ogromnie jestem szczęśliwy, że nareszcie mamy pana w Jastrzębiu. A i matka, jak też już pana wyglądała! Ja, ilekroć jestem w Warszawie, zawsze zaczynam od pana, ale od ostatniego pańskiego pobytu u nas upłynęły już lata całe.
Groński zapytał o zdrowie pani Krzyckiej i młodszego rodzeństwa Władysława, poczem rzekł:
— Bardzo dawno nie byłem na wsi, nie tylko u was, ale nigdzie. Latem wysyłają mnie co rok do Karlsbadu, a po Karlsbadzie zawsze się człowiek zawieruszy gdzieś na Zachodzie. Przytem w Warszawie wre teraz jak w kotle: codzień coś nowego, i trudno się od tego wszystkiego oderwać.
Rozpoczęła się rozmowa o sprawach publicznych, która trwała dość długo, poczem dopiero Krzycki zwrócił ją na tory prywatne:
— Czy, oprócz zawiadomienia o śmierci wuja Żarnowskiego, odebrał pan i list matki? Pytam dlatego, że zawiadomienie wysłałem naprzód, a list matka namyśliła się napisać w dzień później.
— Odebrałem i dlategom przyjechał. Powiem ci otwarcie, że na pogrzeb twego wujaszka nie byłbym się wybrał. Prawda, że rok temu, gdy był w Warszawie na kuracyi, jadaliśmy przez parę miesięcy razem obiady w klubie, ale i na tem koniec, chociaż i tak ludzie dziwili się, że taki mizantrop, który wszystkich unikał, odemnie jakoś nie uciekał... A jakże wasze stosunki? — do ostatka były chłodne?
— Raczej żadne. Nikogo nie przyjmował i nikogo nie chciał widywać, nawet swego proboszcza. Dysponował go kanonik z Olchowa. Gdy już mocniej zapadł, odwiedziliśmy go w Rzęślawie, ale przyjął nas po prostu niegrzecznie. Matka nie zważała na to i odwiedzała go w dalszym ciągu, chociaż nieraz bywał dla niej przykry. Co do mnie, to przyznaję, żem więcej tam nie był i pojechałem dopiero wówczas, gdy już było bardzo źle.
— Czy duży majątek zostawił?
— Rzęślewie to ogromny kawał takiej ziemi, że wszędzie można choćby cebulę sadzić. Długów ani grosza. Miał też w swoim czasie i dom w Warszawie, do którego przeniósł całe urządzenie z Rzęślewa, wcale nie bylejakie. Myśleliśmy, że już stale zamieszka w mieście, ale on później to wszystko sprzedał, z czego wnoszę, że musiał zostawić i kapitały. Niektórzy — jak to zwykle ludzie przesadzają — mówią, że krociowe. Bóg raczy wiedzieć! — to jednak pewna, że dużo zostało, bo on dziedziczył i po braciach. Nie wiem, czy pan słyszał, że było ich trzech. Jeden zginął w pojedynku w Dorpacie, jeszcze jako student, drugi umarł na tyfus też młodo — i wuj Adam wziął po nich wszystko.
— A żył podobno licho?
— Przesiadywał dla zdrowia dużo w Warszawie i zagranicą. Jak tam żył, tego nie wiem, ale za powrotem, w Rzęślewie, ogromnie licho. Myślę jednak, że więcej z dziwactwa, niż ze skąpstwa, bo skąpy nie był. Swoją drogą, nie uwierzy pan, jak tam wygląda dwór i jak wszystko odrapane i opuszczone. We wszystkich pokojach przez dach cieknie. I gdyby jacyś niespodziewani goście, lub nieznani krewni przyjechali na pogrzeb, to musiałbym chyba zaprosić ich do Jastrzębia, bo tam, nie wiem, gdzieby mieszkali.
— Czy wiesz o jakich dalszych krewnych?
— Jest właśnie pani Otocka z siostrą, jest Dołhański, który z pewnością przyjedzie, i my. O innych nie słyszałem, być może jednak, że się znajdą, bo w Polsce wszyscy są krewni. Matka utrzymuje, że my jesteśmy najbliżsi, ale co prawda, to i my nie bardzo blizcy, gdyż nieboszczyk był tylko od ciotecznych ciotecznym matki.
— A pani Otocka i panna Marynia?
— Niech się pan matki spyta. Wczoraj wykładała mi to z godzinę: ktoś, urodzony z kogoś, kiedyś był za kimś i siostra tego ktosia poszła znów za kogoś, kto był czemś dla nieboszczyka. Nie mogłem się w tem połapać. Te panie będą tu jutro o pierwszej, a z niemi i jakaś Angielka, ich przyjaciółka.
— Wiem; mówiły mi to w Warszawie, nie wiedząc, że trafię na pogrzeb. Ale ta Angielka mówi po polsku bez mała tak, jak każdy z nas.
— O! A to skąd?
— Ojciec jej miał fabrykę, w której zatrudniał wielu robotników polskich. Panna, będąc dzieckiem, miała piastunkę Polkę, a potem był jakiś emigrant, który uczył ją po polsku.
— Że to jej się chciało?
— Widzisz, między Anglikami znajdziesz wielu oryginałów, a ten pan Anney był oryginałem pod tym względem, że mógł był obrać sobie za dewizę: causas non fata sequor — tak jak lord Dudley — albowiem również jak on kochał Polskę, historyę polską i Polaków. Robotnicy burzyli mu się czasem i robili przykrości, a on się tem nie zrażał, zakładał im szkoły, sprowadzał księży, opiekował się sierotami i t. d.
— To jakiś poczciwy człowiek. A panna Anney ładna? młoda?
— W wieku pani Otockiej — rok młodsza, lub starsza, bardzo się kochają. Jak ty dawno widziałeś panią Otocką i Marynię?
— Lat temu ze sześć. Pani Otocka nie była jeszcze zamężna, a panna Marynia Zbyłtowska to był jeszcze skrzat, może dziesięcioletni, w sukience po kolana. Zapamiętałem ją tylko dlatego, że już wówczas grywała na skrzypcach i uważano ją za cudowne dziecko. Moja matka zbliżyła się do nich zeszłego lata w Krynicy — i zachwycała się niemi nadzwyczajnie. Chciała koniecznie, abym tej zimy odnowił z niemi znajomość, ale one wyjechały na zimę z Warszawy. Już wówczas kazała mi je zaprosić w swojem imieniu do Jastrzębia, a teraz, na parę dni przed śmiercią wuja, pisała, żeby przyjechały do nas na dłużej. Onegdaj otrzymaliśmy depeszę, że przyjadą. Pan podobno z niemi w wielkiej przyjaźni.
— W ogromnej i bardzo szczerej — odrzekł Groński.
— Bo ja chciałbym z panem trochę o nich pomówić, ale że to już późno i pan po podróży, więc możeby lepiej jutro.
— W kolei spałem, a ze stacyi do was niedaleko. Mam przytem ten zły zwyczaj, że nigdy nie kładę się przed drugą.
Na twarzy Krzyckiego odbiło się trochę zakłopotania. Nalał sobie kieliszek wina, wypił je i rzekł:
— Sprawa jest dość delikatna. Oto, jestem prawie pewien, że matka coś sobie ułożyła. Może już o tem do pana pisała, a jeśli nie, to będzie o tem z panem mówiła, ponieważ jej bardzo chodzi o pańskie zdanie, a w danym razie i o pomoc. Parę razy mi już tak mimochodem wspominała o pańskim wpływie na panią Otocką. I wierzę, bo pan ma na wszystkich wpływ, nie wyłączając i mojej matki. Ale właśnie dlatego, chciałbym pana o jedną rzecz poprosić.
Groński spojrzał na młodego szlachcica, a potem na służącego, jakby chciał powiedzieć: a »po co tu ten świadek?« — Krzycki zaś zrozumiał i rzekł:
— On mocno niedosłyszy, więc możem rozmawiać swobodnie, a sapie dlatego, że ma astmę.
Poczem tak mówił dalej:
— Matka już od dwóch lat chciałaby mnie koniecznie ożenić, więc krząta się, rozpisuje listy, wysyła mnie co zima do Warszawy, a jestem pewien, że i zeszłego lata była w Krynicy, nietyle dla zdrowia, bo Bogu dzięki, pomimo reumatyzmów, trzyma się nieźle — ile dlatego, żeby się miedzy pannami rozejrzeć i coś upatrzyć. Ale tak tam ją te nasze niby kuzynki oczarowały, że wróciła, jak przypuszczam, z gotowym projektem...
— Muszę cię uprzedzić — przerwał Groński — że jeśli idzie o pannę Marynię, to gmach budujecie na lodzie, gdyż naprzód, ona ma szesnaście lat, powtóre z końcem jesieni wybiera się znów do konserwatoryum w Brukseli, a po trzecie cała jej dusza siedzi w skrzypcach i prawdopodobnie na zawsze w nich zostanie.
— A niech sobie siedzi i niech zostanie. Pan mówi: »budujecie« — a ja nie tylko nic nie buduję, ale wolałbym, żeby i matka nie budowała, bo jej później będzie przykro. — Zresztą matczysko kochane jest najpoczciwsze w świecie, i z pewnością chodzi jej przedewszystkiem o to, bym dostał dobrą i zacną kobietę, ale jednakże wolałaby, żeby moja przyszła nie zanadto była podobna do greckiego posągu.
— Więc co?
— Więc idzie, nie o pannę Marynię, tylko o idealną, ale zarazem o ciepłą wdówkę, a tymczasem ja za nic nie mógłbym się na to zgodzić.
— Odpowiem ci jedną litewską anegdotą, wedle której baba chłopu, który twierdził, że się pana nie boi — odpowiedziała: »Kiba ty jego nie widziałesz!« — Otóż: chyba ty pani Otockiej nie widziałeś, albo zapomniałeś, jak wygląda.
Lecz Krzycki powtórzył:
— Za nic! Choćby wyglądała jak święty obraz.
— To może się kochasz w kim innym?
— Przecie pan prześladował mnie jeszcze zeszłej zimy panną Różą Stabrowską — i wyznaję, że mi bardzo przypadła do serca. Ale nie pozwoliłem sobie zakochać się w niej, bo wiem, że rodzice by mi jej nie dali. Nie jestem i nie będę dla nich nigdy dość majętny. Dlatego uciekłem przed końcem karnawału z Warszawy. Nie chciałem zatruć próżnem uczuciem życia, ani sobie, ani jej, gdyby mnie pokochała.
— A w razie testamentu na twoją korzyść? Rzuciłbyś się prosto na dym — jak dawny ułan? Nieprawda?
— Z pewnością, ale ponieważ na to nie liczę i to się wcale nie stanie, więc nie ma o czem mówić.
— Wspomniałeś jednak, że chcesz mnie o coś prosić. Czem tedy mogę ci się przysłużyć?
— Ja chciałbym pana prosić, żeby pan nie utwierdzał matki w zamiarach co do pani Otockiej.
— Jaki ty jesteś dziwny. Przecie, jak matka zobaczy, że się ku niej nie masz, to sama się ich wyrzeknie.
— Tak, ale zostanie jej trochę żalu i do siebie i do mnie. Człowiek zawsze nierad, jak mu się jego zamysły nie udają, a matczysko i tak wiecznie zatroskana, choć często bez powodów, bo ostatecznie żadna ruina nam nie grozi. Ale ona ma tyle zaufania do pańskiego rozumu, że jeśli jej pan wytłómaczy, że lepiej tej myśli poniechać, to jej poniecha. Trzebaby tylko tak to zrobić, żeby jej się zdawało, że sama do tego doszła. A wiem, że pan to potrafi, i liczę na pańską przyjaźń.
— Mój Władku — rzekł Groński — ja w tych rzeczach mam mniej praktyki, a zatem i mniej rozumu, niż pierwsza z brzegu wasza sąsiadka. W liście twojej matki jest słowo w słowo takie samo wyrażenie: że liczy na moją przyjaźń. Wobec tego, pozostaje mi chyba jedno — to jest w nic się nie wdawać, tembardziej, że — powiadam to zupełnie otwarcie — ja wcale nie mam mniej przyjaźni dla pani Otockiej, niż dla was. Biorąc zaś sprawę z innej strony, to nawet dziwnie wygląda, że tu się mówi o pani Otockiej bez pani Otockiej. Twojej matce wolno wierzyć, że każda kobieta, byleś do niej rękę wyciągnął, chwyci ją bez wahania — ale tobie nie... Bo ty się tak zarzekasz, jakby wszystko tylko od ciebie zależało, a ja cię upewniam, że bynajmniej tak nie jest i że pani Otocka, jeśli się zdecyduje pójść kiedykolwiek za mąż, będzie bardzo trudna w wyborze.
— Pan ma zupełną słuszność — odrzekł Krzycki — ale ja przecie nie jestem ani taki głupi, ani tak próżny, żebym miał myśleć, iż rzecz zależałaby tylko ode mnie, a jeślim się wyraził w sposób nieodpowiedni, to tylko dlatego, że myślałem o matce i o sobie, a wcale nie o pani Otockiej. Chodzi mi tylko o to, by matka nie nakłaniała mnie do starania się o nią, a zresztą przypuszczam zupełnie, że dostałbym odkosza.
Na to Groński ogarnął oczyma urodziwą postać chłopaka i odrzekł z pewną życzliwą zrzędnością:
— To dobrze, choć nie wiem, czy mówisz szczerze, bo tacy jak ty, mają, licho wie dlaczego, dużo szczęścia do kobiet — i wiedzą o tem doskonale. Ale co masz przeciw pani Otockiej? Przecie jej prawie nie znasz. A ja ci powiem, że obie te panie, to jest tak wysoki gatunek, jak rzadko można znaleźć.
— Wierzę, wierzę, ale naprzód pani Otocka jest wszystkiego trzy lata młodsza odemnie, to znaczy, że ma dwadzieścia cztery, a powtóre jest wdową.
— Tedy, masz uprzedzenie do wdów?
— Przyznaję — mam! Niechże małżeństwo da mi wszystko, co może dać, a małżeństwo z wdową mi tego nie da. Wdowa!... Pomyśleć, że każde słowo, które dziewczyna z rumieńcem i z pod serca wyszepce, wdowa już kiedyś, komuś mówiła — że to, co w dziewczynie jest jakby ofiarą dla miłości — we wdowie jest tylko repetycyą!... nie! Dziękuję za kwiat, który już ktoś przedtem oskubywał. Szczęścia nie dziedziczy się w spadku, ani z drugiej ręki. Niechże, nie tylko małżeństwo, ale i miłość da mi wszystko, co dać może — a nie — to wolę zostać starym kawalerem.
— Mój kochany — odrzekł Groński — między sercem, a naprzykład, workiem z pieniędzmi, jest jednak gruba różnica. Pieniądze, gdy raz je wydasz, to ich niema, a serce, to żywy organizm, który się odradza i wytwarza nowe siły.
— Być może — w każdym jednak razie zostaje pamięć o tem, co było... Zresztą, ja nie wygłaszam żadnych ogólnych teoryi, tylko moje widzi mi się osobiste. Po prostu nie mógłbym się zakochać w wdowie, a ja chcę się choć trochę kochać w swojej żonie. Inaczej, co ja będę miał w życiu? Gospodarstwo — dobrze! Jestem rolnik i zgadzam się orać i siać do śmierci. Ale kto myśli, że to może dać szczęście i spokój, ten po prostu nie ma pojęcia, co to za kupa trosk, goryczy, zgryzot, zawodów, ujadania się i starć ze złą wolą ludzi i natury. Są — prawda — chwile jaśniejsze, ale daleko częściej trzeba się bronić wprost obrzydzeniu. Otóż ja chcę przynajmniej tego, żebym wracał chętnie z pola i ze stodół do domu, żeby mnie tam czekało jakieś pyszczątko, które bym chciał całować, i jakieś oczy, w którebym chciał patrzyć. Chcę też mieć kogoś, komubym mógł oddać to, co we mnie jest najlepszego. I mówię o tem, nie jak jakiś romantyk, ale jak człowiek trzeźwy, który potrafi prowadzić rejestr przychodu i rozchodu, nie tylko w gospodarstwie, ale i w życiu.
Groński pomyślał, że istotnie każde pełne męskie życie powinno mieć dwie twarze: jedną ze zmarszczonym czołem i wyrazem natężonej myśli, zwróconą ku zadaniom ludzkości, drugą cichą i spokojną w domu przy ognisku.
— Tak — rzekł — podoba mi się ten dom, jako ucieczka od trosk, i to w nim »pyszczątko«, jako atrakcya.
Krzycki ukazał w uśmiechu swoje zdrowe, świecące zęby i odpowiedział wesoło:
— Ach, jak mnie się podoba! — aż dusza piszczy!
I poczęli się obaj śmiać.
— Ale — rzekł Groński — trzeba być dość szczęśliwym, żeby to znaleźć, i dość odważnym, żeby to zdobyć.
Krzyckiemu zaś przyszedł nagle na pamięć pewien bal w Warszawie, panna Róża Stabrowska, jej smutne oczy i jej białe, nawpół dziecinne jeszcze ramiona, wychylające się z tiulów jak z piany wodnej, więc westchnął z cicha:
— Czasem potrzeba i na to odwagi — rzekł — by samego siebie okiełznać.
W pokoju słychać było przez chwilę tylko miarowe tyk—tak szafkowego zegara i sapanie astmatycznego sługi, który drzemał oparty o kredens.
Godzina była późna, więc Groński wstał i, otrząsnąwszy się z chwilowego zamyślenia, rzekł jakby sam do siebie:
— A te panie jutro przyjeżdżają...
Poczem dodał jakby z pewnym smutkiem:
— Och, w twoim wieku wolno się jeszcze nie kiełznać.
Te panie przyjechały istotnie do Jastrzębia następnego dnia koło południa, a zaraz po nich i Dołhański, który jednak nie widział się z niemi w drodze, albowiem jechał w innym wagonie, na stacyi zaś zajął się całkiem odbiorem rzeczy i przybył w osobnym powozie. Goście nie zastali Krzyckiego w domu. Ponieważ spadł na niego cały ciężar pogrzebu i wszystkich połączonych z nim kłopotów, przeto o wczesnej godzinie wyjechał do Rzęślewa. Eksportacya zwłok wyznaczona była na godzinę trzecią. Matka Władysława przyjechała do rzęślewskiego kościoła z panią Otocką, z panną Marynią Zbyłtowską i z ich przyjaciółką, panną Anney. W drugim powozie przybyli Groński i Dołhański, a nakoniec trzeci dostawił młodsze rodzeństwo Krzyckiego, jedenastoletnią Anusię i młodszego od niej o rok Stasia, wraz z boną Francuzką i guwernerem Laskowiczem. Pani Krzycka przypomniała syna krewniaczkom i przedstawiła go pannie Anney, ale on zaledwie miał czas ukłonić się i obrzucić je wzrokiem, poczem zaraz odwołano go w jakiejś sprawie, dotyczącej ostatnich rozporządzeń pogrzebowych. Wysiadłszy z powozu, panie z trudnością docisnęły się do kościoła, chociaż torowano im drogę, albowiem i w kościele i na okólniku, w obrębie ogrodzenia, panował tłok niezwykły. Większa własność przybyła wprawdzie w nader szczupłej liczbie, gdyż nieboszczyk Żarnowski z nikim nie żył, a przytem, prócz Jastrzębia, Górek i Wiatrakowa, nie było już dworów w okolicy, natomiast chłopi rzęślewscy stawili się, jak jeden człowiek, z babami i dziećmi. Powód do tego był taki, że niewiadomo skąd i dlaczego rozeszła się między niemi wieść, że nieboszczyk im zapisał cały majątek. Dość liczne ich gromady stały również na zewnątrz parkanu, a głośne ich rozmowy i zaniepokojone twarze świadczyły o wrażeniu, jakie uczyniła na nich wieść o zapisie.
Po odśpiewaniu wigilii i dość długiem nabożeństwie, ukazały się we drzwiach poprzedzone krzyżem białe komże księży, za którymi wyniesiono trumnę. Karawan stał gotowy, ale chłopi wzięli ją, na wiarę zapisu, na ramiona, by ponieść na odległy o wiorstę cmentarz, na którym znajdowały się groby Żarnowskich. Groński podał ramię pani Krzyckiej, Dołhański pani Otockiej, Władysławowi zaś, który teraz dopiero mógł się do nich przyłączyć, przypadła jasnowłosa panna Anney. Po chwili orszak pogrzebowy ruszył w stronę cmentarza.
Z pod cienia lip kościelnych wysunął się wkrótce na zalaną słońcem polną drogę i rozciągnął się na niej długiem pasmem. Na czele szli księża; za nimi kołysała się wysoko na chłopskich ramionach trumna, tuż postępowali krewni i goście, a dalej gromada szarych sukman chłopskich i jaskrawe plamy żółtych i czerwonych chustek kobiecych, odrzynające się krzykliwie od zielonej wiosennej runi młodych zbóż. Chorągwie kościelne z trupiemi głowami i z obrazami świętych, chwilami płynęły ciężko w złotem powietrzu, chwilami wzdymały się z łopotem, gdy zrywał się wiatr. W ten sposób, migocąc w słońcu, gromady ludzkie ciągnęły ku topolom, ocieniającym cmentarz. Od czasu do czasu rozlegały się śpiewy księży, które zrywały się nagle i z ogromnym smutkiem. Bliżej cmentarza chłopi rozpoczęli litanię, a wiosenne podmuchy chwytały te pieśni polskie i łacińskie — i niosły je wraz z zapachem gasnących ustawicznie świec i z żywiczną wonią pochodni na bory i lasy.
Krzycki, który prowadził pannę Anney, zauważył, że dłoń jej, oparta na jego ramieniu, drży dość mocno. Przyszło mu jednak na myśl, że zmęczyła zapewne rękę, trzymając parasolkę po drodze z Jastrzębia do Rzęślewa, i nie zwracał na to więcej uwagi. W przekonaniu też, że taki obchód, jak pogrzeb, uwalnia od rozpoczęcia zwykłej towarzyskiej rozmowy, szedł w milczeniu. Był zmęczony i głodny. Do głowy cisnęły mu się bezładne myśli o wuju Żarnowskim, o tem, że nie umie zdobyć się na żal po nim, o pogrzebie, o świeżo przybyłych kuzynkach i o wczorajszej rozmowie z Grońskim. Chwilami spoglądał z roztargnieniem na oboczne pole i nawpół świadomie stwierdzał, że na urodzajnej rzęślewskiej ziemi oziminy, zarówno jak jare zboża, zapowiadają się doskonale — i po pewnym dopiero czasie przypomniał sobie, że wypada jednak zająć się trochę i towarzyszką.
Jakoż po kilku ukradkowych na nią spojrzeniach zbudziła się w nim ciekawość, stępiona poprzednio przez zmęczenie, głód i zły humor. Bliskość kobiety młodej — i jak to zauważył, dorodnej, poczęła nań oddziaływać. Wydało mu się dziwnem naprzód to, że prowadzi po rzęślewskim gościńcu Angielkę, która przybyła Bóg wie skąd, a potem, że przed chwilą nie znał jej wcale, obecnie zaś wyczuwa ciepło jej ramienia i dłoni. Zauważył też zaraz, że dłoń ta, obciśnięta rękawiczką — lubo kształtna, nie była wcale mała, i pomyślał, że przyczyną tego są sporty angielskie: tenis, wiosłowanie, łucznictwo i tem podobne. »Nasze Polki, mówił sobie, wyglądają inaczej«. — I pod wpływem myśli o angielskich sportach wydało mu się, że od tej wykwintnie przybranej postaci bije jakaś szczególniejsza siła, czerstwość i sprężystość. Towarzyszka poczęła go więcej zajmować. Prowadząc ją pod rękę, mógł widzieć tylko jej profil, na który zwracał uwagę coraz częściej — i w następstwie dokładniejszych spostrzeżeń, z coraz większą ciekawością. W pierwszej chwili przyznał tylko, że jest to osoba przystojna, a zwłaszcza hoża, lecz wkrótce potem zaczął monologować w następujący sposób: »Ależ grubo nawet przystojna, a szczerze mówiąc, ładniejsza i od pani Otockiej i od tego skrzata, który ma suknię po kostki, a duszę, jak mówi Groński — w skrzypcach«. Nie była to jednak ścisła prawda, gdyż pani Otocka, wysmukła brunetka z wyrazem blondynki, była typem bardziej wytwornym i rasowym, a »skrzat« miał twarz po prostu anielską. Gdyby jednak narazie urządzono w tej sprawie bezpośrednie tajne głosowanie, Krzycki, może z powodów opozycyi przeciw zamiarom matki, głosowałby za panną Anney.
Po niejakim czasie wydało mu się, że i panna Anney przypatruje mu się ukradkiem, postanowił więc ją na tem schwytać i zaczął spoglądać na nią bardziej otwarcie. Ale wówczas to, co ujrzał, zdziwiło go w najwyższym stopniu. Oto po policzkach młodej Angielki spływały, jedna za drugą, łzy. Usta były zaciśnięte, jakby chciała pohamować wrażenie, a ręka, wsparta na jego ramieniu, nie przestawała drżeć.
— Albo to jest przesadna tkliwość, pomyślał Krzycki, albo rozstrojone angielskie nerwy. Dlaczego u licha miałaby płakać po człowieku, którego nigdy w życiu nie widziała? chyba, że przypomniał się jej pogrzeb ojca, lub kogoś blizkiego z rodziny.
Panna Anney nie wyglądała jednak wcale na osobę z rozstrojonymi nerwami. Jakoż po pewnym czasie wzruszenie jej przeszło; poczęła tylko z tak szczególnem zajęciem i z taką uwagą spoglądać na gromady ludzi, na okolicę, na pola i odległe wstążki boru, jakby chciała utrwalić sobie wszystko raz na zawsze w pamięci.
— Trzeba jej było wziąć ze sobą kodak — pomyślał Krzycki.
Byli już niedaleko od wrót cmentarnych. Ale tymczasem zerwał się wiatr silniejszy od poprzednich podmuchów, przeleciał nagłym cieniem po runi zbóż, podniósł tuman kurzu na drodze, pogasił te brackie świece, które nie pogasły przedtem i okręcił długim woalem panny Anney szyję Krzyckiego.
Wówczas puściła jego ramię i, uwalniając go z więzów, ozwała się po polsku, z bardzo nieznacznym obcym akcentem:
— Przepraszam pana. Taki wiatr...
— To nic — odpowiedział Władysław. — Ale może pani woli wsiąść do powozu, bo istotnie wichura zrywa się coraz częściej.
— Nie, dziękuję — odrzekła. — To, zdaje się, już bardzo blizko. Pójdę tylko osobno, bo muszę trzymać i woal i suknię.
W czasie tej rozmowy stali przez chwilę naprzeciw siebie, ale, jakkolwiek była to krótka chwila, Krzycki porobił nowe odkrycia. Nie tylko bowiem stwierdził, że panna Anney jest rzeczywiście bardzo ładna i ma nadzwyczaj przeźroczą cerę, przy jasnych włosach, ale nadewszystko, że jej niebieskie oczy nie patrzą dwoma osobnymi promieniami, ale jakby jedną łagodną, niebieską i trochę zamgloną smugą. Krzycki nie umiał na razie zdać sobie sprawy, w czem leży jakiś odrębny i szczególny urok tego spojrzenia, ale odczuł go doskonale.
Tymczasem doszli do cmentarza. Krótka modlitwa zatrzymała wszystkich przy bramie, poczem orszak wsunął się między kołysane wiatrem topole i pozarastane nad krzyżami bujną trawą mogiły, w których spali chłopi rzęślewscy. Grób Żarnowskich stał w środku. W przodowej jego ścianie widać było otwór, wybity na przyjęcie nowego członka rodziny. Z boku widać było dwóch mularzy w zabielonych fartuchach, mających pod nogami ceber z rozrobionym cementem i stos świeżych cegieł. Trumnę ustawiono na piasku tuż przy otworze i księża rozpoczęli nad nią długie śpiewy. Głosy ich to wznosiły się, to opadały, jak fale, w rozkołysanym i sennym rytmie, któremu wtórował szum topoli, furkotanie chorągwi na wietrze i szmer pacierzy, odmawianych, jakby mechanicznie, przez chłopów. Następnie proboszcz rzęślewski rozpoczął mowę, ale ponieważ nie żył dobrze z nieboszczykiem, przeto polecał go więcej miłosierdziu bożemu, niż chwalił. Naokół widać było twarze krewnych Żarnowskiego, poważne i odpowiednio do chwili skupione, ale, ani zbolałe, ani zalane łzami, raczej obojętne, z wyrazem oczekiwania, a nawet i nudy. Trumna również zdawała się tylko czekać na zakończenie obrzędu, jakby jej pilno było do tej piwnicy i do tych ciemności, dla których była właściwie przeznaczona. Tymczasem po przemówieniu znów poczęły się nad nią kołysać śpiewy. Chwilami milkły, a wówczas słychać było tylko hulaninę wiatru po topolach. Nakoniec wysoki, jakby przerażony głos zaintonował requiem aeternam... i spadł nagle, jak słup kurzu skręcony wichrem — a po chwilowem milczeniu zabrzmiało pełne ulgi: »wieczny odpoczynek« — i ceremonia była skończona.
Na trumnę rzucano garści piasku, poczem wsunięto ją w otwór, który mularze poczęli zamurowywać, układając cegły jedną na drugiej i omaszczając je wapnem. Przegroda, która miała oddzielić raz na zawsze pana Żarnowskiego od świata i od światła, rosła z każdą chwilą. Gromady wiejskie opuszczały z wolna cmentarz. Do pani Krzyckiej zbliżyły się sąsiadki z Górek: pani Włócka, wiekowa i patetyczna dama z niemłodą córką, które poczuwały się do obowiązku wypowiedzenia »kilku słów pociechy«, przez nikogo nie oczekiwanej i zgoła niepotrzebnej. Groński począł rozmawiać z Władysławem:
— Zauważ — mówił zcicha, patrząc na robotę mularzy. — Jeszcze kilka cegieł — a potem, jak mówi Dante: aeterna silenza. Ani żalu, ani jednej łzy, i nikt tu wyłącznie dla niego nie przyjdzie. Mnie też czeka coś podobnego, a ty zapamiętaj, że tak grzebią starych kawalerów. Twoja matka ma słuszność, chcąc cię ożenić.
— Co prawda — odpowiedział Krzycki — nieboszczyk był nie tylko starym kawalerem, ale i odludkiem, a zresztą, czyż to nie wszystko jedno?
— Po śmierci, zapewne. Ale za życia, gdy się o tem myśli, to wcale nie wszystko jedno. Jest to może nielogiczne i głupie ta »żądza pośmiertnego żalu« — a wszelako tak jest.
— Skąd się to bierze?
— Z równie niemądrej chęci przeżycia siebie samego. Patrz: ot, robota skończona i Żarnowski zamknięty. Chodźmy.
Przy bramie ozwał się turkot zajeżdżających powozów. Towarzystwo ruszyło ku wyjściu. Panie szły teraz gromadą naprzód, księża i panowie, z wyjątkiem Dołhańskiego, który rozmawiał z Angielką, postępowali za niemi.
Nagle Krzycki zwrócił się do Grońskiego i zapytał:
— Jak na imię pannie Anney?
— Póki jesteśmy na cmentarzu, mógłbyś myśleć o czem innem. Na imię jej Agnès.
— Ładne imię.
— W Anglii dość częste.
— Czy to bogata osoba?
— I to pytanie mógłbyś odłożyć, ale jeśli ci zależy na pośpiechu, zapytaj Dołhańskiego. On takie rzeczy wie najlepiej.
— Pytam właśnie dlatego, że go widzę koło niej i słyszę przytem, że się sadzi na angielszczyznę.
— To sztuka dla sztuki, gdyż on się ma ku pani Otockiej.
— Ach!?
— Równie dawno, jak bezskutecznie. Bo, widzisz, nawet jemu jest trudno wiedzieć dokładnie, ile ma posagu panna Anney, tymczasem zapis, jaki nieboszczyk dyrektor Otocki zostawił żonie, jest dokładnie wiadomy.
— Mam nadzieję, że piękna kuzynka da mu odkosza.
— Który powiększy piękną kolekcyę. A ty co powiesz o kuzynkach?
— Owszem!... pani Otocka... owszem. Obie mają, jak mówią galicyanie »coś nobliwego«. Ale panna Marynia to jeszcze dzieciak.
Groński począł prowadzić oczyma za wysmukłą postacią idącej przed nimi panienki i rzekł:
— To taki dzieciak, który mógłby tak samo latać po powietrzu, jak chodzi po ziemi.
— Aeroplan, czy co?
— Ostrzegam cię, że to moja największa adoracya.
— Słyszałem. Ludziom to już wiadomo.
— Tylko nie wiedzą, że ta adoracya nie jest koloru czerwonego, lecz niebieskiego.
— Tego nie bardzo rozumiem.
— Jak ją bliżej poznasz, to mnie zrozumiesz.
Krzycki, którego więcej zajęła panna Anney, chciał znów zwrócić na nią rozmowę, ale tymczasem wyszli za bramę, przed którą czekały konie. Młody człowiek jął podsadzać panie do powozu, przyczem raz jeszcze ujrzał zwróconą ku sobie na chwilę niebieską smugę oczu Angielki. Na odjezdnem matka zapytała go, czy ukończył czynności pogrzebowe i czy wraca zaraz do Jastrzębia.
— Nie — rzekł. — Umówiłem się z proboszczem, by mi pozwolił zaprosić księży do plebanii i muszę ich tam podejmować. Ale tylko powitam ich, zjem coś i wymówię się gośćmi, by wrócić jak najprędzej.
Tu skłonił się paniom, poczem zdjął ręce z powozu, rzucił okiem na dyszlowego kasztana, by zobaczyć, czy się nie strychuje — i zawołał:
— Ruszaj!
Powozy potoczyły się tą samą drogą, którą poprzednio szedł żałobny orszak. Z surdutowych uczestników pogrzebu został, prócz Władysława, tylko Dołhański, który, jako krewny nieboszczyka, poczuwał się także do obowiązku podejmowania przybyłych na pogrzeb księży, a prócz tego miał i inne powody, dla których postanowił dotrzymać Krzyckiemu towarzystwa.
Jakoż zaledwie wsiedli do bryczki, począł rozglądać się wśród chłopów, stojących jeszcze gromadkami tu i owdzie, poczem zapytał:
— A gdzie rejent Dzwonkowski?
Krzycki uśmiechnął się i odrzekł:
— Pojechał naprzód z księżmi, ale wieczorem zobaczysz go w Jastrzębiu, bo mi się sam zaprosił.
— Tak? A to żałuję, żem nie wrócił z paniami. Chciałem wydobyć z Dzwonkowskiego jaką wiadomość o testamencie i myślałem, że później nie będzie można.
— Cierpliwości. Dzwonkowski mówił mi, że testament ma być pojutrze otwarty w jego kancelaryi, i że musimy na to przyjechać.
— Właśnie chciałem wiedzieć dziś, czy jutro, lub pojutrze warto się trudzić. Jeśli wujaszek puścił nas — jak to mówią — na bieżącą wodę, to pani Włocka słusznie wystąpiła ze słowami pociechy. Ja przynajmniej będę jej potrzebował przez czas dłuższy.
— Jak ty możesz mówić takie rzeczy!
— Ja mówię głośno to, co wy wszyscy po cichu myślicie. Pilno mi do tego testamentu, i Dzwonkowski obchodzi mnie w tej chwili więcej, niż cały globus ziemski razem z pięcioma częściami świata, a to tembardziej, że widziałem, iż przywiózł jakieś papiery.
— Co do tego, to uspokój się. Dzwonkowski jest to największy meloman, jakiego znam, który uwielbia pannę Marynię Zbyłtowską, z którą się poznał w Krynicy. Otóż wiem od Grońskiego, że do sonaty księżycowej, w układzie Benois na skrzypce, dorobił akompaniament na flecie i przesłał jej go do Warszawy. Dziś chciałby zobaczyć, jak to pójdzie, więc zaprosił mi się do Jastrzębia i przywiózł ze sobą sonatę, a oprócz sonaty całe paki innych nut. Zaręczam ci też, że o niczem innem nie będzie chciał słyszeć, ani mówić.
— W takim razie, niech dyabli porwą flet Dzwonkowskiego, skrzypce panny Zbyłtowskiej, wasz jastrzębski fortepian i muzykę w ogólności.
Na to Krzycki spojrzał na niego przekornie i rzekł:
— Ostrożnie z naszym jastrzębskim fortepianem, bo jeśli wieczorem usłyszymy jaki tercet, to do fortepianu zasiędzie pani Otocka.
— Mam nadzieję, że będzie przynajmniej tak rozstrojony, jak ja w tej chwili i w takim razie nie zazdroszczę ani jej, ani słuchaczom. — Ale widzę, że Groński nagadał ci już jakichś plotek. Dobrze! Ja za to, nie odczuwam tak jak on starokawalerskich pociągów do podlotków, a młode cyranki lubię tylko na półmisku. Niechże sobie wodzi oczyma za swoją Marynią, niech się do niej modli, a mnie da spokój. Oni tam wszyscy powaryowali na muzykę i gotowi i was zarazić w Jastrzębiu. Jedna panna Anney nie gra na niczem i ma trochę rozumu.
— A! — panna Anney nie gra na niczem?
— Tak. Co nie przeszkadza, że mogłaby w danym razie zagrać na mnie, albo na tobie, a jeszcze łatwiej na tobie, niż na mnie.
— Dlaczego łatwiej na mnie?
— Dlatego, że ja jestem taki osobliwy instrument, który chce z góry wiedzieć, ile koncert przyniesie.
Krzycki, przyzwyczajony od dawna do cynizmu Dołhańskiego, wzruszył ramionami, ale nie miał czasu na odpowiedź, gdyż tymczasem przyjechali do plebanii.
Z Dzwonkowskiego nie mógł istotnie Dołhański nic innego wydobyć, prócz opryskliwych odpowiedzi. Natomiast po przyjęciu w plebanii stary rejent uczynił się wielce rozmowny, ale rozmawiał z Krzyckim tylko o pannie Maryni, dla której miał kult bez granic. Obecnie obawiał się też, czy pani Krzycka zgodzi się na urządzenie wieczoru muzycznego w dzień pogrzebu krewnego i obawa ta nie przestawała go trapić. W tej myśli począł dowodzić, że muzyka towarzyszyć może tak dobrze śmierci jak życiu, a poważna, towarzyszy zawsze pogrzebom — i że skoro ludzie nie wymyślili nic lepszego od niej, nawet ku czci Pana Boga, przeto można przypuszczać, że ułatwia ona wzlot dusz ku niebu, a nawet i zbawienie. Krzycki przygryzał wąsa i godził się bezwzględnie na te wywody, wiedząc, że staruszek ma zwyczaj łajać bez miłosierdzia oponentów — i na tego rodzaju rozmowach, w których ku wielkiej irytacyi Dołhańskiego nie było żadnej wzmianki o testamencie, upłynęła im droga powrotna. W Jastrzębiu czekano na nich z herbatą, ale ponieważ wiatr ustał przed zachodem słońca zupełnie i uczynił się rozkoszny wieczór wiosenny, więc panie były wraz z Grońskim w ogrodzie. Gdy Krzycki i jego towarzysze udali się tam za niemi, zastali panią Krzycką i panią Otocką nad brzegiem stawu, a pannę Anney z Marynią w łodzi na stawie. Czerwony blask przesycał całkiem powietrze; zapach bzów, rosnących niedaleko brzegu, mieszał się z wonią torfu, rzęsy i ryb. Woda była ciemno-zielona na krańcach od olch i wierzb, które ją obrębiały, w środku zaś, na rozlewie, złota, z odbłyskami purpury i pawich piór. Łódź płynęła w świetle ku szczerkowi, którego wązki pasek od strony ogrodu służył jako miejsce lądowania. Panna Zbyłtowska siedziała w środku czółna, a panna Anney, stojąc z tyłu, prowadziła je jednem wiosłem, popychając statek a razem i sterując z niepospolitą wprawą. Na tle wody i nieba odrzynała się od stóp do głów jej silna, wysmukła postać, z podaną naprzód piersią, przechylająca się zgodnie z ruchem wiosła. Chwilami przestawała niem robić, a gdy łódź, płynąc coraz wolniej, zatrzymywała się wkońcu na gładkiej toni — widać było w lustrzanem przeźroczu drugą łódkę, drugą pannę Marynię i drugą pannę Anney. Był w tym obrazie wielki wiejski spokój. Blask na niebie robił się coraz czerwieńszy, jak gdyby pożar obejmował całą zachodnią stronę. Wysoko nad stawem pod płonącą kopułą nieba ukazały się sznury dzikich kaczek, powiązane jakby z czarnych krzyżyków. Drzewa stały nieruchome i ciszę przerywał tylko odgłos tartaka, dochodzący od strony grobli.
Po chwili panna Anney przybiła do brzegu. Groński, któremu chodziło o to, by »adoracya« nie zamoczyła nóg, pomógł jej wysiąść z czółna; Angielka sama wyskoczyła na piasek, i zbliżywszy się do towarzystwa, rzekła:
— Jak tu ładnie w Jastrzębiu.
— Bo pogoda — rzekł, podchodząc, Krzycki. — Wczoraj było chmurno, ale dziś śliczny wieczór.
I rozejrzawszy się po niebie, dodał, jak prawdziwy wiejski gospodarz:
— Jeśli tak potrwa, weźmiemy się wkrótce do siana.
A panna Anney spojrzała na niego, jakby znalazła coś niezwykłego w brzmieniu tych słów i poczęła je powtarzać tak, jak się powtarza nieznane wyrazy, chcąc je utrwalić w pamięci:
— Do siana... do siana...
Towarzystwo zawróciło do domu, który bielił się, a raczej różowił wśród lip, rozmawiając cośkolwiek o pogrzebie i nieboszczyku Żarnowskim, ale więcej o wsi, wiosennych wieczorach i muzyce. Pani Krzycka zapewniała nowo przybyłe panie, że w Jastrzębiu i przed ich przybyciem nie brakło muzyki, albowiem w parku tyle jest słowików, że czasem spać nie dają. — Na to Groński, który był wielkim erudytą, jął mówić o życiu wiejskiem: że jednak naprawdę, to ono jedynie uważane było od niepamiętnych czasów za istotne i normalne życie — przyczem wspomniał homerowych królów, »którzy radowali się w sercach, licząc berłem snopy« — i rozmaitych poetów łacińskich. Wkońcu oświadczył, że jego zdaniem socyalizm rozbije się o rolnictwo i ziemię, dlatego, że uważa ją tylko za wartość, a tymczasem ona jest i miłością, czyli, inaczej mówiąc, nie tylko się ją ceni, ale i kocha. Ludzie wiedzą, z jakiemi kłopotami połączone jest życie wiejskie, a naprawdę, to tylko to jedno życie cenią, jakby w niem nie brakło nawet ptasiego mleka.
Pani Krzyckiej, która zaraz po dzieciach kochała najmocniej w świecie Jastrząb, słowa Grońskiego trafiły bardzo do przekonania, lecz Dołhański, wspomniawszy na swą wioskę, którą niegdyś miał i przepuścił, rzekł, cedząc jak zwykle wyrazy:
— Ptasiego mleka może nie brak, ale pieniędzy brak. Zabawne jest przytem, że te pochwały życia wiejskiego wygłasza człowiek zamożny, który mógłby kupić sobie ziemię i zamieszkać na wsi, a którego trzeba hakami z miasta wyciągać.
Poczem zwrócił się do Grońskiego:
— Co się tyczy twoich królów homerowych, a wraz z nimi rozmaitych Wirgiliuszów i Horacyuszów, to za ich czasów nie było zapewne ani takich hotelów na Riwierze, ani klubów w Nizzy.
Lecz uwagę tę pominięto milczeniem, a raczej przerwał ją pasaż muzyczny, zanucony starym drewnianym głosem pannie Maryni przez rejenta Dzwonkowskiego, który chciał jej wyjaśnić w ten sposób związek dwóch frazesów w koncercie Brucha. Następnie inne rozmaite frazesy odzywały się ustawicznie, dopóki towarzystwo nie wróciło do domu. Groński znał manię starego człowieka i zazdrościł mu, że znalazł coś w życiu, co wypełniło mu je tak całkowicie. On sam był bardzo wykształconym dyletantem, ale nie zaczepił o nic życia na stałe i nie poświęcił niczemu swych wszystkich sił duchowych wyłącznie. Płynęło to po części z winy okoliczności, po części z jego własnej. Najgłębszą treścią jego duszy był lekki, smutny sceptycyzm. Jeden z jego przyjaciół, Kłoczewski, nazywał go Eklezyastą we fraku. Jakoż ostatnim wynikiem rozmyślań Grońskiego nad przyszłością i życiem ludzkiem, zarówno indywidualnem, jak zbiorowem, było przekonanie, że ta przyszłość i to życie może z czasem stać się inne — nigdy lepsze. Otóż, myślał, że może wartoby było nie szczędzić wysiłków, by kiedyś było lepiej — nie warto, by było tylko inaczej. Ta myśl chroniła go jednak od krańcowego pesymizmu, rozumiał bowiem, że miara szczęścia i nieszczęścia nie leży nazewnątrz, lecz w samym człowieku, i że skoro inaczej nie znaczy lepiej, to tem samem nie znaczy i gorzej. W gruncie rzeczy, był przekonany, że zarówno jedno, jak i drugie jest tylko pomyłką i złudzeniem, a wszystko razem, nie wyłączając życia, jest jedną wielką ułudą. W ten sposób kłaniał się przez morze wieków prawdziwemu Eklezyaście.
Ale będąc jednocześnie człowiekiem uczuciowym, popadał w ustawiczne sprzeczności ze samym sobą, uczucie bowiem zawsze czegoś chce — a tymczasem jego smutny sceptycyzm mówił mu, że nie warto niczego chcieć. Gryzła jego uczuciowość jeszcze i ta myśl, że jego poglądy są przeciwne życiu, a tymczasem życie jest koniecznością, a zatem, kto podgryza zwątpieniem jego korzenie, ten ludziom szkodzi. Groński nie chciał szkodzić nikomu — a zwłaszcza swoim, i z tego powodu Eklezyasta, który twierdził, że wszystko jest marnością, kłócił się w nim z patryotą, który odpowiadał, że naprzykład cierpienie narodowe nią nie jest. Ale taki stan rzeczy rodził w nim ustawiczną rozterkę, tak, że zazdrościł ludziom zdolnym do czynów, którzy idą przez życie, bez żadnych: po co? i dlaczego? — jak również i ludziom, oddanym bezwzględnie jednemu wielkiemu uczuciu.
Dla starego rejenta Dzwonkowskiego i dla panny Maryni takiem wielkiem uczuciem była muzyka, to też Groński, ilekroć widział ich razem, tylekroć miał przed oczyma jakby żywy przykład, że jednak istnieją rzeczy, któremi można sobie wypełnić życie od zarania aż do ostatniej chwili... byle ich nadto nie analizować.
Przy wieczerzy stary rejent zajęty był w dalszym ciągu również tylko muzyką i panną Zbyłtowską. Innym, z wyjątkiem pani domu, od której zależało pozwolenie na koncert, odpowiadał dość opryskliwie, a zwłaszcza Dołhańskiemu, gdy ów kilkakrotnie jeszcze usiłował wydobyć z niego jakąś wiadomość o testamencie. Gniewna i apoplektyczna twarz jego wypogodziła się dopiero po oświadczeniu pani Krzyckiej, że nie ma nic przeciw poświęceniu reszty wieczoru poważnej muzyce i że sama rada posłucha panny Maryni, której nie słyszała od ostatniego dobroczynnego koncertu w Krynicy.
Przy końcu wieczerzy począł się staruszek znów jednak niecierpliwić, uważając, że szkoda czasu na jedzenie i rozmowy, choćby nawet o muzyce, ale lekkie, błahe, a wygłaszane przez profanów, nie mających o niej pojęcia. Zajęły go nieco dopiero wywody Grońskiego, który począł mówić o początkach muzyki i zwalczać darwinowską teoryę, że pieśń i gędźba powstała w jakimś zamierzchłym okresie życia ludzkości z miłosnego oznajmiania się i nawoływania po lasach — mężczyzny i kobiety. Groński podzielał zdanie tych, którzy podobnym poglądom przeciwstawiali fakt, że u najdzikszych właśnie ludów nie istnieją żadne ślady pieśni miłosnych, a natomiast istnieje muzyka i śpiew wojenny. Teorya nawoływania się po lasach wydała się paniom poetyczniejszą. Groński uspokoił je jednak, że to nie zmniejsza cywilizacyjnego znaczenia muzyki, ale, przeciwnie nawet, dowodzi, że ona, wraz z tańcem, jest jednym z pierwszych czynników, wprowadzających do rozproszonych gromad ludzkich pewną organizacyę.
— Papuasi — mówił — którzy łączą się dla wykonania wojennego, czy obrzędowego tańca wedle rytmu swej, choćby najdzikszej muzyki, już się czemuś poddają, już wprowadzają jakowyś ład i zawiązują pierwszy węzeł społeczny.
— To się znaczy — zauważył Dołhański — że i wszystkie narody utworzyły się z jakiegoś pierwotnego: »Wlazł kotek na płotek...«
— Bo tak jest! — odpowiedział gniewliwie stary rejent.
Poczem zwracając się do Grońskiego.
— Niech pan mówi dalej. Przynajmniej można się czegoś dowiedzieć.
— Niech pan mówi — powtórzyła panna Marynia.
Więc Groński jął mówić dalej o dziejach muzyki: jak przez cały ciąg wieków służyła wojnie, obrzędom zarówno państwowym, jak świeckim i religii, a nader późno dopiero rozwinęła własne skrzydła, na których unosi się obecnie, jak orzeł, nad całą ludzkością.
— Dziwna sztuka — kończył — najbardziej pierwotna, a dziś więcej od innych na nauce oparta; — najściślej w pewne techniczne warunki, jak gdyby w jakoweś tamy i groble ujęta, a najbardziej bezbrzeżna, najbardziej mistyczna i najbardziej przelewająca się gdzieś poza krańce bytu i życia, co właśnie może jej daje tę niepojętą władzę nad ludzką duszą — najmniej wyraźnym językiem mówiąca i najidealniejsza, a najpotężniej podniecająca do czynów... Tak!... Polskim pułkom pruskie kapele grały pod Gravelotte: »Jeszcze Polska nie zginęła!«... I wszędzie można obaczyć to samo... Zagrajcie Francuzom marsyliankę, Niemcom »Wacht am Rein« — a ręce poczną im drgać. Nawet flegmatycznym Anglikom i Amerykanom płoną oczy, gdy usłyszą: »Rulle Britannia!« albo: »Yankee Doodley«... Dziwna sztuka!... najbardziej kosmopolityczna i najbardziej zarazem narodowa — powszechna i indywidualna.
— Jednej rzeczy pan nie powiedział, że to chyba ze wszystkich sztuk najczystsza — dodała pani Otocka.
— Próbowano i ją znieprawić — odrzekł Groński — ale rozpasanie nie może być rytmicznem, ani harmonijnem, i dlatego z tych prób urodził się tylko jakiś Antychryst muzyki.
Lecz Krzycki, który się trochę nudził i wolałby był rozmawiać z jasnowłosą panną Anney, ozwał się z widoczną chęcią zakończenia rozmowy:
— Tak, to jasne, że nie tylko każdy naród, ale i każdy człowiek ma swoją muzykę. Ja naprzykład gotów jestem zawsze słuchać koncertu lub opery, ale wyznaję, że gdy czasem przy robocie w polu chłopaki i dziewczyny rozśpiewają się tak, że aż w widłach i grabiach dzwoni — to jest właśnie moja muzyka.
— Słowianinie, Lechito, Piaście — pójdź w moje objęcia! — odpowiedział, cedząc Dołhański.
Krzycki zarumienił się nieco z obawy, czy młodej Angielce i wykwintnym krewniaczkom nie wyda się zanadto prostakiem, ale one spoglądały owszem na niego z pewną sympatyą i tylko staremu klasykowi rejentowi broda poczęła się schodzić z nosem w sposób nie wróżący nic dobrego, a z ust wydobył się nawpół wyraźny pomruk:
— Niektórym wystarcza i to, gdy im zacznie w uszach dzwonić.
Ale pomiarkowawszy, że pani Krzyckiej nie mogą być miłe zaczepki skierowane przeciw jej synowi, rzucił na nią niespokojnym wzrokiem i umilkł.
Wieczerza była skończona. Towarzystwo przeszło do salonu, w którym panował chłód i lekki zapach jaśminów, którego, zanim zamknięto okna, nawiał z ogrodu wieczorny powiew. W szklanych drzwiach stał wielki pełny księżyc, który niedawno podniósł się z ponad olszyn za stawem — i wybijał się zwolna na niebo, rumiany jeszcze po kąpieli w wieczornych zorzach. Pani Otocka siadła do fortepianu, obok rejent począł przedmuchiwać jakby ze złością flet; za nimi zaś stanęła ze skrzypcami przy ramieniu panna Marynia. Groński patrzył z zachwytem na jej obfite ciemne włosy, na spokojne łuki brwi pod czołem po prostu niepokalanem, na drobną twarz i — szczupłą a wyrośniętą, dziecinną jeszcze postać i myślał, że sam taki widok starczy za muzykę, a przynajmniej, że taka skrzypaczka może uchodzić za jej wcielenie i symbol. Krzycki, lubo poprzednio zapisał się już do stronnictwa angielskiego, nie mógł także oczu od niej oderwać. Po skończeniu uniwersytetu towarzyszył on był matce w podróży do Włoch; zwiedzał wówczas rozmaite galerye i jakkolwiek brakło mu gruntownego artystycznego wykształcenia, jednakże przechodziło mu obecnie przez głowę, że ta dziewczyna z jasną i spokojną twarzą, pochyloną nad skrzypcami, mogłaby była posłużyć któremu ze starych mistrzów jako model do Świętej Cecylii — albo do jednego z tych grajków anielskich, których widywał na obrazach Fra Angelico.
Inni słuchacze, jako to pani Krzycka i jej dzieci oraz nauczycielka i panna Anney patrzyli na nią również jak na cudowny obrazek. Ogólnego zachwytu nie podzielał tylko nauczyciel małego Stasia, Laskowicz. Był to student medyk, który z powodu zamknięcia uniwersytetu zarabiał guwernerką na dalsze studya — i który znalazł się razem ze swą nieubłaganą nienawiścią do »sytych« tego świata, jak Piłat w Credo w tym wiejskim domu. Przekonania jego nie były już dla nikogo w Jastrzębiu tajemnicą, ale tolerowano go jednak z tą całą nieopatrzną pobłażliwością, do jakiej tylko szlachta polska jest zdolna, w myśl zasady, że i »największy radykał musi jeść« — i w nadziei, że Staś zbyt jeszcze jest mały, aby nauczyciel mógł w »złym duchu« na niego oddziałać.
Laskowiczowi, gdy patrzył na tę wytworną pannę, przyszło na myśl, że to jest kwiat rosnący wyżej, niżby mogły sięgnąć ręce proletaryusza, a zatem wyhodowany z krzywdą proletaryatu. Było to dla niego dosyć, by na obie siostry spoglądać z niechęcią i gotowością do nienawiści.
Ale tymczasem nadeszła chwila rozpoczęcia koncertu. Przez jakiś czas jeszcze panna Zbyłtowska wodziła smyczkiem po strunach, przykręcała kołeczki skrzypiec lub, prowadząc palcem po nutach, wskazywała coś siostrze i rejentowi — poczem nastała cisza, przerywana tylko niewyraźną rozmową zgromadzonej za oknami służby, która po raz pierwszy w życiu miała zobaczyć grającą na skrzypcach pannę.
Ozwały się pierwsze akordy Sonaty księżycowej i rozpoczęły się czary. Groński, który miał wyobraźnię poety i mocny dar zamieniania wrażeń w wizyę, przymknął oczy i począł ją wysnuwać z duszy. Oto blady promień wkrada się przez szczelinę i dotyka czoła śpiącego, jakby chciał zbudzić myśl, a potem ust, jakby chciał zbudzić słowo, a potem piersi, jakby chciał zbudzić serce. Ale strudzone ciało usnęło ciężkim snem, natomiast dusza wysuwa się z jego objęć, jak motyl z kokona i leci w przestwór. Noc jasna i cicha. W dole olchy majaczą w muślinowej mgle. Na leśnych polanach tańczą korowody nimf, którym faun przygrywa na flecie, a wokół stoją w koronach z rogów jelenie z płonącemi błękitnie oczyma. We wrzosach tlą się świętojańskie czerwie, wśród mchów fosforyzują muchomory, a z pod ich baldachów drobniuchne elfy leśne przypatrują się korowodom. Z próchniska i bajorów podnoszą się błędne ogniki i chodzą lekkie, tajemnicze, jakby szukały czegoś napróżno. Księżyc wybija się coraz wyżej na niebo i pada rosa obfita.
Po rozłogach pól wije się srebrna wstęga rzeki i widać szlaki dróg, wiodących do grodów i zamków. Przez wązkie gotyckie okna wpada do cichych sal zamkowych blask miesięczny, w którym snują się duchy zmarłych rycerzy i dziewic. U stóp zamków śpią miasta. W spokojnem świetle bieleją dachy domów i błyszczą krzyże wież. Z kwitnących sadów, wraz z oparem podnoszą się zapachy kwiatów i traw. Ale lżejsza od woni i od światła skrzydlata dusza szybuje wyżej i dalej. Mkną nizko siedliska ludzkie, mkną lasy, doliny i lśniące tarcze stawów i białe nici strumieni. Kraina spiętrza się z wolna...
∗
∗ ∗ |
A oto góry. Wśród czarnych skał śpi przejasna tarcza jeziora. W wąwozach tai się chłodny mrok. Świecą zielono igły lodowców. Po zboczach i gniazdach skalnych nocują strudzone obłoki i węże mgieł, a na szczytach, na wiecznym śniegu kładzie się światło miesiąca. Usnął i wiatr. Jak cicho, powietrznie, szeroko! Tu księżyc jedynym stróżem milczenia, a dusza ludzka jedyną żywą istnością. Wolna jak górski orzeł, oderwana od ciała, rozkochana w przestrzeni, w pustce, w milczeniu i w wyżynach — szczęśliwa i smutna jakimś zaziemskim smutkiem — roztopiona w ciszy — buja i krąży nad przepaściami, a potem leci znów dalej, cała oddana rozkoszy lotu i pędu...
∗
∗ ∗ |
I góry znikły już pod nią, lecz teraz jakieś głosy podnoszą się i dolatują z dołu, jakby wołały ją ku sobie. To morze! — Ono jedno nie uśnie nigdy i bezsenne, ogromne, bije i bije falą o brzegi, niby niezmierne tętno życia. Jego potworne płuca wzdymają się i opadają wieczyście, a czasem jęczą w skardze na trud bez końca.
Pogięta roztocz morska drga opalową łuską księżyca i srebrnemi taśmami gwiazd, a na tych rozjaśnionych szlakach widać w oddali, równie bezsenny jak samo morze — okręt z żaglami i z krwawem światłem w okrągłych oknach.
∗
∗ ∗ |
∗
∗ ∗ |
Strop nieba coraz czarniejszy, a księżyc wielki jak świat, świeci coraz jaskrawiej. — Widać już blisko jego jaśniejące pola, poszarpane, dzikie, zjeżone szczytami gór, podziurawione czernią kraterów, głuche, mroźne, martwe... Tak unosi się w otchłaniach przestrzeni ten srebrny trupi tułacz, który oblatuje ziemię, jakby skazany wyrokiem bożym na wieczny pęd. Nad nim i wokoło bezmiar, którego nie ogarnie mdlejąca myśl. Nowe obozy gwiazd mrugają krwawo i sino niby dalekie ogniska. Słychać muzykę sfer. Wieczność owiewa tu już swem tchnieniem i przejmuje dreszcz zaświatowy.
∗
∗ ∗ |
Wróć, rozbujany łabędziu, wróć, o duszo, wprzód nim cię porwą jakieś tajemnicze biegi i wiry i nim oderwą cię na wieki od ziemi.
∗
∗ ∗ |
Wracasz z wyżyn wszechbytu, wykąpana w falach nieskończoności, czystsza i doskonalsza. Oto złożyłaś już skrzydła... Patrz: tam w głębi pod tobą znowu te puchy lekkich obłoków, które powitasz teraz, jak coś swojego i blizkiego. W dole ziemia. Widać już skrzące się ku księżycowi garby gór, u których stóp łka morze. A jeszcze niżej — znów mżą się omajaczone tumanem lasy, znów bielą się miasta o cichych wieżach i dachy uśpionych wiosek. Noc blednie. Na łęgach koniuchowie rozpalili ognie i grają na piszczałkach... Koguty pieją... Świta! świta!...
∗
∗ ∗ |
Tak widział i myślał Groński. Dźwięki ucichły wreszcie i nastało milczenie. Panna Marynia stała przy fortepianie z twarzą zawsze jednako pogodną, ale jakby zbudzoną ze snu.
Stary rejent Dzwonkowski siedział przez chwilę ze spuszczoną głową, poruszając bezzębnemi szczękami, następnie wstał, a gdy dziewczyna złożyła obok klawiatury skrzypce, ucałował zapalczywie jej ręce, poczem jął rzucać wyzywającym wzrokiem na obecnych, jakby szukając tego, ktoby się ośmielił zaprotestować przeciw tej oznace hołdu, albo uważać ją za rzecz zbyteczną. Nie protestował jednak nikt, albowiem, pod urokiem tej muzyki, stało się ze słuchającymi to, co się staje z ludźmi zawsze, gdy obwieje ich tchnienie prawdziwego geniuszu. Jak czasem we śnie zdaje się człowiekowi, że, odepchnąwszy się nogą od ziemi, może potem długo zataczać koła w powietrzu, tak i ich ciała stały się jakby lżejsze, mniej materyalne, jakby pozbawione tych ciężkich i grubych pierwiastków, które przytwierdzają je do ziemi. Nerwy uczyniły się wrażliwsze i subtelniejsze, a dusze bardziej lotne, bliższe tej jakiejś granicy, za którą rozpoczyna się wieczność. Było to poczucie nieświadome, po przejściu którego codzienne życie miało ich ogarnąć i sprowadzić znów na dół, ale podczas tej chwilowej egzaltacyi zbudziły się w nich nieznane im samym władze chwytania, pojmowania i odczuwania piękności i wogóle takich rzeczy, których w zwykłym nastroju nie odczuwali — i nie wiedzieli, że mogą je odczuwać.
Wpływowi temu nie oparł się, mimo wszelkich uprzedzeń, nawet i niedoszły medyk, Laskowicz. Z chwilą, w której panna Marynia stanęła do gry, począł jej się ze swego mrocznego kąta w salonie przypatrywać — i badać jej postać jak anatom. Czuł, że jest w tem coś brutalnego, ale takie stanowisko sprawiało mu właśnie zadowolenie, jako odpowiednie dla badacza i dla człowieka jego przekonań. Jął w siebie wmawiać, że ta panna, z tak zwanej wyższej sfery, jest dla niego tylko objektem, który rozpatruje, tak, jakby rozpatrywał trupa w prosektoryum. Więc, gdy przy strojeniu skrzypców schylała głowę, wymieniał sobie w duchu po łacinie nazwy jej kości ciemieniowych, odpychając myśl, która mimowoli cisnęła mu się do głowy, że jest to jednak nadzwyczaj szlachetna czaszka. Następnie, w pierwszych chwilach po rozpoczęciu koncertu, zajął się nomenklaturą muskułów jej rąk, ramion, piersi, nóg rysujących się pod suknią i całej postawy. Ponieważ jednak był nie tylko studentem medycyny i socyalistą, ale i młodym człowiekiem, przeto ten przegląd anatomiczny skończył się niespodziewanym wnioskiem, że to jest niedość jeszcze rozwinięta, ale nadzwyczaj ładna i ponętna dziewczyna, podobna do wiosennego kwiatu. Od tej chwili począł jej do pewnego stopnia przebaczać przynależność do sfer żyjących »z krzywdy proletaryatu« — i nie mógł pozbyć się myśli, że gdyby, w następstwie jakiś niesłychanych społecznych przewrotów, taka, »święta laleczka« znalazła się na jego łasce i niełasce, to taki stan rzeczy przyniósłby mu niewysłowioną dziką rozkosz.
Ale gdy Beethoven położył mu rękę na głowie, rozbudziły się jednak i w nim lepsze i wyższe uczucia. Widział ściągające się podczas gry usta i brwi panienki i jął przypuszczać, że »ona jednak coś czuje«. Skutkiem tego niechęć ku niej poczęła w nim topnieć jeszcze bardziej, albowiem, jakkolwiek zwolna i z trudem — nawpół uświadamiał w sobie, nawpół zgadywał, że to są nie tylko ręce, ale i dusza grająca. Nie posiadał dość kultury, by muzyka przemówiła do niego, tak, jak, naprzykład, do Grońskiego, zrodziło się w nim wszelako jakieś głuche poczucie, że to jest coś takiego, jak powietrze, którem wszystkie piersi mogą oddychać, bez względu na to, czy kochają, czy nienawidzą. I obejmowało go pewne zdziwienie na myśl, że są rzeczy, leżące ponad rojowiskiem ludzkich namiętności. W końcu tak dalece utożsamił muzykę z postacią grającej dziewczyny, że gdy stary rejent, po skończonym koncercie, ucałował jej ręce — prawie że miał ochotę uczynić to samo.
A tymczasem Władysław Krzycki mówił do panny Anney:
— Jak Jastrząb Jastrzębiem, jeszcze takiej muzyki nikt tu nie słyszał. Nie jestem znawcą, ale przyznaję, że to mnie wzięło. Przytem, choć bywam dość często w mieście, tak się jakoś składało, żem nigdy nie widział grającej na skrzypcach kobiety. A to takie ładne. Mam teraz wrażenie, że na skrzypcach powinny grywać tylko kobiety.
— Ma się takie wrażenie, gdy się widzi grającą Marynię.
— Zapewne. Zaczynam nawet rozumieć pana Grońskiego... Bo przecie pani wie, że to jego adoracya.
— Największa w świecie. — I moja i wszystkich, którzy ją znają — a będzie wkrótce i pańska.
— Nie przeczę, że będzie, tylko nie wiem, czy największa.
Nastała chwilowa przerwa w rozmowie, poczem Krzycki, nie chcąc, by panna Anney wzięła jego słowa za niewczesny komplement, dodał:
— W każdym razie winienem jej wdzięczność za muzykę trochę inną niż ta, której na wiosnę i w lato co wieczór słuchamy.
— Jakaż to muzyka?
— Od mroku do wschodu księżyca orkiestra żabia, a potem koncert słowiczy, którego zresztą zwykle nie słyszę, bo po dziennej robocie śpię kamiennym snem. Żabia kapela już rozpoczęła. To ma też swój urok. Jeśli pani chce posłuchać, wyjdźmy na werandę. Wieczór jest tak prawie ciepły, jak w lato.
Panna Anney wstała i wyszli na werandę, z której służba, która poprzednio przysłuchiwała się pod oknami grze panny Maryni, już się rozeszła — i tylko w dali bielały przesłonięte mrokiem kwitnące jaśminy. Od stawu dochodziło rechotanie rzeszy żab senne, a zarazem podobne do chóralnej modlitwy.
Panna Anney wsłuchiwała się przez chwilę w te głosy, poczem rzekła:
— Tak — to ma też swój urok, a zwłaszcza w taką noc.
— Czy w Anglii często bywają podobne?
— Nie tak ciche. Prawie nie ma kąta, do któregoby nie dochodził świst lokomotywy lub odgłosy fabryczne. Lubię tutejszą wieś właśnie za ten spokój i oddalenie od miast.
— Więc to nie pierwszy raz widzi pani wieś polską?
— Nie. Bawiłam teraz przez miesiąc u Zosi Otockiej.
— Chciałbym, żeby i nasz Jastrząb znalazł łaskę w oczach pani. Szkoda tylko, że pani od razu trafiła na pogrzeb. Zawsze to smutne. Widziałem nawet, że pani była wzruszona.
— Coś mi się przypomniało — odpowiedziała panna Anney.
Poczem, chcąc widocznie zmienić rozmowę, zaczęła znów patrzeć w głębie ogrodu.
— Jak tu wszystko kwitnie i pachnie — rzekła.
— To jaśminy i bzy. Czy pani uważała na leśnej drodze, jadąc do Jastrzębia, że brzegi lasu są wysadzone bzami? To moja robota.
— Zauważyłam dopiero przy moście, tam, gdzie stoi jakiś stary budynek. Co to za budynek?
— To dawny młyn. Niegdyś było tam w rzeczułce dużo wody, ale potem nieboszczyk wuj Żarnowski odprowadził ją do stawów rybnych w Rzęślewie i młyn stanął. Teraz to rudera, w której już od kilkunastu lat składamy siano, zamiast je trzymać w stogach. Ludzie mówią, że tam straszy, ale to ja sam puściłem w swoim czasie tę bajkę.
— Dlaczego?
— Naprzód dlatego, żeby nie kradli siana, a powtóre, zależało mi, by tam nikt nie zaglądał.
— Cóż pan wymyślił?
— Opowiadałem, że się koło mostu konie w nocy płoszą i że się coś we młynie śmieje, co jest przytem prawda, bo tam się sowy śmieją.
— Trzeba było może opowiadać, że tam ktoś płacze.
— Dlaczego?
— Dla większego wrażenia.
— A nie wiem. Śmiech w nocy na pustkowiu robi chyba większe wrażenie. — Ludzie się tego więcej boją.
— I nikt tam nie zagląda?
— Nikt. Teraz zresztą, byle nie kradli siana, to mi jest wszystko jedno, ale w swoim czasie bardzo się chciałem ubezpieczyć przed ludzkiemi oczyma...
Tu Krzycki ugryzł się w język, spostrzegł bowiem przy świetle księżyca, że brwi panny Anney zsunęły się lekko. Zrozumiał, że, powtarzając dwa razy, iż zależało mu na tem, by nikt do młyna nie zaglądał, popełnił towarzyską nieprzyzwoitość, a co gorzej, przedstawił się młodej Angielce jak jakiś prowincyonalny samochwał, który daje do zrozumienia, że nieraz potrzebował szukać rozmaitych kryjówek. Więc, chcąc zatrzeć złe wrażenie, dodał prędko:
— Będąc studentem, pisałem wiersze i dlatego szukałem samotności, ale teraz to przeszło.
— To zwykle przechodzi — odpowiedziała panna Anney.
I zwróciła się ku drzwiom salonu, ale bez zbytniego pośpiechu, jakby chcąc okazać Krzyckiemu, że przyjmuje za dobrą monetę jego objaśnienie i że odwrót jej nie jest żadną manifestacyą. Krzycki pozostał przez chwilę — zły na siebie, a jeszcze więcej na pannę Anney, a to właśnie dlatego, że nietakt popełnił tylko on, i że nie mógł jej nic zarzucić. »W każdym razie (mówił sobie) to jakoś dyablo domyślna purytanka«...
I począł powtarzać z pewną urazą jej ostatnie słowa:
»To zwykle przechodzi«...
— Czyli (myślał) chciała mi dać do zrozumienia, że z takiej mąki, jaka jest we mnie, nikt nie wypiecze poety. Może być — i ja sam wiem o tem najlepiej, ale nie potrzebuję, żeby mi to kto potwierdzał.
Pod wpływem tych myśli wrócił do salonu w niezupełnie dobrym humorze, ale tam obowiązki gospodarza odwołały go od kuzynek i tego wieczora nie rozmawiał więcej z panną Anney.
Rejent Dzwonkowski odjechał jeszcze tej samej nocy, albowiem z powodu swego urzędu musiał być od rana w mieście. Natomiast Groński, którego pani Otocka prosiła, by ją zastąpił w kancelaryi, oraz Krzycki i Dołhański wyruszyli dopiero nazajutrz. Wszyscy trzej byli i zaniepokojeni i ciekawi, jaki też będzie ten testament, o którym rejent nie wspomniał ani słowem. Dołhański nadrabiał miną, żartami — i okazywał więcej zimnej krwi, niż jej miał rzeczywiście. Głównie bowiem jemu zależało na tem, by mu coś »kapnęło«. — Był to człowiek, który stracił znaczny majątek, że zaś nie zmienił swych przyzwyczajeń i żył w dalszym ciągu tak, jakby go nie był stracił, więc utrzymywał się na powierzchni życia tylko za pomocą nadzwyczajnych, niemal akrobatycznych wysiłków, z czego zresztą i sam nie robił wcale tajemnicy. Wogóle był darmozjadem i miał miliony wad, ale i pewne towarzyskie przymioty, za które go ceniono. Należąc do arystokratycznego klubu, grywał w karty nader szczęśliwie — lecz nieposzlakowanie. Nie pożyczał nigdy pieniędzy od ludzi swojej sfery, nie robił plotek i był dość wiernym przyjacielem. Brak wykształcenia wypełniał sprytem i pewną chwytnością umysłową. Drwił z siebie ile wlazło, ale nie było bezpiecznie drwić z niego, a ponieważ posiadał przytem dowcip i pewną graniczącą z cynizmem otwartość, więc nie tylko znoszono go, ale widziano chętnie. Groński, którego Dołhański szczególnie poważał, tak, że jemu jednemu pozwalał z siebie żartować, mówił o nim, że gdyby posiadał tyle daru robienia pieniędzy, ile go posiadał do ich rozrzucania, to byłby milionerem.
Ale w oczekiwaniu na tę zmianę przychodziły na Dołhańskiego czasem ciężkie chwile, a zwłaszcza na wiosnę, gdy gra w klubie słabła i gdy poczynały się rozjazdy. Wówczas odczuwał znużenie po zimowych wysiłkach i wzdychał za tem, żeby mu coś czasem spadło bez trudu. Testament Żarnowskiego mógł być taką gratką, a choć Dołhański nie spodziewał się wiele, gdyż za życia nieboszczyka wcale mu się nie zasługiwał, a nawet otwarcie powtarzał, że go wujaszek nudzi, liczył jednakże, że może okroić mu się cośkolwiek — niechby przynajmniej na chwilowe zaspokojenie wierzycieli, albo jeszcze lepiej, na jakąś modną wielkoświatową plażę francuską.
Swoją drogą, wyjeżdżając z Warszawy, zapowiadał w klubie, iż wróci, siedząc na poduszce wypchanej listami zastawnymi. Obecnie próbował z pewnym nieco sztucznym humorem wmówić Grońskiemu i Krzyckiemu, że właściwie to nie pani Otocka z siostrą, ani Krzyccy, ale on powinien być generalnym spadkobiercą.
— Jedna z kuzynek — mówił — jest to ciepła wdówka, która ma gruby majątek po mężu, a druga to muza na dorastaniu, której powinna wystarczyć ambrozya. Jaka szkoda, że nie jestem jedynym krewnym nieboszczyka.
Tu zwrócił się do Władysława:
— Krzyccy mi także niepotrzebni. Ponieważ jednak mieliście, jak słyszałem, jakieś zatargi graniczne z Rzęślewem, mam nadzieję, że nic nie dostaniecie.
— Co ci po nadziei — rzekł Groński — ogranicz przedewszystkiem swoje potrzeby.
— Przypominasz mi mego nieboszczyka ojca — odpowiedział Dołhański.
— Zapewne, że musiał ci to często powtarzać.
— Zbyt często, a przytem dawał mi, jako przykład, siebie, ale ja dowiodłem mu, jak dwa razy dwa cztery, że mogę i powinienem żyć na większą od niego skalę.
— Cóżeś mu powiedział?
— Powiedziałem mu tak: Naprzód, papa ma syna, a ja jestem bezdzietny, a powtóre i szlachcic jestem lepszy od papy.
— A to jakim sposobem?
— Bardzo prostym, gdyż liczę o jedno pokolenie więcej.
— Brawo! — zawołał Krzycki. — Cóż ojciec na to?
— Nazwał mnie durniem, ale widziałem, że mu się to podobało. Ach! żeby pani Otockiej tak się podobały moje koncepty, jak niegdyś papie! Ale jestem przekonany, że i moja stałość i mój apetyt na nic się nie przydadzą. Kuzyneczka jest zresztą praktyczniejszą, niż się zdaje. Myślałbyś, że obie z siostrą żyją tylko zapachem kwiatów, a jednak, dowiedziawszy się o możliwym spadku, w te pędy przyjechały do Jastrzębia.
— Mogę cię zapewnić, że się mylisz. Matka zaprosiła te panie jeszcze zeszłego lata w Krynicy, a teraz, przynajmniej na tydzień przed śmiercią wuja Żarnowskiego, przypomniała im obietnicę. Odpisały, że nie mogą przyjechać, bo mają gościa. Wówczas matka zaprosiła i gościa.
— Jeśli tak, to co innego! — i nie tylko twoją matkę rozumiem, ale ponieważ ty jesteś przystojny chłopiec i w dodatku młodszy odemnie, zaczynam się obawiać o najsłuszniej mi należny majątek kuzynki Otockiej.
— Możesz się nie obawiać — odpowiedział sucho Krzycki.
— Czy to ma znaczyć, że wolałbyś od rubli funty? Ze względu na kurs i jabym wolał, boję się tylko, by ich zadużo nie utonęło w kanale, w drodze z Anglii.
— Jeśli ci na tem zależy — rzekł Groński — to o ścisłą liczbę możesz spytać pannę Anney. Ona jest tak szczera, że ci z pewnością odpowie.
— Tak, ale trzeba jeszcze, żebym ja uwierzył.
— Gdybyś się znał choć trochę na ludziach, tobyś jej uwierzył.
— W każdym razie obawiałbym się nieporozumienia, bo gdyby mi odpowiedziała po polsku, mogła by się sama omylić, a gdyby po angielsku, mógłbym ja niedokładnie zrozumieć.
— Ona po polsku lepiej mówi, niż ty po angielsku.
— I wyznaję, że mnie to zawsze dziwi. Bo skąd?
— Przecież ci mówiłem — odrzekł z pewną niecierpliwością Groński — że uczyła się od dzieciństwa, ponieważ jej ociec był to taki Anglik, który miał ogromną sympatyę do Polaków.
— De gustibus non est disputandum — odpowiedział Dołhański.
I następnie znów zaczął mówić o nieboszczyku Żarnowskim i o starym rejencie, przedrwiwać ruch jego bezzębnych szczęk, wściekłość spojrzeń — i wreszcie zapowiadać, że jeśli mu nic nie »kapnie«, to się zastrzeli pod progiem pani Otockiej, albo pojedzie do Górek, by oświadczyć się o rękę panny Włockiej.
Lecz Groński zamyślił się w czasie tej gadaniny o czem innem, a Krzycki słuchał jej z roztargnieniem, gdyż uwagę jego zwróciła znaczna ilość furmanek chłopskich, które mijali ustawicznie. Przypuszczając, że może zapomniał o jakim dniu targowym w mieście, zwrócił się do swego stangreta.
— Andrzej — zapytał — a czemu to tyle fur ciągnie do miasta?
— A to, proszę jaśnie pana, chłopi rzęślewscy.
— Rzęślewscy? Cóż oni tam mają do roboty?
— A to, proszę jaśnie pana, wedle destamentu nieboszczyka, pana Żarnowskiego, że to niby Rzęślewo ma iść na nich.
Krzycki zwrócił się do Grońskiego.
— Słyszałem — rzekł — że ktoś puścił między nich taką wiadomość, nie myślałem jednak, że jej uwierzą.
A potem znów do stangreta:
— Któż im to powiedział?
Stary woźnica zawahał się nieco z odpowiedzią.
— Ludzie bają, że pan guberner.
Krzycki począł się śmiać.
— Oj, głupie chłopy! — rzekł. — Przecież pan Laskowicz nigdy w życiu nie widział pana Żarnowskiego. Skąd-że miałby wiedzieć o testamencie.
Lecz po chwili zastanowienia, rzekł nawpół do towarzyszy, nawpół do siebie:
— Wszystko musi mieć jakiś cel, więc jeśli to Laskowicz zrobił, to niechże mi kto powie, dlaczego?
— Czy go o to posądzasz? — zapytał Groński.
— Nie wiem, bo dotychczas przypuszczałem, że można być socyalistą i mieć klepki w porządku...
— A! więc to ptak z tego gniazda? Powiedz mi, jak on dawno u was jest i co to za figura?
— Jest u nas od pół roku. Potrzebowaliśmy nauczyciela dla Stasia i ktoś nam go polecił. Powiedziano nam, że musi wyjechać na jakiś czas z Warszawy, by zejść z oczu policyi — i oczywiście przyjąłem go tem skwapliwiej, myśląc, że to chodzi o jakie sprawy patryotyczne. Później, gdy się już pokazało, że to całkiem inny gatunek, matka nie pozwoliła go jednak oddalić, w nadziei, że go nawróci... Brała go z początku na długie, serdeczne rozmowy, a mnie poleciła poprzyjaźnić się z nim. Traktowaliśmy go jak członka rodziny, a wynik był taki, że on nienawidzi nas, nie tylko jako ludzi, należących do nienawistnej mu sfery, ale, zdaje się, że i osobiście.
— Prosta rzecz — rzekł Dołhański. — Ma wam za złe, że nie jesteście tacy, jak was sobie wyobrażał, to jest ani tak źli, ani tak głupi. I możecie być pewni, że wam tego nigdy nie przebaczy.
— Może być. W każdym razie będzie nas wkrótce nienawidził z daleka, bo się za miesiąc rozstajemy. Rozumiem, że można i należy tolerować wszelkie przekonania, ale jest w nim przytem, obok jego zasad i nienawiści, coś tak przeciwnego naszym wszystkim zwyczajom i coś tak obcego, że go mamy już dosyć.
— Mój Władku — odpowiedział Dołhański — nie bierz tego koniecznie do siebie, bo ja mówię ogólnie, ale skoroś wspomniał o tolerancyi, to ci powiem, że, według mego zdania, tolerancya w Polsce nie była i nie jest czem innem, jak tylko safandulstwem — i to dziejowem safandulstwem...
— Pod pewnym względem Dołhański ma słuszność — rzekł Groński. — Być może, że w ciągu naszych dziejów tolerowaliśmy rozmaite idee i żywioły, nie tylko przez wspaniałomyślną wyrozumiałość, ale i dlatego, że naszemu lenistwu nie chciało się z niemi należycie rozprawiać...
Na to zaś Krzycki, który nie lubił się wdawać w wywody ogólne, rzekł:
— To dobrze, ale to wszystko nie tłómaczy mi, dlaczegoby Laskowicz miał puszczać między chłopów wiadomość, że wuj Żarnowski im zapisał Rzęślewo?
— Niema dotychczas pewności, czy to on — odpowiedział Groński. — Dowiemy się o tem u rejenta, a w każdym razie w niedalekiej przyszłości.
Godzina była piąta po południu. Panie siedziały na werandzie przy herbacie, gdy młodzi ludzie wrócili z miasta. Panna Anney wstała na ich widok i, nie chcąc być obecną, jako osoba obca, przy rodzinnej rozmowie, odeszła pod pierwszym lepszym pozorem do swego pokoju. Pani Krzycka powitała ich z trochę sztucznym spokojem, albowiem w istocie rzeczy myśl o testamencie nie opuszczała jej ani na chwilę. Nie była ona wcale bardziej chciwa na grosz od ogółu zwykłych śmiertelników, ale chodziło jej niezmiernie o to, by po jej śmierci, przy przyszłym podziale majątku, Władysław miał czem spłacić młodsze rodzeństwo i mógł utrzymać się przy Jastrzębiu. Otóż jakiś poważniejszy zapis ułatwiłby znakomicie taką spłatę. Prócz tego, gdzieś na dnie szlacheckiej duszy pani Krzyckiej leżała ukryta wiara, że jednak Opatrzność ma do pewnego stopnia większe obowiązki względem rodziny Krzyckich, niż względem pierwszej lepszej innej. Z tego powodu, gdyby i całe Rzęślewo przypadło na dolę tej rodziny, to poddałaby się takim wyrokom Opatrzności z całą chęcią i gotowością. Nakoniec, pochodząc z krwi ludzi, którzy w danym razie umieją wprawdzie poświęcić fortunę, ale nadzwyczaj lubią łatwo do niej dochodzić, pieściła się przez cały dzień myślą, że taka łatwa sposobność właśnie się zdarza.
Lecz z twarzy Władysława i Grońskiego mogła od razu wyczytać, że przywożą jakieś szczególniejsze wiadomości. Dołhański, który pierwszy wysiadł z powozu, pierwszy też rozpoczął sprawozdanie:
— Uprzedzam pytanie, co słychać — rzekł, cedząc z zimną ironią wyrazy — i odpowiadam, że wszystko najlepiej, albowiem Macki i Bartki rzęślewskie będą miały za co jeździć do Karlsbadu.
Pani Krzycka przybladła nieco i, zwróciwszy się do Grońskiego, zapytała:
— Co naprawdę, panowie przywozicie?
— Testament jest w szczegółach dosyć dziwny — odpowiedział Groński — ale napisany w zacnej myśli. Rzęślewo zapisane jest na szkołę rolniczą chłopską, a procenta od kapitałów na wysyłanie wychowańców szkoły, po ukończeniu kursu, na roczną lub dwuletnią praktykę do wiejskich gospodarstw w Czechach.
— Czyli, jak powiedziałem, do Karlsbadu, Marienbadu, Teplitz i innych tego rodzaju miejscowości — objaśnił Dołhański.
Nastała chwila milczenia. Panna Marynia, która nalewała herbatę, poczęła z imbrykiem w ręku spoglądać pytającym wzrokiem po obecnych, chcąc widocznie odgadnąć, czy to chwalą, czy ganią, i czy im to sprawia przyjemność, lub przykrość; pani Otocka patrzała na Grońskiego oczyma jakby uradowanemi, a pani Krzycka wsparła się obu rękoma na lasce, której używała z powodu reumatyzmu w nogach, i po niejakim czasie zapytała głosem trochę bezdźwięcznym:
— Więc to na cele publiczne?
— Tak jest — rzekł Groński. — Organizacyą szkoły, a następnie rozdziałem funduszów na pobyt w Czechach, ma się zająć Dyrekcya Szczegółowa Towarzystwa Kredytowego tutejszej gubernii, a kuratorem szkoły mianowany jest Władek.
— Szkoda, że nie ja — wtrącił znów Dołhański — urządziłbym ją prędko.
— Są i szczegółowe zapisy — ciągnął dalej Groński — i te są bardziej dziwne. Zapisuje mianowicie nieboszczyk rozmaite małe kwoty służbie domowej, a dziesięć tysięcy rubli niejakiej Skibiance, córce kowala dworskiego w Rzęślewie, który w swoim czasie wyemigrował do Ameryki.
— Skibiance? — powtórzyła ze zdumieniem pani Krzycka.
Dołhański zagryzł końce wąsa, uśmiechnął się i począł mruczeć, że szlachta odznaczała się zawsze miłością do ludu, lecz Groński spojrzał na niego surowo, poczem wydobył z kieszeni notatkę i rzekł:
— Ten ustęp testamentu brzmi tak: »Ponieważ rodzice Hanki Skiba, czyli Skibianki, wyemigrowali podczas mego pobytu na kuracyi za granicą, i nie miałem możności dowiedzenia się, gdzie się znajdują, przeto obowiązuję mego krewnego, Władysława Krzyckiego, by poczynił ogłoszenia we wszystkich dziennikach polskich, wychodzących w Stanach Zjednoczonych i w Paranie. Gdyby zaś spadkobierczyni nie zgłosiła się po odbiór zapisu w ciągu dwóch lat, całkowita suma, wraz z procentami, przechodzi na własność tegoż Władysława Krzyckiego«.
— A ja już oświadczyłem, że nie myślę tego przyjmować — zawołał ze wzburzeniem młody człowiek.
Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu, on zaś począł powtarzać:
— Ani myślę, ani myślę!
— Ale dlaczego? — spytała po chwili matka.
— Dlatego, że nie mogę. Niechże spadkobierczyni zgłosi się, naprzykład, nie po dwóch, lecz po trzech latach — to cóż wówczas? Zabiorę zapis, a ją samą przepędzę za wrota? Nie! — tego nie zrobię! Zresztą są i inne względy, o których nie chcę mówić...
Jakoż tylko tymi »innymi względami« można było wytłómaczyć tak znaczny zapis, zrobiony prostej wiejskiej dziewczynie, więc pani Krzycka umilkła i dopiero po chwili rzekła:
— Mój Władku, przecie nikt cię nie będzie zmuszał, ani nawet namawiał.
Lecz Dołhański zapytał:
— Powiedz mi, czy to jest jakaś bajeczna bezinteresowność, czy zły humor z tego powodu, żeś nie dostał większego zapisu?
— Nie sądź po sobie — odpowiedział Krzycki. — A ja ci powiem to, w co zapewne nie uwierzysz, że skoro ten majątek pójdzie na taką rzecz, jak szkoła rolnicza chłopska, to się z tego cieszę i mam tem większy szacunek dla nieboszczyka. I daję ci słowo, że mówię zupełnie szczerze.
— Brawo — zawołała pani Otocka. — Aż miło słyszeć.
A pani Krzycka spojrzała z dumą naprzód na syna, potem na panią Otocką — i, choć poczucie zawodu tkwiło jeszcze w jej sercu, rzekła:
— Niechże więc będzie i szkoła, byle i nasi chłopi jastrzębscy mieli prawo posyłać do niej swoich synów.
— To nie ulega wątpliwości — objaśnił Groński. — Uczniów będzie tylu, ile się znajdzie miejsc, ale mogą być ze wszystkich stron, chociaż pierwszeństwo będą mieli rzęślewscy.
— A co też oni mówią o zapisie?
— Było ich kilkunastu przy otwarciu testamentu, gdyż się spodziewali po prostu darowizny dworskich gruntów. Ktoś w nich wmówił, że nieboszczyk im wszystko zapisał do podziału, więc odeszli bardzo nieradzi. Słyszeliśmy, jak mówili, że to nie jest prawdziwy testament — i że nie potrzeba im żadnej szkoły.
— Najzupełniej podzielam ich zdanie — rzekł Dołhański — i tym razem wbrew mojej naturze mówię poważnie. Bo obecnie panuje jakaś epidemia zakładania szkół, a nikt nie pyta, kto, czego i po jakiemu będzie w nich uczył, a zarazem, co się z niemi wkońcu stanie? — Ja jestem sobie ptak niebieski, który sam nic nie robi i na wszystko patrzy, jeśli nie z góry, to z boku — lecz, może dlatego, widzi rzeczy, których inni nie widzą. Otóż, czasem mam wrażenie, że my jesteśmy jak te dzieci, które, naprzykład w Ostendzie, budują nad morzem fortece z piasku. Codzień na plaży je wznoszą i codzień bałwany je spłukują — tak, że i ślad nie zostaje.
— Poniekąd masz słuszność — rzekł Groński — z tą wszelako różnicą, że dzieci budują z radością, a my — nie.
Poczem zamyślił się i dodał:
— Jednakże prawo natury jest takie, że dzieci rosną, a dorośli wznoszą tamy, już nie z piasku, ale z kamienia, o które się bałwany rozbijają.
— A niechże się porozbijają jak najprędzej — zawołał Krzycki.
Lecz Dołhański nie dał za wygraną.
— Pozwól zatem — rzekł — że póki nie dorośniemy i nie zaczniemy budować z kamienia — pozostanę pesymistą.
A Groński zapatrzył się przez chwilę w dal ogrodu, jak człowiek, który się nad czemś zamyśla, a następnie odpowiedział:
— Pesymizm... pesymizm!... Ciągle się teraz to słyszy... Tymczasem jeśli istnieje coś głupszego od optymizmu, który często uchodzi za głupotę, to mianowicie pesymizm, gdy chce uchodzić za rozum.
Dołhański rozśmiał się trochę żółciowo i zwróciwszy się do pań, rzekł, pokazując na Grońskiego:
— Niech mu panie tego za złe nie biorą. Jemu często się zdarza mówić impertynencye przez roztargnienie... To dobry, a nawet i inteligentny człowiek, ale ma nieznośny zwyczaj obracać każdą rzecz na wszystkie strony, przypatrywać jej się, zastanawiać się nad nią i monologować.
Lecz panna Marynia zaperzyła się nagle w obronie swego przyjaciela i, potrząsając imbryczkiem, który w tej chwili trzymała w ręku, poczęła mówić z wielkim zapałem:
— To właśnie dobrze, to właśnie rozumnie, to właśnie tak każdy powinien!...
Dołhański udał wielkie przerażenie i, schyliwszy głowę, zawołał:
— Kładę po sobie uszy, rejteruję i składam broń.
Groński, śmiejąc się, pocałował ją w rękę, ona zaś zawstydziła się bardzo swej zapalczywości i cała zarumieniona zaczęła pytać:
— Prawda? — czy nie mam słuszności?
Lecz Dołhański odzyskał już przytomność.
— To niczego nie dowodzi — rzekł.
— Jakto?
— Bo Groński wypowiedział raz taki aforyzm: »Nigdy nie należy iść za zdaniem kobiety, a zwłaszcza, jeśli wypadkiem ma słuszność«.
— Ja? — zawołał Groński. — Odczepże się ode mnie. Nigdy nic podobnego nie powiedziałem, i niech mu pani nie wierzy.
— Ja wierzę tylko panu — odrzekła panna Marynia.
Lecz dalszą rozmowę przerwała pani Krzycka uwagą, że czas na majowe nabożeństwo. Był we dworze jastrzębskim wyłącznie przeznaczony na to pokój, zwany kaplicą. Przy głównej, przeciwległej do okien ścianie, wznosiło się coś w rodzaju ołtarza, a w nim obraz Matki Boskiej Częstochowskiej. Ściany, ołtarz, obraz, a nawet i świece przybrane były girlandami ziela, a stojące po bokach mensy bukiety bzów i jaśminów napełniały zapachem całą izbę. Czasem, gdy przyjeżdżał proboszcz rzęślewski, wówczas on prowadził nabożeństwo, a w razie jego nieobecności pani domu. Wszyscy domownicy — z wyjątkiem Laskowicza — przez cały maj schodzili się pod wieczór w kaplicy. Obecnie za paniami poszli i panowie, a po drodze Władysław Krzycki jął rozpytywać Grońskiego.
— Czy panna Anney jest katoliczką?
— Co prawda, to nie wiem, ale zdaje się — odpowiedział Groński. — Ale ot! wchodzi także, więc musi być katoliczka. Nazwisko może być irlandzkie.
W kaplicy świece były już zapalone, choć słońce całkiem jeszcze nie zaszło i stało w oknach nizkie, złote i czerwone, rzucając blask na biały obrus, którym przykryty był ołtarz, i na głowy kobiet. Przy samym ołtarzu uklękła pani domu, w drugim szeregu panie przyjezdne, a za niemi służba żeńska i stary, astmatyczny lokaj, a panowie stanęli pod ścianą między dwoma oknami. Rozpoczęły się zwykłe śpiewy, modlitwy i litanie.
Grońskiego uderzyła ich słodycz. Było w nich coś i wiosennego i zarazem wieczornego. Wrażenie wiosny czyniły kwiaty, a wieczora — czerwony blask, wchodzący przez okna, i miękkie kobiece głosy, które, powtarzając chóralnie słowa litanii, przypominały jakby świegot ptactwa ostatni i cichnący przed zachodem słońca... »Uzdrowienie chorych, Ucieczko grzesznych, Pocieszycielko strapionych«, powtarzała pani Krzycka, a owe miękkie przyciszone głosy odpowiadały jej: »Módl się za nami« — i tak modlił się ten wiejski dom w ten majowy wieczór. Groński, który był sceptykiem, ale nie ateistą, naprzód odczuł, jako człowiek wysokiej kultury, estetyczną stronę tego dziecięcego: »dobranoc«, zanoszonego łagodnemu bóstwu przez kobiety. Następnie, jakby chcąc stwierdzić, że Dołhański miał słuszność, mówiąc o jego zwyczaju obracania każdej rzeczy na wszystkie strony i rozmyślania nad każdem zjawiskiem, począł rozmyślać nad objawami religijnemi. Przeszło mu przez głowę, że ta cześć, oddawana bóstwu, to jest jednak pierwiastek czysto idealny, na który zdobył się dopiero człowiek. Przypomniał sobie, że ilekroć razy zdarzyło mu się być w kościele i widzieć ludzi modlących się, tylekroć uderzała go ta niczem nie zapełniona przepaść, jaka dzieli świat ludzki od świata zwierząt. Faktycznie pojęcia religijne wytworzył dopiero organizm wyższy i doskonalszy, a stąd wniosek, że gdyby istniały jakieś istoty dziesięć razy inteligentniejsze od człowieka, byłyby dziesięć razy na swój sposób religijniejsze. — »Tak! Ale na swój sposób — powtórzył Groński — i może bardzo odmienny«. — Jego dramatem duchowym (a często myślał, że i wielu podobnych do niego ludzi) było to, że absolut przedstawiał mu się jako otchłań, jako jakieś syntetyczne prawo wszelkich praw bytu. Otóż mniemał, że na pewnym stopniu rozwoju umysłowego niepodobna wyobrażać sobie tego prawa pod postacią dobrotliwego starca, albo oka w promiennym trójkącie — chyba, że się bierze rzeczy symbolicznie i że się uważa, że ten starzec, lub to oko wyraża tak wszechzasadę bytu jak poziomo nakreślona ósemka wyraża nieskończoność. Lecz w takim razie czymże będzie dla człowieka ta wszechzasada? Zawsze nocą, zawsze otchłanią, zawsze czemś niedosiężnym — zaledwie jakiemś głuchem poczuciem, nie zaś jasnem pojęciem, z którego mocy można zrozumieć zjawiska bytu i odpowiedzieć na rozmaite: dlaczego? »Człowiek, (monologował Groński), jest zarazem i zanadto i zamało inteligentny. Bo, ostatecznie, żeby wierzyć po prostu, trzeba bezwarunkowo pozamykać rozmaite okiennice umysłowych okien i nie pozwolić sobie przez nie patrzeć — a gdy się je pootwiera, to się widzi tylko noc bez gwiazd«. Z tego powodu zazdrościł szczerze ludziom średniowiecznym, których inteligencya budowała gmachy umysłowe na niewzruszonych dogmatach, tak jak się buduje latarnie morskie na skałach. Dante mógł objąć cały obszar współczesnej mu wiedzy i pomimo tego podróżować po piekle, czyścu i niebie. Dzisiejszy uczony jużby tak podróżować nie mógł, a gdyby chciał wybiedz myślą poza świat zjawisk materyalnych, widziałby coś takiego, co w znanym obrazie Würtza widzi głowa ścięta, to jest jakieś pierwiastki tak nieokreślone, że równe niczemu.
Ale tragedia, wedle Grońskiego, nie leżała tylko w niedosiężności absolutu, w niepodobieństwie zrozumienia jego praw, lecz również w niepodobieństwie zgody na nie i uznania dla nich ze stanowiska ludzkiego życia. — Istnieje przecie zło i niedola. Stary Testament tłómaczył je sobie łatwo stanem ciągłej niemal wściekłości swego Jahwe... »Domine ne in furore tuo arguas me, neque in ira tua corripias me«... a potem: »sagittae tuae infixae sunt mihi et confirmasti super me manum tuum«. I przyjąwszy raz tę zapalczywość i to »wzmacnianie prawicy« z byle powodu, łatwo sobie było wytłómaczyć w prosty sposób nieszczęście. Ale już i w Starym Testamencie Eklezyastes wątpi, czy wszystko na świecie jest w porządku. Nowy Testament widzi zło w materyi w przeciwstawieniu do ducha — i to jest jasne. Natomiast, biorąc rzecz bezwzględnie, ponieważ wszystko jest ścisłym łańcuchem przyczyn i skutków, przeto wszystko jest logiczne, a jako logiczne nie jest samo przez się ani złem, ani dobrem, a tylko może okazać się pomyślnem lub niepomyślnem w stosunku do człowieka. Prócz tego — to, co my nazywamy złem i niedolą, może być wedle absolutnych praw bytu i w głębiach ich mądrej ponad ludzkie pojęcie prawidłowości, jakimś koniecznym warunkiem rozwoju, a zatem czemś, co samo w sobie jest zjawiskiem dodatniem.
Tak, ale w takim razie skąd człowiek ma moc przeciwstawiania swej indywidualnej myśli i swych względnych pojęć tej powszechnej logice? Jeśli wszystko nie jest złudzeniem, dlaczego myśl ludzka jest siłą istniejącą jakby na zewnątrz ogólnych praw bytu. Jest w tem coś niesłychanego, a zarazem tragicznego, że człowiek musi tym prawom podlegać, a może przeciw nim protestować. Na świecie mieli duchowy spokój tylko bogowie, a mają tylko zwierzęta. Człowiek wiecznie targa się i krzyczy: veto! takiem veto jest przecie każda ludzka łza.
I tu myśli Grońskiego przybrały kierunek bardziej osobisty. Począł patrzeć na modlącą się pannę Marynię i w pierwszej chwili doznał ulgi, przyszła mu bowiem do głowy czysto estetyczna uwaga, że taką dziewczynę Carpaccio mógł był umieścić koło swego gitarzysty, a Boticelli powinien ją był przeczuć. Ale zaraz potem pomyślał, że i taki kwiat musi zwiędnąć — nic zaś na świecie nie więdnie i nie umiera bez bólu. I nagle zdjęła go obawa przyszłości, która w swej torbie podróżnej ma zawsze ukryte zło i nieszczęście, przypomniał sobie wprawdzie aforyzm o pesymiźmie, który przed chwilą wypowiedział, ale nie znalazł w nim pociechy, rozumiał bowiem, że co innego jest pessymizm, płynący z wysiłku myśli, a co innego, życiowy, taki, na mocy którego Dołhański pozwalał sobie, w chwilach wolnych od gry w karty, wzruszać na wszystko ramionami. Ale zadał sobie pytanie, czy i ten wysiłkowy pesymizm da się w jakikolwiek sposób uzasadnić, i tu niespodzianie stanął mu przed oczami drugi przyjaciel, całkiem do Dołhańskiego niepodobny, chociaż także wielki sceptyk i zarazem hedonik — doktór Porębski. Był on szkolnym kolegą Grońskiego i w ostatnich latach leczył go na nerwy, więc znał go doskonale. Otóż, pewnego razu, wysłuchawszy jego rozmaitych refleksyi i narzekań na niepodobieństwo znalezienia odpowiedzi na najważniejsze życiowe pytania — rzekł mu: — »To jest zabawa, na którą potrzeba czasu i środków. Gdybyś musiał pracować na chleb, tak jak ja, nie zawracałbyś głowy sobie i innym. Wszystko to przypomina gonitwę psa za swoim ogonem. A ja ci powiadam: patrz na to, co cię otacza, nie na własny pępek, i jeśli chcesz być zdrów, to... carpe diem!« — Groński uznał wówczas te słowa za nieco brutalną i więcej lekarską, niż filozoficzną radę, ale gdy przypomniały mu się obecnie, począł sobie mówić: »Rzeczywiście, ta droga, na którą ustawicznie, jakby ze złego przyzwyczajenia wchodzę — nie prowadzi nigdzie, i kto wie, czy te kobiety, modlące się w tej chwili z taką wiarą, nie są bez porównania rozumniejsze odemnie, nie mówiąc już o tem, że są spokojniejsze i szczęśliwsze«.
Tymczasem pani Krzycka poczęła mówić: »Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża rodzicielko«, a kobiece głosy odpowiedziały jej natychmiast: »naszemi prośbami nie racz gardzić, ale od wszelkich złych przygód racz nas zawsze zachować«. Grońskiego zaś ogarnęła ogromna tęsknota za takiem słodkiem, opiekuńczem bóstwem, które prośbami nie raczy gardzić, a wybawia od złych przygód. Jakżeby z niem było dobrze, jaki możnaby mieć spokój o drogie głowy i jaką prostotę myślenia! Na nieszczęście odszedł już był za daleko — i mógł tylko tak samo tęsknić, ale nie mógł tak samo wierzyć jak te kobiety.
Groński przebiegł myślą szereg swoich znajomych i spostrzegł, że wierzących gorąco i do głębi duszy było między nimi bardzo mało, natomiast byli tacy, którzy wcale nie wierzyli, tacy, którzy chcieli, a nie mogli wierzyć, tacy, co, nie wierząc, uznawali ze względów społecznych, że wiara jest potrzebna, i wreszcie tacy, którzy byli po prostu zajęci czem innem. Do tej ostatniej kategoryi należeli ludzie, zachowywujący na przykład zwyczaj chodzenia w niedzielę na mszę, jak zwyczaj jedzenia co rano śniadania, ubierania się we frak na wieczory lub noszenia rękawiczek. Weszło to obyczajowo w skład ich życia i na tem koniec. Tu Groński spojrzał mimowoli na Krzyckiego, albowiem młody człowiek wydawał mu się właśnie ptakiem z takiego gaju.
Jakoż tak było rzeczywiście. A jednak Krzycki nie był to człowiek ani tępy, ani bezmyślny. Na uniwersytecie filozofował trochę, tak jak inni, lecz potem prąd życia i pracy poniósł go w inną stronę. Istniały wprawdzie rzeczy, które obok Jastrzębia i związanych z nim spraw codziennych obchodziły go ogromnie: obchodził go szczerze kraj, jego przyszłość, wszelkie wypadki, które mogły tak lub inaczej na nią wpłynąć — wreszcie kobiety i miłość — natomiast nad swą wiarą nie zastanawiał się więcej niż nad śmiercią, nad którą nie zastanawiał się wcale, jakby w przekonaniu, że nie należy o nich myśleć, gdyż one same o każdym w swoim czasie pomyślą.
A obecnie, z powodu gości w Jastrzębiu, tembardziej był o sto mil od podobnych pytań. Niegdyś, gdy, jeszcze jako student, jeździł podczas wakacyi z matką na sumę do Rzęślewa, żywił w głębi duszy taką poetyczną nadzieję, że pewnej niedzieli rozlegnie się za drzwiami kościelnemi turkot karety, do kościoła wejdzie młoda i cudna księżniczka, przejeżdżająca gdzieś z nad Bałtyku do Kijowa, a on ją zaprosi do Jastrzębia, następnie zaś pokocha i zaślubi. Aż tu niespodzianie te młodociane marzenia spełniły się poniekąd, albowiem do Jastrzębia przybyła nie jedna, ale aż trzy księżniczki, o których mógł marzyć, ile mu się podobało — i oto klęczały teraz przed domowym ołtarzem, pogrążone w modlitwie. Począł więc patrzeć — to na panią Otocką, to na podobną do tanagryjskiego posążku postać panny Maryni i powtarzał sobie: »Matka chce mi dać jedną z nich za żonę«. I nie miał nic przeciw samej idei, ale natomiast myślał o pani Otockiej: »Ta, to książka, którą już ktoś czytał, a ta druga, to jeszcze smyk, a nawet literalnie: smyk od skrzypców!« Po chwili zwrócił jakby mimowoli oczy na głowę panny Anney, a mimowoli dlatego, że stanowiła ona najbardziej świetlisty przedmiot w pokoju, albowiem zachodzące słońce, padając na jej jasne włosy, przesyciło je takim blaskiem, że cała głowa zdawała się płonąć. Panna Anney podnosiła od czasu do czasu rękę i osłaniała się nią, jakby chcąc potłumić ten blask, ale ponieważ promienie słońca stawały się coraz mniej gorące, więc wkońcu przestała to czynić. Chwilami przytem zakrywała jej klęczącą postać jakaś młoda, czarnowłosa dziewczyna, której Krzycki nie znał, i domyślał się tylko, że to musi być panna służąca którejś z tych pań. Lecz pod koniec nabożeństwa dziewczyna pochyliła się zupełnie, tak, że Krzyckiemu nie przesłaniało już nic widoku, ani jasnej głowy, ani młodych i silnych pleców.
— To byłaby największa pokusa! — mówił sobie, ale matka byłaby przeciwna, dlatego, że to cudzoziemka.
Lecz nagle, jakby wyrzut sumienia, przyszły mu na pamięć smutne oczy i szczupłe ramiona panny Stabrowskiej. Ach! Gdyby Rzęślewo i kapitały jemu przypadły w udziale! Ale wujaszek zapisał Rzęślewo na szkoły, a kapitały na Karlsbad dla Maćków, jak mówił Dołhański — no i parę tysięcy Hance Skibiance. Na to wspomnienie Krzycki zmarszczył się i przeciągnął ręką po czole.
— Niepotrzebniem się unosił przy matce i przy tych paniach — rzekł w duszy. — ale Grońskiemu trzeba tę sprawę objaśnić.
Jakoż po skończonem nabożeństwie zwrócił się do niego:
— Chciałbym z panem pomówić na cztery oczy o rozmaitych rzeczach. Dobrze?
— Dobrze — odpowiedział Groński. — Kiedy chcesz?
— Nie dziś, bo przedtem muszę być w Rzęślewie, by ludzi o coś wypytać, potem gospodarstwo, goście... Najlepiej będzie jutro wieczorem, albo pojutrze. Weźmiemy strzelby i pójdziemy pod las. Tam jest teraz ciąg słonek. Dołhański nie myśliwy, więc zostawimy go przy paniach.
— Dobrze — powtórzył Groński.
Jakoż zaraz następnego dnia wybrali się obaj pod wieczór ze strzelbami i psem ku staremu młynowi, a po drodze Krzycki począł rozpowiadać wszystko, o czem się wczoraj dowiedział:
— Byłem w Rzęślewie — mówił — ale tam nic dobrego nie słychać. Chłopi rozpowiadają, że testament jest fałszywy, i że skręcili go panowie, by rządzić pieniądzmi i gruntami na własną korzyść. Wiem już prawie napewno, że tej oliwy dolewa do ognia Laskowicz. Dlaczego? — nie rozumiem, ale tak jest. Zwłaszcza bezrolni burzą się i powiadają, że jeśli cały majątek między nich rozdzielą, to sami dadzą składkę na szkołę. Oczywiście, nie mają przytem najmniejszego pojęcia, o jaką szkołę Żarnowskiemu chodziło i ile taka może kosztować.
— Co zamierzasz wobec tego zrobić? — zapytał Groński.
— Nie wiem, zobaczę, a tymczasem będę perswadował. Prosiłem także proboszcza, by im tłómaczył, o co chodzi? Gadałem z kilku starszymi gospodarzami. Zdawało się, żem im trafił do przekonania. Na nieszczęście z nimi jest tak, że każdy, pojedyńczo wzięty, bywa rozsądny i nawet rozumny, a gdy się do wszystkich razem gada, to jakbyś głową w mur bił.
— To nic dziwnego — odrzekł Groński. — Weź dziesięć tysięcy doktorów filozofii, a zrobi się z nich tłum, rządzący się odruchami.
— Być może — rzekł Krzycki — ale ja nie tylko o testamencie chciałem mówić. Widziałem się też ze starym karbowym rzęślewskim i dowiedziałem się ogromnie ciekawych rzeczy. Oto, niech pan sobie wyobrazi, że nasze domysły były fałszywe, i że Hanka Skibianka nie jest córką wuja Żarnowskiego.
— A to zdawało się takie oczywiste! Ale jakież są na to dowody?
— Bardzo proste. Skiba był rodem z Galicyi i przywędrował do Rzęślewa z żoną i córką, która miała około pięciu lat, a że Żarnowski, póki był zdrów, siedział murem na wsi i wtedy przynajmniej od dziesięciu lat nigdzie nie wyjeżdżał, więc tem samem nie mógł być ojcem dziewczyny.
— To istotnie sprawę rozstrzyga. Nie rozumiem tylko, dlaczego zapisał jej dziesięć tysięcy rubli?
— A, to cała historya! — odpowiedział Krzycki. — Trzeba panu wiedzieć, że nieboszczyk, choć, jak się teraz okazuje, kochał chłopów, trzymał jednak swoich ludzi okrutnie ostro. Gospodarzył też starym systemem, to się znaczy, wymyślał od rana do wieczora. Powiadali, że jak zaczął kląć w ganku, to go było do wpół wsi słychać. Pewnego tedy razu przyszedł do kuźni, znalazł coś nie w porządku i zaczął besztać kowala od ostatnich słów. Kowal kłaniał się i słuchał w pokorze, ale zdarzyło się, że mała Hanka była wtedy przed kuźnią i widząc, co się dzieje, wzięła patyk i nuż okładać Żarnowskiego po nogach: »Bedzies ty na tatusia krzycoł!» Nieboszczyk podobno w pierwszej chwili osłupiał, ale potem jak się zaczął śmiać, tak mu gniew i na kowala od razu przeszedł...
— Podoba mi się ta Hanka — rzekł Groński.
— To też i wujowi tak się to podobało, że tego samego dnia posłał rubla kowalce i kazał jej przyjść z dziewczyną do dworu. Od tej pory ogromnie ją polubił. Kazał ją uczyć czytać starej gospodyni — i sam tego doglądał. Dziecko się też do niego przywiązało i tak to trwało całe lata. Wkońcu ludzie zaczęli gadać, że pan chce wziąć kowalównę całkiem do dworu i wychować na pannę, ale, zdaje się, że to nie była prawda. Chciał ją zapewne wychować tylko na tęgą wiejską kobietę i wyposażyć. Skibowie, u których była jedynaczką, mówili podobno, że za nicby jej nie oddali. Wiem zresztą to tylko, co mi karbowy opowiadał, bo nasze stosunki z nieboszczykiem były wówczas tak jak zerwane, właśnie z powodu tego młyna, z pod którego zabrał nam wodę na swoje stawy.
— A następnie Skibowie wyemigrowali?
— Tak jest. Ale przedtem Żarnowski zaczął chorować, przeniósł się do Warszawy, potem siedział za granicą i te stosunki jakoś się rozluźniły same przez się. Gdy Skibowie wyemigrowali, dziewczyna miała już siedemnasty rok. Wuj, wróciwszy na śmierć do Rzęślewa, tęsknił jakoby do niej i czekał od niej wiadomości. Ale ponieważ poprzednio przeniósł nawet i meble z Rzęślewa do miasta, więc ona nie przypuszczała widocznie, żeby wrócił, i nie wiedziała, dokąd pisać.
— Zapis najlepiej dowodzi, że o niej nie zapomniał — rzekł Groński. — I z całego tego testamentu pokazuje się, że to był jednak człowiek z większem sercem, niż ludzie myśleli.
— Z pewnością — odrzekł Krzycki.
Czas jakiś szli w milczeniu, poczem Władysław zaczął znów mówić:
— Co do mnie, to jednak wolę, że ona nie jest córką nieboszczyka.
— Dlaczego? Czy to ma jaki związek z zapisem?
— Nie. Zapisu w żadnym razie nie przyjmę — nigdy!
— To dobrze, ale powiedz mi, dlaczegoś ty się tak ostro od tego zastrzegał, że aż to wszystkich dziwiło.
— Bo jest jedna okoliczność, której ani matka, ani nikt się nie domyśla, a którą panu szczerze wyznam. Oto ja tę dziewczynę w swoim czasie zbałamuciłem.
A Groński zatrzymał się nagle, spojrzał na Krzyckiego i zawołał:
— Masz tobie!
I ponieważ sam nie brał takich rzeczy lekko, a prócz tego poprzednie opowiadanie Krzyckiego wzbudziło w nim dla tej Hanki sympatyę, więc zmarszczył brwi i zapytał:
— Bój-że się Boga! Dziecko zbałamuciłeś? Co nazywasz swoim czasem?
Lecz Krzycki odpowiedział dość spokojnie:
— Nie zatrzymujmy się, bo pies za daleko odleci (i tu wskazał na biegnącego przed nimi białego wyżła). Dziecka nie zbałamuciłem, bo ona miała wtedy szesnaście lat; stało się to przed siedmiu, gdy byłem jeszcze studentem i przyjechałem na wakacje do Jastrzębia.
— Czy były jakie następstwa?
— O ile wiem, to nie. Rozumie pan, że przyjechawszy następnych wakacyi i nie zastawszy już ani jej, ani Skibów, nie śmiałem dopytywać, bo na złodzieju czapka gore. Ale dziś zapytałem mimochodem karbowego, czy Skibowie nie dlatego wypadkiem wyemigrowali, że dziewczynie zdarzyła się jakaś przygoda. Powiedział mi, że nie.
— To tem lepiej i dla niej i dla ciebie.
— Z pewnością, że lepiej, gdyż inaczej rzecz byłaby się wydała i doszła do uszu matki.
— I w takim razie ty miałbyś przykrości?
W głosie Grońskiego brzmiała ironia, ale Krzycki, zajęty własnemi myślami, nie zauważył jej wcale i rzekł:
— W takim razie miałbym przykrości, bo matka jest w tych rzeczach ogromnie surowa. To też dziś, przy większem zastanowieniu, jestem jak wilk, który nigdy nie robi szkody w tej okolicy, w której ma gniazdo. Wówczas byłem głupszy i mniej ostrożny.
— Niech-że cię licho porwie! — zawołał Groński.
— Bo co?
— Nic. Mów dalej.
— Ja niewiele więcej mam do powiedzenia. Wracając jednak do zapisu, to pojmuje pan, dlaczego nie mogłem go przyjąć?
— Może i pojmuję, ale »wymień mi swoje wyśmienite powody« — jak mówi Szekspir.
— Gdyż, zbałamucić dziewczynę, to się na wsi zdarza, ale zbałamuciwszy ją, zabrać to, co było dla niej przeznaczone — tego byłoby nadto. A może ona tam gdzie w Ameryce biedę klepie?
— Wszystko jest możliwe — odpowiedział Groński.
— Więc, gdyby ogłoszenia, które porobię, nie doszły do jej wiadomości, to w takim razie ja używałbym jej pieniędzy, podczas gdy ona marłaby z głodu. Nie! Wszystko ma swoje granice. Ja nie jestem jakiś nadzwyczajny skrupulat, ale są rzeczy, których bym nie mógł po prostu zrobić.
— Powiedz mi — ale tak szczerze — czy ty masz do niej jaki sentyment?
— Powiem otwarcie, żem zupełnie o niej zapomniał. Teraz mi się przypomniała i, oczywiście, nie mogę mieć do niej żadnej niechęci. Nawet owszem!... Tego rodzaju wspomnienia nie mogą być przecie przykre, chyba, że się łączy z niemi jaka zgryzota... Ale myśmy byli prawie dziećmi — a zbliżył nas czysty wypadek.
— To pozwól sobie zadać jeszcze jedno pytanie. Gdyby nieboszczyk Żarnowski zapisał był jej całe Rzęślewo i wszystkie kapitały, a w razie jeśli ona się przez dwa lata nie zgłosi — tobie: czy odrzuciłbyś taki zapis?
— Nie mogę odpowiadać na pytania, nad któremi się nie zastanawiałem. Nie chciałbym się przedstawić panu ani lepszym, ani gorszym niż jestem. To jednak pewna, że ogłoszeniabym porobił i robiłbym je przez całe dwa lata. Zresztą, co panu zależy na mojej odpowiedzi?...
I nagle przerwał, albowiem od strony poblizkiego brzeźniaka doszedł ich jakiś dziwny głos, podobny jakby do chrapania, a jednocześnie nad wierzchołkami brzózek i liwiny, ukazał się na tle zorzy spory szary ptak, lecący w prostej linii ku zaroślom po drugiej stronie łąki.
— Słonki! — zawołał Krzycki.
I skoczył naprzód.
A Groński, podążając za nim, myślał:
— Ten nie czytał zapewne Nietzschego, a jednak w jego żyłach płynie razem z krwią jakieś szlacheckie nadczłowieczeństwo. Gdyby mu ktoś uwiódł jego siostrę, strzeliłby mu w łeb, jak psu, ale ponieważ chodzi o wiejską dziewczynę, więc ani się zatroska.
Poczem ustawili się obaj na skraju brzeźniaka. Czas jakiś trwała zupełna cisza, poczem dziwny głos rozległ się powtórnie nad ich głowami i ukazała się druga słonka. Groński strzelił i chybił; Krzycki poprawił — i widać było, jak zniżonym lotem zapadała w dalsze zarośla. Biały pies zamajaczył przez chwilę w mroku krzaków i niebawem wrócił, niosąc zabitego ptaka w pysku.
— Była już postrzelona — ozwał się Krzycki — to pan zabił.
A Groński odpowiedział:
— Uprzejmy z ciebie gospodarz.
I znów zapadła cisza, której nie mącił nawet i szelest liści, gdyż nie było żadnego powiewu. Lecz po niejakim czasie zachrapały nad ich głowami naraz dwie słonki, jedna tuż za drugą, do których Groński nie mógł strzelać, lecz które Krzycki zrzucił dwójką bardzo czysto. Wreszcie zlitowała się jakaś desperatka i nad Grońskim, albowiem przeciągnęła nad nim tak wygodnie, jakby mu chciała usunąć wszelkie trudności. Sam on zawstydził się prawie tej radości, jaką odczuł, gdy po strzale usłyszał uderzenie ptaka o ziemię i, zgodnie ze swym nałogiem rozmyślania o każdym objawie, doszedł do wniosku, że jest to dziedzictwo z czasów niezmiernie pierwotnych, w których zręczność myśliwska stanowiła o bycie człowieka i jego rodziny. Ale dzięki tym wywodom nie strzelił wcale jeszcze do jednej sztuki, która przeciągnęła bliżej skraja zarośli — i na której ciąg zakończył się widocznie, gdyż przez dłuższy czas oczekiwali napróżno. Tymczasem ściemniło się zupełnie — i po chwili ze zmroku wynurzył się biały wyżeł, a za nim Krzycki.
— Przyszliśmy za późno — rzekł — ale to nic. W każdym razie są cztery sztuki dla czterech pań. Jutro postaramy się o więcej.
— To była tylko mała przerwa w twoich wyznaniach — odpowiedział Groński, przewieszając strzelbę przez ramię.
— W wyznaniach? — zapytał Krzycki. — Aha! — tak...
— Mówiłeś, że was zbliżył czysty wypadek...
— Rzeczywiście tak było. Ale teraz muszę iść naprzód, a pan niech idzie w ślad za mną, bo tu miejscami mokro. Tędy dojdziemy do mostu a przy moście będzie droga.
Jakoż dopiero, gdy znaleźli się na drodze, począł opowiadać:
— Zaczęło się i skończyło wszystko we młynie, który już wówczas służył na skład siana — a trwało nie dłużej nad dwa tygodnie. Było tak: Poszedłem niegdyś ze strzelbą na wychodnego, na kozła, bo tu często wychodzą kozły wieczorami z zagajnika nad strugę. Chmurzyło się tego dnia mocno, ale że od strony zachodniej było pogodnie, myślałem, że przejdzie. Zasiadłem o kilkaset, a nawet i więcej kroków od młyna, bo bliżej leżało płótno na łące, którego mogły się kozły strachać — i w jakieś pół godziny później kozła rzeczywiście zabiłem. Ale tymczasem poczęło padać i wnet zrobiła się taka ulewa, jakiej w Jastrzębiu nie pamiętam. Porwałem mojego kozła za zadnie nogi i począłem machać co sił do młyna. Po drodze spostrzegłem, że płótno ktoś zabrał. Wpadam tedy do młyna i zakopuję się po uszy w siano, aż tu słyszę: oddycha ktoś tuż przy mnie. Pytam: kto tam jest? Jakiś cienki głos odpowiada mi: »Ja«. Co za ja? — »Hanka«. — A co ty tu robisz? — »Przyszłam po płótno«. — Poczęło tak grzmieć, iż myślałem, że się młyn rozleci — i dopiero, gdy uspokoiło się trochę, dowiedziałem się za pomocą ciągłych pytań, że moja towarzyszka jest z Rzęślewa, że się woła: Skibianka i że skończyło się jej szesnaście »roków« na świętą Annę. Wówczas — ale daję panu słowo, jeszcze bez żadnej złej myśli, tylko dla konceptu i dlatego, że się tak zwykle gada z wiejskiemi dziewczynami — mówię do niej: A dasz buziaka? Nie odpowiedziała nic, ale że w tej chwili huknął piorun, więc przytuliła się do mnie — może ze strachu. A ja pocałowałem ją w same usta — i dalibóg — miałem takie wrażenie, jakbym pocałował w pachnący kwiat; więc zrobiłem to drugi raz, trzeci i tak dalej, a ona nie oddała mi pierwszego pocałunku, a oddała któryś tam dziesiąty, czy dwudziesty — a gdy burza przeszła i trzeba było się rozstać, miałem jej ramiona na szyi a jednocześnie policzek mokry od jej łez... Bo popłakiwała sobie, nie wiem, czy po utraconym wianku, czy dlatego, żem odchodził.
Grońskiemu przyszła mimowoli na myśl piosenka obłąkanej Ofelii:
»On się zerwał, drzwi otworzył, wdziewa suknię ranną,
Wpuścił pannę, lecz od niego nie wyszła już panną«.
A Krzycki mówił dalej:
— Na odchodnem powiedziała mi, iż wie, że ja jestem panicz z Jastrzębia, że widywała mnie co niedziela w Rzęślewie, i że patrzyła na mnie, jak na cudowny obraz...
— Ach, ty przecież jesteś przystojny do obrzydliwości — przerwał z pewną irytacyą Groński.
— Ba! — mam już trzy, albo cztery siwe włosy.
— Zapewne od urodzenia. Jak często widywaliście się potem?
— Zanim odszedłem, zapytałem jej, czy następnego wieczora będzie się mogła wymknąć. Odpowiedziała, że tak, ponieważ wieczorami zbiera zawsze blichujące się płótno z łąki, z obawy, by kto nie ukradł, a przytem latem sypia nie z tatusiami w chałupie, ale w stodole, na sianie. I schodziliśmy się już potem codziennie. Ja musiałem się ukrywać przed stróżami nocnymi, więc wykradałem się przez okno do ogrodu, choć to była niepotrzebna ostrożność, bo stróże spali tak, że raz jednemu zabrałem trąbę i kij. Zabawne też było i to, że z Hanką widywaliśmy się tylko w nocy i że, właściwie, nie wiedziałem nigdy dobrze, jak ona wygląda, chociaż przy księżycu wydawała mi się ładna.
— A w kościele?
— Nasza ławka kolatorska jest blizko ołtarza, a dziewczęta klęczą w głębi. Tyle tam takich samych czerwonych i żółtych chustek, tyle ponatykanych w nie kwiatów, że trudno coś odróżnić. Chwilami zdawało mi się, że ją z daleka widzę, ale dokładnie nie mogłem się nigdy przypatrzeć. Wakacye skończyły się też wkrótce, a gdym na następne przyjechał, Skibowie już wyemigrowali.
— Nie pożegnałeś się z nią?
— Wyznaję, że nie. Wolałem tego uniknąć.
— A nie zatęskniłeś do niej nigdy?
— Owszem. W Warszawie tęskniłem do niej ogromnie — i przez pierwszy miesiąc byłem w niej po prostu zakochany. Po powrocie do Jastrzębia, gdym znowu zobaczył młyn — także, ale jednocześnie rad już byłem, że wszystko jak w wodę wpadło i że matka o niczem się nie dowie!
Tak rozmawiając, skręcili z bocznej drogi na aleję, prowadzącą do dworu, którego nizkie światła, w odległości mniej więcej wiorsty, to błyskały przez gałęzie lip, to chowały się, przesłonięte gęstwiną liści. Noc już zrobiła się zupełna, gwiaździsta i pogodna. Było jednak dość ciemno, bo księżyc jeszcze nie zeszedł i tylko miedziana poświata na wschodniej stronie nieba zwiastowała, że zejdzie lada chwila. Nie było żadnego wiatru. Wielkie nocne milczenie przerywały tylko ledwie dosłyszalne poszczekiwania psów w dalekiej, uśpionej wsi. Groński i Krzycki poczęli mimowoli mówić ciszej. Jednakże nie wszystko spało, bo o kilkaset kroków od alei migotało, na łące nad rzeką, ognisko.
— To chłopi konie pasą i łapią przy świetle łuczywa raki — rzekł Krzycki. — Słyszę nawet, że jeden odjeżdża.
Jakoż w tej samej chwili dał się słyszeć na łące zgłuszony przez trawę tętent kopyt końskich, a prawie zaraz potem rozległ się donośny głos drugiego pastucha, który wśród ciszy nocnej, wołał przeciągle za odjeżdżającym:
— Wojtek!... A przywieź ta i więcej szczypek, bo mi nie starczy!
Nocny jeździec, wyjechawszy na drogę, przesunął się niebawem jak cień koło rozmawiających, jednakże poznał widocznie młodego dziedzica, gdyż, mijając, zdjął czapkę i ozwał się:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków!
I czas jakiś szli w milczeniu.
Krzycki począł pogwizdywać z cicha, to wołać na psa, lecz Groński, który rozmyślał ciągle nad tem, co się stało we młynie, rzekł:
— Czy wiesz, że gdybyś ty był, naprzykład, Anglikiem, to wasza sielanka skończyłaby się prawdopodobnie inaczej — i miałbyś czyste wspomnienie na całe życie, w którem byłaby ogromna poezya...
— My mniej jadamy ryb, więc mamy inny temperament niż Anglicy, a co do poezyi, może jej trochę i tak było...
— Nietyle inny temperament, ile inny obyczaj, a w nim więcej folgi... Oni mają dusze zdrowsze, a zarazem samodzielniejsze i nie zapożyczają moralności z francuskich książek...
Poczem zamyślił się przez chwilę i następnie mówił dalej:
— Ty powiadasz, że w waszym stosunku było i tak trochę poezyi. — Zapewne! — ale patrząc tylko od strony Hanki, nie od twojej. W niej istotnie jest coś poetycznego, albowiem, wnosząc z twoich własnych słów, to ona kochała cię prawdziwie.
— To, z pewnością — przerwał Krzycki. — Kto wie, czy kiedykolwiek w życiu będę tak kochany.
— Ja też myślę, że nie. I dlatego dziwię się, że ten kamień tak wpadł w toń twojej niepamięci, i że się po nim tak wszystko w tobie wygładziło.
Krzyckiego dotknęły nieco te słowa, więc odrzekł:
— Otwarcie mówiąc, to ja panu opowiedziałem to wszystko tylko w tym celu, by wytłómaczyć, dlaczego nie przyjmuję zapisu — i w naiwności duszy myślałem, że mnie pan pochwali. A pan wyszukuje tylko na mnie miejsc bolących. Jużci wolałbym ostatecznie, żeby się to nie było stało — ale skoro się stało, to lepiej mi o tem nie myśleć. Bo gdybym ja miał tyle milionów, ile po wsiach znajdzie się co rok zbałamuconych dziewczyn, tobym nie tylko Rzęślewo, ale pół powiatu zakupił. Mogę jednak pana zapewnić, że ani one same nie patrzą na to, jak na tragedyę, ani też rzecz nie kończy się nieszczęściem. Byłoby też po prostu śmieszne, gdybym to brał więcej do serca, niż Hanka, która prawdopodobnie wcale tego do serca nie brała i... nie bierze.
— Skąd to wiesz?
— Bo tak zwykle bywa. A gdyby zresztą było przeciwnie, to cóż zrobię? Przecie nie pojadę szukać jej za oceanem. W książce wyglądałoby to może bardzo romantycznie, ale w rzeczywistości — mam gospodarstwo, którego nie porzucę, i rodzinę, której mi nie wolno poświęcić. Taka Hanka, której, mówiąc nawiasem, trochę mi pan zakwasił wspomnienie, może być najpoczciwsza dziewczyna, ale ożenić się — przecie z nią nie ożenię, więc koniec końców, co mogę zrobić?
— Nie wiem. Ale musisz się chyba zgodzić, że jest pewien moralny niesmak w takiem położeniu, w którem człowiek, po spełnionej winie, pyta następnie siebie, lub drugich: co mogę zrobić?
— O, to tylko »façon de parler« — odpowiedział Krzycki — albowiem w gruncie rzeczy wiem doskonale. Porobię ogłoszenia i na tem się wszystko skończy. Pokutę, którą mi ksiądz w swoim czasie zadał, odprawiłem i więcej pokutować nie myślę i nie będę.
A na to Groński:
— Sero molunt deorum molae. Rozumiesz, co to po polsku znaczy?
— Objąwszy gospodarstwo w Jastrzębiu, posiałem moją łacinę na jego polach — ale nie weszła!
— To znaczy: późno mielą młyny bogów.
Krzycki zaś począł się śmiać, i ukazując ręką w kierunku starego młyna, rzekł:
— Ten już nic nie zmiele. Za to zaręczam.
Dalszą rozmowę przerwało im spotkanie blizko już bramy dwóch niewyraźnych postaci, z któremi się niemal potrącili, albowiem, chociaż księżyc już zeszedł, w starej alei lipowej było prawie zupełnie ciemno.
Krzycki był przekonany, że to przyjezdne panie używają wieczornej przechadzki, ale dla pewności zapytał:
— A kto tam?
— To my — odpowiedział nieznany niewieści głos.
— Mianowicie, kto?
— Służąca pani Otockiej i panny Anney.
Młody człowiek przypomniał sobie dziewczynę, której czarna główka zasłaniała mu w czasie majowego nabożeństwa rozświetlone głosy Angielki.
— Aha! — rzekł. — Nie boją się to panienki chodzić w takich ciemnościach? Jeszcze którą wilkołak porwie.
— Nie bojemy się — odpowiedział ten sam głos.
— A może ja jestem wilkołak!
— Wilkołak tak nie wygląda.
Rozpoczęły się śmiechy dwóch dziewczyn, ale obie cofnęły się nieco i w tej samej chwili jasny promień księżyca, który przedarł się przez liście, oświecił białe czoło, czarne brwi i połyskujące zielonawo białka oczu jednej z nich.
Krzycki, któremu pochlebiły słowa, że wilkołak tak nie wygląda, popatrzył w te oczy i rzekł:
— Dobranoc!
— Dobranoc!
Panie z Dołhańskim były już w jadalnym pokoju, gdyż z podaniem wieczerzy czekano tylko na myśliwych, którzy po powrocie poszli się przebrać. Panna Marynia przysiadła się do dzieci na końcu stołu i rozmawiała po trochu z niemi, po trochu z Laskowiczem, ten zaś opowiadał jej coś z wielkim ożywieniem, przypatrując się jej uporczywie, ale i z czujnością, by nie zwrócić na to niczyjej uwagi. Groński zauważył to jednak od pierwszej chwili wejścia, a ponieważ młody student zaciekawiał go i niepokoił od czasu, jak się dowiedział o jego agitacyi wśród rzęślewskich chłopów — pragnął wmieszać się do rozmowy. Ale panna Marynia przerwała ją prawie w tej samej chwili i, wysłuchawszy ostatniego zdania, przyłączyła się do innych pań, które, słysząc poprzednio z ganku strzały w stronie starego młyna, poczęły dowiadywać się o rezultat polowania. Pokazało się przytem, że ani panna Anney, ani obie siostry nie widziały inaczej słonek jak na półmisku, więc gdy stary służący przyniósł na rozkaz Krzyckiego cztery martwe ofiary, oglądały je z ciekawością, wypowiadając przy tej sposobności słowa spóźnionego współczucia dla ich tragicznego losu i wypytując o ich sposób życia. Władysław Krzycki, którego świat zwierzęcy zaciekawiał i zajmował od wczesnych lat, jął rozpowiadać przy kolacyi o dziwnych obyczajach tych ptaków i ich tajemniczych ciągach — przyczem zwracał się szczególnie do pani Otockiej, albowiem uderzyła go po raz pierwszy jej niezwykła uroda. Wogóle wolał on inny, mniej subtelny rodzaj piękności i cenił przedewszystkiem kobiety hoże, zauważył jednak, że tego wieczoru pani Otocka wyglądała wprost nadzwyczajnie. Jej niezmiernie delikatna cera wydawała się jeszcze delikatniejszą przy czarnej i naszytej koronkami sukni, a w oczach jej, w rysunku ust, w wyrazie twarzy i w całej postawie było coś tak dziewiczego, że ktoby nie wiedział o jej wdowieństwie, wziąłby ją za pannę, a nawet za panienkę z dobrego wiejskiego domu. Władysław od pierwszej chwili przyjazdu tych pań zapisał się wprawdzie do stronnictwa panny Anney, obecnie musiał wszelako przyznać w duchu, że młoda Angielka nie jest okazem rasy tak wyrafinowanej — i co gorzej — że wydaje mu się dziś znacznie mniej ładna od tej »subtelnej kuzynki«.
Ale zrobił zarazem jedno dziwne odkrycie, a mianowicie, że to spostrzeżenie nie tylko nie zmniejsza jego sympatyi dla jasnowłosej panny, ale poniekąd go rozczula i usposabia jeszcze przyjaźniej. Miał takie przeczucie, jakby tem porównaniem do pani Otockiej wyrządził jakąś niezasłużoną krzywdę Angielce, za którą powinien ją przeprosić. »Trzeba się będzie trzymać — pomyślał — bo inaczej wpadnę«. Począł jednak szukać niebieskiej smugi tych dziwnych oczu, i znalazłszy ją — pić kropla po kropli jej zamglony lazur.
Tymczasem pani Krzycka, chcąc dowiedzieć się, jakie są najbliższe zamiary sióstr, jęła wypytywać panią Otocką, czy wyjadą tego lata za granicę i dokąd.
— Mnie — mówiła — doktór wysyła z powodu moich reumatyzmów na kąpiele borowinowe, ale bardzobym była rada spędzić gdzieś z wami jeszcze jedno lato.
— I nam wspólny pobyt w Krynicy zostawił jak najmilsze wspomnienie — odpowiedziała pani Otocka. — Właściwie, to my jesteśmy zupełnie zdrowe i chętnie siedziałybyśmy na wsi, a jeszcze chętniej zaprosiły do nas ciocię z całym domem, gdyby nie to, że czasy takie niespokojne i niewiadomo, co jutro będzie. Ale jeśli się uspokoi, to ciocia po kuracyi koniecznie musi do nas zajechać.
To powiedziawszy, ucałowała bardzo serdecznie rękę pani Krzyckiej, która odrzekła:
— Jakaś ty dobra i kochana. Ja z całego serca pojechałabym do was, tylko, że przy mojem zdrowiu człowiek musi słuchać nie serca, ale różnych ukrytych dolegliwości. Przytem czasy są rzeczywiście niespokojne i rozumiem, że samym kobietom trochę straszno siedzieć teraz na wsi. Czy masz jakich pewnych ludzi w Zalesinie?
— Ja naszych ludzi się nie obawiam, gdyż oni bardzo byli przywiązani do mego męża, a teraz to przeszło na mnie. Mój mąż dużo im świadczył dobrego. Nauczył ich przedewszystkim patryotyzmu, a jednocześnie zaprowadzał rozmaite urządzenia, których gdzieindziej nie było. Mamy ochronę, szpital, kąpiele, sklepy, szkółki owocowe dla rozdawania drzewek. Nawet studnie artezyjskie pozakładał mąż, żeby we wsi było dość zdrowej wody.
Dołhański, usłyszawszy to, przechylił się ku Krzyckiemu i szepnął:
— Fantazye kapitalisty. Uważał żonę i Zalesin za dwa cacka, z któremi się pieścił, a bawił się w filantropa, bo miał za co.
Lecz pani Krzycka spytała znowu:
— Kto rządzi teraz Zalesinem?
A młoda wdowa, otrząsnąwszy się z chwilowych smutnych wspomnień — odpowiedziała z uśmiechem:
— W okolicy mówią tak: że Zalesinem rządzi Dworski (jest to dawny rachmistrz mojego męża, bardzo do nas przywiązany), Dworskim rządzę ja, a mną Marynia.
— I to prawda — wtrąciła panna Anney — z tym dodatkiem, że i mną.
Na to panna Marynia poczęła kiwać głową i rzekła:
— Żeby ciocia wiedziała, jak one czasem na mnie zrzędzą!
— Jakoś tego nie widzę, ale myślę, że przyjdzie czas, że i tobą będzie ktoś rządził.
— Już przyszedł! — wyrwało się pannie Maryni.
— No? A to ciekawam! Któż to jest ten despota?
A mała skrzypaczka, wskazując prędkim ruchem paluszka na Grońskiego, rzekła:
— Ten pan.
— To teraz rozumiem — rzekł Dołhański — dlaczego wówczas, gdy wróciliśmy od rejenta, miałem nad głową imbryczek pełen ukropu.
Groński zaś ruszył ramionami jak człowiek, w którego wmawiają rzeczy wprost niesłychane i zawołał:
— Ja?.. despota? Ależ ja jestem ofiara najbardziej zahypnotyzowana ze wszystkich.
— To pan Laskowicz jest hypnotyzerem, nie ja — odrzekła panienka. — Sam mi to przed kolacyą powiedział i tłómaczył mi, co to jest hypnotyzm.
Groński zwrócił wzrok na drugi koniec stołu, w stronę studenta i ujrzał jego oczy wytężone, uporne i błyszczące, utkwione w pannę Marynię.
— Ależ — pomyślał — on istotnie próbuje na niej swojej siły.
Więc zmarszczył brwi i, zwróciwszy się ku niej, rzekł:
— Tego, co jest hypnotyzm, naprawdę nikt dobrze nie wie. Widzi się objawy i nic więcej. Ale jak też tłómaczył go pan Laskowicz?
— Mówił, to co już dawniej słyszałam, że osoba uśpiona musi wykonać wszystko, co każe ten, który ją uśpił — i że, nawet rozbudzona, zawsze mu podlega.
— To nieprawda! — odpowiedział Groński.
— I ja tak myślę. Utrzymywał przytem, że i mnie potrafiłby bardzo łatwo uśpić, ja zaś czułam, że wcale nie.
— Doskonale! A czy takie rzeczy panią zajmują?
— Hypnotyzm mniej. Jak ma być coś tajemniczego, to wolę słuchać o duchach, a zwłaszcza podobają mi się historye, które opowiada jeden nasz sąsiad w Zalesinie o małych duszkach. Mówi, że się nazywają skrzaty, że broją w starych domach i że można je widzieć, gdy się w nocy patrzy przez okno do pokoju, w którym się pali na kominie. Biorą się wtedy za łapki i tańcują przed ogniem.
— To jakieś wesołe duszki
— I nie złośliwe, choć psotne. Sąsiad nasz, staruszek wierzy w nie święcie i kłóci się o nie z proboszczem. Powiada, że u niego ich pełno i że mu płatają ciągle figle: czasem pociągają za sznurek od zegara, żeby dzwonił, czasem chowają pantofle, lub inne rzeczy, hałasują w nocy, zaprzęgają świerszcze do łupin od orzechów i jeżdżą nimi po pokojach; w kuchni zjadają kożuszki z mleka i rzucają groch do ognia, który strzela. Ale gdy im się nie dokucza, to bywają nawet życzliwe, wypędzają pająki, myszy i pilnują, żeby grzyb nie stoczył podłóg. Ten nasz sąsiad był to niegdyś człowiek bardzo wykształcony, ale na starość zdziwaczał i opowiada to wszystko zupełnie seryo. My, naturalnie, śmiejemy się z tego, przyznam się jednak, że chciałabym bardzo, żeby istniał taki jakiś inny świat — dziwny i tajemniczy. Byłoby z tem tak dobrze i ładnie i mniej smutno...
Tu poczęła spoglądać przed siebie nieco rozmarzonemi oczyma, poczem tak mówiła dalej:
— Pamiętam też, że gdy rozmawialiśmy nieraz z panem o obrazach Boecklina, o tych faunach, nimfach i dryadach, które on malował, to żałowałem zawsze, że tego wszystkiego niema w rzeczywistości. A czasem tak jakoś mi się zdawało, że to może jest, tylko my tego nie widzimy. Bo, prawda, panie, że któż wie, co się dzieje w lesie w południe, albo w nocy, kiedy tam nikogo niema, albo przy księżycu we mgle, albo na stawach? Wiara w taki świat nie jest przecie całkiem dzieciństwem, skoro wierzymy w aniołów.
— To też ja wierzę w duszki, w nimfy, w dryady i w aniołów — odrzekł Groński.
— Naprawdę? — spytała. — Bo pan mówi zawsze ze mną jak z dzieckiem.
A on odpowiedział jej tylko w myśli:
— Mówię jak z dzieckiem, ale uwielbionem.
Lecz dalszą rozmowę przerwał służący, który oznajmił Krzyckiemu, że przyjechał ekonom z Rzęślewa i że w pilnej sprawie chce się widzieć z »jaśnie paniczem«. Krzycki przeprosił towarzystwo i ze zwykłemi u wiejskich gospodarzy słowami: »Cóż tam znowu?« wyszedł z pokoju. Ale ponieważ wieczerza była prawie skończona, więc niebawem ruszyli się wszyscy za przykładem pani domu, która jednak przez chwilę napróżno usiłowała się podnieść, albowiem od dwóch dni reumatyzm dokuczał jej coraz mocniej. Podobne ataki zdarzały się często i w takich razach syn przeprowadzał ją zwykle z pokoju do pokoju. Tym razem przyszła jej w pomoc siedząca najbliżej panna Anney — i, otoczywszy ją ramieniem, podniosła ją lekko, zręcznie i bez żadnego wysilenia.
— Dziękuję pani, dziękuję — odrzekła pani Krzycka — bo inaczej musiałabym chyba czekać na Władzia. A, mój Boże, jak to dobrze być taką mocną.
— O, ze mnie prawdziwy Samson — odpowiedziała swym miłym, przyciszonym głosem panna Anney.
Lecz w tej chwili Władysław, który widocznie przypomniał sobie, że trzeba odprowadzić matkę, wpadł do pokoju, i, ujrzawszy co się dzieje, zawołał:
— Niech pani pozwoli. To mój obowiązek. Pani się zmęczy.
— Ani trochę.
— Ach, Władku — odrzekła pani Krzycka — doprawdy nie wiem, które z was silniejsze.
— Czy naprawdę tak? — zapytał, patrząc zachwyconemi oczyma na wysmukłą postać dziewczyny.
A ona poczęła mrugać oczyma na znak, że tak naprawdę, przyczem jednak zaczerwieniła się, jakby wstydząc się swej niekobiecej siły.
Krzycki jednak pomógł jej usadzać matkę przed stołem, na którym zwykła była kłaść wieczorami w saloniku pasyanse. — Przy tej sposobności przycisnął mimowoli ramieniem ramię panny Anney — i gdy poczuł to młode, jakby stalowe ciało, oblał go nagle war żądzy, a zarazem ogarnęło go poczucie jakiejś elementarnej, niesłychanie błogiej siły. Gdyby był Grońskim i czytał kiedy w życiu Lukrecyusza hymn do Wenus, byłby umiał siłę tę uświadomić i nazwać. Ale ponieważ był jeno dwudziesto-siedmioletnim zdrowym szlachcicem, więc tylko pomyślał, że za taką chwilę, w której wolnoby mu było przycisnąć do piersi całą podobną dziewczynę, wartoby oddać Jastrząb, Rzęślewo — a nawet i życie.
Ale tymczasem musiał wracać do rzęślewskiego ekonoma, który czekał w kancelaryi z pilną sprawą. Rozmowa z nim trwała tak długo, że, gdy Krzycki pojawił się znowu w salonie, młode panie odeszły były już do siebie, tak, że zastał tylko matkę, która czekała go umyślnie, chcąc dowiedzieć się, o co chodzi, a z nią Grońskiego i Dołhańskiego, który grał sam ze sobą w bakarata.
— Jakie nowiny? — zapytała pani Krzycka.
— Zupełnie niedobre. Tylko niech się mama nie niepokoi, bo tu przecie Jastrząb, a nie Rzęślewo — i ostatecznie możemy na to wszystko machnąć ręką. Ale swoją drogą tam się dzieją dziwne rzeczy, i Kapuściński w każdym razie dobrze zrobił, że tu przyjechał...
— Na Boga, któż to jest Kapuściński — zawołał Dołhański, wypuszczając monokl z oka.
— Ekonom z Rzęślewa. Otóż powiada, że tam pojawiły się jakieś nieznane figury, podobno z Warszawy, i rządzą się jak szare gęsi po niebie. Wydają rozkazy, zwołują chłopów, burzą ich, przyrzekają im grunta, każą nawet zajmować inwentarze i obiecują, że w całej Polsce wkrótce tak będzie, jak w Rzęślewie...
— A cóż chłopi? cóż chłopi? — przerwała pani Krzycka.
— Jedni wierzą, drudzy nie wierzą. Niektórzy rozumniejsi próbowali się opierać, ale tym grożą po prostu śmiercią. Parobcy dworscy nie chcą już jednak słuchać Kapuścińskiego i powiadają, że tylko bydło będą paśli i karmili, ale żadnej innej roboty nie tkną. Kilkunastu komorników wybiera się już do lasu z siekierami — i zapowiadają, że gajowych, jeśli będą bronili wyrębu — pobiją. Kapuściński stracił zupełnie głowę i przyjechał do mnie, jako do jednego z egzekutorów testamentu, pytać o radę.
— A tyś mu co poradził?
— Ja, ponieważ mi oświadczył, że w Rzęślewie nie jest pewny życia, poradziłem mu przedewszystkiem, by został na noc u nas w Jastrzębiu. Chciałem pierwej pogadać z matką i z wami, bo istotnie rada jest trudna i położenie ciężkie. Przecie taki stan rzeczy nie może się ostać i prędzej, później skrupi się wszystko na samych chłopach. Temu trzeba koniecznie zapobiedz. Ja powiem otwarcie, że od dwóch dni myślałem o tem, czyby się kuratorstwa tej przyszłej szkoły i wogóle praw rzęślewskich, nie zrzec. Wahałem się tylko dlatego, że to służba publiczna, naprawdę jednak, to ja mam tyle do roboty w Jastrzębiu, że nie wiem, do czego pierwej ręki przyłożyć. Ale teraz, skoro chodzi o to, by ratować chłopów, i skoro łączy się to z pewnem niebezpieczeństwem, to już się nie mogę cofnąć.
— Ja będę się o ciebie bała, ale cię rozumiem — rzekła pani Krzycka.
— Myślę więc, że przedewszystkiem trzeba będzie zaraz jutro pojechać do Rzęślewa, ale jeśli tam nie znajdę żadnego posłuchu, to wówczas co?
— Nie znajdziesz — rzekł Dołhański, nie przestając rozdawać kart.
— Jeśli pojedziesz, to ja pojadę z tobą — rzekła pani Krzycka.
— Tegoby tylko brakowało! Niechże mama pomyśli, że w takim razie byłbym okropnie skrępowany i na pewno nicbym nie wskórał.
Poczem ucałował jej ręce i począł powtarzać:
— Nie, nie! Mama rozumie, że to byłoby jeszcze gorzej, i gdyby się mama uparła, to wolałbym wcale nie jechać.
Groński wsparł głowę na ręku i myślał, że łatwiej jest jednak analizować, siedząc przy biurku, rozmaite objawy życiowe, niż zdobyć się na radę wobec zdarzeń doraźnych. Dołhański zaś przestał wreszcie grać z sobą w bakarata i rzekł:
— W jakiem my jednak jesteśmy położeniu, to przechodzi wszelkie pojęcie. Bo przecie w każdym innym kraju wezwałoby się policyę i rzecz skończyłaby się tego samego dnia.
Na to Krzycki zawołał prawie z gniewem:
— Co do tego, to pozwól! Już ja tam nie będę wzywał policyi, nie tylko przeciw naszym chłopom, ale nawet i przeciw takim zakazanym figurom, jakie w tej chwili siedzą w Rzęślewie. Co to — to nie!
— A więc, niech żyje okres prawdziwie wolnościowy!
Lecz Groński podniósł głowę i ozwał się:
— Kto wie, czy wezwanie policyi nie byłoby na rękę tym jegomościom.
— A to jakim sposobem?
— Bo sami mogą w porę dać nurka, a później burzyć lud i wołać na całą Polskę: »Patrzcie, kto wzywa na chłopów policyę«.
— To jest trafna uwaga — rzekł Krzycki. — Teraz zaczynam rozumieć rozmaite rzeczy, których przedtem nie rozumiałem.
— Mnie — począł mówić zwolna Dołhański — od chwili otwarcia testamentu, nic a nic nie obchodzi ani Rzęślewo, ani jego mieszkańcy. Jednakże, podczas rozdawania kart, przyszła mi jedna myśl. Władek pojedzie tam jutro zupełnie niepotrzebnie. Może tylko oberwać guza, bez żadnego dla nikogo pożytku...
— Do tego jeszcze nie doszło i tego się wcale nie obawiam. Nasza rodzina siedzi w Jastrzębiu od niepamiętnych czasów i chłopi okoliczni na żadnego Krzyckiego ręki nie podniosą...
— Przedewszystkiem nie przerywaj mi — odrzekł Dołhański. — Jeśli nie oberwiesz guza — a i ja przypuszczam, że może nie — to nie znajdziesz, jak sam przed chwilą przewidywałeś, posłuchu. Gdybyśmy pojechali my dwaj — to jest ja i Groński — to także nic nie wskóramy, albowiem widziano nas na pogrzebie i czcigodni Słowianie rzęślewscy patrzą na nas, jak na ludzi, którzy mają w tej sprawie swój własny interes. Tam trzeba, żeby przyjechał ktoś nieznany i nie namawiał — ale jak człowiek, który ma prawo i siłę — rozkazał chłopom, by zachowali się spokojnie. Skoro wam tak o nich chodzi, to jest jedyna droga. Otóż, z mocy niezbadanych wyroków Opatrzności, istnieją przecie w tym miłym kraju i demokraci narodowi, których, mówiąc nawiasem, nie znoszę, jak siódemki treflowej w kartach, ale którzy mają podobno, jeśli niemniej spocone, to i niemniej ciężkie pięści od socyalistów. Czy z tymi nie załatwić się za pomocą tamtych?
— Ależ naturalnie! naturalnie! — zawołał Groński. — Chłopi mają ostatecznie i więcej ufności do partyi narodowej.
— Ja też do niej całym sercem należę — rzekł Krzycki — ale siedząc kamieniem w Jastrzębiu, nie wiem, do kogo się udać.
— W każdym razie nie do mnie — odpowiedział Dołhański.
Lecz Groński, który, jakkolwiek nie należał do żadnych stronnictw, znał jednakże całe miasto, z łatwością wskazał adresy i sposób, w jaki można partyę zawiadomić — poczem rzekł:
— A teraz dam jedną radę, taką samą, jaką ty, Władku, dałeś Kapuścińskiemu, a mianowicie, żebyśmy poszli spać, albowiem zwłaszcza pani (i tu zwrócił się do gospodyni domu) od dawna się to należy. Czy zgoda?
— Zgoda — odpowiedział Władysław — ale zaczekajcie jeszcze parę minut. Po odprowadzeniu matki, odprowadzę i was na górę.
Jakoż w kilkanaście minut powrócił, lecz zamiast obiecanego gościom: dobranoc! przysunął się do nich i rozpoczął nanowo przerwaną rozmowę.
— Nie chciałem przy matce mówić wszystkiego — rzekł — żeby jej nie niepokoić. W gruncie rzeczy sprawa przedstawia się daleko gorzej. Oto, mówiąc naprzód o tem, co nas dotyczy, wyobraźcie sobie, że ci przybysze, zaraz po przyjeździe, pytali przedewszystkiem o Laskowicza, i że Laskowicz był dziś po południu w Rzęślewie, a wrócił na godzinę przed naszym powrotem z polowania. Teraz jest już zupełnie pewne, że mamy agitatora tu, między nami...
— To go wyrzuć — przerwał Dołhański. — Ja na twojem miejscu byłbym to dawno zrobił, choćby dlatego, że on ma oczy obsadzone tak blizko jedno od drugiego, jak pawian. U człowieka oznacza to fanatyzm i głupotę.
— Niezawodnie, że skończę z nim wkrótce, a skończyłbym, pomimo późnej godziny, natychmiast, gdyby nie to, że chcę się wpierw uspokoić, żeby nie zrobić jakiej głupiej awantury. Ja tego nie lubię; ale swoją drogą, tym apostołom z Rzęślewa, nie radzę zaglądać mi tu do Jastrzębia. — Dalibóg nie radzę!
— Czy mają zamiar złożyć ci wizytę?
— Prawie. A jeśli nie mnie osobiście, to moim parobkom. Zapowiedzieli w Rzęślewie, że w całej okolicy będą urządzali strajki rolne.
— Tembardziej przyda się moja rada, by ten klin wybić drugim.
— Niezawodnie. Zabiorę się też do tego niezwłocznie.
— Wiem — rzekł Groński — że oni chcą przeprowadzić strajki rolne w całym kraju. To się nie uda, gdyż żywioł chłopski tę robotę odeprze. Oni, jako ludzie przeważnie z miast, nie zdają sobie sprawy ze stosunku człowieka do ziemi. Będą wszelako częściowe szkody i zamęt się powiększy, a o to im tylko chodzi. Ach! — szekspirowskie »słońce głupoty« nie tylko świeci nad naszym krajem, ale jest w zenicie.
— Jeśli o takim słońcu mowa — odpowiedział Dołhański — to możemy powiedzieć, jak ongi królowie hiszpańscy: że w naszych posiadłościach nie zachodzi ono nigdy.
A Groński mówił dalej, podnosząc brwi i przymrużając w zamyśleniu oczy:
— Socyalizm... dobrze! To przecie rzecz starsza od Meneniusza Agryppy. Płynie ta rzeka przez całe wieki. — Czasem, gdy przykryją ją inne idee, nurtuje pod ziemią, potem zaś znów wydostaje się na światło dzienne. — Czasem opada, czasem wzbiera i rozlewa... Obecnie mamy powódź i to bardzo groźną, która może zatopić nie tylko fabryki, miasta i kraje, lecz nawet cywilizacyę... Grozi to przedewszystkiem Francyi, gdzie dobrobyt i pieniądz wyrugowały wszelkie inne idee. — Socyalizm jest tego następstwem koniecznem. Kapitał, ożeniony z demagogią, nie mógł spłodzić innego dziecka, że zaś to dziecko ma głowę potwora i kretyna, to tem gorzej dla jego ojca. — Pokazuje się, że zbytnie bogactwo może być narodowem niebezpieczeństwem. Ale to nic dziwnego. Przywilej jest niesprawiedliwością, z którą ludzie walczyli od wieków. Otóż dawniej mieli przywileje książęta, duchowieństwo i szlachta. Dziś nikt nie ma żadnych — pieniądz ma wszystkie. Oczywiście, że występuje do walki przeciw niemu praca.
— To mi zaczyna trącić apologią socyalizmu — zauważył Dołhański.
— Nie. To nie jest apologia. Bo przedewszystkiem, patrząc na rzecz z góry, czemże jest ten nowy prąd, jeśli nie jednem więcej złudzeniem w gonitwie ludzkości za szczęściem. Co do mnie, to twierdzę tylko, że socyalizm przyszedł, a raczej, że w naszych czasach ogromnie wezbrał, ponieważ musiał wezbrać. Chodzi tylko o to, jak się przedstawia i czy nie mógłby mieć innej twarzy. I tu się zaczyna moja krytyka. Ja socyalistom nie uważam za grzech socyalizmu, tylko właśnie to, że idea zaczyna w ich szkole nabierać coraz bardziej rysów złośliwego idyoty. Naszym — zarzucam głupotę wprost bajeczną, co bowiem mógłby ktoś powiedzieć, naprzykład, o mrówkach, któreby wytoczyły sprawę robotnic i gryzły się o nią w chwili, gdy na mrowisku leży mrówkojad i połyka je tysiącami?
— Prawda! — zawołał Krzycki.
— A przecie — zakończył Groński — na naszem mrowisku leży całe stado mrówkojadów.
Tu Dołhański wypuścił znów monokl z oka:
— Żebyśmy nie poszli spać pod nieprzyjemnem wrażeniem — rzekł — opowiem wam anegdotę, która ma pewien związek z tem, co mówi Groński. W czasie ostatniej wystawy w Paryżu, jeden czarny król we francuskiem Kongo, zasłyszawszy o niej, oświadczył, że chce na nią jechać. Zarząd kolonii, któremu zależało na tem, by wysłać do Paryża jak najwięcej egzotycznych figur, nie tylko się na to zgodził, ale przesłał rzeczonemu monarsze kilka koszul, z oświadczeniem, że we Francyi jest to ubranie konieczne. Naturalnie, że koszule wywołały podziw i zdumienie powszechne. Król zwołał ministrów, kapłanów i naczelników stronnictw, chcąc się z nimi naradzić, jak się tego rodzaju ubranie wkłada. Po długich debatach, przy których nie obyło się zapewne bez starcia miejscowych realistów z miejscowymi narodowcami i postępowcami, wątpliwości zostały wreszcie usunięte. Król włożył rękawy koszuli na nogi, tak, że mankiety miał na kostkach. Dolny brzeg koszuli, który w tym wypadku stał się górnym, ściągnięto mu sznurkiem pod pachami w ten sposób, ze gors wypadł mu na plecach, a otwór na szyję... nieco niżej. Uradowany z rozwiązania trudności władca uznał nawet, że to jest ubranie, jeśli nie całkowicie, to przynajmniej pod pewnym względem bardzo praktyczne, a przedewszystkiem nadzwyczaj efektowne.
— Dobrze — rzekł, śmiejąc się, Groński — ale co to ma za związek z tem, o czem mówiłem poprzednio?
— Większy, niż się zdaje — odpowiedział Dołhański — albowiem faktem jest, że rozmaici Słowianie gotowi są tak nosić wolność, a nasi socyaliści tak socyalizm, jak ten murzyński król tę europejską koszulę.
To rzekłszy, schwytał na nowo monokl okiem i oświadczył, że ponieważ w cnotliwym Jastrzębiu i z takimi kompanami nie może być mowy o nocnej »partyjce«, przeto żegna towarzystwo i idzie spać. Za jego przykładem poszli Groński i Krzycki. Władysław wziął lampę i począł świecić gościom, ale na schodach zwrócił się jeszcze raz ku nim z twarzą, na której malował się zły humor i rzekł:
— Niech też dyabli porwą i to, że te wszystkie awantury przychodzą wówczas, gdy w Jastrzębiu mamy takie miłe kobiety!
— Strzeż się — odpowiedział Dołhański — i wiedz, że nic się nie ukryje przed mojem okiem. Gdyś pomagał pannie Anney przeprowadzać matkę, wyglądałeś jak machina elektryczna. Gdyby ktoś przeciągnął przez ciebie druty, mógłby oświecić nie tylko dwór, ale i czworaki.
A Krzycki podniósł w górę lampę tak, aby światło nie padało mu na twarz, albowiem uczuł, że w tej chwili zaczerwienił się jak student.
Władysław Krzycki posiadał tę szczęśliwą naturę, że położywszy się spać, w kilka minut później zapadał w kamienny sen, trwający aż do rana. Tej nocy jednak nie mógł zasnąć, albowiem wrażenia całego dnia, a zarazem i ostatnie słowa Dołhańskiego wprowadziły go w stan rozdrażnienia i gniewu. Zły był na Rzęślewo, na »awantury«, które się w nim działy, na Dołhańskiego, że zauważył wrażenie, jakie na nim czyniła młoda miss — a zwłaszcza, że pozwolił Dołhańskiemu sobie o tem mówić — i w ostatku, na samą, Bogu ducha winną, pannę Anney. Po pewnym też czasie, przewracając się z boku na bok, rozpoczął z nią rozmowę, w której wziął na się rolę człowieka, który nie zapiera się wprawdzie, że jest »grubo« pod urokiem, nie mniej jednak patrzy na rzeczy trzeźwo i rozumnie. Więc naprzód przyznał pannie Anney, że jest ładna i miła, i że ma ogromnie sympatyczny głos, dziwnie pociągające spojrzenie i ciało jak marmur, (ach, jakie ciało!) — wszelako zastrzegł sobie stanowczo, by nie myślała, iż się w niej zaraz zakochał, a zwłaszcza, zakochał bez pamięci. Przyznać — przyzna jej wszystko, czego sama sobie życzy, ale od przyznania do zakochania się jest jeszcze dalej, niż od zakochania do małżeństwa, o którem przecie nie może być mowy. Przedewszystkiem jest cudzoziemką, a matka ma pod tym względem swoje uprzedzenia — i zresztą słuszne — albowiem i on sam wolałby mieć przy sobie na resztę życia jakąś polską duszę, nie zaś obcą. Prawda, że w niej jest coś dziwnie swojskiego, ale, bądź co bądź, nie jest Polką. — »Jednaka krew ma swoje znaczenie, to tam darmo« — mówił w dalszym ciągu do panny Anney: »Więc skoro jesteś Angielką, to wyjdź-że sobie za jakiegoś Anglika, albo Szkota, bylebyś nie wymagała odemnie, żebym z taką małpą zawierał przyjaźń, albo znajomość, gdyż się bez tego doskonale obejdę«. I w tej chwili chwyciła go taka nagła a niespodziewana antypatya do tego ewentualnego Anglika »z wystającą szczęką«, albo Szkota »z gołemi kolanami«, iż uczuł, że przy lada nieporozumieniu, gotów byłby każdego z nich obić. Ale przez ów napad gniewu wybił się zupełnie z tego stanu pół-drzemki, pół-jawy, w którym rzeczywistość miesza się z urojeniem — i otrzeźwiawszy, doznał jednak wielkiej ulgi na myśl, że ów zamorski narzeczony istnieje tylko w jego wyobraźni, a jednocześnie napłynęła mu do serca fala wdzięczności do panny Anney. »Ja się tu z nią kłócę i robię zastrzeżenia — pomyślał — a ona tymczasem przytuliła tam swoją jasną głowę do poduszki i śpi w najlepsze«. Tu krew rozigrała się w nim znowu, ale rozpędził niebawem zdrożne marzenia, co przyszło mu tem łatwiej, że poczęła go ogarniać mgła tęsknoty za uczciwą miłością i za tą przyszłą, jeszcze bezimienną istotą, która miała z nim dzielić życie. — Jął znowu — ale już pokorniej — rozmawiać z panną Anney i zapewniać ją, jakby z pewną melancholią, że chodzi mu, nie o nią samą, bo wie, że, gdyby nawet nie było innych przeszkód, to onaby go zapewne nie chciała — ale o to, by ta przyszła towarzyszka jego życia, była choć trochę do niej podobna.. żeby miała takie samo spojrzenie i taką samą tę dziwną magnetyczną siłę, której on, jeśli się dotychczas nie poddał, to chyba jakimś cudem. Co do panny Anney osobiście — otwarcie mówi, że winien jej tylko wdzięczność. Jemu nigdzie przecież nie jest tak dobrze, jak w tym kochanym Jastrzębiu, ale swoją drogą nie może i temu zaprzeczyć, że w tej zakazanej dziurze zrobiło się po jej przyjeździe tak rzeźwo i jasno, jakby kto okiennice poodmykał, a po wyjeździe nastaną znów ciemności, pustka i nudy jeszcze większe, niż były przedtem. To też za te jasne chwile chętnie ucałowałby jej ręce, a nawet, gdyby się jej zdawało, że to niedosyć — to i nogi. Tymczasem przeprasza ją za te szalone myśli, które mu przyszły do głowy, gdy w salonie przycisnął jej ramię, jakkolwiek bowiem zawsze jest tego zdania, że za jej wzajemność możnaby oddać życie, to natomiast twierdzi jednocześnie stanowczo, że Dołhański jest bałwan i cynik, który wdaje się w nieswoje rzeczy i którego słów nie warto brać w rachubę. Tu porwała go powtórna złość na Dołhańskiego i począł w dalszym ciągu przewracać się z boku na bok, póki wreszcie późna godzina, młodość głodna snu i znużenie nie posypały mu makiem oczu.
Był jednak w jastrzębskim dworze ktoś, kto także spędzał często bezsenne noce i także rozmawiał z osobą nieobecną, a mianowicie Laskowicz. Po tem wszystkiem, co zaszło i co się w ostatnich dniach wyjawiło, gotował się do ostatniej pożegnalnej rozprawy z rodziną Krzyckich, rozumiał bowiem, że dalszy jego pobyt w Jastrzębiu jest niemożliwy. A jednak obecnie chciałby był w nim pozostać choć jeszcze parę dni, by dłużej patrzeć na pannę Marynię Zbyłtowską i dłużej się — jak sam to nazywał — narkotyzować. Jakoż rzeczywiście od pierwszej chwili, w której usłyszał ją grającą, zajęła ona tak jego myśli, jak dotychczas nie zajęła ich nigdy żadna inna kobieta. Naprzód, do gotowych formuł, któremi posługiwał się z dogmatyczną wiarą w sądzie o ludziach, należało przekonanie, że kobiety, należące do tak zwanych klas sytych, są to istoty bezmyślne. Tymczasem z formułą tą trzeba się było od razu rozstać, gdy przez skrzypce przemówiła do niego dusza. Następnie zdziwiło go to, że były w tej panience jakby dwie istoty, z których jedna przejawiała się w muzyce, jako wysoka artystka, skupiona, pełna w sobie egzaltacyi, roztopiona w fale dźwięków i grająca tak, jakby pociągała smyczkiem po własnych nerwach — druga występowała w życiu codziennem i w zwykłych z ludźmi stosunkach. Ta ostatnia wydawała się na pierwszy rzut oka, jeśli nie pospolitą, to zwyczajną, pełną prostoty, a nawet i wesołości, dziewczyną, która prychała jak kot, gdy naprzykład Dołhański mówił rzeczy dla niej niemiłe — przekomarzała się z Grońskim, opowiadała niedorzeczności o duchach, lub uciekała do ogrodu, by, ku wielkiemu strachowi Grońskiego i starszej siostry, wozić się czółnem po stawie. Laskowicz nie znał zupełnie świata i nie był wcale człowiekiem subtelnym, jednakże spostrzegł i on, że nawet w tej zwyczajnej dziewczynie było coś takiego, co czyniło z niej jakby małe bóstewko, otoczone cichem uwielbieniem. Ona sama nie zdawała widocznie sobie z tego sprawy i, patrząc na taki stan rzeczy, jak na coś, co rozumiało się samo przez się, żyła życiem kwiatu, albo ptaka. Ufna, że nie spotka ją od nikogo nic złego, pogodna, jasna, żyjąca poza nędzą i lichotą życia, poza jego troskami, poza jego zimnym wichrem, który załzawia oczy, i poza pyłem, który brudzi, podobna była do czystego źródła, na które ludzie patrzą jak na błogosławione i boją się, by nie zmącić jego przeźrocza. Zdawało się, że otoczenie nie wymaga od niej nic więcej, jak żeby istniała — tak jak nie wymaga się nic więcej od arcydzieła. Laskowiczowi, ilekroć na nią spojrzał, przychodziło na myśl wspomnienie z lat dziecinnych. On i jego starszy brat — który przed kilku laty, wpadłszy w suchoty, skończył samobójstwem na Riwierze — byli synami przekupki, posiadającej kram z poświęcanym towarem woskowym, z medalikami, różańcami i obrazkami, przy jednym z kościołów warszawskich. Obaj bracia wychowywali się wskutek tego poniekąd w kruchcie i byli w ciągłych stosunkach z księżmi. Owóż zdarzyło się, że stary kanonik, proboszcz tego kościoła, kupił na licytacyi alabastrowy posążek jakiejś świętej i, niewiadomo dlaczego, ułożył sobie, że to jest nie tylko dzieło, ale i arcydzieło Kanowy. Posążek, który był istotnie ładny i bardzo misterny, został umieszczony po poświęceniu, pod imieniem Św. Apolonii, w osobnej niszy w murze, w pobliżu jednego z ołtarzy — i od tej chwili staruszek proboszcz otoczył go wielką czcią, jako świętość, i szczególniejszem staraniem, jako największą osobliwość kościelną. Przyprowadzał do niego swych gości i pobożniejszych parafian, każąc im podziwiać robotę i gniewając się, gdy kto pozwolił sobie na jaką uwagę krytyczną. Oczywiście, podziw kanonika podzielał organista, dzwonnik, cała służba kościelna i obaj chłopcy. Laskowiczowi mimowoli nasuwała się często teraz myśl, że panna Marynia jest taką Św. Apolonią wśród swego otoczenia. Z tego powodu, zaraz pod pierwszem wrażeniem nazwał ją »świętą laleczką«. Ale przypomniał sobie również, że, gdy w swoim czasie stracił wiarę — a stracił ją jeszcze w gimnazyum, które, mówiąc nawiasem, ukończył z pomocą starego kanonika — wówczas brała go nieraz ochota stłuc tamten alabastrowy posążek. Obecnie paliła go jeszcze większa, bo granicząca z namiętnością, chęć stłuc ten żywy. I bynajmniej nie dlatego, by miał być mu nienawistny. Przeciwnie. Nie mógł i on oprzeć się urokowi tej kochanej przez wszystkich dziewczyny, tak jak nikt nie może się oprzeć urokowi jutrzenki, albo wiosny. Stało się nawet tak, że to, co drażniło go w niej i oburzało — to jednocześnie parło go ku niej z niepohamowaną siłą. Więc pociągała go jej przynależność do tego świata, którego samo istnienie uważał za niesprawiedliwość społeczną, za zbrodnię i za krzywdę; nęciła go, pomimo wewnętrznej zgryzoty, i ta nawet myśl, że pod takie kwiaty proletaryat jest tylko nawozem. Lepem była mu jej subtelna kultura i jej artyzm, choć takie rzeczy uważał za zbyteczny i niepotrzebny dla ludu okwiat życia — ponętą było jej zupełne niepodobieństwo do kobiet, z któremi się aż do przyjazdu na wieś stykał — upojeniem jej cała postać. Nigdy poprzednio nie był pod jednym dachem z podobną istotą, więc zapamiętał się i stracił głowę na jej widok — a chociaż nie uświadomił jeszcze i nie ochrzcił imieniem miłości tych sił, które poczynały grać mu w piersiach — prawdą było, że w ciągu tych kilku dni rozgorzał jak wulkan — i rozkochał się na zabój. Przestawał zaś z nią obecnie często, gdyż Marynia poprzyjaźniwszy się wielce z małą Anusią i ze Stasiem spędzała z nimi całe dnie. Chodzili razem za staw do tartaka i do owego starego młyna, o którym Krzycki wspomniał pannie Anney i do lasu. Laskowicz jako guwerner Stasia musiał im towarzyszyć i mimowoli brać udział w ich zabawach i gonitwach. Kilkakrotnie próbował z nią rozmawiać o socyaliźmie, ale te rozmowy nie szły, naprzód dlatego, że przeszkadzały im dzieci, a powtóre i z tej przyczyny, że panna Marynia dawała odpowiedzi tak proste, tak wyjęte z dobrego serca i tak pełne litości dla wszelkiej biedy, że nie można im było przeciwstawiać żadnych doktryn. Istocie, której zdziwione oczy zachodzą mgłą na wspomnienie ludzkiej niedoli i która gotowa jest w każdej chwili oddać wszystko co posiada, nie potrzeba dowodzić, że musi i powinna to uczynić. Laskowicza zbijał z tropu nie jej opór, ale właśnie to, że ona najczęściej przyświadczała mu, dodając, że »przecie i religia tak nakazuje«. Wobec tego, cały jego aparat wojenny okazywał się zupełnie zbyteczny i przygotowane argumenty rozsypywały się jak piasek.
Musiał jednak podziwiać i prostotę jej serca i taką czystość myśli, z jaką nigdy dotychczas się nie zetknął. Czasami brał jej jedno i drugie za złe, gdyż zdawało mu się, że nie wolno nikomu żyć życiem tak zabezpieczonem od wszystkiego co brudzi, plami i zapyla. Ale jednocześnie wielbił ja za to i zachwycał się nią jak poetycką wizyą, że zaś ta wizya była zarazem młodą, uroczą jak wiosna dziewczyną, więc poddawał się jej urokowi i z każdym dniem zapadał głębiej w miłość. Czuł jednak głucho, że jest w tej namiętności coś z żądzy murzyna do białej kobiety, a co więcej, że w tak zwróconej miłości tkwi jakby odstępstwo od zasad. To też w samym zarodzie zatruł ją jadem nienawiści i wilczym popędem zniszczenia.
I oto pewnej nocy, w wigilię właśnie dnia, w którym miał ostatecznie opuścić Jastrząb, począł wzywać »świętą laleczkę«, aby do niego przyszła. Przyjmując bezkrytycznie, a również i z całą przesadą, właściwą fanatyzmowi i młodości, wszystko, co książki podawały jako ostatnie wyniki badań lub zjawisk w dziedzinie naukowej, wierzył, że hypnotyzm jest to tajemnicza i olbrzymia siła, która, gdy może być zastosowaną, staje się wówczas nieprzepartą. Mając się, na mocy prób, czynionych między kolegami, za hypnotyzera i poczytawszy delikatną i wrażliwą panienkę za doskonałe medium, był najgłębiej przekonany, że może ją uśpić i rozkazywać jej z odległości. Sumienie szeptało mu wprawdzie, że to, co ma zamiar uczynić, jest nadużyciem nauki, ale on głuszył ów głos, wmawiając w siebie, że to będzie jednocześnie zwycięstwo proletaryusza nad tym światem, nad którym nie wolno mieć litości — i że człowiek, należący do obozu, który wypowiedział wojnę na śmierć i życie całej budowie społecznej i »przewartościował« wszelkie pojęcia, będące dotychczas w obiegu, ma prawo i musi być bezwzględnym.
Przedewszystkiem jednak pragnął zdobyć tę wykwintną i niepokalaną dziewczynę, opanować nie tylko jej ciało i duszę, ale i jej wolę — uczynić z niej coś swojego, ściągnąć ją ku sobie, rozbudzić w niej śpiące instynkty kobiece, otworzyć przed nią zamknięte drzwi namiętności, rozpłomienić ją, ogarnąć, zmiąć, a potem mieć blizko przy piersiach — na zawsze. I na myśl o tem ogarniała go jakaś dzika radość, podobna do takiej, jaką szaleńcom daje profanacya rzeczy otoczonych czcią i obawą, a zarazem wzrastała w nim żądza i miłość. Czuł, że po tem wszystkiem i za to wszystko, pokochałby ten swój łup, tę swoją ofiarę, bez pamięci.
Lecz ponieważ był tylko szaleńcem, o sercu raczej dziewiczem, nie zaś człowiekiem zepsutym, więc chwilami ogarniała go jednak tkliwość tak wielka, że gdyby wezwania jego odniosły jakiś skutek, byłby może nie posunął się aż do występku. Ale były to chwile przelotne, po których, wytężając całą siłę woli i wzrok swych blizko obsadzonych oczu w stronę sypialnego pokoju panny Maryni, mówił i rozkazywał jej: »Wstań! — nie zapalaj świecy — nie budź siostry — otwórz cicho drzwi i idź w ciemnościach po szlaku moich myśli, póki nie przyjdziesz tu do mnie, w moje ramiona, na moje piersi«. I wyobrażał sobie, że lada minuta zobaczy ją, podobną do tamtego alabastrowego posążku, wchodzącą w jednej koszuli mechanicznym krokiem lunatyczki, srebrną, uśpioną, z przechyloną w tył głową, z zamkniętemi oczyma, a otwartemi ustami, pijącą blask księżyca, który świecił w oknie. Potem nasłuchiwał w ciszy i, skupiając jeszcze silniej wolę, powtarzał znów, z takim naciskiem, jakby wykuwał każde słowo z kamienia: »Wstań! — nie zapalaj świecy, nie budź siostry, otwórz drzwi — idź po szlaku moich myśli — i przyjdź!«
Byłoby zaś istotnie bardzo straszne, gdyby nie jedna szczęśliwa okoliczność, a mianowicie, że jej się ani śniło wstawać, otwierać drzwi, iść po szlaku jego myśli — i. t. d. — Przeciwnie. Spała tak cicho, jakby jaki pochylony nad nią anioł odpędzał od niej ruchem skrzydeł sny niespokojne i gorączkowe. Małe domowe duchy jastrzębskie, takie, o jakich opowiadała Grońskiemu, nie mąciły jej także wypoczynku. Może niektóre spędzały z okien ćmy, by nie czyniły hałasu, bijąc głowami o szyby, może inne, wdrapując się na firanki i ramy, przypatrywały się jej zdaleka bystremi oczkami i szeptały sobie wzajem: »Śpi dziewczyna, która nam grywa na skrzypcach — śpi — cyt! — nie budźmy jej!« — I choć zapewne brała je ochota pokręcać kołeczki u skrzypców i trącać kosmatymi paluszkami w struny, nie czyniły tego jednak przez poczciwość i gościnność. — Otworami okiennic wdzierał się księżyc, czyniąc jasne, posuwające się zwolna plamy na przeciwległej ścianie, i cisza była wielka, tylko gdzieś za domem pogwizdywali koło zabudowań stróże nocni, a w samym domu stary szafkowy zegar, który odmierzał życie kilku już pokoleniom, mówił i dalej z rezygnacyą: »tak! — tak! — tak!« zapadającym w przeszłość sekundom.
A Laskowicz wysyłał w dalszym ciągu ze swego pokoju rozkazy, które nie dochodziły do niczyjej świadomości. I dziwna rzecz! Wewnętrznie mówiło mu coś z trzeźwą, prawie zupełną pewnością, że dziewczyna nie przyjdzie, a jednak wierzył, że powinna była przyjść. Dopiero po długim czasie poczęło się w nim budzić poczucie, że jeśli nie przyjdzie, to on, razem ze swym hypnotyzmem, gra rolę durnia. Wreszcie ogarnęło go zmęczenie, zniechęcenie i gniew na samego siebie. Sen odbieżał go niepowrotnie. Godzina płynęła za godziną. — Za oknem niebo wgłębiło się i pozieleniało na wschodzie, a wkrótce obramowało się na dolnym krańcu różową przeźroczą wstążką jutrzenki. Młody student, nie rozbierając się wcale, otworzył okno, by odetchnąć rzeźwem porannem powietrzem. W ogrodzie rozpoczął się już pierwszy świegot ptactwa, a od strony niezbyt odległego stawu dochodziły, wraz z zapachem akacyi, głosy czapli i przytłumione, jakby jeszcze senne kwakanie dzikich kaczek. Po niejakim czasie we wsi zaskrzypiał żóraw studzienny.
Laskowiczowi przyszło wówczas do głowy, że jest to ostatni świt widziany przez niego w Jastrzębiu, że jutro obudzi się w mieście i nie zobaczy ani panny Maryni, ani małej Anusi Krzyckiej, którą jedną polubił wśród mieszkańców jastrzębskiego dworu. I uczyniło mu się trochę żal. Ale ponieważ rozumiał, że po przybyciu jego kolegów partyjnych do Rzęślewa i po wizycie ekonoma Kapuścińskiego u Krzyckiego, jest to rzecz nieunikniona, wolał przeto sam pierwej zażądać dymisyi, niż ją otrzymać. W tym celu postanowił napisać list do Władysława i oświadczyć, że ma już dosyć pedagogicznych obowiązków; przewidywał zresztą, że i tak muszą się zobaczyć, choćby przy wypłacie pensyi, i że przyjdzie zapewne między nimi do zasadniczej rozprawy, która może zajść daleko — miał nawet na wszelki wypadek przygotowany rewolwer. Uznał jednak, że nim to nastąpi, suchy i stanowczy list będzie krokiem najbardziej zgodnym z jego ambicyą — więc, gdy rozwidniło się zupełnie, zasiadł zaraz do pisania.
Krzycki zaś zbudził się tego poranku wraz ze wschodem słońca, albowiem na wsi budził się tak zawsze, bez względu na to, czy położył się wcześniej, lub później. — Czuł jednak w kościach, że zamało miał wypoczynku i, przeciągając swoje tęgie ramiona, mówił sobie, że opłaciłoby się to tylko w takim razie, gdyby panna Anney dowiedziała się kiedykolwiek, że to z jej powodu się nie wysypia, i gdyby go pożałowała choć trochę. Tymczasem począł sobie przypominać, co ma do roboty w dniu dzisiejszym, i ułożył plan następujący: przedewszystkiem wziąć dusz i wygnać z kości znużenie, następnie pojechać jeszcze przed śniadaniem do Rzęślewa i »zajrzeć trochę w oczy tym jegomościom«, a jeśli będzie można, to pogadać z chłopami; potem wrócić, skończyć po śniadaniu z Laskowiczem i wyprawić go do miasta końmi, które miały przywieźć doktora, a resztę czasu poświęcić pisaniu listów, gospodarstwu i gościom. W Rzęślewie postanowił być koniecznie, dlatego, że jakkolwiek zgadzał się w duchu z Dołhańskim, że tam niema na razie nic do zrobienia, jednakże nie chciał, by te panie mogły pomyśleć, że nie pojechał tam z obawy.
Ułożywszy wszystko w ten sposób, narzucił na siebie byle jak ubranie i, wsunąwszy stopy w pantofle, udał się do łazienki, nie przewidując, że spotka go tam nadzwyczajny wypadek i że za chwilę zobaczy, nie taki wprawdzie alabastrowy posążek, o jakim marzył całą noc Laskowicz, ale w każdym razie coś podobnego do Dyany w wodotrysku. W tej samej bowiem sekundzie, w której otworzył drzwi, zaszumiały strumienie wody i przy świetle niebieskich szyb łazienki ujrzał stojącą pod duszem, nagą i operloną błękitnie postać niewieścią, z pochyloną nieco głową i z rękoma podniesionemi do włosów, które czarną falą przesłaniały jej twarz. Trwało to jedno mgnienie oka. Przytłumiony krzyk i stukot zamykanych drzwi rozległy się razem. Krzycki popędził jak wicher do swego pokoju i wzburzony, a zarazem i przerażony, chwycił drżącą ręką karafkę, nalał szklankę wody, wypił ją i jął powtarzać bezładnie: »Co się stało? Kto to był? Dla Boga, co się stało!« W pierwszej chwili sądził, że to mogła być pani Otocka, albo panna Marynia i w takim razie awantura byłaby ogromna. Te panie wyjechałyby zapewne z Jastrzębia, a jemu wypadałoby się chyba oświadczyć o rękę tej, którą ujrzał w takiej rajskiej postaci. »A czy to moja wina? — myślał — dlaczego nie zamknęła drzwi? przecież tam jest zasówka!« Wypił znów szklankę wody, by ochłodzić wzburzoną krew i pomyśleć spokojniej, co teraz zrobić i kto była ta nimfa. Jakoż po chwili doszedł do przekonania, że to jednak nie mogła być żadna z dwu sióstr. Naprzód, dlaczegoby miała wstawać tak rano? — powtóre obie były szczupłe, a ta postać była tęższa i wogóle zbudowana tak, że — aj! aj! I wreszcie doszedł, kto to był: niezawodnie nikt inny, tylko ta czarnuszka, która mu przesłaniała w czasie nabożeństwa pannę Anney i którą spotkał w ciemnej alei, wracając z Grońskim z polowania. Ale jeśli tak, to nie stało się nic strasznego, a nawet przeciwnie!... Przyszło mu do głowy, że te niebieskie szyby to wszelako dobry pomysł, bo w takiem oświetleniu zjawisko było po prostu cudne. I na myśl o niem poczuł potrzebę wypicia trzeciej szklanki wody. Nie uczynił tego jednak, natomiast po niejakim czasie poszedł znów do łazienki, która była już pusta, i po wychłodzeniu się należytem, ubrał się i pospieszył do stajen. Tam kazał osiodłać konia i ruszył w cwał do poblizkiego Rzęślewa.
Dzień był pogodny, godzina jeszcze bardzo wczesna. Ale cała natura rozbudziła się już i zroszona, skąpana w słońcu, zdawała się po prostu krzyczeć z radości, zupełnie jak wiejska dziewczyna, gdy ze zbytku życia i zdrowia wyśpiewuje z przymkniętemi oczyma aż do zapamiętania: »Oj, dana! oj, dana!«... Ptactwo rozdzwoniło się tak, że aż liście trzęsły się na drzewach. W dalekiej dąbrowie rozlegało się kukanie kukułki, wilgi pogwizdywały wśród konarów wysokich drzew; w głębi leśnej odzywał się głosem tartakowej piły stary kruk, pilnujący pełnego gniazda, a od czasu do czasu wybuchał podobny do śmiechu wrzask sojek.
Krzycki wyjechał z lasu na odkrytą drogę. Tu po jednej stronie była ruń zbóż, a po drugiej łąka, od której zawiewało torfem i wiosną, cała zarośnięta złotym kaczeńcem i różową smółką, drgającą w cieple słonecznem i pod łagodnem tchnieniem wiatru jakby z rozkoszy. Ta rozkosz, ta powszechna radość i bujność życia przepełniła również piersi Krzyckiego. Czuł w sobie taki rozmach młodości i sił, że gotów byłby wyzwać na rękę całe setki socyalistów, ale zarazem przycisnąć do piersi cały świat, a zwłaszcza wszystkie kobiety, poniżej lat trzydziestu. Biała wizya Diany, pokryta łuską błękitnych pereł, poczęła mu znów przesuwać się przed oczyma, ale wówczas pomyślał, że gdyby tak zamiast czarnych splotów na pochylonej głowie bogini, zobaczył był złote, to byłby chyba padł.
Wśród tych widzeń i wrażeń przyjechał do Rzęślewa, gdzie jednak, zgodnie z przewidywaniem Dołhańskiego, nie mógł nic sprawić. »Apostołowie«, którym chciał zajrzeć w oczy, odjechali po jednodniowym pobycie do miasta; gospodarze byli w polu przy robocie, każdy na swoim zagonie; okiennice w plebanii były jeszcze pozamykane, gdyż proboszcz od kilku dni czuł się niezdrów. W dworskich czworakach nie ozwała się żadna żywa dusza i dopiero stary gumienny oznajmił Krzyckiemu, że parobcy, po napojeniu bydła, wygnali je na pastwisko, a sami poszli, nie pytając nikogo o pozwolenie, na odpust do Brześni, dokąd pociągnęło także wielu gospodarzy i komorników.
Był to więc strajk służby folwarcznej i otwarta samowola, ale na razie Krzycki nie mógł nic na to poradzić. Kazał tylko gumiennemu powiedzieć parobkom, że przyjadą do Rzęślewa i zrobią porządek tacy panowie, przed którymi te włóczykije co tu wczoraj były, od razu uciekły, jak tylko się o tem dowiedziały — poczem zawrócił i w pół godziny później był już w Jastrzębiu.
Tam służący oznajmił mu, że wszyscy jeszcze śpią, prócz pana Laskowicza, który polecił mu oddać list. Krzycki wziął list i poszedł z nim do kancelaryi. Przeczytawszy go, zadzwonił na służącego:
— Czy pan Laskowicz był ubrany, kiedy oddawał list?
— Tak jest — i pakował rzeczy.
— Zapytaj go, czy może przyjść do mnie do kancelaryi, a jeśli może, to proś.
Po chwili młody student wszedł do pokoju.
Krzycki wskazał mu ręką na krzesło, stojące koło biurka, i rzekł:
— Dzień dobry panu! Dowiaduję się z pańskiego listu, że pan chce opuścić Jastrząb i to zaraz. Przypuszczam, że pańskie powody są dostateczne, a więc rozmowę o nich uważam za zbyteczną i nie będę pana zatrzymywał. Oto jest pańska należność, a konie będą gotowe na tę godzinę, na którą pan sobie życzy.
Lecz Laskowicz, który w stosunkach pieniężnych był niezmiernie rzetelny, przeliczywszy pieniądze, rzekł:
— Pan mi wypłaca całą pensyę, a tymczasem, ponieważ to ja sam uwalniam się przed terminem, więc za ostatni miesiąc mi się nie należy.
I rzucił dość niegrzecznie pozostałą resztę na biurko.
Krzyckiemu zadrgały trochę policzki koło wąsów, ale ponieważ zarzekł się wobec Grońskiego, że nie zrobi żadnej awantury, i sam sobie to obiecał, więc odpowiedział spokojnie:
— Jak pan woli.
— A co do odjazdu — rzekł Laskowicz — to chciałbym odjechać zaraz.
— Jak pan woli — powtórzył Krzycki. — Posyłam za godzinę po doktora do matki, więc jeśli to panu dogadza, może pan jechać tymi końmi.
— Owszem.
— Zatem to rzecz ułożona. Zaraz wydam dyspozycyę.
To rzekłszy, wstał i zamknął biurko, jakby chcąc zaznaczyć, że zamyka i rozmowę. Laskowicz spojrzał na niego z przebłyskami w oczach nienawiści. Nie szukał on awantury, ale ją przewidywał, więc stanął przed Krzyckim napięty jak łuk. Tymczasem nie zdarzyło się nic podobnego i przygotowany na wszelki wypadek rewolwer na nic się nie przydał; nie przyszło nawet do wzmianki o liście, chociaż był on napisany w sposób twardy i szorstki. A jednak było coś przykrego w tym zimnym tonie, w jakim przemawiał Krzycki, i pewna obraza w tej skwapliwości, z jaką przyjął propozycyę wyjazdu. Laskowiczowi, który brał wszystko po swojemu, wydało się, że w tej lodowatej rozmowie zaznaczyło się i coś więcej, a mianowicie, stosunek człowieka zamożnego, który posiada Jastrząb, biurko z pieniędzmi, konie i powozy, do bezdomnego biedaka. Że ze swej strony nie zrobił nic, by ten stosunek polepszyć, a raczej dużo, by go pogorszyć, i że od samego przyjazdu zamknął się w nieprzyjaznej dla tych ludzi doktrynie, jak w skorupie żółwia, o tem w tej chwili nie myślał. Wszystko to razem wzburzyło w nim żółć do tego stopnia, iż prawie żałował, że nie przyszło do jakiego zajścia. Ale ponieważ w słowach Krzyckiego nie było nic takiego, do czegoby się można przyczepić, więc tylko wyszedł z kancelaryi bez pożegnania i ze zdwojoną nienawiścią.
A Krzycki zadzwonił, dał rozkaz, by za godzinę konie były gotowe, oraz, by z powodu piątku ogrodnik zajął się połowem ryb, poczem dopiero jął się trochę zastanawiać, czy sprawa z Laskowiczem przeszła tak, jak sobie życzył. Był z siebie rad i nierad. To, że potrafił być lakonicznym i stanowczym — zimnym, a grzecznym i że nie dopuścił do grubiańskiej kłótni, przejmowało go zadowoleniem, a nawet niejaką dumą. Natomiast — z pewnego niesmaku, jaki pomimo tej dumy odczuwał, nie umiał sobie zdać sprawy, nie był bowiem na to psychologicznie dość wyrobionym. Powtarzał sobie, iż takie sceny »są zawsze nieprzyjemne — i cała rzecz!« W rzeczywistości istniała jeszcze i inna przyczyna. Oto całe jego zachowanie się, które wydawało mu się wielce umiarkowanem, rozsądnem i nieledwie dyplomatycznem, nie wypłynęło bezpośrednio i szczerze z jego temperamentu a nawet było wprost przeciwne jego niezbyt głębokiej, ale otwartej i porywczej naturze. Gdyby był postąpił zgodnie z nią, byłby albo poczubił się z młodym studentem, albo powiedział mu naprzykład tak: »Panie Laskowicz, nadstawiałeś nam tu kolce jak jeż i zawracałeś ludziom głowy, ale skoro odjeżdżasz, to daj rękę i bądź zdrów!« I jedno i drugie byłoby lepiej do jego charakteru dostrojone i nie miałoby w sobie tego rozdźwięku, którego Krzycki nie uświadamiał, ale który odczuwał.
Lecz dalsze rozmyślania przerwał mu służący oznajmieniem, że śniadanie gotowe i że goście są przy stole. Jakoż wszyscy zgromadzili się już w jadalnym pokoju, w którym pachniała kawa i szumiał samowar. Krzyckiemu, na widok białych sukien pań i ich świeżych, wypoczętych twarzy, zrobiło się od razu tak jasno w duszy, że w jednej chwili zapomniał o wszelkich przejściach i niesmakach. Pocałował na dzień dobry panią Otocką, a następnie niby przez roztargnienie, pannę Anney, ale tak mocno, że zarumieniła się jak wiśnia, poczem uścisnął rękę panny Maryni, przywitał się z mężczyznami i począł wołać wesoło:
— Kawy! Kawy! bo od wschodu słońca wypiłem tylko dwie szklanki wody i głodny jestem jak wilk.
— Czy to kuracya, czy miałeś gorączkę? — zapytał Groński.
— Może miałem gorączkę, ale byłem swoją drogą konno w Rzęślewie i załatwiłem tysiąc spraw...
— Cóż »sielskie, anielskie« Rzęślewo? — przerwał Dołhański.
— A nic! — Źle! — Tych zakazanych figur, którym chciałem się przypatrzeć, już niema. Ale teraz chcę przedewszystkim kawy i nie odpowiadam na żadne pytania.
Panna Marynia, w zastępstwie pani Krzyckiej, która z powodu reumatyzmu dłużej pozostawała w łóżku, nalała mu kawy, a on pocałował za to w rękę także i młodą kuzyneczkę, z czego była rada, sądząc, że to jej dodaje powagi.
— To mi się należy jako wice-gospodyni — rzekła, potrząsając głową.
— A zwłaszcza ze względu na wiek — dodał Dołhański.
Ona zaś nie pokazała mu języka tylko dlatego, że była zbyt dobrze wychowana.
Lecz Dołhański, który cierpiał na katar żołądka, popatrzył z zazdrością na zajadającego Krzyckiego i rzekł:
— Ależ apetyt. — Czysty kanibal!
— Zrób i ty przed śniadaniem konno milę drogi, a będziesz miał taki sam apetyt. Zresztą, kanibal, nie kanibal, ale to pewna, że gdym tu wszedł, gotów byłem zjeść, choćby ten oto bukiet, który stoi przedemną.
— Przyjdą może takie czasy, w których szlachta nie będzie miała nic innego do jedzenia — odrzekł Dołhański.
Ale panna Marynia chwyciła coprędzej bukiet i, śmiejąc się, przesunęła go na drugą stronę stołu.
— Po kawie, niema już obawy — zawołał Krzycki. — Ale jakie ładne polne kwiaty! Czy to panie same nazbierały?
— My jesteśmy śpiochy — odpowiedziała pani Otocka — nazbierała ich służąca Aninki.
Tem zdrobniałem imieniem nazywały obie siostry pannę Anney.
Krzycki obrzucił ostrym wzrokiem panie, ale że twarze ich były zupełnie spokojne, więc pomyślał:
— Kwiatów nazbierała i o przygodzie nie wspomniała.
A panna Anney, obracając powoli bukiet i przypatrując mu się, zaczęła mówić:
— W środku jest kwiat jabłoni — dziewczyna nic dobrego obłamała jakieś drzewko, za co trzeba ją będzie wygderać — to są sasanki, to kluczyki, a to jasnota, która już przechodzi.
— Zadziwiająca jednak rzecz, jak pani mówi po polsku — zauważył Dołhański — przecież pani zna nawet nazwy roślin!
— Słyszałam je z ust wiejskich dziewcząt w Zalesiu u Zosi — odrzekła panna Anney. — Mam przytem widocznie zdolności językowe, bo nauczyłam się od nich nawet i mówić po wiejsku.
— Naprawdę — zawołał Krzycki — umiałaby pani powiedzieć co po chłopsku? Niech pani co powie! Niech pani powie! — prosił, składając ręce.
Ona zaś poczęła się śmiać i wzdragać, ale nakoniec pochyliła głowę i, przyłożywszy wierzch dłoni do czoła, jak czynią onieśmielone wiejskie dziewuchy, ozwała się, przeciągając nieco każde słowo:
— Jaby ta i umiała, ino ze nie śmiem...
Rozległy się śmiechy i brawa, tylko pani Otocka spojrzała na nią jakimś dziwnym wzrokiem, a ona zmieszała się rzeczywiście, ale była przytem taka ładna, że Krzycki pogrążył się do reszty.
— A! to można głowę stracić! — wołał z niekłamanym zapałem. — Słowo daję, można głowę stracić!
Groński zaś, który na równi ze wszystkimi wpadł w dobry humor, rzekł z cicha:
— A nawet, consummatum est!...
Lecz dalszą rozmowę przerwał im powozowy turkot, który dał się słyszeć na dziedzińcu i umilkł przed gankiem.
— Co to? — zapytał Groński.
— Posyłam po doktora do matki — odpowiedział, wstając, Władysław. — Kto ma jaki interes do miasta, niech powie.
Dołhański i Groński wstali również i wyszli z nim do sieni.
— A ja właśnie chciałem cię prosić o konie — rzekł Groński. — Wiem, że macie tylko jedno siodło damskie w Jastrzębiu, więc zamówiłem drugie i muszę odebrać je z poczty osobiście. Nie chciałem mówić o tem przy paniach, bo to ma być niespodzianka.
— Dobrze — odpowiedział Krzycki — ale dam panu chyba inny powóz, bo tym odjeżdża Laskowicz, a zapewne wolałby pan z nim nie jechać.
— On? — zawołał Dołhański. — To jego nie znasz! On gotówby jechać ze starą ciotką Belzebuba, byle tylko módz ciągnąć ją za język i samemu gadać i rozprawiać.
— Trochę w tem prawdy — rzekł Groński. — Ze mnie istotnie gaduła. Owszem, chętnie pojadę z Laskowiczem i postaram się go rozgadać, bo on mnie jednak zajmuje. Skończyłeś tedy z nim dziś rano?
— Tak. Muszę nawet pójść na chwilę do matki, by jej to powiedzieć. Skończyłem, a w dodatku skończyłem spokojnie. Ja przynajmniej byłem zupełnie spokojny.
— To tem lepiej. Idź-że do matki, a ja pójdę do siebie po płótniankę, bo na drodze musi być kurz porządny. Zaraz wracam.
Jakoż wrócił po chwili, przybrany w biały płócienny kitel. Jednocześnie służący zniósł kuferek Laskowicza, a wkrótce pokazał się on sam, zamknięty w sobie i posępny jak noc, albowiem myśl, że nie zobaczy już swego »alabastrowego posążka« napełniała go bólem i żalem, tembardziej, że po owych hypnotycznych wysiłkach, gdy dzień roztrzeźwił go, poczuwał się jakby do winy względem niego. Mógł wprawdzie, zamiast połykać z niepotrzebnym pośpiechem śniadanie na górce w swoim pokoju, zejść na dół i patrzeć na pannę Marynię jeszcze przez jakie pół godziny, ale nie chciał tego uczynić najprzod dlatego, by nie spotkać się z Krzyckim, a powtóre, czując, że grałby w tem towarzystwie rolę Piłata w Credo. W tej chwili jednak żałował, że nie zszedł i że nie napełnił sobie nią oczu po raz ostatni.
Ale czekała go miła niespodzianka, gdyż i młode panie w towarzystwie Dołhańskiego i Władysława wyszły na ganek, a następnie mała Anusia, z którą żył w przyjaźni, dowiedziawszy się, że pan Laskowicz odjeżdża, nadbiegła z oczyma wezbranemi łzami, z buzią w podkówkę i pęczkiem kwiatów w garstce, by go pożegnać. Młody student wziął od niej kwiaty, ucałował jej rączkę i z ciężkiem sercem siadł w powozie obok Grońskiego, który tymczasem gawędził z panią Otocką.
Anusia zeszła ze stopni ganku i stanęła tuż przy drzwiczkach, co widząc, panna Marynia pośpieszyła również za nią i widocznie w obawie, by powóz w chwili odjazdu jej nie potrącił, wzięła ją za rękę, a następnie zaczęła pocieszać:
— Przecie pan Laskowicz cię nie zapomni — mówiła, pochylając się nad dziewczynką — i pewnie do ciebie napisze, a jak bardzo zatęskni, to i powróci.
Poczem, podnosząc oczy wprost na Laskowicza:
— Prawda, panie, że pan jej nie zapomni?
Zaś Laskowicz spojrzał w głąb jej przeźroczystych źrenic, jakby je chciał przejrzeć do dna, i rzeczywiście wzruszony, odpowiedział z naciskiem:
— Nie zapomnę.
— A widzisz! — uspokajała Anusię panna Marynia.
Lecz w tej chwili zbliżył się Krzycki.
— Matka kazała pana pożegnać — rzekł.
I natychmiast zawołał na woźnicę:
— Jazda!
Powóz ruszył, zatoczył koło w okrąg dziedzińca i znikł w alei za bramą.
Panna Anney i obie siostry udały się teraz do pani Krzyckiej, chcąc jej dotrzymać towarzystwa przy śniadaniu, które w dniach dolegliwszych cierpień pijała w łóżku. Krzycki przypomniawszy sobie, że rano kazał łapać ryby, poszedł wprost przez ogród do stawu zobaczyć, czy połów wypadł pomyślnie.
Lecz zanim doszedł do brzegu, spotkał niespodziewanie na skręcie cienistego grabowego szpaleru swoją poranną wizyę »Dyany w wodotrysku«.
Dziewczyna zatrzymała się na jego widok i naprzód przez twarz jej przeleciał jakby żywy płomień, poczem zbladła tak, że czarny meszek nad jej ustami zarysował się wyraźnie. I stała nieruchomie, ze spuszczonemi oczyma i falującą piersią, pomieszana i zawstydzona.
Lecz on ozwał się z całą swobodą:
— Dzień dobry panience, dzień dobry! A jak panience na imię?
— Paulina — szepnęła, nie podnosząc oczu.
— Ładne imię!
Poczem uśmiechnął się trochę po szelmowsku i dodał:
— Ale, panno Polciu... na drugi raz... tam jest zasówka.
— Ja się chyba utopię — zawołała jakimś histerycznym głosem dziewczyna.
A on jął mówić tonem perswazyi:
— Dlaczego? Po co? — Przecie tu niema niczyjej winy — to czysty przypadek. Ja nikomu o tem nie powiem, a żem widział takie śliczności, to tylko moje szczęście!
I poszedł do ryb.
Ona zaś przeprowadziła zamglonemi oczyma jego urodziwą postać i stała jeszcze długo zamyślona na miejscu, albowiem wydało jej się, że z powodu tej, im tylko wiadomej tajemnicy, zapadło między nimi coś takiego, co ich już będzie łączyło zawsze.
A potem, gdy przypomniała sobie, jak ją widział ten cudny panicz jastrzębski — dreszcz przeszedł ją od stóp do głowy.
Groński był to człowiek łagodnego charakteru i wielce dobrotliwy. Mimo niejakiej skłonności do filozoficznego pesymizmu, nie był jednak pesymistą w stosunkach do ludzi i życia. Inaczej mówiąc, w teoryi myślał często jak Eklezyastes, w praktyce wolał wstępować w ślady Horacyusza, a raczej tak żyć, jakby żył Horacyusz, gdyby był chrześcijaninem. Ciągłe przestawanie ze światem starożytnym dało mu pewną pogodę, nie pozbawioną wprawdzie melancholii, ale cichą i harmonijną. Z powodu wysokiego wykształcenia i oczytania, które pozwoliło mu zetknąć się ze wszelkiemi ideami, jakie kiedykolwiek przechodziły ludziom przez głowy i obznajomić się ze wszelkiemi formami życia ludzkości, stał się niezmiernie wyrozumiałym i najskrajniejsze nawet czyjeś zasady nie potrafiły go doprowadzić do takiego stanu, by miał krzyczeć jak paw z przerażenia. Ta głęboka wyrozumiałość i to przeświadczenie, że wszystko, co przychodzi, musi przejść, nie pozbawiając go energii myśli i słowa, pozbawiły go jednak w pewnej mierze zdolności do czynu. Był więcej widzem, niż aktorem na scenie świata, ale widzem życzliwym, żywo odczuwającym i nadzwyczaj ciekawym. Sam też przyrównywał się czasem do człowieka, który, siedząc nad rzeką i przypatrując się jej biegowi, wie wprawdzie, że musi się ona stoczyć do morza i zginąć w niem, ale interesuje się jednak i ruchem fali, i prądem, i wirami, i mgłą podnoszącą się z toni i grą światła na wodzie. Grońskiego, poza jego rzeczywistem zamiłowaniem do języków i autorów starożytnych, zajmowała i polityka, i nauka i literatura i sztuka, i współczesne kierunki społeczne i wreszcie prywatne stosunki ludzkie, a te ostatnie do tego nawet stopnia, że niechętni zarzucali mu zbytnie zamiłowanie do wiadomości o bliźnich. Z tej ogólnej życiowej ciekawości płynęło również jego gadulstwo i chęć rozprawiania o wszystkiem, co przesuwało mu się przed oczyma. On sam uświadamiał sobie to zresztą doskonale i usprawiedliwiał się żartobliwie przed przyjaciółmi, powołując się na Cycerona, który według niego był jednym z największych rozprawiaczów i wścibskich, jakich pamięć zachowała nam historia. Ale obok tych słabości posiadał Groński wysoce rozwiniętą zdolność współczucia ludzkim bólom, ludzkim myślom i w ogóle był człowiekiem wielce uczuciowym. Kochał bardzo szczerze Polskę taką, jaką ją chciał mieć, to jest szlachetną, oświeconą, kulturalną, jak najbardziej europejską, a jednak nie zatracającą swych lechickich rysów i trzymającą w ręku chorągiew z białym orłem. Ów orzeł wydawał mu się jednym z najszlachetniejszych symbolów na ziemi.
W zakresie uczuć osobistych pokochał jako człowiek i jako esteta pannę Marynię Zbyłtowską, ale pokochał ją, jak sam mówił, na błękitno, nie na czerwono. Z początku podziwiał w niej »muzykę i gołębia«, potem, nie posiadając bliższej rodziny, przywiązał się do niej, jak starszy brat do małej siostry, lub jak ojciec do dziecka. Ona zaś, wdzięczna za to przywiązanie, a zarazem, ceniąc jego rozum i charakter, odpłacała mu całem sercem.
Grońskiego otaczała wogóle ludzka przyjaźń i sympatya, albowiem nawet obcy, nawet ludzie oddzieleni od niego całą przepaścią wierzeń i przekonań — nawet tacy, których niecierpliwił jego nałóg przykładania z lada powodu palca do czoła i głośnego myślenia, cenili w nim tę zdolność współczucia, tę ludzkość i tę wyrozumiałość, które były jakby otwarte drzwi w gościnnym domu.
Odczuwał to i Laskowicz. Gdyby mu było przyszło jechać naprzykład z Dołhańskim, byłby raczej wolał iść piechotą i ponieść swoje tobołki na plecach. Ale Dołhański udawał w Jastrzębiu, że go wcale nie widzi, Groński zaś witał się z nim uprzejmie i kilkakrotnie rozpoczynał z nim rozmowę, która tylko dlatego nie stała się nigdy dłuższą, że sam Laskowicz ograniczał ją i przerywał. Teraz jednak, siedząc obok Grońskiego, prawie był rad z jego towarzystwa. Żywił w duszy nadzieję, że Groński, mówiąc o osobach pozostałych w Jastrzębiu, powie coś o pannie Zbyłtowskiej, a pragnął choćby tylko usłyszeć jej imię. Był przytem wzruszony pożegnaniem z małą Anusią, albowiem zdarzyło mu się po raz pierwszy w życiu, by ktoś, żegnając się z nim, miał łzy w oczach — i wdzięczny temu trafowi, który sprawił, że panna Marynia rozmawiała z nim w chwili odjazdu, więc serce odtajało w nim nieco i gotów był rozgadać się szczerzej, zwłaszcza z człowiekiem, do którego nie czuł żadnej antypatyi.
Jakoż nie czekał na to długo, albowiem, zaledwie dojechali do końca alei, gdy Groński z taką jakąś dobrotliwą i poufną troską starszego człowieka, który nie rozumie, co się stało, i gotów jest zrzędzić, położył mu dłoń na kolanie i rzekł:
— Panie, co wyście nabroili w Rzęślewie? Teraz tam może przyjść do bardzo ciężkich zajść, a wy podobno chcecie wszędzie robić coś podobnego?
— W Rzęślewie zrobiliśmy to — odpowiedział Laskowicz — czego wymagało dobro naszej idei.
— Ale przecie chodzi o szkołę gospodarczą, a takie szkoły są koniecznie dla ludu potrzebne. Dlaczego pan rozpuścił między chłopami wiadomość, że grunta mają być między nich rozdzielone?
Laskowicz zawahał się, czy nie zostawić pytania bez odpowiedzi, ale rozbroiła go twarz Grońskiego, zarazem życzliwa i zmartwiona, więc począł mówić:
— Każda partya musi mieć oczy na wszystko aby wiedzieć, co się w kraju dzieje i korzystać ze sposobności. W wypadku rzęślewskim okiem partyi byłem ja, a w dalszym ciągu postępowałem wedle nadesłanych mi wskazówek. Oczywiście, nie mogliśmy przewidzieć, jak nieboszczyk rozporządzi swym majątkiem. Ale to wszystko jedno. Nie potrzebujemy szkół, zakładanych przez klasy, z któremi jesteśmy w wojnie — i prowadzonych w ich duchu.
— Wy nie potrzebujecie, ale lud ich potrzebuje.
— Lud nauczy się rolnictwa i bez pomocy szlachty, jak będzie miał na czem się uczyć. Więcej mu przyniosą korzyści szlacheckie grunta, niż szlacheckie szkoły. Tę ziemię w Rzęślewie chłopi uprawiali od setek lat i, gdyby liczyć po groszu za dzień pracy, to zapłacili za nią sto razy tyle, niż warta.
— Ale wy możecie rozbudzić tylko żądzę na ziemię, a nie możecie jej dać. Przyczem, pozwól pan sobie powiedzieć, że jesteście względem własnej doktryny nielogiczni. Bo przecie waszym celem jest upaństwowić ziemię. Otóż w takiem, naprzykład, Rzęślewie, ziemia, oddana na szkołę, jest poniekąd upaństwowiona, a rozdzielona między chłopów, staje się tylko rozdrobnioną własnością osobistą.
— Upaństwowienie ziemi, to nasz cel ostateczny, a zatem odległy. Tymczasem chcemy mieć lud w naszym obozie, więc używamy takich środków, jakie do tego wiodą. My nie możemy dać ziemi, ale lud sam ją weźmie.
— W najlepszym dla was razie będzie ją tylko chciał wziąć. Przypuśćmy, że w takiem Rzęślewie gospodarze, komornicy i parobcy rozchwytają i rozdzielą między siebie grunta. To wówczas co? Widzi pan te zatargi, a następnie te nahajki, te sądy i te krwawe egzekucye, które na nich spadną.
— Czy pan sądzi, że to nie woda na nasz młyn? Im tego będzie więcej, tem będzie bliżej końca.
— A więc się dobrze domyślałem! — rzekł Groński, przypomniawszy sobie, co mówił Krzyckiemu i Dołhańskiemu, że sprowadzenie policyi może być na rękę agitatorom.
Laskowicz chciał już zapytać, czego się Groński tak dobrze domyślał, lecz ów uprzedził go i mówił dalej:
— Jest jedna szczególna rzecz! Oto gdy któremu z was zdarzy się nieszczęście, gdy spadnie nań więzienie, zesłanie lub śmierć, wtedy my — ludzie do waszego obozu nienależący — ludzie, którym wypowiedzieliście wojnę na śmierć, mówimy: szkoda zapału, szkoda obłędnego poświęcenia, szkoda młodej głowy — i żałujemy was. A wy nie żałujecie tego ludu, którego się niby głosicie obrońcami. Urządziliście strajki fabryczne i przeciągnęliście już strunę tak, że pęknie, a jeśli ją potem fabrykanci nawiążą, to będzie jeszcze krótsza niż była. Już tysiące ludzi mrze głód. A teraz chce się wam strajków rolnych, po których chleb drożeje i będzie go mniej. I kto na tem ucierpi? Znowu lud. Doprawdy, czasem trudno się oprzeć myśli, że wy doktrynę kochacie więcej od ludu.
A na to Laskowicz odrzekł jakimś twardym i tępym głosem:
— To jest wojna. Ofiary muszą być.
Groński zaś spojrzał mimo woli na niego i, ujrzawszy jego oczy, osadzone blizko jedno przy drugiem, pomyślał:
— Nie!... takie jednak oczy istotnie mogą patrzeć tylko wprost przed siebie i nie są w stanie objąć szerszego widnokręgu.
Czas jakiś jechali w milczeniu. Wstał lekki południowy wiatr i przynosił im kłęby kurzu, wraz z zapachem końskiego potu. Z przydrożnych zarośli nadlatywały roje bąków i cięły tak konie, że furman co chwila ogarniał ich grzbiety biczyskiem i klął.
Nagle Groński zapytał:
— Ofiary! Ale jakiemu bóstwu składacie te ofiary? Do czego dążycie i czego chcecie?
— Chleba powszechnego dla ludu i powszechnej wolności.
— A tymczasem, zamiast chleba, dajecie mu kamień. Co zaś do wolności, to proszę pana, byś wziął pod uwagę dwie myśli. Pierwsza z nich da się wyrazić tak: Biada narodom, które kochają więcej wolność niż ojczyznę! — Naturalnie, nie mówię o narodach podbitych, albowiem w takiem położeniu pojęcia wolności i ojczyzny stają się niemal identyczne. Ale pomyśl pan, co naprawdę zgubiło politycznie Polskę i co gubi obecnie Francyę, która w naszych oczach rozsypuje się jak beczka bez obręczy? Czy nie ukochanie większe wolności niż ojczyzny? A drugą myślą, która mi często przychodzi do głowy, jest, że wolność, przechodząca granice zakreślone przez pomyślność i bezpieczeństwo narodu, potrzebna jest tylko dla łajdaków. Będziesz pan zapewne uważał to ostatnie zdanie za szczyt zacofania, ale niemniej to jest prawda.
Na twarzy Laskowicza odbiło się jakby podejrzenie i obraza, lecz tak było widoczne, że Groński nie chce go dotknąć osobiście, tylko wygłasza pogląd ogólny, że jednak nie przerwał dalszej rozmowy.
— Wolność stowarzyszeń i syndykatów — rzekł — za pomocą których broni się proletaryat, nie znosi żadnych ograniczeń. Pan zresztą miesza pojęcia ojczyzny i państwa — a jako realiście chodzi panu przedewszystkiem o państwo.
A Groński począł się śmiać.
— Ja realista? — powtórzył. — Ja do nich nie należę. To są ludzie niegłupi i po większej części dobrej wiary, ale popełniają jeden błąd. Oto wychodzą orać pod wiosenne zasiewy w grudniu, to jest wówczas, gdy lemiesz nie chwyta zmarzniętej ziemi. Albo, jeśli ktoś woli inne porównanie: kupują sobie letnie ubrania w czasie najtęższej zimy. — Nie wiem... może słońce kiedyś zaświeci i zrobi się ciepło, gdyż wszystko jest na świecie możliwe, ale tymczasem poodmrażają sobie uszy, a ubranie mole zjedzą.
I myśląc już tylko o realistach, tak mówił dalej:
— Realiści chcą się liczyć z tą właśnie rzeczywistością, która nie chce się liczyć, ani z nimi, ani z nikim innym. Bo przypuść pan, naprzykład, że temu stronnictwu jest na imię Piotr, i że ten Piotr zwraca się do Rzeczywistości — zresztą zupełnie szczerze — i tak do niej przemawia: »Słuchaj, Dziewico! oto gotów jestem cię uznać, a nawet pokochać, ale ty natomiast pozwól mi trochę stanąć na własnych nogach, odetchnąć i rozprostować zbolałe kości«. A Rzeczywistość odpowiada mu na to z całą uralską uprzejmością: »Piotrze, synu Piotra! wychodzisz z kwestyi, a zatem odbieram ci głos. Nie oto bowiem chodzi, byś mnie uznał, albo pokochał, ale o to, żebyś porozpinał i zdjął pewne ubranie, które mówiąc nawiasem, może się przydać, a sam położył się napowrót na tej ławce; co zaś do reszty, zaufaj w moją siłę i mój bat«. — Gdyby mnie słyszał jaki realista, możeby mi zaprzeczył, ale w duchu przyznałby mi słuszność, gdyż taki jest obraz rzeczy.
— Zgodzi się pan na to — zawołał z pewnym tryumfem Laskowicz — że my jedni bijemy po łbie tę Rzeczywistość.
— Wy ją niby bijecie — odpowiedział Groński — ale wasz kułak odskakuje od jej kamiennego łba i trafia w dołek własnego społeczeństwa, które traci do reszty oddech i mdleje. Wy przez to pomagacie nawet tej Rzeczywistości.
I tu, przypomniawszy sobie znów, co mówił o mrowisku i mrówkojadach, powtórzył to Laskowiczowi.
Lecz Laskowicz nie zgodził się na porównanie, uważając, że ma ono tylko pozory prawdy, gdyż stosunków ludzkich nie można mierzyć stosunkami w mrowisku. Kto dąży do tego, by proletaryat uczynić potężnym, ten tem samem daje narodowi nową siłę, wystarczającą na odparcie napaści i zamachów. Tylko na tej drodze jest wszystko do odzyskania, choćby z tej prostej przyczyny, że się będzie miało gotowych sprzymierzeńców w proletaryacie narodów obocznych, które z wrogów staną się przyjaciółmi.
— To jest także ugodowość, tylko od dołu — rzekł Groński.
— A właśnie dlatego nieprzeparta i skuteczna, że od dołu. Bo słyszy się ciągle: Polska! Polska! Ale ci, którzy to co chwila powtarzają, łączą tę Polskę z rozmaitymi takiemi przeżytkami jak religia, kościół, konserwatyzm — które już pokrywają się pleśnią — albo z trupami, które już gniją. My jedni łączymy Polskę z ideą potężną, młodą i żywotną, do której należy przyszłość, choćby dlatego, że stoi przy niej cała młodzież.
— Naprzód nie cała, ani nawet jej połowa — odpowiedział Groński. — Powtóre, kościół już przeżył i jeszcze przeżyje niejeden prąd społeczny, a po trzecie, wasza idea jest tak stara, jak stara jest bieda na świecie. Jeśli zaś pan chcesz twierdzić, że ta postać, którą jej nadali Lassale i Marks, jest nowa, to powiem panu tak: wasz dzisiejszy socyalizm ma istotnie jeszcze dość gęstą czuprynę, ale gdy wyłysieje, nikt nie będzie mu tak urągał, jak młodzież.
— Pan mówi ciągle aforyzmami; na szczęście jednak aforyzmy, to jakby papierowe lampy, zawieszone na drzewach dyalektyki: w mroku je widać, przy świetle słońca gasną.
— A oto jest gotowy aforyzm — odpowiedział uśmiechając się Groński. — Nie, panie, to, co ja mówię, ma inne znaczenie. Ja chcę powiedzieć, że wasze państwo socyalistyczne, jeśli je kiedykolwiek założycie, będzie takiem poddaniem osobistości ludzkiej urządzeniom społecznym, takiem wtłoczeniem człowieka w tryby i koła powszechnego mechanizmu, taką kontrolą i taką niewolą, że nawet dzisiejsze państwo pruskie jest w porównaniu świątynią wolności. I, oczywiście, rozpocznie się natychmiast reakcya. Prasa, literatura, poezya, sztuka wydadzą wam w imię indywiduum i jego swobody nieubłaganą wojnę — i wiesz pan, kto będzie niósł chorągwie tej opozycyi? — Młodzież! — To jest taka prawda, jak to, że te czajki latają, ot, tam, nad łąkami.
I wskazał na stado czajek, zataczające koła nad grudzią, na której pasło się bydło. — Poczem dodał:
— We Francyi już się to rozpoczyna. Niedawno kilka tysięcy studentów przebiegało ulice Paryża z okrzykami: »Precz z Rzecząpospolitą!«
— To jest kołowacizna — odpowiedział Laskowicz — ale to walka z mieszczańskim radykalizmem, nie z nami. My także nim pogardzamy. Burżuje myślą, że radykalizm osłoni ich w danym razie przed zemstą proletaryatu, lecz się zawiodą. Tymczasem, niechcący, torują drogę rewolucyi.
— W tem muszę panu przyznać słuszność — odpowiedział Groński. — Widziałem w Kairze, jak przed powozami baszów biegną saisy, krzycząc: »z drogi! z drogi!« Tę samą służbę spełnia w stosunku do was radykalizm.
— Tak! — potwierdził z rozjaśnioną twarzą Laskowicz.
A Groński, zdjąwszy binokle, począł je przecierać z kurzu i mrugać oczyma:
— Lecz i między wami — rzekł — są już także różnice. Inny charakter ma socyalizm francuski, inny niemiecki lub angielski, a i w ich łonie tworzą się już przeciwne obozy. Z tego powodu nie będę mówił o socyalizmie wogóle. Mnie chodzi o ten, niby krajowy wyrób, którego pan jesteś agentem, albowiem z tego, coś mi powiedział, wnoszę, że należysz do tak zwanej polskiej partyi socyalistycznej.
— Tak — odpowiedział z energią Laskowicz.
Groński zaś nałożył napowrót przetarte binokle i rozwinął wszystkie żagle:
— Twierdzisz pan zatem, że wy imię Polski połączyliście z młodą i potężną ideą, przez co wpuściliście w jej żyły młodą krew. A ja odpowiem, że sama idea, jakakolwiek ona jest — tak zwyrodniała w waszych umysłach, że przestała być społeczną ideą, a stała się społeczną chorobą. Zaszczepiliście Polsce chorobę i nic więcej. Nowy polski gmach trzeba budować z cegieł i kamienia — nie z dynamitu i bomb. A w was niema ni cegieł, ni kamienia. Wy jesteście tylko krzykiem nienawiści. Porzuciliście starą Ewangelię, a nie umiecie stworzyć nowej, wskutek czego niema w was zadatków życia. Imię wasze jest Błąd — i dlatego wypadkowa waszych działań będzie zawsze przeciwna waszym założeniom. Bo, przeciągnąwszy strunę strajkową, nie doprowadzicie ludu do czego innego, jak do słabości i nędzy, a ze słabych nędzarzy nie potraficie zbudować silnej Polski. To przecie oczywiste. A przytem na jednej i tej samej głowie nie można nosić dwóch czapek, chyba że jedna będzie pod spodem. Otóż pytam, co tu jest pod spodem? Czy wasz socyalizm jest tylko środkiem do zbudowania Polski, czy wasza Polska jest tylko przynętą i hasłem, które ma przyciągnąć do waszego obozu lud? Socyalistom, którzy zwą się socyalistami bez dodatków, i nie twierdzą, że są w jednej osobie rybą i rakiem, muszę przyznać, że są logiczniejsi. Ale wy łudzicie sami siebie. Naprawdę jest tak, że wy, choćbyście chcieli uczynić coś polskiego, to nie zdołacie, albowiem w was samych niema nic polskiego. Szkoła, którąście przeszli, nie odjęła wam, bo nie mogła odjąć, języka, ale urobiła wasze umysły i dusze w ten sposób, że jesteście nie Polakami, lecz Rosyanami nienawidzącymi Rosyi. Jak na tem wyjdzie Polska i Rosya, to inna rzecz, ale tak jest. Wam się w tej chwili zdaje, że robicie rewolucyę, a to jest tylko małpa rewolucyi — i w dodatku obcej. Wy jesteście złym kwiatem obcego ducha. Dość wziąć wasze dzienniki, waszych pisarzy, poetów i krytyków! Cały ich aparat umysłowy jest obcy. Prawdziwy ich cel, to nawet nie socyalizm i nie proletaryat, ale zniszczenie. W ręku żagiew, a na dnie duszy beznadziejność i wielkie nihil! A przecież wiadomo, skąd to rodem. Galicyjski socyalizm, to także nie Apollo belwederski, ale jednak ma już inne rysy i mniej szerokie kości policzkowe. Niema w nim tej wścieklizny, lecz niema i tej rozpaczy i tego smutku, które są tak przeciwne kulturze łacińskiej. Wy jesteście jak owoc, z jednej strony zielony, z drugiej gnijący. Wy jesteście chorzy. Tą chorobą tłómaczy się ten bezgraniczny brak logiki, polegający na tem, że, krzycząc przeciw wojnom, robicie wojnę, krzycząc przeciw sądom wojennym, skazujecie bez żadnych sądów; krzycząc przeciw karze śmierci, wtykacie ludziom w ręce browningi, mówicie: »zabij!« — Tą także chorobą tłómaczą się wasze szalone porywy i wasza zupełna obojętność na to, co dalej będzie, jak również na los tych nieszczęsnych ludzi, z których robicie swe narzędzia. Niech mordują, niech ograbiają kasy, a czy potem zawisną na stryczkach, czy staną się łajdakami — mniejsza wam o to. Wasze nihil pozwala wam pluć na krew i na etykę. Wy otwieracie narozcież drzwi nawet znanym łajdakom i pozwalacie im reprezentować, nie własne łajdactwo, ale waszą ideę. Wy, ogólnie mówiąc, nosicie w sobie zatratę i Polskę łączycie z zatratą. W waszej partyi są niechybnie ludzie poświęcenia i dobrej wiary, ale ślepi, którzy w swej ślepocie służą komu innemu, niż myślą.
Groński wiedział, że mówi napróżno, ale, bądź to z nałogu, bądź dlatego, że chciał wyładować wszystko, co się w nim zebrało, nie przestawał mówić, dopóki turkot kół na bruku miejskim nie zgłuszył jego słów. Przed hotelem pożegnali się jednak z Laskowiczem chłodno, gdyż poglądy Grońskiego dotknęły do żywego młodego medyka. Nie przyznawał on Grońskiemu bynajmniej słuszności, i już to nawet, że podobne poglądy na jego partyę mogą istnieć, napełniło go na razie gniewem i oburzeniem. Mówił sobie wprawdzie: »Nie warto odpowiadać, gdyż to nie nasze umysły są obce, tylko nasza idea jest nowa, społeczeństwo zaś jest jak człowiek, który, przemieszkawszy całe lata w jednym domu, zawsze niechętnie przeprowadza się do innego, choćby ten inny był lepszy«. A jednak słowa Grońskiego ukłóły go tak głęboko, że nienawidził go w tej chwili, tak prawie jak Krzyckiego, i byłby dużo dał za to, by módz podeptać i skruszyć nienawistne sobie zarzuty. Na nieszczęście zabrakło mu na to czasu, a przytem znużenie po bezsennej nocy poczęło go ogarniać coraz bardziej.
A Groński udał się na pocztę, odebrał pakę z siodłem, następnie zajechał do doktora, lecz, dowiedziawszy się, że ów dopiero za godzinę będzie wolny, zostawił pod jego drzwiami powóz, sam zaś poszedł odwiedzić starego rejenta Dzwonkowskiego i zarazem oddać mu list Krzyckiego z zaprosinami do Jastrzębia.
Rejent rad przyjął zaprosiny, gdyż i bez nich wybierał się do Krzyckich, by, jak mówił, zobaczyć swe »oczko w głowie« i posłuchać cudownych skrzypiec. Tymczasem zaczął rozmawiać z Grońskim o wypadkach, które zaszły w mieście i okolicy. Był nimi tak przejęty i poruszony, że opuściła go zwykła gniewliwość, a natomiast ze słów jego przebijał gorzki smutek i ciężka troska o przyszłość społeczeństwa, które zdawało się tracić głowę. Strajki fabryczne, a po części i rolne, rozszerzały się coraz więcej. W mieście przestały działać piece wapienne i stanęła jedyna fabryka cementu. Robotnikom, którzy, nie mając żadnych oszczędności, żyli już poprzednio z dnia na dzień, zbrakło od pierwszej chwili chleba. Za wzorem Warszawy zawiązał się na miejscu komitet do zbierania składek, by zapobiedz głodowi. Ale wskutek tego wytwarzało się takie położenie, że ludzie najprzeciwniejsi bezrobociom, podtrzymywali je niejako, dostarczając chleba próżnującym. »Prawdziwe błędne koło!« — mówił strapiony staruszek: »Nie dać, to głód i rozpacz rzuca robotników w ramiona socyalistów — dawać, to także im na rękę, ponieważ będą mieli z czego podtrzymywać bezrobocie i przekonają lud o swej wszechmocy«. — Opowiadał dalej, że socyaliści zbierają składki i poza komitetem, a raczej wymuszają je od bojaźliwych postrachem — i że byli i u niego, ale im odpowiedział, iż dał na chleb, a nie da na bomby. Grozili mu śmiercią — za co wyrzucił ich za drzwi.
I na chwilę zamilkł, albowiem przyrodzona mu zapalczywość wzięła w nim górę nad smutkiem, począł tylko toczyć gniewnie oczyma i poruszać tak zawzięcie szczękami, jakby chciał zjeść wszystkich socyalistów razem z ich czerwonym sztandarem.
A następnie, wysapawszy się, mówił dalej:
— Onegdaj przysłali mi wyrok śmierci, który zapewne wykonają, gdyż oni, niby wypowiedzieli wojnę rządowi, a mordują własnych rodaków. No! mniejsza o to! Trzy dni temu zabito w mieście majstra blacharskiego i dwóch robotników z fabryki cementu. W Wilczodołach, o parę wiorst stąd, napadnięto i poraniono pana Baczyńskiego i zrabowano za jedną drogą monopol. Szremski — ten doktór, po którego pan przyjechałeś i którego optymizm stoi mi już kością w gardle, powiada, że to burza przechodnia. Tak! wszystko przechodzi — i pojedyńczy ludzie i całe narody. Boję się, że właśnie nasz przechodzi. Bo stajemy się narodem bandytów, a bandytyzm nie może być instytucyą stałą. No! Oczywiście, ludziom z bojówki sprzykrzyło się już rabować na rachunek partyi i wolą na swój. Albo ja wiem, czy dziś dojedziemy żywi do Krzyckich? Ba! — Krzycki powinien się strzec, więcej, niż inni. Uchodzi za człowieka zamożnego, więc tembardziej będą go mieli na oku. Ja do Jastrzębia pojadę, bo, jeśli mnie mają zamordować, to chcę usłyszeć jeszcze przedtem nasze cudowne dziecko. Ale, po prawdzie, Krzyccy, zamiast zapraszać nowych gości, powinni wyprawić tych, którzy u nich bawią. Szremski, gdyby miał rozum, toby jutro wszystkich porozpędzał.
— Słyszałem, że to tęgi człowiek — rzekł Groński.
— Tęgi dyabeł! — odpowiedział oburkliwie rejent. — A wy pamiętajcie, kogo macie między sobą i że to o nią chodzi.
Groński, chociaż zaniepokojony i zatroskany opowiadaniem Dzwonkowskiego, nie mógł jednak wstrzymać się od uśmiechu, usłyszawszy ostatnią jego przestrogę, albowiem, przetłómaczona na zwykłe słowa, znaczyła ona: »pal was licho, byle małej skrzypaczce nie stało się nic złego!« Ale ponieważ, gdy chodziło o Marynię, sam gotów był pisać się na coś podobnego, więc począł tylko uspokajać staruszka, że w Jastrzębiu jest, licząc gości i ludzi dworskich, zadużo rąk i zadużo broni, by można było obawiać się napadu — i że przytem prawdopodobny wyjazd pani Krzyckiej położy koniec pobytowi gości. Dalszą rozmowę przerwało przybycie doktora Szremskiego, który, wpadłszy jak bomba, oświadczył, że już jest na resztę dnia wolny i że może jechać.
Groński począł mu się przypatrywać z wielką ciekawością, albowiem słyszał o nim jeszcze w Warszawie, jako o oryginalnej i wybitnej osobistości, w dodatniem tych słów znaczeniu.
Był to młody zupełnie człowiek, o płowych włosach i smagłej, jak u cygana, cerze, żywy jak ogień, kipiący zdrowiem, nieco krzykliwy i rozmachany. W mieście i okolicy grał niepoślednią rolę, nie tylko dlatego, że miał największą praktykę lekarską, ale i dlatego, że należał do najczynniejszych ludzi na wszelkich polach. Porywał się do każdej roboty jak do ataku, a dzięki trzeźwej, lubo skojarzonej z niesłychanym temperamentem myśli, to, co robił, robił przeważnie rozumnie i dobrze. Był on jakby uosobieniem tego częstego w Polsce zjawiska że, gdy wśród ogółu nie tylko skrępowanego, ale opieszałego i leniwego z natury, znajdzie się człowiek z energią i z ideą, to sam jeden robi tyle, ileby nie potrafił zrobić żaden Niemiec, Francuz lub Anglik. Szremski i sam brał się do wszystkiego i zmuszał do roboty innych z takim rozmachem, że przezywano go doktorem — Ostrogą. Zakładał tajne szkoły, czytelnie, ochrony dla dzieci, spółki i stowarzyszenia ekonomiczne: był we wszystkiem i dawał na wszystko pieniądze, których zarabiał dużo, lubo całe tłumy biednych leczył darmo. Miejscowi socyaliści nienawidzili go, albowiem swoją popularnością i swymi wpływami na robotników udaremniał ich robotę. Władze patrzyły nań podejrzliwie i krzywo. Człowiek, który kochał swój kraj, organizował życie, szerzył oświatę, i dawał pieniądze na cele publiczne, musiał w ich oczach być podejrzanym i zasługiwał, co najmniej, na zesłanie do »oddalonych gubernii«. Na szczęście dla niego, gubernatorowej zdawało się, że jest chora na nerwy, a kapitan miejscowej żandarmeryi miał istotnie początki basedowej choroby. Owóż, gubernatorowa, która przez swe stosunki zrobiła męża gubernatorem i rządziła, jak chciała, gubernią, była zdania, że gdyby nie »l’homme qui rit«, jak nazywała doktora, to mogłaby spaść wieczna żałoba na gubernatora, a kapitan żandarmów bał się zarówno stosunków gubernatorowej, jak basedowej choroby. Miał on wprawdzie gotowy raport, który uważał za arcydzieło swego życia — i chorował może także i z tego powodu, że arcydzieła nie śmiał wysłać władzom wyższym. Nieraz w marzeniach aresztował doktora, badał go, zmuszał do wydania wspólników, marzył wreszcie, że arcydzieło dałoby się spożytkować, gdyby wypadkiem przeniesiono gubernatora i jego samego do innej gubernii, ale były to tylko marzenia. W rzeczywistości raport pozostał w głębi szuflady, a doktór, który go czytał (albowiem kapitan pokazał mu go, na dowód, co mógłby zrobić, a czego nie robi) — śmiał się tak szczerze i tak był siebie pewny, że kapitanowi samo przez się przychodziło do głowy, iż rzeczywiście i z gubernatorową i z basedówką niema żartów.
Doktór zaś śmiał się dlatego, że z natury był człowiekiem nadzwyczaj wesołym. W danym razie umiał wprawdzie myśleć i mówić poważnie, ale w chwilowych spotkaniach i dorywczych rozmowach, w których nie było czasu na gruntowne rozprawy, wolał ślizgać się po powierzchni przedmiotu, sypać konceptami i opowiadać anegdoty, które powtarzano potem w mieście i któremi sam się stale cieszył. Nieuleczalny optymista, wnosił wraz ze swym optymizmem i ze swoją rozpromienioną twarzą otuchę i dobrą myśl wszędy, gdzie się pokazał. Z chorymi żartował z ich choroby i żartami rozpędzał ich strach. Wesołość jego podbijała ludzi, a gruntowna wiedza lekarska i skuteczna opieka nad ich zdrowiem i życiem zapewniała mu nad nimi pewien rodzaj panowania. Z tego powodu nie robił sobie nic z miejscowych »grubych ryb« i w ogóle z nikogo. Tak było i z rejentem, którego ciągła pasja i opryskliwość znane były w mieście, do tego stopnia, iż stosunki towarzyskie utrzymywali z nim tylko ci, których obchodziła wyjątkowo muzyka. Doktór, który i z muzyki stroił żarty, szukał jego towarzystwa umyślnie, by się z nim przekomarzać, a potem, ku wielkiej radości swojej i swych słuchaczów, opowiadać o jego wybuchach.
I teraz też wleciał z łoskotem jak wicher, zapoznał się z Grońskim, rozpytał o zdrowie pani Krzyckiej i o piękne panie, bawiące w Jastrzębiu, o których już słyszał, poczem, spojrzawszy na strapioną twarz rejenta, zawołał wesoło:
— Cóż to za mina! Źle nam na świecie, czy co? Siedemdziesiąt pięć lat! Wielka rzecz! Wprawdzie to nie wiek siły, ale siła wieku! proszę pokazać puls!
Tu, nie pytając rejenta, chwycił jego rękę, i wydobywszy zegarek, począł liczyć:
— Raz dwa — raz dwa — raz dwa! — Źle!! Puls zakochanego i pewno trochę zgagi! Tak zwykle bywa. Więcej jak dwadzieścia pięć lat taka maszyna nie pójdzie... Najwyżej trzydzieści! Dziękuję!
To rzekłszy, puścił rękę staruszka, którego mina poprawiła się na poczekaniu, pomyślał bowiem, że dwadzieścia pięć lat, dodane do tych, które przeżył, uczyniłyby wiek wcale ładny.
Udając jednak nadąsanego, odpowiedział:
— Zawsze te koncepta! Doktór myślisz, że mnie chodzi o te marne dwadzieścia pięć lat. Nie warto teraz żyć. Przecie pan wiesz, co się dzieje. Właśnie dlatego mam taką minę, że mówiliśmy o tem z panem Grońskim. Zgagę też mam — no! Ale zapytuję, co z nami będzie, jeśli za nimi pójdzie cały lud?
Ale doktór począł wymachiwać rękoma i zaprzeczył stanowczo. Ani cały lud, ani jego połowa, ani setna część. A i ci nawet, którzy powiadają, że należą do socyalistów, mówią tak pod terrorem, lub przez nieporozumienie.
— Dam panom dwa następujące przykłady — mówił. — Ja mieszkam na dole, a podemną w suterenie jest warsztat ślusarski. Otóż dziś rano słyszałem urywek takiej rozmowy między moim famulusem a ślusarzem: Ślusarz powiada: »Ja jestem socyalista, to tam nie ma gadania!« — »Jakto niema gadania, mówi mój służący, to pan w Boga nie wierzy i Polski pan nie kocha?« — »A dlaczego ja mam nie wierzyć w Boga i Polski nie kochać?« — »Bo socyaliści nie wierzą w Boga i Polski nie kochają« — A ślusarz na to: »Tak, a to niech ich choroba tłucze!« — Oto w jaki sposób ludzie należą do socyalistów! — Nie powiadam, że wszyscy, ale wielu! — Ha!
I począł się śmiać.
— Doktór zawsze znajdziesz anegdotę — fuknął rejent — ale powiedzmy sobie prawdę: do nich należą tysiące.
— To niech przeprowadzą choć jednego posła w Królestwie — odparł doktór. — Bomby głośno pękają, więc je się słyszy lepiej niż inną robotę. A ile tysięcy ludzi brało udział w pochodzie narodowym? Czy ci także należą do nich? Gdy w fabryce dziesięciu zawiesi na kominie czerwoną chorągiew, to zdaje się, że cała fabryka jest czerwona — a to nieprawda!
— Więc dlaczego inni jej nie zedrą?
— Prosta rzecz! Dlatego że ją zdziera policya.
— I dlatego — dodał Groński — że ci nie mają brauningów, a tamci je mają.
— Niezawodnie — mówił dalej doktor. — Ja z robotnikami mam dziesięć razy więcej stosunków niż każdy dyrektor fabryki. Ja wchodzę do ich mieszkań i zaglądam w ich życie domowe. Ja ich znam. Socyalizm tarmosi się z biurokracyą, więc wielu się zdaje, że do niego należą. Ale do bojówek zapisał się tylko żywioł najciemniejszy i najgorszy. Ci już się przeradzają w bandytów — i nic dziwnego! Odebrano im przecie sumienia, a dano rewolwery. Ale większość — ta lepsza i uczciwsza większość, ma pod żebrami polskie serca — i dlatego ten dyabeł, który ich chce zagarnąć, nazwał się dla przynęty polskim. Ach! szkół im tylko! oświaty, nauki dziejów polskich, by się nie dali oszukać — ot czego trzeba — ot! ot!
I z rozmachu chwycił staruszka za ramiona i począł nim obracać.
— Szkół, rejencie, szkół, na miłosierdzie boskie!
A rejentowi krew uderzyła z oburzenia do głowy.
— Coś się pan wściekł! — wołał. — Czego pan mną trzęsiesz jak gruszką!
— Prawda — rzekł, puszczając go doktór — prawda! Ale bo do jakiego stopnia niektórzy z tych biedaków nie mają o niczem pojęcia — to aż płakać się chce i śmiać razem.
— Nie: śmiać się nie chce — rzekł Groński.
Kościuszko — choć był szewc,
Oj, dobrze Niemców kropił!
Oj, dobrze Niemców kropił!
Tylko wielka szkoda,
Że nam się utopił!
Tylko wielka szkoda,
Że nam się utopił! —
............
— A poczciwina! — zawołał Groński — uściskałbym go i zafundował mu historyę polską czasów ostatnich.
— Czekaj pan! — zawołał doktór. — Zatrzymuję tedy moich socyalistów dziwnego nabożeństwa (pokazało się, że prawie wszyscy byli znajomi) i powiadam im: »Bójcie się Boga, obywatele, przecie Kościuszko nie był szewc, nie kropił Niemców i nie on się utopił, tylko książę Józef Poniatowski. Przyjdźcie do mnie, dam wam książkę o Kościuszce, Kilińskim i księciu Józefie Poniatowskim, boście z nich zrobili jeden bigos«. Poczęli mi dziękować, a wtedy ja znów pytam: »A gdzie to podział się orzeł z waszej chorągwi? poszedł szukać grzybów, czy co?« Stropili się i sam chorąży jął mi tłómaczyć, dlaczego niema orła: »A to, powiada, proszę pana doktora, powiedzieli nam tak: Nie bierzcie chorągwi z orłem, bo jeśli wam ją odbiorą, to orła sponiewierają i będzie wam wstyd i hańba!«. Tak! — Oto w jaki sposób oszukują polskie serce naszego ludu.
Lecz rejent nie chciał rozstać się ze swemi czarnemi okularami:
— Więc co — zapytał — więc pan twierdzisz, że gdyby nie to i owo, to nie byłoby wcale u nas socyalizmu?
— Jest na całym świecie, więc byłby i u nas — odparł doktór — tylko, gdyby nie to i owo, to nie szedłby z nim razem rozbój, zdziczenie, ślepota — i nie byłby taki, jak ten dzisiejszy, który przezwał się polskim, chociaż czuć go o milę dziegciem.
— Brawo — zawołał Groński. — To samo innemi słowy powiedziałem dziś komuś po drodze z Jastrzębia.
— Aj! Jastrząb! — rzekł doktór, spoglądając na zegarek — tu się gada, a trzeba jechać!
— A może i pan rejent pojedzie z nami — zapytał Groński — jest powóz na cztery osoby.
— Mogę. Wezmę tylko flet — no! — odrzekł rejent.
— No! — powtórzył, przedrzeźniając go, Szremski. — Aha! Flet! — To w Jastrzębiu będzie serenada, a tu socyaliści zrabują tymczasem kancelaryę.
Rejent, który już szedł po flet, zawrócił nagle i sapiąc zapalczywie rzekł:
— Przysłali mi dziś wyrok śmierci.
— Ba! ja już ich mam dwa — odpowiedział wesoło Szremski.
I w kwadrans później ruszyli do Jastrzębia, przyczem Groński i doktór zbliżyli się do siebie wielce i gadali tak po drodze, że, jak sam Groński później mówił, nie byłoby gdzie szpilki wetknąć.
Odległość między miastem a Jastrzębiem nie wynosiła więcej nad półtorej mili drogi. Z tego powodu Groński, rejent i Szremski byli już około czwartej na miejscu. Czekano ich z obiadem, ale tymczasem Władysław poprowadził panie do tartaka, więc doktór udał się do pani Krzyckiej, a Groński kazał rozpakować siodło i zanieść je do pokoju panienki. Po upływie pół godziny młode towarzystwo wróciło i, przywitawszy rejenta, zebrało się w salonie w oczekiwaniu na obiad. Rejent na widok panny Maryni zapomniał o wyrokach śmierci, o wypadkach w mieście, o socyaliźmie i o całym świecie — i po ucałowaniu jej rąk, zagarnął ją wyłącznie dla siebie. Groński począł wtajemniczać panią Otocką w powody swej wyprawy do miasta, a Krzycki rozmawiał z panną Anney i zajmował się nią tak, jakby w salonie nie było nikogo więcej. Znać było, że jego poranny okrzyk: »można głowę stracić!« był tylko stwierdzeniem objawu, który potęgował się z każdą chwilą. Nadzwyczaj urodziwa, młoda jego twarz jaśniała jakby od zorzy, gdyż istotnie miał w piersiach zorzę nowego, radosnego uczucia, która promieniowała przez oczy, przez uśmiech ust, przez każdy ruch i przez słowa, z jakiemi zwracał się do panny Anney. Czar obejmował go coraz większy, tajemniczy magnes ciągnął go z coraz większą siłą do tej jasnowłosej dziewczyny, patrzącej niebieską smugą, młodej, hożej, ponętnej. Nie próbował już nawet opierać się tej sile. Groński zauważył nawet, że okazuje swój zachwyt zbyt wyraźnie — i że przy matce miarkowałby się zapewne staranniej. Czuła to i panna Anney, gdyż od czasu do czasu rumieńce przebiegały przez jej twarz i cofała cokolwiek krzesło, spoglądając przytem, jakby z pewną obawą, na obecnych, czy zbytnia uprzejmość dla niej młodego gospodarza domu, nie zwraca zanadto uwagi. Ale rzecz była jej jednak widocznie miła — bo i w jej oczach paliła się jakaś cicha radość. Zresztą patrzył na nią od czasu do czasu tylko Dołhański. Inni byli zajęci sobą nawzajem.
Przybycie doktora przerwało rozmowy. Krzycki po przedstawieniu go paniom, począł wraz z niemi wypytywać go o zdrowie chorej, lecz doktór widocznie nie miał ochoty do obszerniejszej rozmowy, odpowiedział bowiem kilkoma słowy, mówiąc przytem wedle swego zwyczaju, tak głośno, że Dołhański nałożył ze zdziwienia monokl na oko:
— Nic złego! Monsummano! Monsummano! Albo coś podobnego! Zapiszę wszystko! Nic złego! — nic.
— Ale co to jest Monsummano? — zapytał Władysław.
— To taka ciepła dziura we Włoszech, w której wypacają się reumatyzmy. Rodzaj czyśćca, po którym następuje zbawienie! Przytem Włochy! piękna podróż... wypiszę wszystko szczegółowo.
Groński, który dużo jeździł po Włoszech, znał jednak i tę miejscowość, począł więc rozpowiadać o niej zaciekawionym paniom. Tymczasem Krzycki rozmawiał z doktorem o zdrowiu matki, który wszelako słuchał go z roztargnieniem, powtarzając: »wszystko wypiszę«, kręcąc głową i spoglądając jakby z pewnem zaciekawieniem to na niego, to kolejno na panie. Nagle uderzył się dłonią w kolano, aż się rozległo i zakrzyknął:
— Co za bajeczne twarze w tym Jastrzębiu i jakie czaszki! Ha!
Dołhański wypuścił monokl, panie spojrzały ze zdziwieniem, a Krzycki począł się śmiać:
— Doktór ma zwyczaj głośno myśleć — rzekł.
— A jeszcze głośniej wrzeszczeć — burknął rejent.
— Jak pański flet! — odpowiedział, śmiejąc się, doktór.
Lecz w tej chwili służący oznajmił, iż obiad gotów, co usłyszawszy, pani Otocka, zwróciła się z jakimś szczególnym uśmiechem do siostry i rzekła:
— Maryniu, tak jesteś roztargana, że musisz się przygładzić.
Panienka zaś, podniosła ręce do głowy, ale że w salonie nie było żadnego zwierciadła, więc trochę stropiona, rzekła:
— Przepraszam, zaraz wrócę.
I pobiegła do swego pokoju, ale niebawem wróciła jeszcze bardziej roztargana z rumieńcami i z rozpromienioną twarzą:
— Siodło damskie! — poczęła wołać — prześliczne siodło damskie!
I wodząc oczyma po obecnych, ukazała na Grońskiego:
— To pan?
— Muszę się przyznać — rzekł, rozkładając ręce i pochylając głowę, Groński.
Ona zaś miała taką chęć pocałować go w rękę, że gdyby nie obecność doktora i rejenta, byłaby to zapewne uczyniła. Tymczasem poczęła mu dziękować z ogromną i zupełnie dziecinną radością.
— Pani ma, widzę, wielką ochotę na konną jazdę? — rzekł Szremski.
A ona odpowiedziała mu z nadzwyczajnym zapałem:
— Ja mam na wszystko ochotę!
— Masz tobie! — zawołał rozbawiony doktór.
— Byle się znalazł spokojny koń, inaczej o wypadek nie trudno! — zauważył rejent.
Pokazało się jednak, że się znajdzie, gdyż w oszczędnem gospodarstwie jastrzębskiem konie stanowiły jedyny dział, leżący poza rachunkiem. Krzycki utrzymywał wprawdzie, że hodowla ich się opłaca, ale hodował je jednak nie dla zysku, lecz przez tą tradycyjną miłość do nich, której nadmiar już ksiądz Skarga wyrzucał przed kilkuset laty jego przodkom w wymownych słowach: »milszy wam syn kobyli, niż syn Boski!« — koni więc nie brakło w Jastrzębiu i rozmowa o nich, jak również o konnej jeździe trwała, ku wielkiemu niezadowoleniu rejenta, przez cały obiad. Obecnie dowiedzieli się, że panna Marynia nie była jednak zupełną nowicyuszką, gdyż w Zalesiu u siostry jeździła latem prawie codziennie w towarzystwie starego rządcy, na grubopłaskim kucu, który się nazywał Piéróg. Siostra nie pozwalała jej jeździć na żadnym innym koniu, »a cóż to jest za przyjemność siedzieć na Piérogu?«... Opowiadała też, że ten Piéróg miał taki brzydki zwyczaj, że wracał do domu nie wtedy, kiedy ona chciała, ale wtedy, kiedy sam chciał, i żadne próby, ani groźby nie mogły go od raz zrobionego postanowienia odwrócić. Zazdrościła też szczerze pannie Anney, która jeździ doskonale i która objeżdżała wszystkie konie w Zalesiu, nawet takie, które przedtem wcale pod siodłem nie chodziły. Ale w Anglii wszystkie kobiety jeżdżą, u nas zawsze się ktoś o kogoś boi. Spodziewa się jednak, że w Jastrzębiu, przy tylu doskonałych jeźdźcach, »Zosia« nie będzie się o nią bała, i że po obiedzie zrobią zaraz jaką wycieczkę konną, w której i jej będzie wolno wziąć udział, chwała Bogu nie na Piérogu.
Krzycki, któremu uśmiechały się dalekie konne wyprawy w towarzystwie panny Anney i którego opowiadanie o Piérogu wprowadziło zarówno jak i wszystkich w doskonały humor, zwrócił się do panny Maryni i rzekł:
— Dam pani konia o żelaznych nogach, który zwie się Pływak, bo i pływa doskonale. Ma lat sześć, nie boi się niczego, i ma rozumu za trzy konie. Co do wycieczki, to dzień jest długi i moglibyśmy ją jeszcze zrobić, gdyby nie to, że zaczyna się chmurzyć.
— Wypogodzi się z pewnością — odrzekła panna Marynia — a ja ubiorę się zaraz po obiedzie.
Jakoż po obiedzie goście nie zdążyli wypić jeszcze czarnej kawy, gdy pojawiła się na werandzie przybrana w czarną, obcisłą amazonkę. Była w niej po prostu cudna, ale tak wąziutka i wysmukła, że Groński, patrząc na nią ze zwykłem uwielbieniem, pierwszy zaczął żartować.
— Czysty flecik — rzekł. — Wiatr porwie taką słomkę, tembardziej, że się zrywa.
I rzeczywiście, silne podmuchy zachodniego, ciepłego wiatru zaczęły pochylać wierzchołki drzew, a po niebie pędziły obłoki, które tu i ówdzie tworzyły już na błękicie wielkie rude i skłębione zawały.
Krzycki jednak wydał rozkaz siodłania koni, a wkrótce poskoczył i sam do stajni, by dopilnować tej roboty. Panna Anney udała się na górę, aby przebrać się odpowiednio — a za jej przykładem poszli Groński i Dołhański. Na werandzie została tylko pani Otocka, rejent, doktór i przybrana w amazonkę panna Marynia, która rzucała niespokojne spojrzenia naprzemian ku stajniom i na niebo, zachmurzające się coraz bardziej. — Jakoż po pewnym czasie spadły pierwsze krople dżdżu, a niebawem zdarzyła się i ważniejsza do wyprawy przeszkoda, albowiem nadjechały niespodziewanie sąsiadki z Górek, panie Włóckie, te same, które były na pogrzebie Żarnowskiego. Oczywiście, że wobec tego konna wycieczka przepadła.
Panie Włóckie przybyły, aby dowiedzieć się, jak jest ze zdrowiem pani Krzyckiej, a zarazem z prośbą o radę i ratunek do Władysława, gdyż w Górkach wśród służby dworskiej i folwarcznej wybuchnął nagle strajk rolny, tak, że stary stangret zaledwie zgodził się przywieźć je do Jastrzębia, albowiem grożono mu za to obiciem. Obie panie były mocno przerażone, mocno upudrowane i patetyczniejsze niż zwykle. Po pierwszych też powitaniach, wzajemnych przedstawieniach i krótkiej rozmowie o reumatyzmach pani Krzyckiej, matka zwróciła się przy poobiedniej herbacie z rzewnemi słowami do Władysława, zaklinając go, by, jak dawny rycerz, pospieszył z obroną uciśnionej niewinności. Mówiła, że jej o nią samą nie chodzi, gdyż po stratach, jakie przeżyła, i cierpieniach, przez jakie przeszła, »cichy grób« na rzęślewskim cmentarzu byłyby dla niej najwłaściwszem schronieniem; ale zostaje sierota, której jeszcze się coś od życia należy; niechże nad tą sierotą, dla której w każdej chwili gotowa życie poświęcić, rozciągnie się jakaś przyjazna opieka i uchroni ją od ciosów i zamachów! Na to sierota odrzekła, że to nie o nią chodzi, ale o spokój mamy — i w ten sposób rozmowa zmieniła się prawie wyłącznie w dyalog między temi paniami, w którym słowa: »pozwól dziecko!« — »Niech mama pozwoli!« powtarzały się co chwila, i który z nadmiaru obustronnej gotowości do poświęcenia, stał się wkońcu prawie cierpki. Krzycki, znający te panie od dawna, słuchał z wielką powagą, pani Otocka patrzała na dno filiżanki, nie mając odwagi spojrzeć na pannę Marynię, panna Marynia ściągała kąciki ust, rejent sapał i żuł, a doktór wykrzykiwał swoje: Ha! tak rozgłośnie, ze aż muchy zrywały się z siatkowych kloszów, przykrywających masło i pieczywo.
Lecz na dworze rozpętała się tymczasem burza i grzmoty przerwały ofiarny dyalog między matką a córką. W pokojach pociemniało; za oknami słychać było przez czas jakiś szum ulewy — i błyskawice rozświecały chmurną powłokę. Ale trwało to krótko, poczem Krzycki jął odpowiadać i obiecywać pomoc tym paniom, zawsze z należytą powagą, ale zarazem z jakimś szczególnym wyrazem twarzy, który zwiastował, że młody frant chowa coś niespodziewanego w zanadrzu. Oświadczył więc, że gotów jest siąść na koń i otoczyć opieką Górki; następnie uspakajał te panie, że objawy, któremi się tak przeraziły, są przejściowe, że w Rzęślewie jest chwilowo to samo, ale niewątpliwie wkrótce znajdą się środki zapobieżenia złemu. Nakoniec zwrócił się do pani Włóckiej matki i, ukazując na Dołhańskiego, rzekł niespodzianie:
— Nie wiem tylko, czy opieka moja będzie skuteczna, albowiem muszę czuwać jednocześnie nad Rzęślewem i nad Jastrzębiem, w którym mamy obecnie tak miłych gości. Ale jest tu pan Dołhański, człowiek znany z odwagi, energii i zaradności, który i mnie udzielił najlepszej rady co do Rzęślewa. Otóż, gdyby on chciał mi pomódz, albo gdyby sam zgodził się wziąć w ręce sprawy Górek i Kwaśnoborza, jestem pewien, że zaprowadziłby tam spokój w ciągu kilku dni — i że pod jego skrzydłami żadne niebezpieczeństwo nie zdołałoby pań dosięgnąć.
Oczy wszystkich, a przed innemi oczy matki i córki zwróciły się teraz na Dołhańskiego. Ale jeśli Krzycki, który chciał się pomścić nad nim za »wtrącalstwo«, liczył na to, że wprowadzi go w niespodziany kłopot, to się pomylił, gdyż Dołhański skłonił się z zimną krwią paniom z Górek i odrzekł, cedząc, jak zwykle, każde słowo:
— Z największą przyjemnością, ale musimy przeczekać deszcz.
— Więc pan zgadza się być naszym rycerzem? — zawołała pani Włócka, wyciągając ku niemu ręce, a zarazem przypatrując mu się ze zbudzoną nagle uwagą i zdziwieniem.
— Z największą przyjemnością — powtórzył Dołhański. — Bezrobocie skończy się jutro.
Jego zupełna pewność siebie zaimponowała trochę wszystkim, a zwłaszcza obu paniom z Górek, jednocześnie zaś zimny ton, z jakim mówił, sprawił, że pani Włócka straciła na razie swą zwykłą patetyczną swadę i dopiero po chwili odrzekła:
— Dziękuję w imieniu sieroty.
Lecz sierota wolała widocznie sama podziękować, gdyż wyciągnęła obie dłonie do Dołhańskiego i po krótkiem milczeniu, które mogło tłómaczyć się wzruszeniem, ozwała się głosem podobnym do cichego szmeru liści:
— Mnie o mamę chodzi...
— I mnie również — zapewnił Dołhański.
Lecz matka z córką zwróciły się znów wzajem ku sobie:
— Pozwól, dziecko — ja tu jestem niczem!
— Pozwoli mama — mama jest wszystkiem.
— Ależ przepraszam cię, dziecko...
— Ale przepraszam mamę...
I walka o całopalenie rozpoczęła się powtórnie na dobre — nie trwała jednak długo, gdyż naprzód doktór począł tak hałasować, że trudno się było dosłyszeć, a powtóre, pani Krzycka, której młody medyk pozwolił wstać i przenieść się na fotel, przysłała z wiadomością, że prosi panie do siebie. Po ich odejściu, doktór udał się do kancelaryi Krzyckiego, by opisać szczegółowo, gdzie i jak należy prowadzić kuracyę, rejent zaś zajął się w sieni swym fletem. Groński, Dołhański i Krzycki zostali przez chwilę sami.
Wówczas Dołhański zwrócił się do Władysława:
— Co to są Górki i Kwaśnobórz?
— Włók około pięćdziesięciu, a jest jeszcze i Żabianka.
— Tak słyszałem. — Grunta?
— Prawie jak w Rzęślewie. W Żabiance bodaj lepsze.
— Tak słyszałem. Stan majątków?
— I zły i dobry. Zły, bo te panie nic nie wkładają. Dobry, bo nie mają długów i każdy grosz, który z gospodarstwa przypływa, gdy raz wpadnie do pończochy, to już świata bożego nie ogląda.
— Tum ich czekał — rzekł Dołhański.
— One są równie skąpe, jak patetyczne, a kto wie, czy nie bardziej skąpe.
— Niech zbierają!
A Groński począł się śmiać i cytować:
— Sic vos non vobis nidificatis aves — sic vos non vobis mellificatis apes...
— Tak! — rzekł Dołhański.
Poczem nagle do Grońskiego:
— Jutro oświadczam się o rękę kuzynki Otockiej.
— Jesteś dziś pełen niespodzianek — odrzekł Groński.
— Czekaj! I dostaję odkosza.
— Niewątpliwie.
— Ale chcę mieć czyste sumienie. Potem jadę do Górek.
— To już wiadomo. I uśmierzasz wzburzone fale bezrobocia.
— W ciągu jednego dnia. — Jak mnie tu widzicie.
Poczem wskazał na Krzyckiego:
— Ten simplex servus Dei stał się mimowolnem narzędziem w ręku Opatrzności. Ona zresztą często posługuje się maluczkimi... Za to, gdy zbankrutujesz na Jastrzębiu, zwróć się do mnie, do Górek.
— O ile ich przedtem nie zniwelujesz — odrzekł, śmiejąc się Krzycki — z ciebie tęgi niwelator!
— Żyjemy w wieku powszechnej niwelacyi. Ale jak też na imię pannie Włóckiej?
— Kajetana.
— Plaît-il?
— Kajetana — powtórzył Krzycki. — Jej ojcu było na imię Kajetan, a ona na jego pamiątkę nazywa się Kajetana.
— To powiedz-że mi, dlaczego tak zasobna Kajetana dochowała się w stanie dziewiczym do lat trzydziestu kilku?
— Ściśle do trzydziestu pięciu. To mówiła mi niedawno moja matka, która pamięta dzień jej urodzin. Co do tego, że za mąż nie poszła, rzecz jest prosta. Partyi jej nie brakło, ale te panie nosiły się zawsze ogromnie wysoko. Tu wokoło siedzi tylko zwykła szlachta; no... a między Krzyckimi nie było w odpowiednim wieku kawalera. — Ty i pod tym względem odpowiesz ich marzeniom...
— To dobrze! — odpowiedział Dołhański — tylko to imię!... Kajetana, Kajetana! — To mi wygląda na jakiś rodzaj karety, czy łodzi!... Bo ja wiem!...
Groński i Krzycki uważali zapowiedź Dołhańskiego za żart, za jeden z takich konceptów, jakie często przychodziły mu do głowy, on jednak dotrzymał słowa, albowiem nazajutrz oświadczył się całkiem poważnie pani Otockiej, a po otrzymaniu równie poważnego kosza, pojechał do Górek i osiadł tam na czas pewien. Młode panie, a nawet i pani Krzycka były tem wszystkiem wielce rozbawione i rozciekawione, zwłaszcza gdy nadeszła wiadomość, że strajk rolny w Górkach ustał tegoż samego dnia, w którym Dołhański się tam pojawił. Ustał on wprawdzie po kilku dniach i w Rzęślewie, po części siłą rzeczy, z wrośniętego w chłopskie dusze przekonania, że ze »świętą ziemią« niema żartów, a po części z powodu wiadomości, która rozeszła się po wsi, iż ktoś, z jakiegoś komitetu ma przyjechać i sprawę sądzić. Tak było ze służbą dworską. Co do chłopów i gospodarzy, ci nie chcieli jeszcze zgodzić się na szkołę, i nie wyrzekli się objęcia dworskich gruntów, ale również oczekiwali tego kogoś z obawą i nadzieją, wierząc święcie, że nie testament i nie prawo, ale ta jakaś nieznana siła będzie o wszystkiem stanowiła. Tymczasem nastały jednak po wsiach dni spokojniejsze — i, pomimo doniesień dzienników o zwiększającym się w miastach zamęcie, Krzycki wierzył, iż miejscowa burza już przeszła, a tę jego wiarę podzielali i goście. Ponieważ doktór zapowiedział, że z wyjazdem pani Krzyckiej należy zaczekać tylko do pierwszej ulgi w jej cierpieniach, więc Władysław postanowił korzystać, jak mógł najlepiej, z tego krótkiego już czasu, przez jaki młode panie miały pozostać jeszcze w Jastrzębiu. Rozpoczęły się wycieczki konne, które odbywały się, o ile deszcz nie stanął na przeszkodzie, co rano i były szczególnie miłe Krzyckiemu z tego powodu, że jeżdżący trochę po łacinie Groński dotrzymywał towarzystwa swej »adoracyi«, on zaś mógł spędzać całe godziny sam na sam z panną Anney. Jeżdżąc oboje doskonale, wysuwali się zwykle naprzód — i najczęściej ginęli z oczu w oddaleniu. Czasem puszczali się w cwał i upajali się szalonym pędem, powietrzem, słońcem i sobą wzajem. Czasem jechali równo, wolno, strzemię w strzemię — i wówczas kłopotliwe, a pełne niewypowiedzianej rozkoszy milczenie, w jakie chwilami zapadali, zawiązywało między nimi jakieś węzły, jeszcze silniejsze od tych, jakie zawiązywała rozmowa. Krzycki ogarniał wzrokiem postać jasnowłosej panny, podobną na koniu do boskich kształtów greckiego albo etruskiego dzbana — i poił nią oczy; słuchał jej głosu i zdawało mu się, że to jest muzyka jeszcze doskonalsza od tej, która płynęła ze skrzypiec panny Maryni. W chwilach, gdy podsadzając na koń dziewczynę, podstawiał dłoń pod jej stopę, całą siłą woli musiał powstrzymywać się, by nie przyklęknąć i nie przycisnąć do tej stopy ust i czoła. I nieraz myślał, że gdyby ośmielił się to uczynić, to chciałby pozostać w takiej postawie jak najdłużej. Rwały się ku tej kobiecej istności wszystkie jego zmysły. Miłość jego stawała się z każdym dniem podobniejszą do wiru, który wszystko w siebie wciąga i pochłania. Zdawało się Krzyckiemu, że powietrze, słońce, pola, lasy, łąki, zapach drzew i kwiatów, śpiew ptasi i wieczorne granie panny Maryni, to tylko jakieś żywioły tej miłości, które do niej należą, wchodzą w jej skład — i które bez niej byłyby czemś błahem i beztreściwem. Lecz przedewszystkiem ten wir chwycił jego samego i pogrążał go coraz głębiej, z siłą, której z każdym dniem coraz słabiej próbował się opierać, z tej prostej przyczyny, że ta otchłań wydawała mu się otchłanią szczęścia. Krzycki nie oddawał już panny Anney żadnemu Anglikowi »z wystającą szczęką«, ani Szkotowi, »z gołemi kolanami«, ale nie byłby jej oddał za całą Anglię i Szkocyę. Przestał w siebie wmawiać, że to jest tylko typ kobiety, którą mógłby pokochać a natomiast wyznał sobie szczerze, że to jest osoba, którą pokochał. Miłość zrodziła w nim jasną i stanowczą wolę, więc myślał już z całą ścisłą logiką uczucia, że tę droższą mu nad wszystko i najbardziej pożądaną istotę chce zdobyć, zabrać i mieć na całe życie. Droga do tego była tylko jedna — przeto postanowił na nią wstąpić z taką bezwzględną gotowością, z jaką człowiek chce być szczęśliwym. Nieraz też drżało mu na ustach wyznanie, które jednak powstrzymywał i odkładał z dnia na dzień, naprzód z powodu lęku, jaki odczuwa każde rozkochane serce, a powtóre, przez wyrachowanie. Jeżeli bowiem miłość jest ślepą, to z pewnością nie na to, co przynosi jej korzyść. Umie ona nawet korzyści i przeszkody ważyć na tak delikatnych wagach, że pod tym względem jest może najostrożniejszem, najbardziej przewidującem i najprzebieglejszem z ludzkich uczuć. Otóż Krzycki zauważył, że między jego matką a panną Anney zawiązuje się sympatya, którą ze strony młodości, zdrowia i siły wytwarza pewna przyjazna opieka, ze strony słabości i starszego wieku — wdzięczność. Wszystkie trzy panie były wielce troskliwe o jego matkę, ale ani troskliwość pani Otockiej, ani Maryni nie była tak czujna i tak skuteczna, jak troskliwość panny Anney. Pani Krzycka otwarcie mówiła, że nawet Władysław nie przetacza z pokoju do pokoju z taką zręcznością fotelu, do którego przykuła ją chwilowa niemoc, nawet on nie umie tak wszystkiego przewidzieć i tak jej dogodzić, jak ta jasnowłosa »angielska dobra wróżka«. A Krzyckiemu przechodziło nieraz przez głowę, że zapewne »dobra wróżka« czyni to wszystko przez dobroć i przez szczerą przyjaźń do matki, ale także i dlatego, by ją sobie zjednać. I serce drżało mu z radości na myśl, że może nadejść chwila, w której życzenia matki zbiegną się z tem, czego on sam najmocniej w życiu pragnął. Obawiał się, że przedwczesnem wyznaniem może rozciąć te węzły, które zawiązywały się same przez się, i dlatego powściągał słowa, które nieraz paliły mu jakby płomieniem usta.
Zresztą wyznaniem było między nimi wszystko: rozmowy, milczenie, spojrzenia. Krzycki nie śmiał i nie chciał dotychczas powiedzieć jej wyraźnie, że ją kocha, chciał natomiast każdem słowem torować sobie drogę i zbliżać się do tej upragnionej chwili. Tymczasem zdarzało mu się, że albo z powodu braku tchu nie mógł wcale przemówić, albo też, że mówił zupełnie co innego, niż zamierzał. Raz, gdy jechali wśród wybujałych ozimin i gdy powiew wiatru pochylał ku nim źdźbła żyta, a wraz z niemi czerwone maki i szare kostrzewy, postanowił jej powiedzieć, że cały Jastrząb skłania się do jej stóp, a powiedział z wielkiem biciem serca i głuchym nieswoim głosem: »że zboża miejscami się pokładły«. Poczem nazwał się w duchu idyotą i zgryzł się przypuszczeniem, że i jej podobny o nim sąd musiał niezawodnie przyjść do głowy. Zdawało mu się też, że ona bez porównania lepiej nad sobą panuje, i że mówi zawsze tylko to, co chce. Wskutek tego, nawet wówczas, gdy trochę przez kokieteryę, a trochę dlatego, że miała taki zwyczaj, powtarzała jak echo jego wyrazy i odpowiadała mu naprzykład, że »zboża miejscami się pokładły« — dopatrywał w jej słowach niesłychanego znaczenia i rozważał je potem godzinami.
Lecz miewał także, zwłaszcza rankami, chwile większego uciszenia się zmysłów i większego spokoju, w których słowa jego mniej były podobne do niesformowanych w szereg żołnierzy, maszerujących każdy w inną stronę. Czasami tematu do tych spokojniejszych rozmów dostarczały jakieś sprawy zewnętrzne, a najczęściej troska z powodu blizkiej rozłąki. Krzycki krył się wówczas za matkę i w jej imieniu wypowiadał to, czego nie śmiał wypowiedzieć we własnem.
— Wyobrażam sobie — rzekł nazajutrz po drugiej wizycie doktora — jak matka będzie tam tęskniła za panią!
A dziewczyna, której widocznie przyszło do głowy, że nie tylko matka, ale i syn będzie tęsknił zupełnie dostatecznie, spojrzała nań trochę przekornie rozemgloną smugą swych dziwnych oczu i odrzekła:
— Ja jestem taki przelotny ptak! Matka pana prędko odzwyczai się odemnie.
— O, ręczę pani, że nie! — zawołał Krzycki.
Poczem dodał:
— Ja matkę znam! Ona ogromnie panią pokochała.
— Niema przecie trzech tygodni od naszego przyjazdu. Czyż można kogo tak prędko pokochać?
Na to Krzycki odrzekł z głębokiem przekonaniem:
— Można! — daję pani słowo, że można.
Było coś tak naiwnego w sposobie i tonie tej odpowiedzi, że panna Anney nie mogła powstrzymać uśmiechu. Lecz on spostrzegł to i począł mówić szybko, jakby chcąc się wytłómaczyć i usprawiedliwić:
— Alboż wiadomo, skąd się bierze kochanie? Nieraz od pierwszego rzutu oka na ludzką twarz ma się takie wrażenie, jakby się znalazło kogoś, kogo się od dawna szukało. Są jakieś niezbadane siły, które wzajem przyciągają ludzi, choćby się przedtem nigdy nie widzieli i choćby żyli zdala od siebie.
— A czy takie istoty muszą się zawsze spotkać kiedyś ze sobą?
— Nie — odpowiedział — myślę, że nie zawsze. Ale wtedy może ciągle tęsknią, same nie wiedząc za czem, i czują wieczną pustkę w życiu.
I tu, jakby mimo jego woli, poczęła przemawiać jego ustami szczera poezya młodości i uczucia:
— Pani nazwała się ptakiem przelotnym — mówił. — Kochanie to także ptak — tylko nie przelotny, lecz chyba raczej przylotny... Bo nadleci niespodzianie gdzieś zdala, z za gór, z za mórz, zagnieździ się w sercu i poczyna śpiewać taką pieśń, że człowiek, słuchając jej chciałby zamknąć oczy i nie zbudzić się nigdy.
I tak mówiąc, aż pobladł ze wzruszenia. Przez chwilę targała nim jak wicher chęć, by zeskoczyć z konia, objąć ramionami nogi dziewczyny i zawołać: »Tyś jest to kochanie, więc nie odlatuj, mój ptaku drogi!« Ale równocześnie chwycił go ogromny lęk przed tą chwilą — i przed tą nocą, któraby go ogarnęła, gdyby jego prośba okazała się daremną.
Więc tylko odkrył głowę, jakby chcąc odsłonić rozpalone czoło. Długą ciszę, jaka między nimi zapadła, przerywało tylko parskanie koni, które szły teraz stępa, roniąc z pod wędzideł białą pianę.
Poczem panna Anney ozwała się jakimś niezwykłym, przygłuszonym głosem, który brzmiał trochę jak przestroga:
— Słyszę, że pan Groński z panną Marynią nadjeżdżają.
— Tak — odpowiedział Krzycki.
Jakoż druga para zbliżyła się niebawem — wesoła i ożywiona. Panna Marynia poczęła już o kilka kroków wołać:
— Pan Groński opowiadał mi śliczne rzeczy o Rzymie. Żałujcie państwo, żeście nie słyszeli.
— Więcej o okolicach Rzymu, niż o Rzymie — rzekł Groński.
— Tak. Byłam w Tivoli, byłam w Castel Gandolfo — w Nemi... Cuda! Będę teraz póty męczyła Zosię, póki tam naprawdę nie pojedziemy — i pan Groński z nami.
— A mnie zabierzesz? — zapytała panna Anney.
— A jakże! Pojedziemy wszyscy na jesień, albo na przyszłą wiosnę. Czy państwo także mówili o jakiej wyprawie?
Przez chwilkę nie było odpowiedzi.
— Nie — odpowiedziała wreszcie panna Anney. — My mówiliśmy o ptakach przelotnych.
— Teraz przecie wiosna i ptaki nie odlatują.
— A jednak panie zbierają się do odlotu — ozwał się z westchnieniem Krzycki.
— Prawda — odpowiedziała Marynia — ale dlatego, że ciocia wyjeżdża. A i ona (tu pokazała szpicrutą na pannę Anney) namawia nas, żebyśmy pojechały wszystkie trzy tam, dokąd doktór ciocię wyśle.
Poczem do Krzyckiego:
— Pan nie uwierzy, jaka ona poczciwa i jak ciocię pokochała.
— Ja nie uwierzę — ja? — zawołał z zapałem Krzycki.
Lecz panna Anney, która przed chwilą zapytywała go, czy można kogo tak prędko pokochać, zmieszała się ogromnie i, puściwszy lejce, poczęła obu rękoma poprawiać coś przy kapeluszu, chcąc zakryć niemi spłonioną jak zorza twarz.
Krzycki miał niebo w sercu, a panna Marynia czas jakiś spoglądała swemi przeźroczystemi oczyma to na niego, to na nią, gdyż nie było już i dla niej tajemnicą, że Krzycki był po uszy zakochany — a rozciekawiło ją to i bawiło niesłychanie.
— Niech pan obaczy, com dziś otrzymał — rzekł Władysław, pokazując Grońskiemu list, który nadszedł między innymi poranną pocztą.
Groński spojrzał i zmarszczył brwi.
— Ach! — rzekł — wyrok śmierci.
— Tak.
— Z pieczątką P. P. S. Ci szafują nią hojnie...
— Tak jak i sądy wojenne.
— Wart Pac pałaca. Rejent ma wyrok także, a doktór podobno kilka. Co o tem myślisz?
— Je m’en fiche! Ale bawi mnie położenie. Nie wiem, czy pan słyszał, że dwa miesiące temu straż ziemska wykryła w Jastrzębiu szkołę tajną, którą przed rokiem założyłem, bo tak kazało mi sumienie. Jest to sprawa, mimo żem ją smarował, jeszcze nie zupełnie zasmarowana skutkiem czego obecnie mam nad głową pięść rządu i pięść socyalistów. Wesoło — co?
— Mnie nieraz przychodzi do głowy, że gdzieindziej ludzie nie potrafiliby chyba żyć w podobnych warunkach, a my jednak, nie tylko żyjemy, ale czasem i śmiejemy się — naprawdę wesoło.
— Taka widać nasza żyłowata, lechicka natura.
— Może być. Musisz się wszelako strzedz, a kobiety trzeba wyprawić.
— Trzeba, trzeba — powtórzył Krzycki — i to zagranicę, bo w Warszawie nie jest bezpieczniej. Ale niech pan o tym głupim wyroku nie mówi ani matce, ani nikomu.
— Oczywiście.
— Matka i tak chce koniecznie, bym z nią pojechał — i ja się od tego nie uchylam — o nie, bynajmniej! Ale nadchodzi lato, a potem przyjdą żniwa. Ekonom jest dość uczciwy człowiek, ale muszę jednak dać mu przed wyjazdem szczegółowe instrukcye, jak i co ma robić. Po rozjeździe wszystkich chciałbym tu posiedzieć jeszcze z tydzień, albo dziesięć dni. Matka nie będzie sama i bez opieki, bo naprzód pojedzie z nią młodsze rodzeństwo, a powtóre, słyszał pan, co mówiła kuzynka Marynia, że i te panie wybierają się tam, gdzie ona będzie. Całe życie będę wdzięczny pannie Anney za ten projekt, bo dla matki nie może być nic milszego i lepszego.
— Mnie się zdaje, że i dla syna — rzekł, uśmiechając się Groński.
Krzycki przez chwilę milczał, a potem zaczął obu dłońmi przyciskać skronie i odpowiedział:
— Tak. Poco miałbym wypierać się tego, do czego sam przed sobą jużem się przyznał i co wszyscy widzą, prócz matki, która tylko dlatego nic jeszcze nie spostrzegła, że teraz rzadziej widuje nas razem. Ale ona także ją pokochała. Ktoby jej nie pokochał? Takie drogie, złote stworzenie... Ja dlatego tylko z matką nie mówiłem, że ona ułożyła sobie panią Otocką i będzie jej przykro rozstać się z tą myślą. Boję się, żeby nie odczuła jakiejś urazy. A to przecie byłoby okropnie niesłuszne. Zresztą — ja wiem tylko to, co się we mnie dzieje — więcej nic. Nie śmiem nawet powiedzieć, że mam powód do złudzeń. I boję się, żeby wszystko od razu nie prysło jak bańka mydlana... Ach, jaki byłbym nieszczęśliwy! Ja już świata za nią nie widzę... Po prostu nie wiedziałbym, co zrobić ze sobą, z Jastrzębiem i z całem życiem.
I chwyciwszy rękę Grońskiego, mówił dalej:
— Gdyby pan tak pogadał z panią Otocką i dowiedział się przez nią, czy ja mogę mieć jakąś nadzieję. Bo one przecie przyjaciółki — i pewno nie mają dla siebie tajemnic. Gdyby pan chciał to dla mnie zrobić, a w swoim czasie pomówić i z matką! Ale z panią Otocką jak najprędzej! — dobrze?
— Ja z panią Otocką chciałem już o tem mówić — odrzekł Groński — ale wyobraź sobie, że odpowiedziała mi, iż nie może mi nic powiedzieć, gdyż panna Anney powierzyła jej pewną osobistą ważną tajemnicę, której nie ma prawa wyjawić. — Wyznaję, że mnie to zdziwiło. Oczywiście, tajemnica nie może mieć nic uwłaczającego dla panny Anney, gdyż inaczej pani Otocka nie byłaby z nią w tak serdecznej przyjaźni, w jakiej jest. A one są jak siostry i w Warszawie mieszkają nawet razem, a przynajmniej drzwi w drzwi. Zresztą pani Otocka jest, o ile mi się zdaje, szczerze po twojej stronie, i czasem miałem nawet takie wrażenia, jakby jej coś zależało, aby przyszło do tego, do czego przyszło. Co do Maryni, to ta strzyże uszkami, ale i na tem koniec. W każdym razie bądź pewien, że nie masz w tych paniach nieprzyjaciółek, a jeśli chcesz wiedzieć moje osobiste zdanie, to w pannie Anney tembardziej.
— Dałby Bóg! — dałby Bóg! — odpowiedział Krzycki. — Dodał mi pan trochę otuchy — i trochę mi lżej oddychać.
— Aleś ty, widzę, zapadł po uszy — zauważył Groński.
— Daję panu słowo, że wolałbym jeden jej palec, albo promień włosów, niż wszystkie kobiety na świecie. Nie miałem pojęcia, żeby można było się tak dać i oddać. — Czasem już sam nie wiem, co się ze mną dzieje i co będzie, bo niech pan tylko pomyśli: przecie ja mam Jastrząb, gospodarstwo, sprawy rzęślewskie, wyjazd matki, a tu o niczem nie mogę myśleć, tylko o niej, o niej — i do niczego nie mam głowy. Żal mi każdej chwili, w której na nią nie patrzę. Dziś naprzykład, dostałem wezwanie do Dyrekcyi, żebym przyjechał w interesie testamentu i Rzęślewa — i odkładam to na jutro. Nie mogę — po prostu — nie mogę! Pojechałbym na noc, gdyby nie to, że Dyrekcya w nocy zamknięta.
— Pamiętaj jednak o wyroku śmierci.
— A niech ich tam dyabeł porwie razem z ich wyrokiem albo niech mi wreszcie w łeb strzelą. Jeszczebym też o nich myślał, zwłaszcza po tem, co mi pan powiedział. Ale skąd pan wie, że pani Otocka jest po mojej stronie? To poczciwe, złote serca te obie kuzynki! Jak to pan powiedział? — że i ona nie jest moją nieprzyjaciółką? — Dzięki Bogu choć i za to! Bo przecie nie miałaby za co mnie nienawidzieć. — Ale niech pan jeszcze pomówi z panią Otocką. Nie chodzi o to, żeby zdradziła jaką tajemnicę, tylko żeby, znając pannę Anney, powiedziała cośkolwiek... tak czy owak... pan wie, o co mi chodzi... choćby o odrobinę pewności...
— Owszem — rzekł, śmiejąc się, Groński — poszukam sposobności jeszcze dziś.
— Dziękuję! dziękuję!
Jakoż sposobność znalazła się łatwo, gdyż pani Otocka miała także wiadomość, którą pragnęła podzielić się z Grońskim, i w tym celu przysłała po niego swoją pannę służebną z zaproszeniem, by przyszedł do alei grabowej nad stawem. Gdy się tam zeszli, podała mu, zupełnie tak, jak przed chwilą Krzycki, list, który nadszedł tą samą poranną pocztą i rzekła:
— Niech pan przeczyta i poradzi, co z tem zrobić.
List był od Laskowicza do Maryni i brzmiał, jak następuje:
»Wielka idea jest, jak olbrzymi ptak, skrzydła jej rzucają cień na ziemię, ale sama pławi się w słońcu.
»Kto nie wzleci z nią razem w górę, tego otoczy ciemność.
»A ciemność to śmierć.
»W tej ciemności widzę Ciebie, jak alabastrowy posąg. Z tej nocy dochodzi mnie głos twojej muzyki.
»I oto, w mej samotnej izbie myślę o Tobie — i żal mi Cię.
»Albowiem mogłabyś być lotnem piórem w skrzydłach olbrzymiego ptaka-idei i oddychać czystem powietrzem zawrotnych wyżyn i grać w blasku legionom żyjących, a ty oddychasz powietrzem grobów i grywasz życiu, które mrze, i duszom, które więdną, i — nie ludziom — lecz cieniom.
»Żal mi Cię — srebrna moja.
»I myśli moje lecą, jak orły ku Tobie.
»Gdyż dotychczas w sile mojej tkwiła część szczęścia ludzkości, ale nie było w niej mego szczęścia.
»Dopiero Ty wnikłaś nagle przez oczy moje, jako światło, a przez uszy moje, jako muzyka i napełniłaś pierś moją tęsknotą do rzeczy, których nie znałem przedtem — i napełniłaś mnie Twą treścią, jak potrzebą i widzeniem i świadomością mego szczęścia.
»Przetom Cię umiłował tego samego wieczora, w którym ujrzałem Cię i usłyszałem po raz pierwszy.
»Odtąd, choć Ty nie jesteś przy mnie, jam jest przy Tobie i pójdę za Tobą, gdziekolwiek będziesz.
»Albowiem Tyś mi jest potrzebna, ażebym żył, a jam Ci potrzebny, by Cię wskrzesić...
»Aby wyrwać Cię z zatraty: z pośród mających umrzeć!
»A oddać Cię wielkiej idei — i wysokościom, i światłu i zastępom żywych, którzy cierpią głód chleba i pieśni.
»Ciebie i Twą muzykę.
»Niech zatrata nie spada na was obie.
»O, umiłowana!...
∗
∗ ∗ |
»A gdy nadejdzie czas przebudzenia, to Cię zbudzę na krótkie chwile rozkoszy, którą daje miłość, i na trud bez końca, o który woła idea.
»Na trud, a może i na męczeństwo!
»Lecz w męczeństwie dla nowych zórz życia więcej jest szczęścia niż w mroku, zaduchu, popiele i pieśni grobów.
»Więc pójdź, choćby na męczeństwo.
»I póki nasze istnienia nie spłyną w morze nicości — zostań przy mnie.
»O, umiłowana!«
Na twarzy Grońskiego odbiła się troska. Przez jakiś czas on i pani Otocka szli w milczeniu.
— Co z tem zrobić, panie? — i co to znaczy?
— To jest rzecz przykra i kłopotliwa, a list znaczy, że Laskowicz, który podobnej istoty do Maryni w życiu nie widział, zakochał się w niej, jak sam pisze, od pierwszego poznania. — Ja to zresztą po kilku dniach zauważyłem, i jeślim o tem z panią nie mówił, to tylko dlatego, że Laskowicz miał i tak wkrótce wyjechać. Ale on zakochał się głową, nie sercem, gdyby bowiem było przeciwnie, to zamiast tych górnych wyrazów, zapożyczonych jakby z jakiejś szkoły literackiej, znalazłby prostsze i serdeczne. Jego egzaltacya może być szczera, może go pochłaniać i trawić jak gorączka, może trwać lata całe, ale główne jej źródło wypływa z głowy, nie z serca.
Lecz pani Otocka, której w tej chwili bynajmniej nie chodziło o analizę uczuć Laskowicza, przerwała dalsze wywody.
— Ale co mamy wobec tego robić i jak postąpić? Mnie idzie o Marynię.
— Oczywiście — odpowiedział Groński — i niech mi pani wybaczy te niewczesne refleksje, ale zawsze lepiej jest wiedzieć, z kim i z czem ma się do czynienia. Mojem zdaniem, najlepiej jest nic nie robić, tak jakby list wcale nie przyszedł. Możnaby go wprawdzie Laskowiczowi odesłać, ale byłoby w tem coś nadzwyczaj pogardliwego, a ten list zasługuje może na to, by go wrzucić do kominka, ale, podług mnie, nie zasługuje na pogardę. Jest on, jeśli pani pozwoli mi się tak wyrazić, narwany i zuchwały, ale zachowuje pewną miarę w wyrażeniach i niema w nim nic zbyt brutalnego. Przytem wypowiada on raczej myśli, które Laskowiczowi do głowy przychodzą, niż jakiekolwiek rzeczywiste nadzieje, i to do tego stopnia, że możnaby prawie Maryni wytłómaczyć, że to jest nie list do niej, ale poemat dla niej — zresztą niezbyt udany... A cóż Marynia? jakie to na niej zrobiło wrażenie i co mówi?
— Marynia — odrzekła z pewną komiczną troską pani Otocka — jest trochę obrażona, trochę zakłopotana i przestraszona, ale w skrytości serca — i trochę dumna, że ktoś do niej taki list napisał.
— Otóż to! Byłem tego pewien — zawołał, śmiejąc się mimowoli, Groński.
Po chwili zaś począł mówić poważniej:
— Przyjdą pewno i dalsze listy, ale ponieważ ton ich może stać się jaskrawszy, trzeba namówić małą, żeby ich nie czytała. Jeśli pani pozwoli, to ja się tego podejmę. Potem panie wyjadą do Warszawy, potem wkrótce zagranicę, i rzecz skończy się sama przez się.
— Co prawda — odrzekła pani Otocka — to i ja chciałabym już wyjechać z Jastrzębia jaknajprędzej. Ciotce tu nie jesteśmy potrzebne i raczej stanowimy zawadę w przygotowaniach przed podróżą, a wyznaję, że mnie ogarnia strach. Niech pan przeczyta jeszcze raz ten list uważnie. Przecie tam jest groźba dla wszystkich mieszkańców Jastrzębia, a nawet i dla Maryni, jeśli zostanie z nami.
Groński pomyślał, że Krzycki otrzymał jednocześnie wyrok śmierci — i w pierwszej chwili przeszło mu przez głowę, że mogło to mieć związek z listem Laskowicza. Ale po chwili przypomniał sobie, że podobne wyroki przesłano doktorowi i nawet staremu rejentowi — więc dla uspokojenia pani Otockiej rzekł:
— Teraz są czasy ciągłych pogróżek i wszyscy je otrzymują, ale nie sądzę, by Laskowicz przestrzegał Marynię przed jakim blizkim zamachem, grożącym nam w Jastrzębiu. Chce on zapewne tylko powiedzieć, że fala socyalizmu zmiecie wszystkich, którzy nie płyną z nią razem, a więc i nas. Ale ponieważ chodzi o spokój pani i Maryni, więc, co do wyjazdu, to owszem! Dlaczegobyśmy nie mieli choćby jutro wyjechać.
— Ja już o tem myślałam, ale ciocia bardzo nalega, żebyśmy na nią zaczekały — i Aninka jej przyrzekła.
— To niech ona zostanie, a panie niech jadą. Ach! Więc to panna Anney wstrzymuje wyjazd? Dobra nowina dla Władka! Czy mogę mu ją powiedzieć? Przed chwilą prosił mnie właśnie, żebym się czegoś od pani dowiedział — bo już biedak ledwo żyje. Jest to najbardziej zakochany mydłek, jakiego można spotkać w granicach dawnej Rzeczypospolitej.
— Więc to już tak daleko zaszło?
— Ale jak! widocznie w powietrzu jastrzębskiem jest coś podniecającego. Tu się wszyscy kochają — otwarcie, albo skrycie.
Słysząc to, pani Otocka zapłoniła się niespodzianie, jak piętnastoletnia dziewczyna, a choć przytrafiało jej się to często i z lada powodu, jednakże Groński, nie mogąc odgadnąć, co jej przyszło w tej chwili na myśl, spojrzał na nią z pewnem zdziwieniem.
— Jakże — rzekł — Władek, Laskowicz, Dołhański. Ale Dołhański ma najwięcej energii, bo po ostatniej klęsce wyruszył zaraz na nową wyprawę, a Władek się boi.
— Czego? — zapytała, podnosząc oczy, pani Otocka.
— Naprzód klęski, z której myśli, że jużby się nie podniósł, a powtóre rozprawy, która go czeka z matką.
— Kuzynka Władzia czeka może jeszcze i co innego, ale Aninki niema potrzeby się bać.
— Umrze z radości, jak mu to powiem — a swoją drogą, ja, jako znany pani wścibski, mogę umrzeć z ciekawości.
— Cóż, kiedy nie mam prawa o tem mówić.
— Nawet gdy wyjedziemy z Jastrzębia?
— Nawet wówczas. Wszystko zresztą samo się wkrótce wyjaśni.
— W takim razie postaram się dożyć tej chwili, a tymczasem wracam do Władka, by powiedzieć mu dobrą nowinę i oznajmić o naszym wyjeździe. O liście Laskowicza wcale mu nie wspomnę, albowiem on jutro rano wybiera się do miasta i, gdyby się spotkali, mogłoby dojść do brzydkiej awantury.
Krzycki nie pojechał jednak nazajutrz po rozmowie z Grońskim do miasta, albowiem dano mu znać, że sesya wykonawców testamentu Żarnowskiego została na tydzień odroczona. Stało się to z tej przyczyny, iż za dwa dni miał się rozpocząć zjazd okolicznych obywateli w sprawie zabezpieczenia starości oficyalistów wiejskich i służby dworskiej, oraz w bardziej jeszcze palącej sprawie wprowadzenia języka polskiego do gmin, o co chodziło zarówno sędziom gminnym, jak i gromadom wiejskim. W tych obradach Krzycki postanowił wziąć udział koniecznie, ale ponieważ miały się one odbywać tylko w godzinach przedpołudniowych, ułożył sobie, iż będzie wyjeżdżał na nie co rano, a po południu wracał do domu. Ze względu na niewielką odległość Jastrzębia od miasta, było to zupełnie możliwe.
Jednakże zawiodła go nadzieja, że owe dwa dni będzie mógł poświęcić wyłącznie gościom a raczej najdroższemu z gości w Jastrzębiu, gdyż sprawy rzęślewskie poczęły się psuć nanowo i zajęły mu wszystek niemal czas. Bezrobocie służby folwarcznej ustało wprawdzie w Rzęślewie tak zupełnie, że interwencya, którą doradzał Dołhański, stała się zupełnie zbyteczna i trzeba ją było powstrzymać. Ale natomiast ze strony pojedynczych komorników, a nawet niektórych gospodarzy, zaczęły się szkody w lesie. Krzycki na czele miejscowych i jastrzębskich leśników musiał od rana do wieczora uganiać się za szkodnikami, którzy kryli się wprawdzie na jego widok, służbie jednakże stawiali się groźnie, wszystkim zaś obiecywali blizką pomstę. — Leśnicy pootrzymywali niezdarne listy, z obietnicą, że »dostaną kulą w łeb i dziedzic też«. Ale dziedzic, któremu nie brakło młodocianej energii, ani nawet chęci do przygód, wcale nie zaniechał obrony rzęślewskich lasów, a co więcej wpadł osobiście do Rzęślewa i, zwoławszy szkodników, zapowiedział im sąd i karę.
A następnie udał się w oznaczonym terminie na obrady. Miał to być ostatni dzień pobytu w Jastrzębiu pani Otockiej, Maryni i Grońskiego, którzy postanowili ostatecznie wyjechać nazajutrz do Warszawy. Panna Anney na prośby pani Krzyckiej zgodziła się zostać jeszcze dni kilka i wyruszyć dopiero z nią razem. Władysław zapowiedział, że wróci, jak będzie mógł najwcześniej, by spędzić pożegnalny wieczór razem ze wszystkimi i posłuchać po raz ostatni zaczarowanych skrzypiec panny Maryni. Mówił także, że przywiezie zapewne ze sobą rejenta i doktora.
Wskutek tego czekano ich na obiad. Tymczasem koło godziny czwartej, Groński zasiadł w swoim pokoju do listu do Dołhańskiego, panna Marynia wygrywała na górze codzienne egzercycye, pani Otocka siedziała u chorej, a panna Anney wyszła na ganek niby dlatego, by fotografować stare i ogromne drzewa, otaczające z dwóch stron dziedziniec, a w rzeczywistości, by patrzeć, czy nie wraca ten, na którego w domu czekano. To też zamiast fotografować, poczęła gubić wzrok i duszę w cienistej głębi starej lipowej alei. Nadzieja, że wkrótce ujrzy w głębi tuman kurzu, konie i powóz, a następnie, że z tego powozu, który zatrzyma się przed gankiem, wyskoczy hoża postać młodzieńcza, napełniała ją cichą radością. Oto za chwilę zobaczy przed sobą tę twarz urodziwą, sympatyczną, szczerą, te oczy, które mówią jej w każdem spojrzeniu sto razy więcej, niż usta, i usłyszy ten głos, który wnika jej aż do serca i drga w niem jak muzyka. Na tę myśl ogarniało pannę Anney takie słodkie, spokojne uczucie, jak gdyby była dzieckiem i jak gdyby jakaś kochana ręka kołysała ją lekko do snu, lub jakby spoczywała w łodzi, którą łagodna fala niesie gdzieś w dal nieznaną a promienną. Dać się kołysać i dać się nieść, powierzyć się fali, nie myśląc na razie o tem, gdzie się łódź zatrzyma, to było wszystko, czego w takich chwilach pożądało serce dziewczyny. Ale i w innych, w których zadawała sobie pytanie: co będzie dalej? — patrzała z wiarą w przyszłość. Niekiedy tylko, zwłaszcza, gdy sen nie chciał kleić jej oczu, przelatywały jej przez głowę, jakby ciemne motyle, niepewności i obawy, ale i wówczas nawet mówiła sobie, że jeżeli niebo zachmurzy się w przyszłości, to obecnie ma nad sobą cudną pogodę — i każdy dzień podobny jest do kwiatu, a ona te kwiaty zrywa jeden po drugim i kładzie je na piersiach. Więc myślała, że już dlatego warto żyć, a nawet umrzeć.
Ale w tej chwili, choć dusza jej roztapiała się w słońcu, w pogodzie, w szmerze liści i w wielkim, pełnym światła wiejskim spokoju, nie miała wcale ochoty umierać, albowiem zdawało jej się, że razem z powietrzem wdycha w siebie radosne ukojenie. Wszystko, co ją otaczało, poczęło tracić cechy rzeczywistości, a zmieniało się w jakąś błękitną wizyę, w jakąś pół jawę, pół sen — o szczęściu. Z tego rozmarzenia zbudził ją dopiero ten właśnie widok, w oczekiwaniu którego siedziała blizko od godziny na ganku. Oto na samym końcu alei pojawił się upragniony kłąb kurzu i zbliżał się z niezwykłą szybkością. Panna Anney oprzytomniała zupełnie. W pierwszej chwili chciała odejść. — »Trzeba, trzeba! — (mówiła sobie) — inaczej on gotów pomyśleć, żem go tu wyglądała!« — I oburzyłaby się szczerze, gdyby jej kto powiedział, że właśnie tak było. — Lecz kolana jej stały się nagle tak słabe, że usiadła napowrót; chwyciła tylko za aparat, by mogło się zdawać, iż znalazła się na ganku tylko dla zdejmowania fotografii. Tymczasem, tuman zbliżał się do bramy wjazdowej ciągle z tą samą szybkością. Wkrótce, zupełnie zgodnie z obrazem, jaki ułożyła sobie poprzednio dziewczyna, wynurzyły się z kurzawy siwe głowy lejcowych koni. Błyskawiczne wrażenie radości wstrząsnęło panną Anney: »Jakże lecą i jak mu pilno!« Lecz zaraz potem pomyślała, że chyba konie poniosły, gdyż poczęła ją dziwić szybkość pędu. Byli już tak blizko bramy, że mogła dojrzeć rozwiane grzywy, rozdęte krwawe chrapy i szalony ruch nóg końskich. Nagle wstała i w oczach jej odbił się lęk, spostrzegła bowiem, że stangret siedzi pochylony tak, iż widać tylko wierzch jego głowy — bez czapki. Tymczasem rozhukane konie wpadły w bramę; woźnica spadł na zakręcie, a powóz, niewiele wolniejszym biegiem, jął zataczać półkole brzegiem gazonu. W powozie, na tylnem siedzeniu był tylko sam Krzycki, z głową podniesioną do góry i opartą o powozową poduszkę. Krzyk przerażenia wyrwał się z piersi panny Anney. Konie w mgnieniu oka dopadły przed ganek i przywykłe zatrzymywać się przed nim, zaryły się kopytami w ziemię. Krzycki poruszył się — i blady jak trup, z krwią na kołnierzu i rękawie ubrania — wysunął się z powozu, i gdy dziewczyna podbiegła ku niemu, zawołał, chwytając ustami powietrze:
— Nic!... Jestem ranny, ale to nic!...
I runął na ziemię u jej stóp.
A ona podniosła go w jednej chwili ze zdumiewającą w kobiecie siłą i, podtrzymując go ramionami i piersią, poczęła krzyczeć:
— Ratunku! Na pomoc! Na pomoc!
W chwili, gdy panna Anney podniosła ranionego Władysława, służba była na drugim końcu domu. Najbliżej, bo w sieni przy bilardzie, znalazły się pani Otocka i Marynia. Te, wypadłszy na ganek i widząc pannę Anney podtrzymującą rannego, poczęły za jej przykładem krzyczeć w niebogłosy. Ona tymczasem usadziła go na ławce w ganku i, otoczywszy go ramieniem, wołała o wodę. Obie siostry pobiegły po nią do kredensu i zaalarmowały cały dom. Zleciało się wszystko, co żyło. Pojawił się i Groński, który jednak w pierwszej chwili stracił głowę i dopiero, opamiętawszy się, wysłał co prędzej panią Otocką do pani Krzyckiej, by ją ostrzegła o wypadku. Tymczasem panna Anney kazała przenieść służbie rannego, sama zaś musiała zająć się przez chwilę swą służącą, która na widok Krzyckiego poczęła wyć i spazmować. Groński poleciał do stajni, by natychmiast wyprawić konie po doktora.
Lecz zanim wniesiono rannego do jego pokoju, nadbiegła matka, która na wiadomość o nieszczęściu zapomniała o swoich reumatyzmach — i sama pomagała w przenosinach syna, w rozbieraniu go i układaniu na łóżku, a następnie poczęła mu obmywać rany gąbką. Władysław popadł z powodu znacznego upływu krwi w długie omdlenie, a po odzyskaniu na krótko przytomności, zemdlał powtórnie, skutkiem czego nie mógł dać żadnych objaśnień o wypadkach. Powtórzył tylko kilkakrotnie: »W lesie, w lesie!« — z czego można było wywnioskować, że napad miał miejsce nie na gościńcu publicznym, ale w granicach Rzęślewa lub Jastrzębia.
Tymczasem ozwał się przed gankiem turkot bryczki, a w chwilę później Groński wywołał pannę Anney z jej pokoju, w którym zmieniała naprędce ubranie zalane krwią.
— Jadę sam — rzekł. — Stangret jest także ranny i zajęła się nim gospodyni, a żaden z fornali nie chce jechać. Wszyscy się boją i odmawiają stanowczo. Gotów jechać tylko stary lokaj Antoni, ale myślę, że on jeszcze mniej umie powozić, niż ja.
— Trzeba natychmiast jechać po doktora — odpowiedziała panna Anney, przykładając dłonie do rozpalonych policzków — ale trzeba się zająć i obroną domu. Niech pan biegnie jeszcze do czworaków i pośle po gajowych, żeby tu przyszli z bronią. Inaczej tamci gotowi go tu dobić.
— Prawda!
A ona mówiła spiesznie dalej:
— Trzeba też posłać po ludzi do tartaka i dać im strzelby. Parobcy ruszą się za ich przykładem. Prawdopodobny jest napad na dwór, a tu same kobiety. Pan musi się zająć obroną. Niech pan idzie natychmiast i posyła po gajowych.
Groński uznał słuszność tych rad i ruszył niezwłocznie ku zabudowaniom folwarcznym. Było istotnie możliwem, że napastnicy, nie wiedząc, jaki skutek odniosły ich strzały, zechcą się o tem przekonać, aby w danym razie dokończyć roboty. Tak stało się już w kilku wypadkach, a wobec tego chodziło o wszystkich, przedewszystkiem zaś o kobiety. Grońskiemu, który nie był człowiekiem energicznym, ale nie był też i tchórzem, dodała energii myśl o droższej mu nad wszystko w świecie Maryni. I natychmiast rozesłał parobków po gajowych, jak również do tartaka, gdzie pracowało kilkunastu ludzi, o których wiedziano, zarówno we dworze, jak na wsi, że czytują Polaka — i nie boją się nikogo. Czeladź dworska ochłonęła też bardzo prędko z pierwszego przerażenia. Powód tego był taki, że ranny stangret, lubo nie widział napastników, którzy strzelali z gąszczów, twierdził jednak z wszelką pewnością, że to »Rzęślewiaki napadły na dziedzica« z powodu zatargów o las. To odjęło sprawie wszelką tajemniczą grozę, chłop zaś nie boi się niebezpieczeństwa, ale tajemnicy. Przytem, ponieważ między ludźmi z Jastrzębia i Rzęślewa istniała pewna zastarzała niechęć, datująca jeszcze od czasu sporów o graniczną strugę, więc jak tylko wieść o zamachu Rzęślewiaków rozeszła się po wsi, Jastrzębiacy nie tylko przestali się bać, ale jęła się w nich rodzić chęć pomsty. Parobcy dworscy poczęli się teraz wstydzić tego, że odmówili jazdy po doktora. Inni, dowiedziawszy się, że Rzęślewo chce napaść na jastrzębski dwór, pochwytali za widły i powyciągali koły z płotów. Groński, który wiedząc o przysłanym Władysławowi wyroku śmierci z miasta, inaczej patrzył na sprawę, zachował swój pogląd dla siebie, rozumiejąc, że chłop, chociaż zrazu często okazuje jakąś niezwyczajną lękliwość, jednakże, gdy raz zdecyduje się wyciągnąć kół z płota, to już nie zlęknie się byle kogo.
Więc, rad z takiego obrotu rzeczy, zabrał ze sobą tęgiego fornala, który podjął się zawieźć go do miasta, i wrócił do dworu, by ruszyć po doktora. Lecz tu czekała go niespodzianka, albowiem przed gankiem nie było już ani śladu bryczki, w ganku zaś stał stary lokaj Antoni z twarzą bezradną i panna Marynia, blada, przestraszona, ze łzami w oczach, która, ujrzawszy go, poczęła wołać:
— Jak pan mógł pozwolić jej samej jechać! Jak pan mógł pozwolić?!
— Panna Anney sama pojechała do miasta?! — zakrzyknął Groński.
I na twarzy jego odbiło się takie zdumienie, iż łatwo było odgadnąć, że nie stało się to z jego wiedzą i wolą.
— Na Boga! — mówił — wyprawiła mnie na folwark dla zarządzenia obrony i ani mi do głowy nie przyszło, że tymczasem skoczy na bryczkę i pojedzie. Ani mi do głowy nie przyszło.
Ale Marynia nie przestała lamentować:
— Zabiją ją w lesie, zabiją — powtarzała, załamując ręce.
Groński, by ją uspokoić, obiecał jej, że natychmiast wyśle pomoc, ale, wróciwszy na folwark, zaczął rozumować: jeśli sam siądzie na koń i pojedzie, to nic nie wskóra, a zostawi dom bez męskiej głowy i Marynię bez obrony; jeśli wyśle parobków, to nim dojadą do lasu, panna Anney go minie. Musiała przecież jechać co koń wyskoczy. Można jej było zabezpieczyć jako tako powrót, ale posyłać ludzi dla zabezpieczenia jej przejazdu przez las w stronę do miasta było stanowczo zbyt późno.
Uznał to i Dołhański, który, nie wiedząc o niczem, powrócił wypadkowo w pół godziny później z Górek do Jastrzębia. Dowiedziawszy się o wypadku i o wyprawie panny Anney, nie mógł się jednak wstrzymać od okrzyku:
— Ależ to dzielna dziewczyna! Chciałbym być Krzyckim.
Poczem, idąc z Grońskim, by zobaczyć ranionego, dodał:
— Trzeba będzie wyjść na jej spotkanie i ja się tem zajmę.
Władysław był już zupełnie przytomny i chciał wstawać. Nie uczynił tego tylko na prośby i zaklęcia matki. Obaj przyjaciele nie powiedzieli mu, oczywiście, kto pojechał po doktora. Oznajmili mu tylko, że doktór niebawem przyjedzie i po krótkim czasie wyszli, mając co innego do roboty. Dołhański objął teraz komendę nad zaimprowizowaną załogą, która miała bronić dworu. Groński nie spodziewał się w nim tak nadzwyczajnych zasobów energii, zimnej krwi i pewności siebie. Udzieliło się to wnet służbie leśnej i dworskiej, i organizacya obrony nie poszła trudno. Dwaj gajowi jastrzębscy i jeden rzęślewski, który nadszedł później, posiadali własne strzelby, a we dworze znalazło się sześć sztuk broni myśliwskiej Władysława, w tem dwa sztucery. Dołhański rozdał cały ów arsenał ludziom, umiejącym się obchodzić z bronią. Ze wsi zgłosiło się kilku czeladzi gospodarskiej, którzy odbyli wojnę japońską. W tych warunkach można się było nie obawiać napadu, zwłaszcza, że nie mógł już przyjść niespodzianie. Robotnicy z tartaka, wielce uświadomieni narodowo, mieli nawet ochotę, »żeby się coś zdarzyło« — i żeby mogli pokazać, jak się nieproszonym gościom »wyciera zęby«.
Urządziwszy wszystko w ten sposób, Dołhański powierzył Grońskiemu obronę dworu i kobiet. Uspokoił je jednak przedtem co do panny Anney zapewnieniem, że wracał z Górek przez te same lasy i przejechał bezpiecznie. Była to istotnie prawda. Ale co więcej, nie spotkał wcale Angielki, którą powinien był spotkać, z czego wypadało, że odważna, ale i roztropna panna pojechała widocznie inną, poboczną drogą. Ponieważ jednak do miasta nie było daleko i powrotu jej należało się wkrótce spodziewać, przeto, wziąwszy dwóch gajowych, uzbrojonych od stóp do głów, ruszył na jej spotkanie. Groński znów musiał podziwiać jego »tupet« i pomysłowość, z jaką przesłał w imieniu »Komitetu Centralnego« rozkaz do chłopów na wieś, by w razie, jeśli usłyszą strzały w lesie, szli na pomoc z całą gromadą. Chłopi nie wiedzieli, co to jest »Komitet Centralny«, Dołhański również. Wiedział tylko, że sama nazwa uczyni wrażenie, a domysł, że jest to jakaś polska władza, zapewni jej tem chętniej posłuch.
Lecz były to zbyteczne ostrożności, gdyż pokazało się, że w lesie jastrzębskim i w rzęślewskim, który ciągnął się wzdłuż drugiego brzegu drogi, niema nikogo. Ci, którzy strzelali do Krzyckiego, wynieśli się, widocznie w obawie pościgu, z należytym pośpiechem, albo też, czekając nocy, zataili się gdzieś w dalekich zaroślach, należących do innych wsi. Jeden z gajowych, który poprzednio wypytał dokładnie stangreta o miejsce, w którem była zasadzka, znalazł jednakże, przetrząsając poblizkie gąszcza, wystrzelone gilzy browningów, wskutek czego upadło przypuszczenie, że zamachu dopuścili się komornicy rzęślewscy. Dołhański nie wątpił już, iż to, co się stało, było następstwem wyroku, o którym dowiedział się od Grońskiego. Ale to właśnie wydało mu się »bardziej interesującem«. Pomyślał, że spotkać napastników i rozprawić się z nimi we właściwy sposób, byłby to rodzaj hazardu, wcale nie pozbawiony pewnego uroku. Jakoż znaleziono wkrótce jeszcze kilka pustych gilz browningowych, lecz dalsze poszukiwania pozostały bez rezultatu.
Wówczas Dołhański zawrócił na gościniec, prowadzący do miasta, i w pół godziny później spotkał wracającą co koń wyskoczy pannę Anney, za którą siedział w tyle bryczki doktór.
W mieście dzień był targowy, zdarzyło się więc, że w tym samym czasie kilkanaście fur z Jastrzębia i z Rzęślewa wracało do domów i na drodze ruch był dość znaczny. Wskutek tego panna Anney nie przestraszyła się widokiem idących naprzeciw trzech zbrojnych ludzi, a po chwili, poznawszy Dołhańskiego, zaczęła wstrzymywać konie.
— Jak ranny? — zapytała.
— Przytomny. Dobrze.
— Co w domu?
— Nic nowego.
— Chwała Bogu!
Bryczka pomknęła znów i po chwili skryła się w kłębach kurzawy, a Dołhański, nie mając dalej nic do roboty, zawrócił również do Jastrzębia.
Idący za nim gajowi poczęli rozmawiać ze sobą i udzielać sobie wzajem uwag o pannie, »co tak powozi jak najlepszy furman«. Dołhańskiemu zaś został również w oczach obraz młodej i urodziwej dziewczyny, z lejcami w rękach, z rozgonioną twarzą i rozwianym włosem. Ile w tem wszystkiem było odwagi i rozmachu! Nigdy dotychczas panna Anney nie wydawała mu się tak uroczą. Wiedział od Grońskiego w jaki sposób wyrwała się do miasta i zachwycał się nią szczerze. — »To nie nasze przeźroczyste i trzęsące się z lada powodu galaretki — mówił sobie: to życie! to dzielność! to krew!« — Podziwiał on zawsze wszystko, co angielskie, zacząwszy od izby lordów, a skończywszy na wyrobach z żółtej skory, ale obecnie podziw jego wzrósł jeszcze. »Jeżeli i jej posag oblicza się nie na złote polskie, ale na gwineje — monologował dalej — to Władek w czepku się rodził«. I ponieważ był egoistą, a przytem człowiekiem odważnym, więc po chwili przestał sobie zaprzątać głowę Krzyckim, oraz niebezpieczeństwem, jakie groziło wszystkim i jemu samemu, a począł rozmyślać o swem położeniu w świecie. Przypomniał sobie, że raz jeden w życiu mógł się sprzedać za gruby posag, ale z takim dodatkiem, że wolał się wszystkiego wyrzec. Gdyby jednak znaleźć dodatek, podobny do panny Anney! I nagle ogarnął go pewien żal, że po poznaniu jej, nie zajął się nią bliżej i nie starał się wzbudzić ku sobie jej zajęcia. Kto wie, myślał, czy w swoim czasie nie byłoby to możliwe. Ale w takim razie może należało przedstawić się jej bardziej rycersko i romantycznie, a mniej klubowo i drwiąco. Widocznie to nie był jej »genre«. Przedewszystkiem jednak nie należało się łudzić co do pani Otockiej. Dołhański podejrzywał od pewnego czasu kuzynkę o ukryty sentyment dla Grońskiego i jednocześnie nie mógł zrozumieć, co w Grońskim mogło się kobietom podobać. Obecnie jednak ogarnęło go pewne zwątpienie o sobie samym, czuł bowiem, wbrew dobrej opinii, jaką miał o sobie, że było w nim coś chybionego, że w jego wewnętrznym mechanizmie brakło jakiegoś kółka, bez którego cały mechanizm nie szedł jak należy. »Jeżeli bowiem, (rozmyślał dalej), ja mogę się utrzymać na powierzchni tylko przez bogaty ożenek, a mój »genre« nie podoba się ani pani Otockiej, ani pannie Anney, ani wogóle kobietom, tedy jestem podwójnym durniem — raz dlatego, iż myślałem, że będzie się podobał, powtóre, że nie mogę się zdobyć na to, by go zmienić«. A czuł, że istotnie nie będzie się mógł na to zdobyć, i z powodu lenistwa i z obawy, by się nie wydać śmiesznym.
— A wobec tego trzeba będzie chyba skończyć na Kajetanie z przyległościami!
W kwaśnem usposobieniu powrócił do Jastrzębia i, zarządziwszy straże nocne, udał się do domu, gdzie zastał nowiny lepsze. Doktór stwierdził, że Władysław ma rozerwany lewy bark, ponieważ jednak strzał dany był z dołu ku górze, przeto kula przeszła nad szczytem płuca. Druga obsunęła się po żebrze, rozdzierając na znacznej przestrzeni skórę, trzecia zniosła koniec małego palca. Rany były bolesne, ale nie niebezpieczne. Stangret dostał tylko obcierkę po głowie. Najciężej postrzelony był lewy lejcowy koń, który jednak z powodu małego kalibru kuli, zdołał wraz z innymi docwałować do domu i zdechł dopiero w godzinę po powrocie.
Wszystko to jednak dowodziło, że napad nie był jakąś doraźna zemstą bezrolnych rzęślewskich za obronę lasu, ale uplanowanym zamachem. Z tego powodu Groński był zdania, że pani Otocka z Marynią powinny wyjechać nazajutrz. Sam chciał odprowadzić je do kolei i wrócić. Ale one obie oświadczyły, że teraz właśnie zostaną dopóty, dopóki wszyscy nie będą mogli wyjechać. Panna Marynia pierwszy raz w życiu pokłóciła się przy tej sposobności z Grońskim i skończyło się oczywiście na tem, że on ustąpił. Zresztą wyjazd nie został na długo odłożony, doktór bowiem obiecał, że za jaki tydzień można będzie przy zachowaniu wszelkich ostrożności przewieźć rannego do Warszawy. Pannie Anney nikt nie próbował nawet doradzać natychmiastowego wyjazdu.
Na tych naradach zeszła reszta wieczoru. Koło dziesiątej doktór Szremski, zrobiwszy, co do niego należało, chciał wyjechać do miasta, ale ze względu na panią Krzycką został na noc, a ponieważ był utrudzony bardzo, udał się do pokoju Grońskiego i usnął zaraz. Panie podzieliły między sobą pracę w ten sposób, że obie siostry miały czuwać nad panią Krzycką, która po chwilowem podnieceniu zapadła ciężko na bicie serca i duszność — panna Anney zaś, na spółkę z Grońskim, podjęła się spędzić noc przy rannym.
Na świecie czynił się pierwszy brzask, gdy Władysław rozbudził się po przerywanym i trochę gorączkowym śnie. Czuł się nieźle, tylko paliło go pragnienie, począł więc szukać oczyma, czy niema przy nim kogoś, ktoby mu mógł podać wody, i spostrzegł siedzącą pod oknem pannę Anney. Musiała już czuwać od dawna, albowiem drzemała z dłońmi bezwładnie spoczywającemi na kolanach i z głową pochyloną tak nizko, że Władysław dojrzał w pierwszej chwili tylko jej jasne włosy, oświecone światłem zielonej lampy. Drgnęła jednak natychmiast, jakby przeczuwając, że chory się rozbudził — i mogło mu się zdawać, iż odgaduje jego myśli, gdyż, zbliżywszy się na palcach, zapytała:
— Czy nie podać wody?
Krzycki nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się i mrugnął oczyma na znak zgody, poczem, gdy mu podała napój, wypił go chciwie, a następnie, objąwszy lekko swą zdrową ręką jej dłoń, przycisnął ją do ust i trzymał przy nich długo.
— Moja najdroższa ręka!... — szepnął.
I znów przycisnął wargi go jej dłoni.
Panna Anney nie próbowała nawet jej cofać, tylko drugą ręką wyjęła z niej szklankę i postawiła ją na szafce przy łóżku, sama zaś pochyliła się nad nim i rzekła:
— Panu trzeba spokoju... Ja zostanę tu, póki pan nie wyzdrowieje, ale teraz trzeba myśleć tylko o zdrowiu, tylko o zdrowiu.
Głos jej brzmiał tonem cichej i łagodnej perswazyi. Krzycki puścił jej dłoń. Przez czas jakiś poruszał ustami, ale nie można było dosłyszeć żadnego słowa, i widocznie osłabł ze wzruszenia, gdyż pobladł, a na czoło wystąpiły mu krople potu.
Panna Anney poczęła mu obcierać chustką twarz i mówiła dalej:
— Niech się pan uspokoi. Gdybym spostrzegła, że panu szkodzę, nie mogłabym tu przychodzić, a ja tak chcę być teraz przy panu. Ani słowa o niczem, póki nie pogoją się rany, ani słowa. Niech mi pan to obiecnie.
Nastąpiła chwila milczenia.
— Niech pani pójdzie spocząć! — ozwał się błagalnym głosem Krzycki.
— Pójdę, pójdę, chociaż wcale nie jestem zmęczona. Przez pierwszą połowę nocy siedział przy panu pan Groński, a ja spałam. Doprawdy, że nie jestem zmęczona — i wyśpię się jeszcze w dzień. Niech się pan stara usnąć. Trzeba nie patrzeć na mnie i zamknąć oczy, to sen sam przyjdzie. Dobranoc! — a raczej dzień dobry! — bo na świecie już dzień.
Jakoż na niebie różowiły się już i złociły zorze poranne, a słońce miało zejść lada chwila. Światło zielonej lampy mdlało coraz bardziej i zlewało się z blaskami dnia. Władysław, chcąc okazać, jak słucha każdego słowa swej umiłowanej opiekunki, przymknął oczy, udając, że śpi, ale po pewnym czasie na korytarzu dały się słyszeć kroki i wszedł doktór w towarzystwie służącej panny Anney, na którą przychodziła kolej czuwania. Doktór zaspany był okrutnie, tak, że zamiast oczu, widać mu było tylko dwie szparki, otoczone nabrzękłemi powiekami — ale wesół i hałaśliwy, jak zwykle. Obejrzał bandaże, uznał, że opatrunki trzymają się dobrze, zbadał puls chorego, znalazł, że wszystko w porządku; następnie pootwierał sam okna, by odświeżyć przesycone jodoformem powietrze.
— Pyszny poranek — mówił — co? Zdrowie z nieba leci. — Okna niech będą otwarte cały dzień. Jak tylko zaprzęgną, pojadę do miasta, bo mam chorych, którzy nie mogą czekać. Ale wrócę wieczorem i przywiozę dozorcę do posług przy rannym...
Poczem zwrócił się do panny Anney:
— Niech tylko pani nie przyjdzie do głowy samej po mnie jechać. Ranny ma się doskonale i gorączki — ledwo tam, ledwo! Panią Krzycką zobaczę jeszcze przed odjazdem. Nie trzeba jej przez cały dzień puszczać z łóżka — i niech jej kuzynki pilnują. Panu także zalecam łóżko. Oddychać można, wzdychać — nie. Ha! Wrócę koło piątej wieczorem — oczywiście, jeśli mi nie każą połknąć po drodze paru pigułek z socyalistycznej apteki. To modne teraz lekarstwo i trzeba przyznać, że działa szybko.
— Co się dzieje z matką? — zapytał zaniepokojony Władysław.
Na to Szremski zwrócił się znów do panny Anney:
— Niech mu pani każe leżeć cicho, bo mnie nie słucha. Matka pańska nie ma piętnastu lat. Wczoraj zerwała się, zapomniawszy o reumatyzmach i osłabionym mięśniu sercowym, kładła pana do łóżka, czekała na mój przyjazd, była przy opatrunku — i dopiero, gdy dowiedziała się, że panu nic nie grozi — od razu: bah! Trzeba ją było położyć do łóżka. Z naszemi kobietami tak zawsze. To muchy nie kobiety! Ale matce nic. Zwykła reakcja po chwilowem napięciu nerwów. Gdy przyszła do siebie, kazałem jej leżeć i nie pokazywać się tu pod karą śmierci dla... pana. Tem jednem ją wstrzymałem. Inaczej tkwiłaby tu przez całą noc. Teraz pilnują jej pańskie filigranowe kuzynki, które także omal nie poprzewracały koziołków. Miałbym czworo pacyentów w jednym domu. To żniwo — co?! Na szczęście znalazła się przynajmniej jedna dusza z innymi nerwami, która nie zemdlała poetycznie. Ha!
— Ależ gada! — pomyślał Krzycki.
Lecz doktór począł spoglądać z wielkim uznaniem na pannę Anney i mówił dalej:
— Rulle Britannia! Aż miło patrzeć, jak mi Bóg miły! Co za zdrowie, co za nerwy! Przesiedziała od północy do rana — i nic! Jakby świeżo strząsnęła z siebie rosę! Powtarzam jeszcze raz: aż miło patrzeć! — i idę do stołowego pokoju, zobaczyć, czy mi nie dadzą kawy przed wyjazdem, bom głodny.
Ale przed odejściem rzekł jeszcze do panny Anney i jej służącej:
— Pani niech idzie ze mną napić się przed snem czego ciepłego, a panienka niech siedzi przy panu Krzyckim. Trzeba mierzyć temperaturę i zapisywać. W razie czego dać znać panu Grońskiemu, któremu powiem, żeby tu zaglądał. Do widzenia!
I puściwszy przed sobą pannę Anney, która na odchodnem uśmiechnęła się do rannego i powtórzyła: »do widzenia!« wyszedł za nią. W stołowym pokoju zastali nie tylko kawę, ale dwie siostry, oraz Grońskiego i Dołhańskiego, gdyż w domu nikt się nie kładł. Pani Otocka i Marynia przesiedziały noc przy pani Krzyckiej, która zapadła ciężej, niż mówił synowi doktór, i tak nawet ciężko, iż była chwila wątpliwości, czy zbudzi się z długiego omdlenia. Obie »filigranowe« siostry były nadzwyczaj wyczerpane, a panna Marynia miała powieki koloru zupełnie liliowego. Groński chciał koniecznie, by doktór zbadał ją i zapisał jej coś wzmacniającego.
Lecz on, potrzymawszy ją przez chwilę za puls, rzekł:
— Przepiszę pani jako lekarstwo maksymę Konfucyusza, który powiada: »Jeśli prawdę chcecie wiedzieć, lepiej siedzieć niźli stać, lepiej leżeć niźli siedzieć, niźli leżeć, lepiej spać«.
— Dobrze — odpowiedziała — ale po tem wszystkiem, co zaszło, nie wiem, czy zasnę.
— To niech pani kto zaśpiewa: »A! a! kotki dwa, szare bure obydwa!« Byle nie siostra, bo siostrze zapisuję także to samo — aż do skutku!
Turkot bryczki przerwał dalszą rozmowę. Doktór połknął gorącą kawę i począł się żegnać. Dołhański wyszedł za nim, i siadłszy na konia, którego trzymał stajenny, oświadczył, że odprowadzi go przez las.
— Jeśli to dla mego bezpieczeństwa, to zupełnie niepotrzebne — rzekł doktór.
— Ja co dzień jeżdżę konno — odpowiedział Dołhański — a prócz tego chcę zobaczyć, czy do jastrzębskich lasów nie przybyła znów jaka majówka.
— Nie — rzekł, śmiejąc się, doktór. — Myślę, że teraz nieprędko się pojawią. Oni mają w tych rzeczach pewną metodę. Wolą być myśliwymi niż zwierzyną, a rozumieją, że teraz może przyjść do obławy. Za jakiś tydzień lub dwa, gdy się dowiedzą, że zamach się nie udał, trzeba się będzie mieć bardziej na ostrożności.
— Kiedy Krzycki będzie mógł wyjechać?
— Zależy od tego, czy ma zdrową krew, a przypuszczam, że ją ma. Zresztą nie potrzebuje czekać w Jastrzębiu na zupełne wyzdrowienie. Sianem się wykręcił — niema co mówić. Bo gdybym był nie przyjechał tego samego dnia — mogłoby przyjść do jakiego małego zakażenia. Ale tak, to aseptyka zrobi swoje. Ach ta Angielka, która patrzy niebieską mgłą! To mi kobieta — co? Wiesz pan, że ja w pierwszej chwili mało koziołka nie przewróciłem z oburzenia na panów, żeście jej pozwolili jechać w takich warunkach. Dopiero sama mi powiedziała, jak to było. Jeśli się w niej nie zakocham, to jestem marynowanym śledziem bez mleczka!
— Nie radzę — rzekł Dołhański — gdyż zdaje się, że na tym lądzie zjawił się już Wilhelm-Zdobywca.
— Sądzi pan! Może być! może! I mnie to przychodziło do głowy.
— Czy dlatego, że angielska pruderya i angielski »shocking« poszły w kąt?
— Nie. Nie tylko dlatego. Pielęgnować rannych, to kobieca rzecz — i wobec tego »shocking« musi iść w kąt. Nawet wczorajsza jej wyprawa dowodziłaby tylko odwagi i energii. Ale przez tę niebieską mgłę przechodzą ku naszemu rannemu jakieś takie ciepłe promienie, że oj! To zresztą wcale nie przeszkodzi mi się zakochać. Skoro stary Dzwonkowski zakochał się w pańskiej małej kuzynce, to dlaczego ja nie miałbym sobie pozwolić.
— Tak samo mógłby się kochać w świętej Cecylii — rzekł Dołhański. — Moja kuzynka to nie kobieta o dwóch nogach, ale symbol.
I nagle przerwał, albowiem usłyszał jakieś głosy, dochodzące z głębi lasu, i puścił ku nim konia.
— Jednakże ten klubowiec nie ma duszy na ramieniu — pomyślał doktór.
Ale alarm był próżny, gdyż byli to tylko chłopcy wiejscy, pasący bydło. Doktór, który już zlazł z bryczki, ażeby w danym razie pośpieszyć Dołhańskiemu z pomocą, zobaczył ich niebawem między krzakami leszczyny. Po chwili ukazał się i Dołhański — i wciskając w oko monokl, który mu wytrąciła jakaś gałązka, rzekł:
— To tylko niewinny wiejski obrazek: pastuszkowie i krowy w cudzym lesie — nic więcej.
Poczem pożegnał doktora i wrócił do domu.
Panna Anney nie poszła jeszcze spać, gdyż zastał ją rozmawiającą z Grońskim i zajętą zwijaniem jodoformowej gazy. Na jego widok podniosła oczy i zapytała:
— Nic nowego w lesie?
— Owszem, zdarzyło się coś z doktorem. Postrzelony!
Na to zerwali się oboje z Grońskim:
— Co? gdzie? w lesie?
— Nie! W Jastrzębiu — odpowiedział Dołhański.
Władysław zastosował się z całem posłuszeństwem do zleceń panny Anney, ponieważ zdrzemnął się znów zaraz po jej odejściu i rozbudził się dopiero wówczas, gdy promienie słońca, które tymczasem wytoczyło się wysoko na niebo, padły na jego głowę. Wówczas począł marszczyć czoło, poruszać brwiami i wreszcie, otrząsnąwszy się nawpół z drzemki, poprosił o spuszczenie rolety. Czarnowłosa dziewczyna, zbliżywszy się do okna, chciała ją spuścić, ponieważ jednak uczyniła to zbyt skwapliwie i nie potrzymała sznurka, przeto roleta opadła tak nagle, że wyrwała się całkiem z osady i runęła na dolną ramę okna. Wtedy dziewczyna, wstydząc się swej niezręczności, wskoczyła na krzesło, z krzesła na ramę i poczęła na nowo umocowywać roletę w kółkach. Krzycki patrzył na jej przegiętą postać, na wzniesione do góry ramiona i na czarny, zwinięty warkocz, niezupełnie jeszcze przytomnym wzrokiem, mrugając oczyma, jakby nie mógł przypomnieć sobie na razie, kto to jest — i dopiero, gdy zeskoczyła z ramy, ukazując przytem zgrabne i pełne nogi w czarnych pończochach, rozpoznał, kogo ma przed sobą i rzekł:
— Ach, to panna Polcia!
— To ja — odpowiedziała dziewczyna. — Przepraszam pana, iż narobiłam hałasu.
I zapłoniła się jak róża pod jego wzrokiem, a jemu przypomniało się, jak widział ją, przybraną tylko w niebieskie perełki wodne, więc spojrzał na nią z większą ciekawością i ozwał się:
— Nic nie szkodzi. Dziękuję panience za troskliwość.
Przyczem poruszył na znak podziękowania leżącą na kołdrze ręką, ale, poczuwszy jednocześnie przejmujący ból, skrzywił się i syknął.
A ona siadła na brzegu łóżka, i pochylona nad nim, pytała z ogromnym niepokojem:
— Boli?
— Boli.
— Może co podać, może kogo zawołać?
— Nie, nie!
Przez pewien czas trwało milczenie. Władysław marszczył się, zaciskał zęby, poczem odetchnął głęboko i rzekł jakby z pewną złością:
— To mnie urządzili te gałgany!
— O, żeby tak wpadli w moje ręce! — odpowiedziała przez zaciśnięte zęby.
I taka niezgłębiona nienawiść rozbłysła w jej oczach, a cała twarz przybrała wyraz takiego okrucieństwa, że mogłaby służyć za wzór do twarzy Gorgony. Krzycki zdumiał się na ten widok tak dalece, że zapomniał o bólu.
I znów zapadło milczenie. Dziewczyna opamiętała się po chwili, tylko policzki pobladły jej tak, że ciemny meszek nad ustami zaznaczył się wyraźniej — i zaczęła wypytywać:
— Co zrobić, żeby panu ulżyć?
Głos jej brzmiał teraz taką troską serdeczną, że Krzycki uśmiechnął się do niej i odpowiedział:
— Nic, chyba pożałować.
A ona w jednej chwili zaniosła się spazmatycznym płaczem, rzuciła się twarzą na jego nogi i, objąwszy je ramionami, poczęła je przez kołdrę całować. Kruczą jej głową i całem przegiętem ciałem wstrząsało łkanie.
— Panienko, panno Polciu — wołał Krzycki.
I musiał powtórzyć to kilkakrotnie, zanim go usłyszała. Wreszcie podniosła się i, zakrywszy oczy rękoma, podeszła do okna, przycisnęła twarz do szyby i czas jakiś pozostała bez ruchu. Następnie jęła wycierać chustką oczy i poprawiać pospiesznie roztargane włosy, jakby w obawie, by ktoś, wszedłszy niespodzianie, nie odgadł tego, co zaszło.
Krzyckiemu zaś przebiegły przez głowę wszystkie chwile, w których się z nią stykał, począwszy od spotkania w ciemnej alei, gdy powiedziała mu, że wilkołak tak nie wygląda, i od wizyi w łazience, aż do rozmowy po owej wizyi w szpalerze grabowym nad stawem. Przypomniał sobie, jak od owej pory rumieniła się, lub bladła naprzemian przy każdem spotkaniu na jego widok, jak spuszczała oczy i jak wodziła niemi za nim, gdy jej się zdawało, że on tego nie widzi. Krzycki brał to, z jednej strony za następstwa wypadku w łazience, z drugiej za podziw dla swej urody. Podziw ów głaskał wprawdzie mile jego męską próżność, ale się nad nim nie zastanawiał, gdyż, mając głowę zajętą samą panną Anney, niewiele się zajmował jej służącą. Teraz jednak zrozumiał, że jest to coś więcej, niż mizdrzenie się fertycznej pokojóweczki do ładnego panicza, i że ta dziewczyna zakochała się w nim bez pamięci i w sposób jakiś chorobliwy. Miłość jego do panny Anney była jednak zbyt głęboka i pochłaniająca zmysły, by miał się z takiego stanu rzeczy ucieszyć, lub przewidywać, że, po wygojeniu się z ran, będzie mógł w kawalerski sposób z uczuć dziewczyny skorzystać. Przeciwnie. Myśl, że mimowoli je wzbudził, wydała mu się przykrą i uciążliwą. Przejęła go obawa, co z tego może wyniknąć. Przyszło nań jakby widzenie jakichś kłopotów, zajść i zawikłań, które tego rodzaju namiętność może zrodzić. Zrozumiał, że to jest ogień, z którym igrać lekkomyślnie nie można, że trzeba być ostrożnym i nie dawać żadnej zachęty. Postanowił też, mimo litości i sympatyi, jaką dla dziewczyny w głębi serca odczuwał, unikać nadal wszelkich rozmów, wszelkich żartów, wszystkiego, co mogło ją do niego zbliżać, spoufalać i wywoływać w przyszłości podobne do dzisiejszego wybuchy. Przeszło mu nawet przez głowę prosić pannę Anney, by jej więcej nie przysyłała, ale porzucił ten zamiar, spostrzegłszy, że taka prośba mogłaby wzbudzić niesmak, lub rzucić na niego cień śmieszności. Ostatecznie doszedł do wniosku, że przedewszystkiem należy nie wypytywać o nic dziewczyny, nie żądać żadnych wyjaśnień, co znaczył ten wybuch, te łzy — i trzymać się zimno i zdaleka.
Tymczasem dziewczyna, uspokoiwszy się pod oknem, zbliżyła się znów do łóżka i ozwała się pokornym, jakby złamanym głosem:
— Przepraszam pana. Niech się pan na mnie nie gniewa.
On zaś przymknął oczy i dopiero po długiej chwili odpowiedział:
— Ja się, panienko, nie gniewam, ale potrzebuję spokoju.
— Przepraszam — powtórzyła jeszcze pokorniej.
Jednakże zauważyła natychmiast, że on mówi jakimś innym tonem, bardziej suchym i zimnym niż poprzednio i ogromna niepewność odbiła się na jej twarzy, nie wiedziała bowiem, czy to jest chwilowe niezadowolenie chorego, który istotnie chce spokoju, czy też obraza panicza, za to, że ona, dziewczyna służebna, ośmieliła się zdradzić ze swemi uczuciami. Bojąc się jednak narazić mu się w czem powtórnie, zamilkła i, siadłszy na tem samem krześle, na którem siedziała panna Anney, wzięła z komody przyniesioną poprzednio robotę i poczęła szyć, spoglądając jednakże od czasu do czasu z wielkim niepokojem i jakby z bojaźnią na Władysława.
Krzycki rzucał również na nią ukradkowe spojrzenia i, widząc jej regularne, ale jakby z kamienia wykute rysy, mocno zakreślone brwi, ciemny meszek nad ustami i energiczny, niemal zacięty wyraz twarzy, myślał, że człowiekowi, któryby rozbudził zmysły i uczucia takiej dziewczyny, łatwiejby było pozawiązywać rozmaite węzły, niż je potem rozwiązać.
Doktór, wbrew oczekiwaniu, nie przybył tego dnia z powodu nadmiaru zajęć i kilku ważniejszych operacyi, których musiał niezwłocznie dokonać. Przysłał natomiast młodego dozorcę szpitalnego, biegłego w opatrywaniu ran, oraz list, w którym prosił Grońskiego o oświadczenie paniom, by uważały odłożony przyjazd za dowód, że rannemu istotnie nic nie grozi. Władysław nie rad był jednakże z tej wiadomości, albowiem rany dokuczały mu mocno — i zwłaszcza obdarta kulą wzdłuż żebra skóra dawała mu się dotkliwie we znaki, a powtóre matka jego czuła się gorzej. Powtórzyły się duszności, po których przyszło ogólne osłabienie, tak, iż mimo najgorętszej chęci, nie mogła się podnieść z łóżka. Pani Otocka nie odstępowała jej cały dzień, a wieczorem miała ją zastąpić panna Anney, która jednakże, potrzebując spoczynku po ubiegłych wrażeniach i spędzonej bezsennie całej nocy, wysłana została spać przez obie siostry i pana Grońskiego. — Rolę gospodyni w Jastrzębiu objęła panna Marynia, albowiem chciała koniecznie być w czemś pożyteczną, a niepozwolono jej zajmować się chorymi. Natomiast powierzono jej wszelkie klucze, zarząd domu, oraz narady i rachunki z kucharzem, którego się trochę bała i nie lubiła, za to, że patrzył na nią jak na dziecko, które się bawi, nie jak na osobę, która rządzi. Nadrabiała też miną, pełną nadzwyczajnej powagi, ale swoją drogą »kochany pan«, to jest Groński, musiał jej obiecać, że znajdzie się, niby wypadkiem, w czasie rachunków w tym samym pokoju.
Ponieważ, po przybyciu na trzeci dzień doktora, okazało się, że stan Władysława jest zupełnie pomyślny, a duszności pani Krzyckiej mijają i nerwy dochodzą do porządku, przeto nastrój ogólny w Jastrzębiu stał się spokojniejszy i weselszy. Dołhański rolę generalissimusa wszystkich sił zbrojnych jastrzębskich, a Groński rolę wojskiego, poczęli spełniać z pewnym humorem. Szremski przywiózł też drugiego felczera, który odtąd miał zmieniać się codziennie z przybyłym poprzednio, co usuwało potrzebę ciągłego dozoru i zbytnich trudów dla pań miejscowych. Z takiego obrotu rzeczy był niezadowolony tylko Krzycki, rozumiał bowiem, że teraz panna Anney już nie będzie spędzała dni i nocy w jego pokoju, i że prawdopodobnie nie ujrzy jej aż do chwili, w której sam będzie mógł opuścić łóżko. Jakoż tak się stało. Kilka razy na dzień przychodziła pode drzwi, wypytywała o jego zdrowie, przysyłała przez dozorców, co było trzeba, a także »dobranoc« i »dzień dobry«, ale do pokoju nie wchodziła. Władysław tęsknił, po cichu klął, zatruwał życie dozorcom, a gdy dowiedział się od Dołhańskiego, z jakim zachwytem Szremski odzywał się o pannie Anney, począł go posądzać, że umyślnie nasłał dozorców, by w ten sposób umyślnie utrudnić mu jej widywanie.
Pani Krzycka wstała czwartego dnia i, czując się znacznie lepiej, odwiedzała syna codziennie i przesiadywała u niego całe godziny. Władysław zadawał sobie nieraz pytanie, czy też ona domyśla się jego uczuć. I nie był pewien. Wiedzieli wprawdzie o nich wszyscy goście w domu, ale było możliwością, że ona jedna nie odgaduje nic, gdyż już na znaczny czas przed wypadkiem w lesie nie wychodziła prawie ze swego pokoju, skutkiem czego widywała ich rzadko razem. Krzycki zastanawiał się często nad tem, co mu należy uczynić: mówić z matką zaraz, czy odłożyć to na później. Za pierwszą myślą przemawiał ten wzgląd, że matka, póki jest ranny i leży w łóżku, nie będzie śmiała wystąpić z surową opozycją, z obawy, by nie pogorszyć jego stanu. Ale z drugiej strony takie wyrachowanie, w sprawie, w której chodziło o umiłowaną istotę i o całe szczęście życia, wydawało mu się dziś marną chytrością. Myślał prócz tego, że wymuszać zgodę matki chorobą byłoby czemś ubliżającem i pannie Anney, przed którą drzwi domu jastrzębskiego i ramiona całej rodziny powinny się były otworzyć jaknajszerzej i najradośniej. Ale powstrzymywał go jeszcze jeden wzgląd. Oto, mimo rozmowy, którą w swoim czasie miał z Grońskim, mimo słów, zamienionych z panną, mimo jej troskliwości, poświęcenia, odwagi, z jaką nie zawahała się jechać po doktora i wreszcie mimo tych widomych oznak uczucia, które można było wyczytać w każdem jej spojrzeniu, Krzycki jeszcze wątpił i nie chciał uwierzyć we własne szczęście. Był młody, niedoświadczony i zakochany nie tylko po uszy, ale i po studencku, więc pełen naprzemian niepewności, nadziei, radości i zwątpień. Wątpił również i o sobie. Czasem czuł u ramion jakieś skrzydła, a w duszy chęć wysokich lotów i utajoną zdolność do czynów wprost bohaterskich, a czasem myślał: »Któż ja jestem, by taki kwiat miał paść mi na piersi? Są ludzie, którzy mają talent, są, którzy mają naukę, inni — miliony, a ja co? Jestem zwykły rolnik-szlachciura, który całe życie będzie kopał jak kret ziemię — czy ja zatem mam prawo zaprzęgać do takiego życia, a raczej zamykać do podobnej klatki takiego rajskiego ptaka, który buja swobodnie po przestworzu na radość i podziw ludziom?« — I ogarniała go rozpacz. Lecz gdy wyobrażał sobie, że może nadejść chwila, w której ten rajski ptak odleci raz na zawsze, to patrzył na to ze zdumieniem, jak na nieszczęście zbyt wielkie, na które jednak nie zasłużył. Miewał wszelako i godziny nadziei, zwłaszcza zrana, gdy czuł się zdrowszy i silniejszy. Wówczas, wspominając wszystko, co zaszło, od pierwszego jej przybycia do Jastrzębia i spotkania na pogrzebie Żarnowskiego, aż do tej ostatniej nocy, w której przycisnął do ust jej rękę, nabierał lepszej otuchy. Przecież powiedziała mu wówczas: »ani słowa o niczem, póki nie pogoją się panu rany«. Więc tem samem dała mu prawo powtórzyć jej w przyszłości, że mu jest droższa od całego świata — i oddać jej w ręce swoją dolę, swoją przyszłość i całe życie. Niech z tem robi, co chce.
A tymczasem matka przywyknie do niej, oswoi się z nią i przywiąże jeszcze więcej. I tak matczyne serce pełne jest podziwu i wdzięczności za to, co dla niego uczyniła, a z ust jej nie schodzą słowa: »Bóg ją tu zesłał!« — Krzycki uśmiechnął się na myśl, że jednak matka przypisuje poświęcenie i odwagę młodej dziewczyny nie jakimś gorętszym uczuciom, ale wyjątkowo poczciwemu sercu, oraz angielskiemu wychowaniu, potęgującemu energię zarówno mężczyzn jak i kobiet. Powtarzała też kilkakrotnie i jeszcze i pani Otockiej, że chciałaby wychować Anusię na tak dzielną kobietę, dać jej tyle sił, zdrowia i tyle miłości dla »bliźnich«. Pani Otocka uśmiechała się także, słuchając tych pochwał, a Władysław myślał, że panna Anney może jednak nie dla wszystkich »bliźnich« uczyniłaby to samo — i ta myśl napełniała go szczęściem. Ostatecznie był prawie pewien, że matka zgodzi się na jego małżeństwo z panną Anney, ale chodziło mu o to, jak się zgodzi. I pod tym względem nie był zupełnie spokojny. Pani Krzycka była osobą, w stosunku do dawniejszych wymagań i pojęć, więcej niż średnio wykształconą, posiadała wysoką ogładę towarzyską, czytywała sporo książek, władała biegle językiem francuskim i włoskim, za młodych lat bywała zagranicą, a jednak, tylko najbliżsi mogli wiedzieć, ile kryło się w niej narodowych i rodowych uprzedzeń i do jakiego stopnia wszystko, co nie było polskiem — jeśli zwłaszcza od biedy, nie pochodziło z Francyi, wydawało się jej niezwykłem, obcem, dziwacznem, a nawet i rażącem. Okazało się to wypadkiem, jeszcze przed zamachem na Władysława, gdy raz zobaczyła u panny Anney angielską książkę do nabożeństwa i, otworzywszy ją, spostrzegła modlitwy zaczynające się od: »O Lord!«... Owóż, należąc do pokolenia, które nie uczyło się jeszcze po angielsku — i zasiedziawszy się od lat całych w Jastrzębiu, pani Krzycka nie wyobrażała sobie inaczej »lorda«, jak pod postacią długiej figury z żółtemi faworytami, przybranej w kraciaste ubranie — i, ku wielkiej uciesze panny Maryni, żadną miarą nie mogła zrozumieć, jak można tak tytułować Boga. — Próżno Władysław tłómaczył jej, że i po francusku i po polsku daje się Bogu analogiczne tytuły, uważała bowiem, że jest to zupełnie co innego — i wymogła na pannie Anney obietnicę, że będzie się modliła na polskiej książce, którą obiecała jej kupić.
Mogło wreszcie i to odgrywać swoją rolę, że panna Anney nie była prawdopodobnie szlachcianką. Krzycki, obawiał się, że matka, nawet, zgodziwszy się na małżeństwo, będzie w głębi i skrytości duszy uważać je jednak za mezalians. Myśl ta drażniła i gniotła go niepomiernie i była jednym z powodów, dla których rozmowę z matką odkładał aż do przyjazdu do Warszawy.
Jeszcze bardziej gniewał go przymus leżenia w łóżku, tak, że po trzech dniach, zapowiadał każdego wieczora, że nazajutrz wstanie, a gdy czwartego panna Anney z Marynią powiedziały mu przezedrzwi »dzień dobry«, wstał istotnie, ale dostawszy z osłabienia zawrotu głowy, musiał się położyć napowrót.
Miał się jednak coraz lepiej, tęsknił coraz bardziej i bezczynność dawała mu się coraz więcej we znaki.
— Dosyć mam już tego rozgadanego Szremskiego — mówił do Grońskiego — dosyć opatrunków i jodoformu. Zazdroszczę nie tylko panu, ale nawet i Dołhańskiemu, który zajeżdża mi po wertepach konie i podobno dociera nawet do Górek.
— Dociera — odpowiedział wesoło Groński — i co mi daje do myślenia, to to, że czyni z tego tajemnicę i przestał ze mną o tych paniach rozmawiać.
Było to słuszne, ale tylko w połowie, gdyż Dołhański wpadał istotnie do Górek, ale natomiast niezupełnie przestał o tych paniach rozmawiać, albowiem nazajutrz, wróciwszy właśnie od nich, wszedł do pokoju Władysława, pachnący jeszcze koniem — i rzekł:
— Wyobraźcie sobie, że pani Włócka dostała rozkaz od jakiegoś komitetu z pod ciemnej gwiazdy, by wypłaciła pod karą śmierci tysiąc rubli na cele »partyjne«.
— Masz tobie! — zawołał Groński. — Ale teraz to zwyczajna rzecz. Kto wie, czy podobne rozkazy nie czekają już na naszych biurkach w Warszawie.
— No, ale cóż? — zapytał Władysław.
— A nic — odpowiedział Dołhański. — Te panie posprzeczały się naprzód trochę o to, która którą własną piersią zasłoni, potem zemdlały, potem przyszły do siebie, potem zaczęły się ze sobą żegnać w przewidywaniu rychłej śmierci, a nakoniec udały się do mnie po radę, co robić.
— A ty coś im poradził?
— Ja poradziłem, by wykonawcom rozkazu, którzy zgłoszą się po pieniądze, powiedziały, że plenipotentem i kasyerem ich jest pan Dołhański, mieszkający pod takim to a takim adresem w Warszawie.
— Naprawdę takeś poradził?
— Daję wam słowo.
— W takim razie przyjdą do ciebie niewątpliwie.
— Wyobraźcie sobie, jak się obłowią! Ja także będę miał w tych nudnych czasach rozrywkę.
— Pozwól — rzekł Groński — czasy są ciężkie, to pewna, ale chyba nikt nie może powiedzieć, że są nudne.
— Jak dla kogo — odpowiedział Dołhański. — Jeśli kiedy pożyczę od ciebie pieniędzy, wówczas będę się musiał do twoich upodobań stosować, ale przedtem mnie na dyskusyę polityczną nie wyciągniesz. Tymczasem powiem ci tylko tyle, że ja jestem taki mikrob społeczny, który może ostać się jedynie wśród zupełnego spokoju. Ja potrzebuję by »bridge« szedł w klubie normalnie, a wkrótce będzie to niemożliwe. Te czasy są może dla ciebie zajmujące, ale nie dla mnie.
— Bądź co bądź — zauważył Groński — odbywa się pewne przewietrzanie zapleśniałych stosunków, a skoro sam się przyrównałeś do mikroba, to tem samem przyznajesz, że te czasy są dezynfekcyą.
Na to Dołhański zwrócił się do Krzyckiego.
— Podziękuj Grońskiemu — rzekł — bo dezynfekcyę zaczęto od ciebie, z czego prosty wniosek, że ty jesteś mikrob szkodliwszy odemnie.
— Ożeń się, ożeń — odpowiedział wesoło Władysław. — Dobry posag wyleczy cię z pesymizmu.
— Być może, gdyż w takim razie będę miał za co opuścić ten miły kraj i osiąść gdzieindziej. Powiedziałem ci już raz, że Opatrzność często przemawia przez usta niewiniątek. Ale i o ożenieniu się należało pomyśleć wówczas, gdy w perspektywie były nie jakieś Górki, czy Dołki, lecz coś około czterech milionów franków.
— Miałeś taką sposobność?
— Jak mnie tu widzicie. Zdarzyło się w Ostendzie jedno stare belgijskie czupiradło, owdowiałe po fabrykancie konserw i mające gotówką kwotę jak wyżej, które chciało wyjść za mnie — i to na poczekaniu.
— I co?
— I nic. Pamiętam, co mi powiedział Cześ Birkowski, który bawił wówczas w Ostendzie: »Rób, powiada, interes, w najgorszym razie dwa miliony zostawisz babie i puścisz ją kantem, a dwa miliony weźmiesz sam i będziesz się bawił jak król«...
— A ty co na to?
— A ja na to powiadam tak: Jakto, ja miałbym dawać z moich własnych, krwawo zapracowanych pieniędzy dwa miliony brzydkiej i starej babie? — za nic!« — A teraz myślę, żem dla konceptu puścił fortunę, i że mogą przyjść czasy, w których będę się miał do odstąpienia »z powodu zwinięcia interesu« za mniejszą cenę.
Groński i Władysław poczęli się śmiać, lecz Dołhański, który mówił z większą goryczą, niż przypuszczali, ruszył ramionami i rzekł:
— Cieszcie się, cieszcie! — Jeden już oberwał, a drugi, da Bóg, także sianem się nie wykręci. Ładne czasy! Chaos, anarchia, orgia polityczna, brak jakiejkolwiek władzy, taniec dynamitu z nahajką i upadek »bridgea!« Śmiejcie się!