<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wiry |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1910 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom II Cały tekst |
Indeks stron |
Laskowicz widywał teraz Marynię, wprawdzie zdaleka, ale codziennie. Nawet w dni słotne, w czasie których nie przychodziła piechotą na próby, lecz przyjeżdżała, czatował przy schodach gmachu, by ją widzieć wysiadającą z powozu. W dni pogodne wyczekiwał zwykle niedaleko jej domu, a następnie szedł za nią aż na miejsce. Ponieważ między służbą w gmachu znalazło się kilku »towarzyszów«, ci ułatwili mu wkońcu wejście i na próby. Ukryć się w lożach lub końcowych rzędach krzeseł, było mu łatwo, gdyż w czasie prób oświecano tylko jasno estradę, w samej zaś sali, mrok rozwidniało zaledwie kilka lamp, które zapalano dlatego, by garść uprzywilejowanych miłośników muzyki, zajmująca miejsca za orkiestrą, nie była pogrążona w zupełnej ciemności. — Wśród tych uprzywilejowanych Laskowicz rozeznawał często znajomych: Grońskiego, panią Otocką, starego rejenta, pannę Anney, czasem Krzyckiego, a dwa, lub trzy razy: doktora Szremskiego. Ale mimo nienawiści dla Władysława, a w części także dla doktora i Grońskiego, mało się nimi zajmował i mało o nich myślał, gdyż oczy jego nie odrywały się prawie ani na chwilę od Maryni. Ogarniał wzrokiem jej dziewczęcą postać, wysuniętą na brzeg estrady, skąpaną w blaskach elektryczności, samą przez się świetlistą i mimowoli przypominał mu się ów alabastrowy posążek, który stary kanonik uważał za największy swój skarb. Laskowicz nie był człowiekiem wykształconym. Jednostronne studya przyrodnicze zacieśniły jego umysłowy widnokręg i z pewnego rodzaju wrażeń nie umiał sobie zdać jasno sprawy. A jednakże, gdy patrzył na tę dziewczynę ze skrzypcami w ręku, na jej czystą, spokojną twarz, na wydłużone linie jej postaci i ubrania, budziło się w nim nawpół świadome poczucie, że jest w niej coś z poezyi i coś z kościoła. Wydawała mu się po prostu nadziemskiem widzeniem, do którego można się było modlić.
Jakoż ubóstwiał ją w swej dzikiej, fanatycznej duszy. Ale, że gorzał w nim zarazem bunt przeciw wszelkiemu bóstwu, więc walczył z własnem uczuciem czci, starał się je obniżyć i wyplenić do cna. Umyślnie obrywał skrzydła własnym myślom; umyślnie nakładał pęty marzeniom, a spuszczał z łańcucha żądze. Zmagał się sam ze sobą, męczył się i cierpiał.
Nieraz stawał tuż nad brzegiem szaleństwa — i w takich razach, gotów był niszczyć, zabijać, podpalić całe miasto, byle wśród krwi i pożogi porwać tę srebrną dziewczynę i posiąść ją — a potem zginąć wraz z nią i wszystkimi. Marzył, że wśród rewolucyjnej burzy, która rozkołysała fale proletaryatu, może taka godzina powszechnego zniszczenia wybić. Lecz gdy rzeczywistość rozpraszała te marzenia, gdy zdarzały się chwile, w których stawało się jasnem, że sam lud nakłada kaganiec na paszczę rewolucyjnego smoka, wówczas krwawe widzenia rozwiewały się czczym dymem, a pozostawało tylko wyczerpanie i bezwład, czuł bowiem ów posępny proletaryusz, że póty jego siły, póki burzy, i że gdy ona przejdzie, to i on zapadnie w nicość zupełną.
Więc w sercu zbierała mu coraz większa gorycz i zawiść. Kochał Marynię i zarazem jej nienawidził, albowiem sądził, że ona patrzy na niego jak na robaka wijącego się u jej stóp, niegodnego spojrzenia. W takim przekonaniu utwierdzało go to, że jego listy nie wywierały na niej widocznie najmniejszego wrażenia i nie mąciły jej zwykłej pogody. Laskowicz dał słowo pannie Polci, że będzie widywał Marynię tylko zdaleka — nie mógł zbliżyć się do niej, choćby dlatego, że nigdy nie chodziła sama. Ale oczywiście, nie mógł odgadnąć, że listy te odbiera i pali pani Otocka, a Marynia o niczem nie wie. Zdawało mu się, że te namiętne wezwania, w których słowa: »umiłowana! umiłowana!« powtarzały się co chwila, i te ogniste porywy, w których kładł się w pokorze u jej uwielbionych stóp, to przedstawiał się jej jako władny król duch, popychający falę ludzką w nieznaną przyszłość, powinny były wywołać jakiś skutek. — »Niechby gniew, niechby nienawiść!« — mówił sobie w duszy — »a tu nic, nic! przechodzi koło mnie tak, jakbym był psem ulicznym — nie widzi mnie, nie raczy poznawać!«.
Jakoż tak było. W chwilach, gdy mijali się na ulicy, Marynia nie poznawała i nie mogła poznać Laskowicza, albowiem po wyjeździe z Jastrzębia zapuścił młodocianą brodę, a następnie Świdwicki, by go ukryć przed policyą, umalował mu tę brodę, wraz z wąsami i czupryną na jasno-złoty kolor. Zmieniało go też ubranie i okulary, ale on zapomniał o tem i gryzł się przypuszczeniem, że jej oczy nie widzą lub nie rozpoznawają go, naprzód dlatego, że nigdy wspomnienie o nim, nie nasuwa się jej pamięci, a powtóre i z tej przyczyny, że ona należy do jakiegoś społecznego olimpu, a on do »proletaryackiego śmietnika«.
I pod takiem wrażeniem udręka jego zamieniała się we wściekłość. Z dzikiem zadowoleniem rozmyślał o tem, że może przyjść taka chwila, w której losy tej »świętej lalki« i wszystkich jej blizkich będą w jego ręku. Wmawiał w siebie, że ta chwila będzie zwycięstwem i jego osobistem i »dobrej sprawy«, a więc radował się z tej spójni. Wyobrażał sobie, co będzie, gdy Marynia przyjdzie do niego błagać jego łaski dla siebie i swoich. Czy wówczas rzuci się przed nią na ziemię i powie jej, by postawiła stopę na jego głowie — czy chwyci ją w ramiona, a potem przepędzi sromotnie — nie wiedział. Miał tylko poczucie, że mógłby uczynić jedno, lub drugie.
Tymczasem często mówił sobie, że nie powinien jej więcej widywać i postanawiał więcej jej nie szukać, a nazajutrz biegł tam, gdzie mógł ją spotkać. Zmagał się ze sobą, targał się wewnętrznie i wyczerpywał do tego stopnia, że zaczął zapadać na zdrowiu. Brak takiego powietrza, jakiem oddychał w Jastrzębiu, konieczność ukrywania się przed policyą, niepokój, bezsenność, nagłe i bolesne przeskoki duchowe wyssały mu siły. Wychudł, zczerniał, i chwilami myślał, że grozi mu śmierć nie na stryczku, ale w szpitalu.
I w takim nastroju znalazła go panna Polcia, która po scenie z Hanką wpadła jak wicher do jego pokoiku na strychu.
Twarz miała tak zmienioną, tak bladą i chorobliwą i zawziętą, a oczy jej błyszczały tak gorączkowo, iż na pierwszy rzut oka poznał, iż przygnał ją do niego jakiś nadzwyczajny wypadek — i zapytał:
— Co się stało?
Ona zaś odpowiedziała:
— Nie jestem już u tej chamki!
I umilkła, bo nie mogła złapać tchu, tylko na jej twarzy pojawiły się nerwowe drgawki.
Laskowicz rozumiał tylko, że porzuciła służbę i patrzył na nią pytającym wzrokiem, czekając dalszych wyjaśnień.
— To pan nie wie, wybuchnęła po chwili, tłumiąc obiema dłońmi falującą pierś, — to pan nic nie wie, że on ma się z nią żenić?... A to nie jest żadna Angielka, tylko chamka! I ja takiej służyłam!... I on ma się z nią żenić — z chamką! z chamką! z chamką! — on!
I głos jej zmienił się w przeraźliwą nerwową czkawkę. Laskowicz przestraszył się jej uniesienia, ale jednocześnie odetchnął. Jakkolwiek domyślał się już od dawna, że uczucia Krzyckiego zwróciły się ku pannie Anney, nie ku Maryni, jednakże w duszy rad był, że rzeczywistość potwierdza te domysły.
Żyjąc wszelako w świecie, do którego nie dochodziły żadne echa z wyższych sfer towarzyskich i nie wiedząc nic o przemianie panny Anney w polską chłopkę, począł o to wypytywać szczegółowo, zarówno dlatego, że sprawa zbudziła jego ciekawość, jak i dlatego, by dać czas ochłonąć wzburzonej dziewczynie. Lecz to ostatnie nie przyszło łatwo i musiał długo zadawać jej pytania, zanim wydobył z niej wiadomość, że oto już pierwej Świdwicki powiedział jej, iż panna Anney jest prostą chłopką, czemu jednak nie chciała wierzyć, bo mówił to po pijanemu. Dopiero z podsłuchanych rozmów przekonała się, że nietylko tak jest, ale, że Krzycki ma się z nią żenić. Potem podglądała ich przez dziurkę od klucza: zobaczyła, że on przed nią klęka i całuje ją po rękach. — Wówczas nie mogła już dłużej wytrzymać, i przy pierwszej sposobności rzuciła jej pod nogi »kieckę« i nawymyślawszy od chamek, poszła.
Tu znów poczęło ją ogarniać wzburzenie, tak, że Laskowicz, w obawie, by nie dostała ataku spazmów, rzekł:
— Będziem o tem radzić, tylko niech się panna uspokoi.
Lecz ona odpowiedziała mu ze wzrastającem rozdrażnieniem:
— Ja tu nie po to przyszłam, żebyś pan mnie uspakajał. Pan-eś gadał o naszej wspólnej krzywdzie, a teraz każesz mi się uspakajać. Ja chcę pomocy, nie pańskiego gadania!
— Pannie chodzi o to, żeby on się z nią nie ożenił?...
— A o cóż? pan myśli, że o co?
Laskowicz stanąłby w każdym razie po stronie dziewczyny, albowiem zobowiązywała go do tego wdzięczność za ocalenie życia, podobieństwo doli i ta »wspólna krzywda«, o której sam mówił poprzednio pannie Polci, a którą mu teraz przypomniała. Ale istnienie Krzyckiego przestało mu obecnie osobiście zawadzać, a jeszcze mniej zawadzało istnienie panny Anney. Jednej tylko rzeczy nie mógł jej wybaczyć:
— Była chłopką — rzekł — była robociarką, a potem stała się »burżujką« — w tem jej zbrodnia...
— W tem, czy nie w tem, to teraz ja, albo ona! — rozumiesz pan?!
— Rozumiem, ale co zrobić?
— Jakeś pan uciekał przed policyą, to ja nie pytałam co, robić.
— Pamiętam.
— I mówiłeś pan u Świdwickiego, że wy teraz wszystko możecie?
— Bo tak jest.
— Więc byle się on z nią nie ożenił — to niech się choć świat skończy...
Laskowicz począł patrzeć na nią swemi blizko osadzonemi oczyma i po chwili mówić zwolna i z naciskiem:
— Krzycki był już raz skazany — i żyje tylko dzięki pannie, ale jeśli dostanie kulą w łeb, to się z nikim nie ożeni.
Lecz ona, usłyszawszy to, pobladła jak trup — w tej samej chwili skoczyła ku niemu z paznokciami:
— Co? — zawołała chrapliwym głosem. — Co!? on? Niech mu włos z głowy spadnie, to ja was wszystkich...
W Laskowiczu przebrała się jednak wreszcie cierpliwość, był rozdrażniony, potargany wewnątrz i chory, więc po jej pogróżce fala goryczy i złości zalała mu mózg. — Zerwał się i patrząc jej w oczy zakrzyknął:
— Panna nie groź zdradą, bo to śmierć!
— Śmierć? — krzyknęła — śmierć! a ot co mi życie!
I podsunąwszy dłoń blizko jego twarzy, dmuchnęła na nią, tak, że oblał go jej oddech — i powtórzyła:
— Ot, co dla mnie życie!
— A dla mnie! — zawołał Laskowicz.
Przez chwilę patrzyli sobie w oczy, jak dwa duchy nienawistne i zrozpaczone. Wreszcie on upamiętał się pierwszy i chwyciwszy głowę w obie ręce rzekł:
— O! jacy my jesteśmy nieszczęśliwi! — o!
— Tak! tak! — powtórzyła panna Polcia.
I poczęła łkać histerycznie.
Wówczas on jął ją uspokajać. Przyrzekł jej, że Krzyckiemu nic się nie stanie, i że małżeństwo jego do skutku w żadnym razie nie dojdzie. Mówił, że na razie nie może jej wprawdzie powiedzieć, jakie sposoby zostaną w tym celu obmyślone, ale upewnił ją, że ani on, ani jego partya liczyć się z jakąś jedną burżujką nie będą, gdyż tu chodzi o wyższą sprawiedliwość społeczną, która poszczególnych osobników nie potrzebuje brać w rachubę. Panna Polcia zrozumiała tylko tyle, że »chamka« nie wyjdzie za panicza z Jastrzębia i uspokoiła się znacznie, a następnie oboje zajęli się z konieczności innemi sprawami. Trzeba było poszukać dla dziewczyny jakiegoś schronienia, więc Laskowicz umieścił ją u »towarzyszki«, mieszkającej w pobliżu, która poszła zaraz po jej pensyę i rzeczy. Sam wrócił do siebie i począł rozmyślać, w jaki sposób wywdzięczyć się pannie Polci za ocalenie życia.
I w tem poczuciu wdzięczności tkwiła pierwsza przyczyna, dla której wziął sprawę do serca. Drugim powodem była własna niedola i nieszczęsna miłość dla Maryni, która uczyniła go czułym na podobne targniny, a trzecim owa »sprawiedliwość społeczna«, o której wspomniał Polci. Co do tego trzeciego powodu czuł jednak potrzebę rozprawić się z własnem sumieniem, aby, gdy nadejdzie czas działania mieć rozwiązane ręce — i pod wpływem tej potrzeby, jął rozumować w następujący sposób:
Na tle ogólnej sprawy proletaryatu będą występowały zawsze sprawy osobiste. Można nawet powiedzieć, że sprawa ogólna jest tylko ich summą. Z tego względu, kto staje w obronie osobistej sprawy proletaryusza, ten tem samem broni zasady powszechnej. Ale tu przychodzi kwestya etyki. Do czego my dążymy? Do ogólnej społecznej sprawiedliwości. Ergo zasada nasza jest moralna; ponieważ zaś jest ona tylko summą spraw osobistych, więc i te osobiste muszą być także moralne. Z tego wypada, że proletaryusz, który w sprawie z burżujem nie ma słuszności, — ma jednak słuszność, przez to samo, że jest proletaryuszem. Na świecie wszystko jest względne. Żołnierz zabijający podczas wojny swego przeciwnika, popełnia morderstwo, zatem czyn sam w sobie nieetyczny. Ale ponieważ popełnia je w obronie ojczyzny, przeto ze stanowiska dobra narodowego postępuje etycznie. Gdyby przytem ten żołnierz miał powody osobiste nienawiści do przeciwnika, czyn jego zyskałby na energii, a nie straciłby dodatniego znaczenia dla ojczyzny. Dla nas narodem jest polski proletaryat, a ojczyzną idea jego wyzwolenia. O to prowadzimy wojnę, a jeśli jest wojna, to morderstwa, lub krzywdy, wyrządzone przeciwnikom, choćby motywem ich były pobudki osobiste, są jednakże nie tylko usprawiedliwione, ale i pokryte stokrotnie dobrem ogólnem.
Prócz tego, — rozumował dalej — treścią naszego bytu jest nieszczęście, a z nieszczęścia, również, jak odwrotnie, ze szczęścia, muszą wykwitać odpowiednie czyny. Jest to konieczność płynąca z natury rzeczy; etyka nie ma tu już nawet nic do roboty. I ja, i ta wściekła dziewczyna, jesteśmy nieszczęśliwi, jak bezdomne psy, wobec czego wszystko nam jedno, czy chciano wyrządzić nam krzywdę, czy nie chciano, tak jak wilkowi wszystko jedno, czy leśnik, który mu strzela w łeb, polował na niego umyślnie, lub też spotkał go wypadkiem. Wilk ma zęby od tego by się bronił. To jego prawo. Przyszła taka chwila, że i nam wyrosły kły, więc mamy prawo szarpać.
A co do tej dziewczyny, to szarpie ją rozpacz, którą może ukoić tylko zemsta. Zali słuszna? Zali dla dziewczyny pożyteczna? To wszystko jedno. Robociarze bez roboty i chleba, zalewają niedolę alkoholem; burżuje zastrzykują sobie w razie bólu morfinę, — a dla niej alkoholem i morfiną ma być zemsta. Jakikolwiek będzie jej skutek, zniszczy ona szczęście sytych, zmieni ich radość na łzy, złamie im życie — i zburzy cząstkę tego świata, który ciąży zmorą na piersiach proletaryatu. Więc trzeba tej zemście pomódz, bo tak każe wdzięczność za uratowane życie, tak wspólna krzywda, — tak dobro sprawy...
A wobec tego wydało się już Laskowiczowi rzeczą mniejszej wagi, czy w tej pomocy odegra rolę nóż, czy browning, czy rzucenie na Hankę takiej jakiejś hańby, po której nie pozostałoby jej nic innego, jak uciec i skryć się przed ludzkiemi oczyma raz na zawsze. Sposobności, ani gotowych rąk nie brakło. Należało tylko zastanowić się nad wyborem, a następnie działać szybko i stanowczo.
Z tem udał się do Polci, która zgodziła się na wszystko. W nagrodę zażądał, by zwolniła go z obietnicy, że Marynię będzie widywał tylko zdaleka — i z łatwością to uzyskał. Chciał widocznie mieć rozwiązane ręce i pod tym względem.