<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Wiry
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1910
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIV.

Krzycki nie pojechał jednak nazajutrz po rozmowie z Grońskim do miasta, albowiem dano mu znać, że sesya wykonawców testamentu Żarnowskiego została na tydzień odroczona. Stało się to z tej przyczyny, iż za dwa dni miał się rozpocząć zjazd okolicznych obywateli w sprawie zabezpieczenia starości oficyalistów wiejskich i służby dworskiej, oraz w bardziej jeszcze palącej sprawie wprowadzenia języka polskiego do gmin, o co chodziło zarówno sędziom gminnym, jak i gromadom wiejskim. W tych obradach Krzycki postanowił wziąć udział koniecznie, ale ponieważ miały się one odbywać tylko w godzinach przedpołudniowych, ułożył sobie, iż będzie wyjeżdżał na nie co rano, a po południu wracał do domu. Ze względu na niewielką odległość Jastrzębia od miasta, było to zupełnie możliwe.
Jednakże zawiodła go nadzieja, że owe dwa dni będzie mógł poświęcić wyłącznie gościom a raczej najdroższemu z gości w Jastrzębiu, gdyż sprawy rzęślewskie poczęły się psuć nanowo i zajęły mu wszystek niemal czas. Bezrobocie służby folwarcznej ustało wprawdzie w Rzęślewie tak zupełnie, że interwencya, którą doradzał Dołhański, stała się zupełnie zbyteczna i trzeba ją było powstrzymać. Ale natomiast ze strony pojedynczych komorników, a nawet niektórych gospodarzy, zaczęły się szkody w lesie. Krzycki na czele miejscowych i jastrzębskich leśników musiał od rana do wieczora uganiać się za szkodnikami, którzy kryli się wprawdzie na jego widok, służbie jednakże stawiali się groźnie, wszystkim zaś obiecywali blizką pomstę. — Leśnicy pootrzymywali niezdarne listy, z obietnicą, że »dostaną kulą w łeb i dziedzic też«. Ale dziedzic, któremu nie brakło młodocianej energii, ani nawet chęci do przygód, wcale nie zaniechał obrony rzęślewskich lasów, a co więcej wpadł osobiście do Rzęślewa i, zwoławszy szkodników, zapowiedział im sąd i karę.
A następnie udał się w oznaczonym terminie na obrady. Miał to być ostatni dzień pobytu w Jastrzębiu pani Otockiej, Maryni i Grońskiego, którzy postanowili ostatecznie wyjechać nazajutrz do Warszawy. Panna Anney na prośby pani Krzyckiej zgodziła się zostać jeszcze dni kilka i wyruszyć dopiero z nią razem. Władysław zapowiedział, że wróci, jak będzie mógł najwcześniej, by spędzić pożegnalny wieczór razem ze wszystkimi i posłuchać po raz ostatni zaczarowanych skrzypiec panny Maryni. Mówił także, że przywiezie zapewne ze sobą rejenta i doktora.
Wskutek tego czekano ich na obiad. Tymczasem koło godziny czwartej, Groński zasiadł w swoim pokoju do listu do Dołhańskiego, panna Marynia wygrywała na górze codzienne egzercycye, pani Otocka siedziała u chorej, a panna Anney wyszła na ganek niby dlatego, by fotografować stare i ogromne drzewa, otaczające z dwóch stron dziedziniec, a w rzeczywistości, by patrzeć, czy nie wraca ten, na którego w domu czekano. To też zamiast fotografować, poczęła gubić wzrok i duszę w cienistej głębi starej lipowej alei. Nadzieja, że wkrótce ujrzy w głębi tuman kurzu, konie i powóz, a następnie, że z tego powozu, który zatrzyma się przed gankiem, wyskoczy hoża postać młodzieńcza, napełniała ją cichą radością. Oto za chwilę zobaczy przed sobą tę twarz urodziwą, sympatyczną, szczerą, te oczy, które mówią jej w każdem spojrzeniu sto razy więcej, niż usta, i usłyszy ten głos, który wnika jej aż do serca i drga w niem jak muzyka. Na tę myśl ogarniało pannę Anney takie słodkie, spokojne uczucie, jak gdyby była dzieckiem i jak gdyby jakaś kochana ręka kołysała ją lekko do snu, lub jakby spoczywała w łodzi, którą łagodna fala niesie gdzieś w dal nieznaną a promienną. Dać się kołysać i dać się nieść, powierzyć się fali, nie myśląc na razie o tem, gdzie się łódź zatrzyma, to było wszystko, czego w takich chwilach pożądało serce dziewczyny. Ale i w innych, w których zadawała sobie pytanie: co będzie dalej? — patrzała z wiarą w przyszłość. Niekiedy tylko, zwłaszcza, gdy sen nie chciał kleić jej oczu, przelatywały jej przez głowę, jakby ciemne motyle, niepewności i obawy, ale i wówczas nawet mówiła sobie, że jeżeli niebo zachmurzy się w przyszłości, to obecnie ma nad sobą cudną pogodę — i każdy dzień podobny jest do kwiatu, a ona te kwiaty zrywa jeden po drugim i kładzie je na piersiach. Więc myślała, że już dlatego warto żyć, a nawet umrzeć.
Ale w tej chwili, choć dusza jej roztapiała się w słońcu, w pogodzie, w szmerze liści i w wielkim, pełnym światła wiejskim spokoju, nie miała wcale ochoty umierać, albowiem zdawało jej się, że razem z powietrzem wdycha w siebie radosne ukojenie. Wszystko, co ją otaczało, poczęło tracić cechy rzeczywistości, a zmieniało się w jakąś błękitną wizyę, w jakąś pół jawę, pół sen — o szczęściu. Z tego rozmarzenia zbudził ją dopiero ten właśnie widok, w oczekiwaniu którego siedziała blizko od godziny na ganku. Oto na samym końcu alei pojawił się upragniony kłąb kurzu i zbliżał się z niezwykłą szybkością. Panna Anney oprzytomniała zupełnie. W pierwszej chwili chciała odejść. — »Trzeba, trzeba! — (mówiła sobie) — inaczej on gotów pomyśleć, żem go tu wyglądała!« — I oburzyłaby się szczerze, gdyby jej kto powiedział, że właśnie tak było. — Lecz kolana jej stały się nagle tak słabe, że usiadła napowrót; chwyciła tylko za aparat, by mogło się zdawać, iż znalazła się na ganku tylko dla zdejmowania fotografii. Tymczasem, tuman zbliżał się do bramy wjazdowej ciągle z tą samą szybkością. Wkrótce, zupełnie zgodnie z obrazem, jaki ułożyła sobie poprzednio dziewczyna, wynurzyły się z kurzawy siwe głowy lejcowych koni. Błyskawiczne wrażenie radości wstrząsnęło panną Anney: »Jakże lecą i jak mu pilno!« Lecz zaraz potem pomyślała, że chyba konie poniosły, gdyż poczęła ją dziwić szybkość pędu. Byli już tak blizko bramy, że mogła dojrzeć rozwiane grzywy, rozdęte krwawe chrapy i szalony ruch nóg końskich. Nagle wstała i w oczach jej odbił się lęk, spostrzegła bowiem, że stangret siedzi pochylony tak, iż widać tylko wierzch jego głowy — bez czapki. Tymczasem rozhukane konie wpadły w bramę; woźnica spadł na zakręcie, a powóz, niewiele wolniejszym biegiem, jął zataczać półkole brzegiem gazonu. W powozie, na tylnem siedzeniu był tylko sam Krzycki, z głową podniesioną do góry i opartą o powozową poduszkę. Krzyk przerażenia wyrwał się z piersi panny Anney. Konie w mgnieniu oka dopadły przed ganek i przywykłe zatrzymywać się przed nim, zaryły się kopytami w ziemię. Krzycki poruszył się — i blady jak trup, z krwią na kołnierzu i rękawie ubrania — wysunął się z powozu, i gdy dziewczyna podbiegła ku niemu, zawołał, chwytając ustami powietrze:
— Nic!... Jestem ranny, ale to nic!...
I runął na ziemię u jej stóp.
A ona podniosła go w jednej chwili ze zdumiewającą w kobiecie siłą i, podtrzymując go ramionami i piersią, poczęła krzyczeć:
— Ratunku! Na pomoc! Na pomoc!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.