Wojna światów/Księga I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna światów |
Wydawca | Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“ |
Data wyd. | 1899 |
Druk | Druk J. Sikorskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Wentz'l |
Tytuł orygin. | The War of the Worlds |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Leatherhead leży o jakie dwanaście mil[1] od Maybury. Nad świeżo skoszonemi łąkami unosił się zapach siana, a żywopłoty po obu stronach drogi uśmiechały się do nas całą masą róż polnych. Gęste wystrzały, które rozpoczęły się, gdyśmy opuszczali Maybury, ucichły nagle, czyniąc wieczór nader cichym i spokojnym. Przybyliśmy szczęśliwie do Leatherhead około dziewiątej a koń odpoczął i popasł trochę, podczas kiedy wypiłem herbatę z kuzynami i poleciłem żonę ich opiece.
Przez całą drogę ta ostatnia była bardzo milcząca i jakby przygnębiona złemi przeczuciami. Starałem się uspokoić ją, mówiąc, iż Marsyjczycy skrępowani są swą własną ociężałością: z piasków ruszyć się nie mogą i zdołają zaledwie podpełznąć trochę dalej. Lecz na to wszystko odpowiadała tylko monosylabami, a gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż mu konia odprowadzę, byłaby z pewnością nalegała, bym został na noc w Leatherhead. Ach, gdybym był to uczynił! Przypominam sobie jej bladą twarz, kiedyśmy się żegnali.
Co do mnie byłem cały dzień gorączkowo podniecony. Coś podobnego do gorączki wojennej, która czasem napada społeczeństwa cywilizowane, weszło mi w żyły i dlatego w głębi duszy nie gniewałem się wcale, iż muszę jeszcze dnia tego powracać do Maybury. Obawiałem się nawet, iż owa ostatnia słyszana strzelanina mogła już oznaczać zupełną zagładę naszych najeźdźców.
Była już prawie jedenasta, kiedy wyruszyłem z powrotem. Noc była ciemna, a mnie, który wyszedłem z dobrze oświeconego przedpokoju moich kuzynów, czarną się prawie wydała. Duszno było i parno jak we dnie. Nad nami przeciągały prędko czarne chmury, chociaż na dole nie czuć było najlżejszego nawet wietrzyku. Służący zapalił obie latarnie. Na szczęście droga była mi dobrze znaną. Żona stała we drzwiach, patrząc na mnie dopóki nie wskoczyłem do amerykana; poczem nagle cofnęła się, zostawiając mnie z dwoma kuzynami życzącymi mi szczęśliwej drogi.
Z początku obawy żony udzieliły mi się trochę; lecz niezadługo zacząłem myśleć tylko o gościach z Marsa. Jak dotąd, nie wiedziałem jeszcze nic o rezultatach walki wieczornej, nie wiedziałem nawet, co wpłynęło na jej przyspieszenie. Kiedy zbliżałem się do Okhanu, tę bowiem drogę wybrałem z powrotem, ujrzałem na zachodniej stronie horyzontu czerwonawe światło, które, w miarę przybliżania się mego, podnosiło się coraz wyżej. Pędzące chmury zbierającej się burzy mieszały się tam z masami czarnego i czerwonego dymu.
Ulica Ripley była pusta i oprócz kilku świateł w oknach nie znać było na niej żadnego życia; lecz na zakręcie drogi do Pyrmont, gdzie stała gromadka ludzi plecami do mnie zwróconych, zaledwie uniknąłem przykrego wypadku. Kiedy przejeżdżałem koło nich, ludzie ci nic do mnie nie powiedzieli. Nie wiem więc czy wiedzieli już coś o zdarzeniach zaszłych na wzgórzu i czy mieszkańcy wogóle domów, około których przejeżdżałem, spali spokojnie, czy też opuścili je lub zmęczeni i niespokojni czekali dalszych wypadków.
Z Ripley do Pyrford jechałem doliną rzeki Wey, nie widziałem przeto czerwonej łuny. Kiedy zaś zacząłem wjeżdżać na małe wzgórze, na którem stoi kościół w Pyrford, łuna ukazała się znowu, a wierzchołki drzew zadrżały pod pierwszem tchnieniem burzy. Potem słyszałem jak północ biła na wieży kościoła w Pyrford, a potem jeszcze ujrzałem rysującą się czarno sylwetkę Maybury na tle czerwonem.
W tejże chwili oślepiający zielonawy błysk oświecił drogę i lasy Addlestone. Poczułem szarpnięcie lejc i ujrzałem jak ciemne chmury rozdarł pas zielonego ognia, i coś spadło po lewej stronie drogi. Była to trzecia spadająca gwiazda!
W ślad za tem zjawiskiem wybuchnęła zbierająca się dotąd burza i piorun niby rakieta przeleciał nam nad głową. Koń skoczył w bok i zaczął ponosić. Wzgórze w tem miejscu lekko spuszcza się w dół i po tej to pochyłości pędziliśmy teraz. Błyskawice następowały po sobie tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a pioruny, z towarzyszącym im dziwnym jakimś trzaskiem, grzmiały jak odgłos jakiejś olbrzymiej maszyny elektrycznej. Przy tem to niknącem, to oślepiającem świetle, widziałem drobny grad, który mię ciął po twarzy.
Z początku patrzyłem tylko na drogę, aż nagle coś posuwającego się ku Maybury po przeciwnym stoku wzgórza zwróciło moją uwagę. Z początku wziąłem to za mokry dach jakiegoś domu, potem w świetle błyskawicy, która naraz oświetliła cały krajobraz, ujrzałem coś szczególnego. Jakże mam to opisać? Jakiś potworny trójnóg, wyższy, niż kilka domów razem, posuwał się nad drzewami, gniótł i łamał je w swym pochodzie, chodząca jakaś maszyna z błyszczącego metalu przechodziła przez wrzosowisko! Stalowe łańcuchy czy sznury zwieszały się z niej, a hałas, który sprawiały mięszał się z łoskotem burzy.
Błysk... i znów ukazuje się wyraźnie jak przekracza drogę, niknie... i znowu ukazuje się prawie natychmiastowo o sto łokci dalej. Wyobraźcie sobie olbrzymi stołek od dojenia krów postępujący i podskakujący na ziemi? Takie wrażenie sprawiały te szybkie błyskawice, z tą tylko różnicą, że ów stołek była to olbrzymia machina.
Potem drzewa w pobliskim lesie rozwarły się z trzaskiem, jakby kruche krzaki, a przez ten wyłom zaczął posuwać się szybko ku mnie drugi podobny trójnóg. Mnie zaś koń szybko unosił prosto na niego! Na widok drugiego potwora odwaga opuściła mię zupełnie. Bojąc się spojrzeć nań po raz wtóry, szarpnąłem gwałtownie lejcami, kierując konia na prawo i w tejże chwili amerykan przewrócił się, dyszle złamały, a ja wpadłem do niezbyt głębokiej kałuży.
Wydostałem się z niej natychmiast i z nogami wciąż jeszcze w wodzie podpełzałem pod kępę świerków. Koń leżał bez ruchu, a przy świetle częstych błyskawic widać było pudło przewróconego amerykana, na którem jedno koło obracało się jeszcze powoli. Po chwili olbrzymi mechanizm przeszedł koło mnie i kroczył dalej w kierunku Pyrford.
Zbliska rzecz ta niezmiernie dziwnie wyglądała. Nie był to bowiem bezmyślny mechanizm naprzód się posuwający. Była to maszyna, bo wydawała odgłos metalu, ale zaopatrzona w dzwoniące, a giętkie ramiona, z których jedno n. p. wyrwało po drodze duży świerk. Wybierała sobie drogę z dziwną rzeczy świadomością, a miedziany kaptur, którym była u wierzchu zakończona obracał się to w tę to w ową stronę, przypominając wyraźnie głowę, oglądającą się na wsze strony. Na plecach miała coś nakształt rybackiego koszyka, a ze wszystkich stawów i członków tego potworu wydobywały się kłęby zielonego dymu. Wszystko to widziałem w chwili, kiedy przechodziła koło mnie; w moment potem już jej nie było.
Przechodząc, wydawała głos zagłuszający grzmoty same: Alu! Alu! i w parę minut potem była już przy swej poprzedniczce, pochylając się nad czemś na polu. Sądzę, iż to coś, musiał to być trzeci z owych dziesięciu cylindrów wysłanych do nas z Marsa.
Przez parę minut leżałem tak wśród deszczu i ciemności przerywanej tylko drżącem światłem, wydawanem przez poruszające się metalowe potwory. Drobny grad padał a wśród niego majaczyły owe dziwne postacie, to ukazując się w świetle błyskawic, to ginąc w ciemnościach nocy.
Byłem cały przemokły od gradu i wody w kałuży i upłynęło trochę czasu zanim zdumienie moje ustąpiło na tyle, iż wydobyłem się na brzeg i zacząłem myśleć o grożącem mi niebezpieczeństwie.
Niedaleko odemnie stała chata wyrobnika otoczona polem kartofli. Zerwałem się na nogi i zacząłem biedz ku niej. Przybywszy tam, zacząłem kołatać co sił, aby mi otworzono, lecz nie usłyszano mnie, bo pewno nikogo tam nie było, więc ukrywszy się w rowie, zacząłem biedz wzdłuż niego, niepostrzeżony przez potworne maszyny, ku lasowi w Maybury.
W tem ukryciu, przemokły i drżący z chłodu, zacząłem się posuwać do swego domu. Długo chodziłem pomiędzy drzewami, szukając ścieżki; ciemno było bardzo, bo błyskawice stawały się coraz rzadsze, a grad, który padał gęsto przed chwilą, spuszczał się teraz całemi słupami przez otwory wśród drzew.
Gdybym był sobie mógł zdać naówczas sprawę z tego co się dzieje, powinienem był natychmiast zawrócić przez Cobham i powrócić do żony w Leatherhead; lecz nie umiałem dostatecznie myśli zebrać, oszołomiony niezwykłemi zjawiskami, zmęczony, przemokły, ogłuszony i oślepiony burzą.
Miałem tylko niejasne jakieś pojęcie o tem, że wracam do domu, potykałem się o drzewa, wpadłem do jakiegoś rowu, gdzie zbiłem sobie kolano, i nareszcie wybiegłem na pole, które było jednem morzem pędzonej przez burzę wody i piasku. W tej ciemności jakiś człowiek natknął się na mnie, a ja aż cofnąłem się od nagłego uderzenia.
Krzyknął przerażony, odskoczył w bok i zaczął biedz, zanim zdołałem na tyle myśli zebrać, by doń przemówić. Burza tymczasem była tak gwałtowną, że z największym trudem szedłem pod górę. Wreszcie dotarłszy do parkanu po lewej stronie, szedłem wzdłuż niego czas jakiś. U szczytu potknąłem się o coś miękkiego, a przy świetle błyskawicy ujrzałem u nóg mych jakąś masę sukna i parę butów. Zanim mogłem rozpoznać jak ten człowiek leży, błyskawica zgasła. Stałem czekając na drugą, skoro nadeszła, ujrzałem silnie zbudowanego człowieka, schludnie ubranego, którego głowa podwinięta była pod kadłub u samego parkanu zupełnie tak, jakby go coś gwałtownie o ten parkan rzuciło.
Przezwyciężając wstręt dość naturalny u mnie, który się przedtem nigdy trupa nie dotknąłem, schyliłem się by dotknąć jego serca. Nie żył. Widocznie skręcił kark, padając na parkan. Trzecia błyskawica oświeciła mu twarz i poznałem oberżystę, który mi konia pożyczył. Przeszedłem ostrożnie obok niego, potem koło koszar i cyrkułu, ku swojemu domowi. Na wzgórzu już się nic nie paliło, choć na błoniach wciąż jeszcze kłębiły się czerwone płomienie i dym, walcząc o lepsze z gradem. O ile mogłem dojrzeć, domy około mnie były nietknięte. Przy koszarach ciemna jakaś masa leżała na drodze.
Dalej ku mostowi słychać było głosy i stąpania, lecz nie miałem odwagi ani wołać ani iść ku nim. Otworzyłem drzwi mego domu kluczem od zatrzasku, wszedłem zamykając i zaryglowując je za sobą, poszedłem do schodów i siadłem na pierwszym stopniu. Głowę miałem jeszcze pełną owych maszerujących metalowych potworów i nieżywego ciała roztrzaskanego o parkan. Oparłem się o ścianę, drżąc gwałtownie.