Wojna światów/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Wojna światów | |
Wydawca | Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“ | |
Data wyd. | 1899 | |
Druk | Druk J. Sikorskiego | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Maria Wentz'l | |
Tytuł orygin. | The War of the Worlds | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
H. G. WELLS.
WOJNA ŚWIATÓW
przekład z angielskiego
Maryi Wentz’l
WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi „Gazety Polskiej“
Druk J. Sikorskiego, Warecka 14.
1899.
ДОЗВОЛЕНО ЦЕНЗУРОЮ
Варшава, 28 Іюля 1899 года.
|
Autor, którego dzieło podajemy tutaj w przekładzie, jest głośnym bardzo pisarzem amerykańskim[1] a znanym publiczności naszej z dwóch tłómaczonych już na język polski utworów w „Słowie“ i „Kuryerze Codziennym“.
Jeden z krytyków angielskich porównywa rodzaj satyry Wellsa do humoru Swifta. Uwaga to istotnie trafna; ironia bowiem ukryta bywa w powieściach jego równie starannie jak i u autora „Przygód Gulliwera“.
...Czy my, czy oni są panami świata?...
...Jakże to wszystko stworzonem zostało dla człowieka?“
Kepler (cytowany w Anatomii Melancholii).
W ostatnich latach XIX wieku nikt z mieszkańców ziemi nie przypuszczał, że sprawy ludzkie śledzone są pilnie i dokładnie przez inteligencye o wiele od ludzkich wyższe, ale niemniej jak one śmiertelne. Nikomu nawet na myśl nie przyszło, że podczas kiedy ludzie krzątali się około spraw swoich, zabiegi ich były obserwowane i studyowane, prawie tak ściśle, jak człowiek uzbrojony w mikroskop studyuje i bada tajemnicze istotki, które roją się i mnożą w kropli wody. Ludzie ze spokojem niczem niezakłóconym poruszali się na powierzchni tego globu, krzątali się około swych drobnych spraw, pełni ufności w panowanie nad materyą.
Wymoczki pod mikroskopem zapewne czynią to samo. Nikomu na myśl nie przyszło troskać się choćby na chwilę o to, że starsze światy w przestrzeni mogłyby się stać źródłem niebezpieczeństwa dla mieszkańców naszego planety, lub też jeżeli myśleli o nich, to tylko aby oddalić od siebie czemprędzej myśl o możliwości jakowegoś życia na nich. Ciekawem jest przypomnieć sobie niektóre umysłowe nawyknienia ówczesne. Co najwyżej: mieszkańcy ziemi sądzili, że na Marsie mogą być ludzie, lecz o wiele pod każdym względem niżsi od nas i gotowi z utęsknieniem przyjąć pierwsze z naszej strony próby cywilizacyjne. A jednak po przez niezmierzoną przestrzeń umysły, które się mają do naszych tak, jak umysł ludzi ma się do umysłu zwierząt, inteligencye potężne, pewne siebie i bezwzględne przypatrywały się tej ziemi zazdrosnemi oczyma i zwolna a pewno układały sobie plan kampanii. W samych zaś początkach XX‑go wieku nastąpiła wielka akcya.
Planeta Mars, jak wiadomo, krąży w odległości 140,000,000 mil od słońca a światło i ciepło, które od słońca odbiera, jest o połowę od naszego mniejsze. Jeżeli hypoteza o mgławicach ma jakiekolwiek prawdopodobieństwo, Mars jest znacznie starszym od ziemi i życie na nim rozpoczęło się dawno przed utworzeniem się naszego planety. Fakt zaś, że powierzchnia jego wynosi zaledwie siódmą część powierzchni ziemi, sprawił zapewne, iż Mars ostygł daleko prędzej i życie na nim również prędzej się rozpocząć musiało. Posiada on powietrze i wodę oraz wszystko co jest potrzebnem do utrzymania życia organicznego.
A jednak człowiek jest tak próżnym i tak próżnością tą zaślepiony, że żaden z pisarzów do samego końca wieku XIX‑go nie miał pojęcia o tem, aby życie umysłowe rozwinąć się tam mogło i przeszło daleko po za granice ziemskiego poznania. Nikt też nie przypuszczał, że ponieważ Mars jest starszym od ziemi, posiada zaledwie czwartą część jej powierzchni i leży dalej od słońca, to z natury rzeczy wynika, że dalszym być musi od początku życia, a bliższym jego końca.
Wiekowe zastyganie, które kiedyś ogarnie całego naszego planetę, tam zaszło już bardzo daleko. Fizyczny stan Marsa jest nam jeszcze bardzo mało znany; lecz wiemy obecnie, że nawet pod równikiem temperatura jego południowa równa się naszej najtęższej zimie. Powietrze tam jest rzadsze niż nasze, oceany skurczyły się tak, iż zajmują zaledwie jedną trzecią całej powierzchni, a w miarę powolnego zmieniania się pór roku olbrzymie czapki śniegowe zbierają się u północnego i południowego bieguna lub, tając, zalewają strefy umiarkowane. Ten ostateczny stopień wyczerpania, który dla nas jest jeszcze nieprawdopodobnie daleki, stał się kwestyą dnia dla mieszkańców Marsa. Bezpośredni nacisk konieczności zaostrzył ich umysły, rozszerzył siły i zahartował serca, a patrząc w przestrzeń przez instrumenty, o jakich się nam nie śniło, z pomocą inteligencyi wyższych niż nasze, widzą w najbliższej od siebie odległości tylko o 35,000,000 mil w kierunku słońca jutrzenkę nadziei, naszego cieplejszego planetę zieleniącego się roślinnością i srebrzącego wodą, spowitego w atmosferę chmur, wymownie świadczącą o jego urodzajności, z przebłyskującemi czasem w przerwach chmur widokami gęsto zaludnionych krajów i okrętami pokrytych mórz.
A my ludzie, stworzenia, które tę ziemię zamieszkują, musimy wydawać się im przynajmniej tak obcymi, nieprzyjaznymi i dzikimi, jak są nimi małpy i lemury dla nas. Inteligentna połowa ludzkości przyznaje już, że życie jest nieustanną walką o byt i zdaje się, że tak również myślą mieszkańcy Marsa. Ich świat ostygł już bardzo, nasz zaś jeszcze drga życiem; lecz zaludniony jest tylko przez istoty, które oni za nieskończenie niższe od siebie uważają. Przenieść zatem walkę w kierunku bliższym słońca, jest dla nich jedyną ucieczką przed zagładą, która z pokolenia w pokolenie coraz się bliżej do nich posuwa.
Zanim więc zbyt surowo ich osądzimy, przypomnijmy sobie jak nasz ród ludzki niemiłosiernie i zupełnie wytępił nietylko niektóre zwierzęta, jak np. bizona i dodo, ale i niektóre niższe od siebie rasy ludzi.
Tasmańczycy, pomimo swego podobieństwa do człowieka, całkowicie zniknęli z powierzchni ziemi w eksterminacyjnej walce, prowadzonej z nimi przez europejskich przybyszów w ciągu jakichś lat pięćdziesięciu. Jesteśmyż więc my takimi apostołami miłosierdzia, aby mieć prawo uskarżać się, że mieszkańcy Marsa walczyli w tymże duchu?
Istoty te obliczyły z zadziwiającą dokładnością spuszczenie się swoje na ziemię i wykonały je z zadziwiającą ścisłością — co pozwala się domyślać, że matematycznemi wiadomościami o wiele nas wyprzedziły — przygotowania zaś swoje zrobili, zdaje się, prawie jednomyślnie. Gdybyśmy posiadali odpowiednie instrumenty optyczne, moglibyśmy byli zauważyć grożące nam niebezpieczeństwo już w połowie XIX wieku. Wprawdzie ludzie tacy jak Schiaparelli obserwowali już czerwonego planetę (rzecz szczególna: od wieków już Mars uważany był za gwiazdę wojny) lecz nie umiał niczem wyjaśnić owych fluktuacyi i plam, które na mapach jego zaznaczono. Tymczasem przez cały ten czas Marsyjczycy szykowali się do czynu.
Podczas opozycyi 1894 r. zauważono duże światło na jasnej stronie tarczy Marsa najpierw w obserwatoryum w Lick, potem zauważył je Perrotin w Nicei, a wreszcie wielu innych obserwatorów. Czytelnicy angielscy usłyszeli o tem zjawisku pierwszy raz w numerze pisma Nature z 2 sierpnia. Ja przypuszczam, że zjawisko to musiało właśnie być odlewaniem olbrzymiego działa, wielką przepaścią utworzoną w samym planecie, przepaścią, z której wymierzyli przeciw nam swe strzały. Podczas bowiem dwóch następnych opozycyi zauważono obok miejsca wybuchu szczególne jakieś plamy, których natury nie potrafiono wyjaśnić.
Burza wszakże zerwała się nad naszemi głowami dopiero sześć lat temu. Skoro Mars miał stanąć w opozycyi, astronom Lavelle z Jawy telegrafował bezustanku o olbrzymim wybuchu gazów świetlnych na wspomnianym planecie. Zdarzyło się to około północy 12 danego miesiąca, a spektroskop, do którego Lavelle uciekł się natychmiast, wskazywał wielką masę palących się gazów, głównie wodoru, i poruszających się z zadziwiającą szybkością w kierunku ziemi.
Ten słup światła znikł około godz. kwadrans na pierwszą. Lavelle porównywał go do olbrzymiego płomienia, który wybuchł i oddzielił się nagle od planety „nakształt palącego się gazu, który wybucha z armaty“.
Zdanie to okazało się później dziwnie trafnem. Pomimo to wszystko jednakże w gazetach dnia następnego nie było o tem żadnej wzmianki, prócz małej notatki w Daily Telegraph i świat szedł swoją koleją nieświadom jednego z największych niebezpieczeństw, jakie kiedykolwiek groziło rodzajowi ludzkiemu.
Co do mnie, mogłem był wcale nawet o wybuchu na Marsie nie wiedzieć, gdyby nie to, że spotkałem Ogilvy’ego, znanego astronoma z Ottershaw, który był dnia tego nadzwyczajnie wzruszony i wskutek tego prosił mię, abym tejże nocy wraz z nim obserwował czerwonego planetę.
Pomimo wszystko, co się potem stało, pamiętam noc tę doskonale. Ciemne, pełne nocnych cieniów obserwatoryum, przyćmiona lampa rzucająca słabe światło na podłogę, stałe cykanie przyrządu zegarowego w teleskopie, i wązka szpara w sklepieniu odkrywająca łukowatą głębię usianą gwiazdami. Ogilvy’ego dojrzeć nie mogłem, słyszałem tylko jego poruszenia. Przez teleskop widać było modry łuk i małego okrągłego planetę pływającego w przestrzeni. Zdawał się taką odrobiną, jasną, małą i cichą, lekko prążkowaną poprzecznemi pasami i cokolwiek spłaszczoną przy biegunach. Taki mały, srebrno połyskujący niby świecący się łebek szpilki! Zdawał się drgać trochę, lecz to raczej teleskop drgał wskutek działania zegarowego przyrządu, który utrzymywał planetę wciąż na widoku.
Podczas kiedy się przyglądałem, mała gwiazda zdawała się to większą to mniejszą, to bliższą to znów dalszą; lecz to był tylko skutek zmęczenia oka. Czterdzieści milionów mil od nas — więcej niż 40,000,000 mil próżni. Mało kto może sobie wyobrazić tę niezmierzoną przestrzeń, w której unosi się pył kosmiczny wszechświata.
Niedaleko Marsa, w przestrzeni objętej teleskopem, znajdowały się trzy małe punkty świetlne, trzy teleskopowe gwiazdki nieskończenie dalekie a w około niezgłębiona ciemność pustki. Wiecie jak ta ciemność wygląda w gwiaździstą noc zimową. W teleskopie ciemność ta wydaje się jeszcze głębszą, a z niej niewidzialne dla mnie, dalekie i małe, lecące szybko i stale przez tę niepojętą przestrzeń, zbliżające się co minuta coraz bliżej i bliżej o tysiące mil, posuwało się ku mnie owo Coś, co ku nam wysłano, Coś co miało sprowadzić na ziemię tyle nieszczęść i śmierci. Wtedy nie myślałem nawet o istnieniu czegoś podobnego, nikomu się nie śniło o tym niezmiernie celnym a groźnym wysłańcu.
Tej nocy również dał się zauważyć drugi wybuch gazów z dalekiego planety. Widziałem go kiedy chronometr wybił północ. Był to czerwonawy błysk, małe nabrzmienie świetlnej powierzchni, o czem natychmiast zawiadomiłem Ogilvy’ego i on zajął moje miejsce przy teleskopie. Noc była ciepła, pić mi się chciało, szedłem więc ku syfonowi niezręcznie wyciągając trochę ścierpłe nogi, podczas kiedy Ogilvy wydawał okrzyki podziwu nad obserwowanym strumieniem gazu, który się ku nam przybliżał.
Tejże nocy drugi niewidzialny pocisk wyruszył z Marsa w kierunku ziemi coś na sekundę przed upływem dwudziestu czterech godzin po pierwszym. Przypominam sobie jakem siedział tam w ciemności, a przed oczami latały mi zielone i czerwone płatki. Żałowałem, że nie mogę palić, nie domyślając się wcale co za znaczenie miało nikłe światełko, które przed chwilą obserwowałem i co ono niebawem mi przyniesie. Ogilvy obserwował do pierwszej, potem wstał, zapaliwszy latarnię i przeszliśmy do jego mieszkania. Tam niżej pod nami leżało Ottershaw i Chertsey i setki ludzi spokojnie używających spoczynku nocnego.
Ogilvy pełen był, dnia tego najróżnorodniejszych domysłów co do stanu planety Marsa i drwił z pospolitego mniemania, że Mars posiada mieszkańców, którzy nam jakoweś dają znaki. On przypuszczał raczej, że deszcz meteorytów spadł na Marsa lub odbywał się tam jakiś olbrzymi wybuch wulkaniczny. Przekonywał mię, jak dalece niemożliwem byłoby, by jakiś organiczny rozwój przybrał ten sam kierunek na dwóch sąsiednich planetach.
„Prawdopodobieństwo czegośkolwiek zbliżonego do organizmów ludzkich na Marsie ma się jak milion do jednego“ rzekł.
Setki obserwatorów widziało płomień tejże nocy i nocy następnych; lecz dlaczego wybuchy ustały za dziesiątym razem nikt wytłómaczyć nie potrafił. Być może, że gazy wydzielające się przy strzelaniu niepokoiły mieszkańców Marsa; gęste bowiem chmury dymu czy pyłu, dające się obserwować przez nader potężny teleskop, zaciemniły jasną zwykle atmosferę planety i przysłoniły jego dobrze znane kształty.
Nareszcie nawet dzienniki przebudziły się z uśpienia i popularne artykuły o wulkanach na Marsie zaczęły się pojawiać tu i owdzie. Humorystyczne czasopismo Punch zrobiło z tego, o ile sobie przypominam, dość szczęśliwy użytek w jakiejś politycznej karykaturze, a tymczasem bez niczyjej wiedzy zbliżały się ku nam owe pociski, które Marsyjczycy ku nam wymierzyli, pociski biegnące z szybkością wielu mil na sekundę po przez pustą przepaść przestrzeni, godzina po godzinie, dzień po dniu, coraz bliżej i bliżej. Dziś zdaje mi się to prawie nie do wiary, że wówczas ludzie mogli spokojnie zajmować się swemi sprawami z tym mieczem Damoklesa wiszącym nad ich głowami. Przypominam sobie, jak wesołym był mój znajomy Markham i jak się cieszył, że udało mu się zdjąć nową fotografię planety dla jednego z pism ilustrowanych, które podówczas wydawał. Ludzie naszych czasów nie mają nawet przybliżonego pojęcia o obfitości i przedsiębierczości pism peryodycznych dziewiętnastego wieku. Co do mnie byłem naówczas bardzo zajęty nauką jazdy na bicyklu i pisaniem całej seryi artykułów o prawdopodobnym rozwoju pojęć moralnych w miarę postępu cywilizacyi.
Pewnego wieczora (kiedy to pierwszy pocisk wyrzucony z Marsa mógł być już od nas na odległości jakichś 10,000,000 mil) wyszedłem z żoną na przechadzkę. Noc była gwiaździsta, objaśniałem jej znaki Zodyaku i wskazałem Marsa, mały punkt świetlany w kierunku Zenitu, ku któremu w danej chwili było skierowane tyle teleskopów. Wieczór był bardzo ciepły: koło nas przeszła jakaś powracająca do domu gromadka majówkowiczów z muzyką i śpiewami, w oknach sąsiednich domów gasły powoli światła, od strony kolei żelaznej dochodziły odgłosy wekslowanych pociągów, a żona zwracała mi uwagę na czerwone i zielone światła stacyi, odbijające się na ciemnem tle nieba. Cisza i spokój panowały dokoła.
Nadeszła wreszcie noc, w której spadła pierwsza gwiazda. Spostrzeżono ją najpierw nad ranem, przelatującą w kierunku wschodnim ponad Winchester, jako smugę światła, unoszącą się wysoko w atmosferze. Setki ludzi musiały widzieć to zjawisko i brały je zapewne za zwykłą spadającą gwiazdę. Albin mówił, że zostawiała za sobą zielonawy odbłysk, który świecił jeszcze parę sekund po jej przejściu, a Denning, nasza największa powaga w kwestyi meteorytów, utrzymywał, że wysokość, na której ją najpierw zauważono, była około dziewięćdziesięciu do stu mil; sądził nadto, iż spaść musiała na jakie sto mil dalej ku wschodowi.
Ja byłem w domu i pisałem; a chociaż okna mego gabinetu mają widok na Ottershaw i wówczas jeszcze lubiłem trzymać je otwarte, aby spoglądać na niebo wieczorne, jednak nic nie widziałem. A jednakże to najdziwniejsze ze wszystkich zjawisk, widzianych kiedykolwiek na ziemi, musiało ukazać się właśnie w owej chwili i byłbym je ujrzał, gdybym tylko był podniósł oczy od mej roboty. Niektórzy mówili potem, że lecąc wydawało rodzaj syku: lecz ja tego nie słyszałem. Wiele osób w Berkshire, Surrey i Middlesex musiało widzieć meteor spadający i wzięło go za jeden więcej meteoryt; lecz nikomu nawet na myśl nie przyszło szukać spadłej masy tejże jeszcze nocy.
Nad samym ranem jednakże, poczciwy Ogilvy, który widział lecącą gwiazdę i pewnym był, że nowy meteoryt leży gdzieś na polach pomiędzy Horsell, Ottershaw i Woking, wstał śpiesznie aby go odszukać. Znalazł też go istotnie zaraz o świcie niedaleko od kopalni piasku. Zaostrzony koniec spadłego ciała wyorał olbrzymią jamę, rozrzucając szeroko piasek i żwir na okalające wrzosowiska, tworząc pagórki widoczne już z odległości półtorej wiorsty. Wrzosy paliły się po stronie wschodniej i wązki pasek dymu unosił się na widnokręgu.
Sam zaś przedmiot leżał prawie cały zagrzebany w piasku pośród drzazeg i odłamów świerku, który spadając roztrzaskał. Część jego wystająca ponad powierzchnię miała kształt olbrzymiego cylindra pokrytego warstwą jakiejś brunatnej rdzy czy czegoś podobnego, w średnicy zaś miał około dziewięćdziesięciu stóp. Ogilvy zbliżył się do leżącej przed nim masy, zdziwiony jej wielkością i kształtem, bo wszystkie prawie meteoryty są mniejwięcej zaokrąglone. Była ona jednakże jeszcze tak rozgrzana wskutek tarcia powietrza w szybkim swym biegu, że niepodobna było przysunąć się do niej. Jakiś stały odgłos w jej wnętrzu przypisywał nasz uczony procesowi nierównego stygnięcia powierzchni; bo wówczas jeszcze wcale mu na myśl nie przyszło, że przedmiot ten mógł być pustym wewnątrz.
Stanął na brzegu zagłębienia, które szczególne ciało wyżłobiło sobie i przypatrywał się dziwnym jego kształtom i barwie, trochę przeczuwając już wówczas nawet pewną celowość tego zjawiska. Ranek był bardzo ciepły i spokojny, słońce złociło brzegi lasu w Weybridge, nie słychać było ani ptaków ani najlżejszego szmeru, tylko koniec cylindra zaczynał się powoli obracać naokoło swej osi. Odbywało się to tak wolno, iż mógł ruch zauważyć jedynie tym sposobem, iż pewien czarny punkt, który widział początkowo u swych stóp, znalazł się niebawem nad jego głową. I wówczas jeszcze nie rozumiał dokładnie co to mogło znaczyć, aż usłyszał jakiś stłumiony odgłos zgrzytu i spostrzegł, że ów punkt czarny wysunął się o parę cali naprzód. Wtedy błyskawicą przebiegła mu przez głowę myśl: Cylinder jest wyrobem sztucznym — pustym wewnątrz — z odśrubowującym się końcem! Coś z wewnątrz odśrubowywało wierzch!
„Na Boga!“ zawołał Ogilvy. „Tam jest człowiek, — ludzie są wewnątrz! Na pół uduszeni! Próbują wyjść!“ I jednocześnie całą tę rzecz złączył w myśli z ową błyskawicą widzianą na Marsie.
Myśl o zamkniętej tam istocie stała mu się tak nieznośną, że pomimo gorąca zbliżył się do cylindra, by pomódz kręcić; lecz na szczęście, lekkie promieniowanie ostrzegło go dość wcześnie, zanim przyłożył rękę do rozpalonego metalu. Potem stał przez chwilę niezdecydowany, aż wreszcie porwał się i zaczął szybko biedz ku Woking. Musiała być wtedy 6‑a rano. Spotkał jakiegoś woźnicę i usiłował mu rzecz opowiedzieć; lecz opowieść jego i pozór (kapelusz zostawił w dole) były tak dziwne, iż spotkany woźnica zaciął konie i pojechał dalej. To samo spotkało go u oberżysty, który właśnie otwierał swój sklep na Horsell Bridge. Człowiek ten wziął go za zbiegłego waryata i próbował nawet zamknąć go chwilowo w szynkowni. To otrzeźwiło trochę biednego Ogilvy, aż wreszcie spostrzegł Hendersona, londyńskiego dziennikarza pracującego w swoim ogrodzie, i zawołał nań przez parkan, opowiadając co zaszło.
— „Henderson, wszak widziałeś tę spadającą gwiazdę wczorajszego wieczora?
— „Bo co? — rzekł Henderson.
— „Leży tam na błoniach Horsell.
— „No, no! — rzekł Henderson. — Aerolit! To dobrze.
— „Ależ to jest coś więcej niż meteoryt. To cylinder — sztuczny cylinder, człowieku! A w środku coś się porusza!
Henderson stanął jak wryty ze szpadlem w ręku.
— „Co takiego? — spytał, bo trochę nie dosłyszał.
Ogilvy opowiedział mu wszystko co widział; Henderson pomyślał chwilę, potem rzucił szpadel, włożył marynarkę i wyszedł na drogę. Obaj wrócili natychmiast na błonia i znaleźli cylinder wciąż w tej samej pozycyi. Powietrze tylko wydostawało się czy też wchodziło przez szparę otworu, wydając lekki syczący odgłos.
Nasłuchiwali, stukali laskami w spopieloną łuskę, lecz, nie otrzymując żadnej odpowiedzi, sądzili, że człowiek czy też ludzie, znajdujący się wewnątrz, muszą być nieprzytomni lub nieżywi.
Obaj naturalnie nie mogli nic zrobić. Krzyczeli tylko z całych sił, usiłując dodać odwagi uwięzionym, obiecując rychłą pomoc i udali się znów do miasta. Można sobie wyobrazić jakie sprawiali wrażenie podnieceni, okryci piaskiem z ubraniem w nieładzie biegnący tak środkiem ulicy, właśnie w chwili kiedy otwierano sklepy, a ludzie podnosili story w oknach swych sypialni. Henderson pobiegł natychmiast do telegrafu, by przesłać wiadomość do Londynu. Artykuły w gazetach przygotowały już były umysły ogółu do tego nowego pojęcia.
Około 8 ej znaczna liczba chłopców i nie mających zajęcia ludzi wyruszyła na błonia, aby zobaczyć „nieżywych ludzi z Marsa“. Taką bowiem formę przybrało całe opowiadanie. Ja najpierw usłyszałem to od chłopca przynoszącego mi gazetę około trzy kwadranse na dziewiątą, kiedy posłałem po moją Daily Chronicle. Byłem, ma się rozumieć, bardzo zdziwiony i natychmiast podążyłem do kopalni piasku przez most Ottershaw.
Znalazłem tam gromadę około czterdziestu ludzi otaczających wielką jamę, w której leżał cylinder; trawa i żwir naokoło powyrywane były jakby pod wpływem nagłej eksplozyi. Hendersona i Ogilvy’ego nie było. Zapewne widząc, iż na razie nie było nic do zrobienia, poszli razem na śniadanie.
Kilku chłopców siedziało na skraju dołu, kiwając nogami i bawiąc się — dopóki ja nie powstrzymałem ich, rzucali kamykami w olbrzymią massę. Pomiędzy przypatrującymi się ludźmi zauważyłem dwóch cyklistów; jakiegoś ogrodniczka, rzeźnika Gregg z synkiem i kilku innych gapiów i próżniaków, których zwykłem widywać około stacyi kolei żelaznej. Mówiono bardzo mało, bo naówczas bardzo niewielu ludzi w Anglii miało jakie takie wiadomości astronomiczne. Większość obecnych wpatrywała się bezmyślnie w szeroki do okrągłego stołu podobny koniec cylindra, który wciąż jeszcze znajdował się w tej samej pozycyi, w jakiej go zostawili Henderson i Ogilvy. Wszyscy prawie spodziewali się zapewne ujrzeć stos zwęglonych ciał i dlatego z pewnem rozczarowaniem patrzyli na tę nieruchomą massę. Niektórzy podczas mojej tam obecności odeszli, inni znów nadchodzili. Zeszedłem w dół i zdawało mi się, że czuję jakiś ruch pod stopami. Wierzchnia część cylindra stanowczo przestała się obracać.
Dopiero zbliska cała dziwaczność tego szczególnego przedmiotu przedstawiła mi się w całości. Na pierwszy rzut oka podobne to było do przewróconego powozu lub w poprzek drogi leżącego pnia, albo raczej do zardzewiałej rury gazowej na pół zakopanej w ziemi. Trzeba już było pewnego naukowego wykształcenia by zauważyć, że materya, którą cylinder był pokryty, nie była zwykłym oxydem, i że żółto‑biały metal, prześwitujący w szparze pomiędzy pokrywą a cylindrem miał niezwykły kolor.
Wyraz „nadziemski“ nie miał znaczenia dla większości zgromadzonych tam widzów.
Pewny byłem wówczas, że przedmiot ten pochodził z Marsa; lecz wątpiłem bardzo, by mógł zawierać żyjące istoty. Myślałem, że odszrubowywanie odbywa się automatycznie. Pomimo wszystko, co mówił Ogilvy, wciąż jeszcze wierzyłem, że na Marsie mogą być ludzie a myśl moja galopowała już naprzód, wyobrażając sobie, że cylinder ten zawierać może jakiś rękopis i jakie trudności powstaną z przetłómaczeniem go i t. d. A jednak był on cokolwiek za duży na to. Chciałbym był widzieć go już otwartym. Około jedenastej pełen podobnych myśli poszedłem do mego domu na Maybury; lecz trudno mi się już było zabrać dnia tego do pracy nad mojemi oderwanemi spekulacyami.
Po południu wygląd błoń zmienił się znacznie, a wczesne wydania gazet wieczornych poruszyły cały Londyn wielkiemi nagłówkami artykułów:
i t. d.
W dodatku telegram Ogilvy’ego do centralnej stacyi astronomicznej wprawił w ruch wszystkie obserwatorya w całem zjednoczonem królestwie.
Kilka dorożek ze stacyi w Woking stało na drodze do kopalń piasku, jakiś kabryolet z Chobdam oraz wspaniały arystokratyczny powóz. Oprócz tego była tam cała gromada bicyklów, a wiele osób przyszło poprostu pieszo z Woking i Chertsey tak, iż zebrał się na miejscu wcale pokaźny tłum — wśród którego jaskrawo odbijało parę jasnych toalet damskich.
Gorąco było przeraźliwe, ani wietrzyka w powietrzu, jedyny zaś cień padał od kilku rozproszonych sosen. Palące się wrzosowisko ugaszono, lecz znaczna płaszczyzna w stronę Ottershaw była jak okiem sięgnąć zczerniała.
Jakiś przedsiebierczy straganiarz z Chobdam‑Road przysłał nawet swego syna z wózkiem zielonych jabłek i wina imbirowego.
Zbliżywszy się do dołu, spostrzegłem w nim kilka osób: Hendersona, Ogilvy’ego i jakiegoś wysokiego blondyna, którym jak się potem przekonałem był Stern, nadworny astronom Jego Kr. Mości, oraz kilku robotników. Stent wydawał rozkazy głosem donośnym, stojąc na cylindrze, który teraz musiał być znacznie chłodniejszy, twarz miał czerwoną, pot spływał po niej kroplami, coś widocznie mocno go zirytowało.
Większa część cylindra była już odkryta, choć dolny jego koniec wciąż jeszcze zaryty był w ziemię. Skoro tylko Ogilvy spostrzegł mię przypatrującego się wśród tłumu nad brzegiem dołu, zaraz zawołał abym zeszedł i pytał czy nie zechciałbym przejść się do lorda Hilton, właściciela gruntów, na których znajdowaliśmy się.
Zwiększające się wciąż tłumy stawały się coraz poważniejszą przeszkodą w robotach ekskawacyjnych, szczególniej mali chłopcy dawali się we znaki. Trzebaby zrobić jakiś rodzaj ogrodzenia dla powstrzymania natłoku. Mówił też, że słychać jeszcze od czasu do czasu lekki odgłos jakiegoś ruchu wewnątrz cylindra, lecz że robotnicy nie mogli odszrubować wierzchu ponieważ na zewnątrz niema za co chwycić. Rura musi być nadzwyczaj gruba i to co zdaje się nam zaledwie dosłyszalnym szmerem, może być porządnym hałasem wewnątrz.
Byłem bardzo rad z danego mi polecenia, gdyż tym sposobem stawałem się jednym z uprzywilejowanych widzów. Lorda Hilton nie zastałem w domu, powiedziano mi tylko, iż spodziewają się jego przyjazdu o 6‑ej pp., a ponieważ wówczas było dopiero około 5‑ej, przeto wstąpiłem jeszcze do domu, napiłem się herbaty i potem poszedłem ku stacyi, na jego spotkanie.
Kiedym wrócił na miejsce robót, słońce już zachodziło. Pojedyńcze gromadki ludzi nadciągały z Woking, inne znów powracały do domu. Tłum wokoło otworu zwiększył się jeszcze i zarysowywał się ciemną plamą na żółtem tle widnokręgu — było tam jakie paręset ludzi.
Słychać było podniesione głosy i coś nakształt walki czy sprzeczki odbywało się w tym tłoku. Różne dziwaczne myśli przelatywały mi przez głowę a skorom się zbliżył, usłyszałem głos Stenta:
— Na bok, na bok!
Jakiś chłopak przebiegł mi drogę.
— Rusza się! zawołał — odszrubowuje się coraz bardziej. — To coś źle wygląda, ja idę do domu.
Podszedłem bliżej. Było tam naprawdę chyba dwieście do trzystu ludzi, popychających się wzajemnie, pomiędzy zaś walczącymi o lepsze kilka pań niepoślednie zajmowało miejsce.
— On wpadł do dołu — zawołał ktoś z tłumu.
— Na bok! wołano ze wszystkich stron.
Tłum zachwiał się a ja pracując łokciami przedostałem się przezeń. Wszyscy byli mocno wzruszeni. W otworze słychać było jakieś dziwne brzęczenie.
— Mój kochany! — pomóż tam wstrzymać trochę to bydełko. Nie wiemy przecież, co tam w tym przeklętym przedmiocie znajdować się może!
Spostrzegłem jakiegoś człowieka, subjekta handlowego z Woking, który, stojąc na cylindrze, usiłował wydostać się na brzeg otworu; lecz tłum wepchnął go napowrót.
Koniec cylindra wciąż się odszrubowywał, wystawało już blisko dwie stopy świecącej szruby. Obróciłem się i wtedy to szruba musiała wyjść cała, a pokrywa cylindra spadła z brzękiem na ziemię. Wpakowałem komuś w bok łokieć, obróciłem się znowu twarzą do tajemniczego przedmiotu, którego otwór świecił teraz czas jakiś ciemną pustką. Zachodzące słońce oślepiało mię, świecąc mi prosto w oczy.
Myślę, że wszyscy spodziewali się ujrzeć wychodzącego ztamtąd człowieka. Trochę może różnego od nas, synów ziemi, lecz w każdym razie człowieka. Ja przynajmniej tak sądziłem. Lecz o dziwo, ujrzałem niebawem coś szarego, falistego jedno nad drugiem a potem dwie świecące tarcze nakształt oczu. Potem coś podobnego do małego szarego węża, grubości zwykłej laski zwinęło się, zakręciło w powietrzu...
Zimno mi się zrobiło. Jakaś kobieta za nami przeraźliwie krzyknęła. Odwróciłem się nie spuszczając z oczu cylindra, z którego wydobywało się coraz więcej owych płazów; zacząłem się cofać, widząc na twarzach obecnych zdziwienie zamieniające się w przerażenie. Wkoło słychać było stłumione okrzyki, wszyscy się cofali, wspomniany subjekt wciąż jeszcze usiłował wydobyć się z dołu, naraz ujrzałem się sam a ludzie z przeciwległej mnie strony uciekali, Stent w ich liczbie. Spojrzałem znów na cylinder i niepohamowany niczem strach opanował mnie całego. Wrosłem w ziemię i wytrzeszczyłem oczy.
Duże, szare okrągławe ciało, wielkości niedźwiedzia, dźwigało się z trudnością z wnętrza cylindra. Skoro wysunęło się dosyć by padły nań promienie światła, zmieniło kolor i lśniło się jak mokra skóra. Dwoje wielkich, ciemnych oczu wpatrywało się we mnie. Stworzenie było okrągławe i miało coś nakształt twarzy. Pod oczami były usta bez warg, z których ciekła ślina. Ciało podnosiło się, dyszało konwulsyjnie. Jedna długa wężowata narośl chwytała za brzeg cylindra, druga poruszała się w powietrzu.
Kto nigdy nie widział żywego mieszkańca Marsa, nie może mieć pojęcia jak okropnie oni wyglądają. Dziwne, kształt litery Δ mające usta, z ostro zakończoną górną wargą, nieobecność brwi i brody pod klinowatemi ustami, ciągłe drżenie tych ust, gorgonowate macki, gwałtowna praca płuc w obcej dla siebie atmosferze, ociężałość ruchów, pochodząca z szybszego obrotu ziemi — a nadewszystko nadzwyczajna przenikliwość wzroku — sprawiały wrażenie podobne do mdłości. Brunatna tłusta skóra miała pozór pleśni czy grzyba, a powolne a pewne siebie ruchy coś niewypowiedzianie strasznego. Już przy tem pierwszem z nimi spotkaniu, na pierwszy rzut oka, byłem przejęty obrzydzeniem i strachem.
Nagle potwór zniknął mi z oczu, przechylił się przez brzeg cylindra i stoczył się w dół, wydając odgłos spadającej massy skóry, potem drugie podobne stworzenie ukazało się w ciemnym otworze.
Wtedy ochłonąłem już z pierwszego wrażenia. Zawróciłem się i biegnąc co tchu zatrzymałem się dopiero przy pierwszej grupie drzew o jakie sto łokci od cylindra; lecz biegłem potykając się co chwila, bo nie mogłem oderwać oczu od tych okropnych stworzeń.
Pod sosnami i zaroślami zatrzymałem się i czekałem dalszych wypadków. Błonie wokoło pokryte było grupami ludzi, którzy równie jak ja stali na pół unieruchomieni przestrachem, wpatrując się w owe stworzenia, czyli raczej we wznoszące się nad dołem, w którym się znajdowały, kupy żwiru. Poczem ze wznowionym strachem ujrzałem okrągły, czarny przedmiot, podskakujący na brzegu otworu. Była to głowa subjekta, który wpadł do dołu, a odcinała się wyraźnie na zachodniej stronie nieba. Potem widać było ramiona i kolana, a potem znów zsuwał się tak, iż tylko głowę widać było. Nagle znikł zupełnie i zdało mi się, że słyszę krótki krzyk. Przez chwilę chciałem pobiedz i pomódz mu; lecz strach przemógł.
Wszystko wtedy było dla mnie niewidoczne, schowane w dole, za wysokiemi górami piasku, które podniósł cylinder worując się w ziemię. Ktokolwiek przejeżdżałby tamtędy, byłby zdziwiony widokiem paruset ludzi rozproszonych na pustem polu, ukrywających się za drzewami i krzakami i wytrzeszczających oczy w kierunku kilku kopców piasku.
Wózek z imbirowem winem stał niby dziwny rozbitek, a obok niego kilka ekwipaży z końmi mającemi obrok przewieszony na głowie lub też grzebiącemi ziemię niecierpliwie.
Na widok mieszkańców Marsa, wychodzących ze swego cylindra, opanował mię pewien rodzaj paraliżującego wszelkie ruchy osłupienia. Stałem po kolana we wrzosowisku i wpatrywałem się w zasłaniający ich pagórek, w duszy mej zaś strach i ciekawość walczyły z sobą o lepsze.
Nie śmiałem podejść a jednak byłem szalenie ciekawy zajrzeć co się tam dzieje. Raz cała sfora cienkich czarnych biczów, niby macki jakiegoś mięczaka zarysowały się na tle zachodu, potem zaraz cofnęły się a natomiast cienka laska podnosiła się, wysuwając coraz wyżej i mając na końcu okrągłą, tarczę, która obracała się szybko. Co to mogło znaczyć?
Większość widzów zebrała się teraz w dwie grupy, jedna w kierunku Woking, inna ku Chobdam. Widocznie podlegali tym samym co i ja wrażeniom. Koło mnie nie było wiele osób. Jednego, który jak się przekonałem był nawet moim sąsiadem, zaczepiłem; ale prawie nie było czasu na rozmowę.
— Co to za brzydkie bestye! rzekł. Jakie brzydkie! powtarzał od czasu do czasu.
— Czy widziałeś pan człowieka w dole? spytałem; ale on mi na to nic nie odpowiedział. Umilkliśmy, przypatrując się i doznając pewnej ulgi we wzajemnem towarzystwie. Potem wszedłem na mały pagórek, który podniósł mię o jakie dwa łokcie a kiedym się powtórnie obejrzał za swym towarzyszem, widziałem go już idącego w kierunku Woking.
Zmrok się zaczynał. Tłum od strony Chobdam rozproszył się. W jamie żadnego ruchu znać nie było.
To zapewne dodało ludziom odwagi a posiłki nadciągające z Woking widocznie się też do tego przyczyniły. W każdym razie w miarę zapadającego zmroku i ciągłej ciszy w otworze, ruch w tłumie zwiększał się i zbliżał. Czarne postacie po dwie, po trzy posuwały się, stawały, przypatrywały i posuwały nanowo, tworząc nierówne półkole gotowe objąć otwór jamy w swe wystające ramiona. Ja również zacząłem się przybliżać. Potem kilku woźniców weszło śmiało w zaspy piasczyste, jakiś chłopak posunął wózek z jabłkami, potem na jakie trzydzieści kroków od zasp odłączyła się garstka ludzi, powiewających białą flagą.
Była to deputacya. Po krótkiej naradzie postanowiono, że, skoro mieszkańcy Marsa zdają się być inteligentnemi stworzeniami, to my też winniśmy pokazać im, że jesteśmy inteligentni.
Biały kawałek materyi trzepotał się to na prawo to na lewo. Stałem zbyt daleko by widzieć co się dzieje, ale dowiedziałem się później, że Ogilvy, Henderson i Stent byli w liczbie tych, którzy umyślili ten znak porozumiewający. Ta mała gromadka wysunęła się teraz w środek wspomnianego półkola a pojedyńcze czarne postacie posuwały się za nią w przyzwoitej odległości.
Nagle ujrzano błysk światła i znaczna ilość zielonawego dymu wydobyła się z otworu w trzech oddalonych od siebie odstępach czasu, unosząc się prosto w górę w cichem wieczornem powietrzu.
Ten dym, promień raczej (byłoby może właściwszem dlań mianem) był tak jasny, że ciemno niebieskie niebo nad nami i mgliste pole porosłe rzadkiemi sosnami, pociemniały nagle. Jednocześnie dało się słyszeć jakieś syczenie.
Garstka ludzi z powiewającą białą flagą stanęła zdziwiona tem zjawiskiem. W miarę unoszącego się zielonawego płomienia czy dymu, twarze ich przybierały kolor zielonkawy a potem niknęły w ciemności.
Potem, powoli syczenie zamieniło się w głośny brzęczący hałas. Zwolna jakieś zgarbione kształty wydobyły się z dołu wydając nikłe światełko. Następnie błyski prawdziwych płomieni zaczęły przeskakiwać ze zgromadzonych ludzi. Było to coś jakby niewidzialny jakiś prąd w nich rzucono i zapalono. Każdy człowiek zosobna zamienił się nagle w kolumnę ognia.
Potem przy świetle ich własnego ognia, widziałem jak się chwiali, padali, a towarzysze ich zaczynali uciekać.
Stałem osłupiały ze strachu nie pojmując jeszcze, że to śmierć tak przeskakiwała z jednego człowieka na drugiego. Czułem tylko, że dzieje się coś niezwykłego. Cichy, niepostrzeżony błysk światła i człowiek padał na ziemię bez życia a podczas kiedy te niewidzialne fale gorąca przechodziły ponad nimi sosny zapalały się, a suche krzaki w jednej chwili dudniły płomieniem. Daleko, daleko w stronę Knaphill widziałem drzewa, płoty, budynki drewniane stojące w płomieniach.
Płomień szerzył się szybko dokoła a z nim śmierć wraz z tym ognistym mieczem zagłady. Spostrzegłem ją zbliżającą się ku mnie po zapalających się krzakach i byłem zbyt osłupiały, by ruszyć z miejsca. Słyszałem trzask ognia i nagły kwik konia, który równie szybko ucichł. Potem coś niby niewidzialny lecz do najwyższego stopnia rozpalony palec przeciągnięto po wrzosowisku pomiędzy mną a Marsyjczykami i wzdłuż tej krzywej linii ziemia zaczęła dymić i pękać. Coś spadło z trzaskiem na pole z lewej strony, gdzie wychodzi droga do stacyi w Woking. Poczem syczenie ustało a czarny kopułowaty przedmiot unoszący się nad otworem zapadł się w dół.
Wszystko to nastąpiło tak szybko, że ja stałem wciąż osłupiały i oślepiony blaskiem płomieni. Gdyby ta straszna śmierć objęła była całe koło, to byłaby niechybnie trafiła mię w tem niemem odrętwieniu. Lecz przeszła mimo, zostawiając wokoło tylko noc ciemną.
Faliste błonia zdawały się teraz czarne i bezludne, nad głową gwiazdy mrugały a na zachodzie niebo było jeszcze zielonkawo‑niebieskie. Na tle tego nieba zarysowywały się wierzchołki niektórych drzew i dachy Horsell. Marsyjczyków i towarzyszących im zjawisk widać już wcale nie było, z wyjątkiem tego cienkiego masztu, na którym wznosiło się nieustannie wirujące zwierciadło. Kępki krzaków i pojedyncze drzewa dymiły jeszcze a z domów przy stacyi w Woking unosiły się słupy płomieni.
Nic się nie zmieniło. Gromadka czarnych punkcików z białą flagą znikła zupełnie z powierzchni ziemi a cisza wieczoru nie zdawała się być tem wcale zamącona.
Przyszło mi na myśl, że na tem szerokiem polu stoję sam i bezbronny, więc nagle niby z zewnątrz przypadł na mnie strach.
Z wysiłkiem zawróciłem i zacząłem biedz, potykając się po wrzosowisku.
Strach, który czułem, nie był wcale wyrozumowaną trwogą, była to raczej panika, obawa nietylko Marsyjczyków, ale ciemności i ciszy, które mię otaczały. Miały one na mnie wpływ tak rozstrajający, iż biegłem płacząc z cicha jak dziecko. Raz się obejrzałem; lecz nie miałem odwagi zrobić tego po raz wtóry. Miałem uczucie, że igrano ze mną tylko i że niebawem, gdy będę już na progu bezpieczeństwa, ta tajemnicza śmierć wyskoczy znów z dołu otaczającego cylinder i powali mię na miejscu.
Dotychczas przedmiotem ogólnego podziwu jest sposób w jaki mieszkańcy Marsa mogą tak szybko i cicho zabijać ludzi. Wielu przypuszcza, że mają jakiś sposób wytwarzania nadzwyczajnego gorąca w kamerze absolutnie nieprzenikalnej i takie to nadzwyczajne gorąco skierowują prostopadłym promieniem na dany przedmiot zapomocą wypolerowanego parabolicznego zwierciadła nieznanego nam składu — coś nakształt parabolicznych zwierciadeł, znajdujących się w latarniach morskich. Nikt wszakże nie dowiódł tego. W jakikolwiek to odbywa się sposób, to tylko pewna, że promień ciepła jest tutaj istotą rzeczy. Wszystko co tylko jest palnem, zapala się przy zetknięciu się z nim, ołów cieknie jak woda, żelazo się rozmiękcza — szkło pęka i topi a woda natychmiast wybucha parą.
Tejże nocy około czterdziestu osób leżało wkoło otworu, zwęglonych i powykrzywianych do niepoznania a cała przestrzeń od Horsell do Mayburg, była jedną łuną pożaru.
Wieści o zagładzie prawdopodobnie jednocześnie doszły do Chobdam, Woking i Ottershaw. W Woking zamknięto sklepy na wieść o zjawisku a znaczna liczba ludzi, kupców i t. p. spacerowała po moście i na drodze na błonia prowadzącej. Wyobraźcie sobie młodych ludzi starannie uczesanych po trudach dnia całego i korzystających z tej nowości, tak dobrze jak i z każdej innej aby flirtować. Wyobraźcie sobie szum głosów o zmierzchu...
Dotychczas w Woking mało kto wiedział o tem, że cylinder się otworzył, choć biedny Henderson natychmiast wysłał posłańca na bicyklu, aby zatelegrafował wiadomość tę do jednego z wieczornych dzienników.
W miarę jak ludzie ci nadchodzili, spotykali gromadki rozmawiających żywo i przypatrujących się zwierciadłu, które szybko nad piaskami wirowało, a nowym przybyszom udzielało się niezawodnie wzruszenie i przerażenie dawniej obecnych.
Około wpół do dziewiątej, kiedy deputacya zginęła, zgromadzonych na miejscu wypadku było może jakie 300 osób oprócz tych, którzy zeszły z drogi, aby się mieszkańcom Marsa przypatrzeć bliżej. Było tam również trzech policyantów (z tych jeden na koniu), którzy stosownie do zlecenia Stenta powstrzymywali ludzi od zbliżania się do cylindra. W tłumie dawały się słyszeć okrzyki tych, dla których każde liczniejsze zgromadzenie jest sposobnością do robienia zamieszania i hałasu.
Stent i Ogilvy, w przewidywaniu możliwego starcia, telegrafowali byli do koszar po kompanię wojska, która miała eskortować synów Marsa, jak tylko wyjdą z cylindra. Drogo przypłacili swą niewczesną troskliwość. Opis ich śmierci w dziennikach zgadza się zupełnie z mojem osobistem wrażeniem; trzy kłęby zielonawego dymu, świst i płomienie, oto wszystko.
Lecz tłum powyżej wspomniany był w większem niż ja niebezpieczeństwie; gdyby nie piaszczysta ławica wrzosem porosła, która wstrzymała impet owego gorącego promienia, wszyscy byliby zginęli. Gdyby paraboliczne zwierciadło było się wzniosło jeszcze parę łokci wyżej, żywa dusza nie wyszłaby z tej nieszczęsnej przeprawy.
Wśród nagłego dudnienia płomieni, syku i blasku od zapalających się drzew, przejęty paniką tłum zachwiał się.
Iskry od gałęzi zaczęły padać na drogę wraz z palącemi się listkami, które niby ogniste języki zapalały suknie i kapelusze. Wtem usłyszano wołanie.
Podniosły się krzyki i nawoływania, poczem galopujący na koniu policyant trzymając się za głowę wpadł w tłum, wołając:
— Idą! idą!
Jakaś kobieta wrzasnęła a wszyscy rzucili się z powrotem ku Woking. Tam na drodze zaczęto się pchać i tłoczyć tak, że dwie kobiety i jakiś mały chłopiec stratowani zostali na śmierć.
Co do mnie z całej ucieczki pamiętam tylko uderzanie o drzewa i ciągłe potykanie się o poplątane wrzosy. Wciąż miałem przed oczyma ten bezlitosny miecz zagłady, ów promień tajemniczego żaru, który już, już miał mię dosięgnąć. Biegłem stale przed siebie. Wreszcie nie mogłem biedz już dalej i wyczerpany ucieczką i wzruszeniem, padłem przy drodze koło jakiegoś mostu i leżałem bez ruchu.
W stanie tym musiałem się znajdować dość długo.
Wreszcie wstałem zdziwiony, nie zdając sobie sprawy z tego co się stało. Strach opuścił mię, zgubiłem kapelusz, kołnierzyk miałem rozpięty. Kilka minut temu istniały dla mnie prawdziwie tylko trzy rzeczy: okropność nocy, nieskończoność przestrzeni w naturze, moja własna bezbronność, zgroza i blizka śmierć. Teraz mój punkt widzenia zupełnie się odmienił. Pomimo, iż nie odczułem żadnego wyraźnego przejścia z jednego stanu w drugi, byłem znów sobą samym, zwykłym porządnym obywatelem. Puste pole, szybka ucieczka, szalejące płomienie były czemś nakształt snu, pytałem sam siebie, czy to wszystko istotnie miało miejsce. Nie chciało mi się temu wierzyć. Podniosłem się i zacząłem wchodzić na pochyłość mostu. Umysł mój był jedną pustą kartą zdumienia, muskuły i nerwy bez wszelkiej energii, szedłem zataczając się jak pijany. Na moście ukazały się dwie postacie, był to jakiś robotnik z małym synkiem, pozdrowił mię, chciałem pomówić z nim, lecz zamiast tego mruknąłem tylko coś niewyraźnego i szedłem dalej.
W Maybury, jakiś pociąg niby długa wstążka dymu i wężowata linia oświetlonych okien, przebiegł mi przed oczyma, zaturkotał, zahuczał i poleciał dalej. W bramie pewnego domu stała gromadka rozmawiających ludzi; wszystko to było tak prawdziwe, tak dobrze znane a tamto, co za mną zostało jakżeż okropne, fantastyczne. Takie rzeczy, powtarzałem sobie, nie mogą się dziać w rzeczywistości.
Jestem może człowiekiem wyjątkowym, lecz czasem doznaję dziwnego oderwania się duszy od swego ja i otaczającego mię świata i obserwuję rzeczy te jak coś oddalonego w czasie i przestrzeni nie mającego nic wspólnego z napięciem i tragicznością rzeczywistego życia. Tego wieczora uczucie to było bardzo silnie rozwinięte.
Lecz jak pogodzić z sobą tę oto ciszę i spokój z szybko grasującą śmiercią zaledwie o dwie mile ztąd.
Słychać było pracę maszyn elektrycznych, wszystkie latarnie się paliły. Zatrzymałem się przy jednej gromadce ludzi.
— Jakież nowiny z błoń? — spytałem.
— Co takiego? — spytał jeden z nich odwracając się.
— Co słychać na błoniach? — powtórzyłem.
— Czyś pan tam nie był? — spytali mężczyźni.
— Ludzie coś powaryowali z temi błoniami, rzekła kobieta, o cóż to chodzi?
— Czy nie słyszeliście o ludziach z Marsa? — rzekłem. Istotach z Marsa?
— Aż nadto, rzekła kobieta. Dziękuję — i wszyscy troje śmiać się zaczęli.
Czułem się upokorzonym i zawstydzonym; próbowałem bezskutecznie opowiedzieć im, co widziałem. Poczem oni znowu śmiać się zaczęli z moich urywanych zdań.
— Usłyszycie więcej niezadługo — rzekłem i poszedłem do domu.
Wchodząc, przestraszyłem żonę moją zmienioną twarzą. Wszedłem do jadalni, napiłem się trochę wina i, jak tylko zdołałem nieco się uspokoić, opowiedziałem jej co zaszło. Nietknięty obiad stał na stole dopóki nie skończyłem mego opowiadania.
— Jedna jest tylko w tem wszystkiem pociecha, rzekłem, chcąc zatrzeć przykre wrażenie, są to najpowolniejsze istoty jakie kiedykolwiek widziałem. Mogą więc pozostać w tym dole i zabijać ludzi, którzy się do nich zbliżą; ale nie będą mogły z niego wyjść... Lecz ten okropny ich wygląd!
— Nie mów już więcej, rzekła żona moja, kładąc rękę na mojem ramieniu.
— Biedny Ogilvy! i pomyśleć że on tam może leży nieżywy!
Żona moja przynajmniej uwierzyła memu opowiadaniu, skoro zaś spostrzegłem jak blednie, urwałem nagle.
— Oni mogą tu nadejść — powtarzała nieustannie.
Namówiłem ją by się pokrzepiła winem i starałem się uspokoić.
— Oni mogą się zaledwie poruszać — rzekłem.
Dla uspokojenia jej i siebie, zacząłem powtarzać wszystko, co mówił niegdyś Ogilvy o niepodobieństwie utrzymania się mieszkańców Marsa na ziemi, szczególny nacisk kładąc na trudności, wynikające z szybszego obrotu ziemi naokoło swej osi. Na powierzchni ziemi siła ciążenia powszechnego jest trzy razy większa niż na Marsie. Mieszkaniec Marsa zatem u nas ważyć będzie trzy razy więcej niż u siebie, podczas kiedy siła jego muskułów pozostanie ta sama. Jego własne ciało stanie się więc dlań najcięższą przeszkodą. Takiem zaiste było ogólne mniemanie. Zarówno „Times“ jak „Daily Telegraph“ n. p. utrzymywały dnia następnego to samo z największą pewnością siebie, zapomniały tylko razem ze mną o dwóch wpływach neutralizujących.
Atmosfera ziemska zawiera, jak nam już wszystkim wiadomo, znacznie mniej argonu, a więcej tlenu niż Mars. Ożywczy wpływ tlenu niewątpliwie przeciwważył zwiększony ciężar ich ciał. Drugą zaś zapoznaną przez nas okolicznością było, że tak wysoko posunięta wiedza mechaniczna, jaką posiadali Marsyjczycy, przezwyciężyć mogła trudność tę w razie potrzeby.
Wówczas wszakże nie brałem tego wszystkiego w rachubę, pewny byłem przeto, że jesteśmy zupełnie bezpieczni od napaści obcych przybyszów. Z pomocą posiłku i wina oraz z potrzeby dodania odwagi żonie, uczułem się niezadługo śmiałym i bezpiecznym.
— Jest to jednak bardzo lekkomyślnie z ich strony i uczynili to zapewne dlatego, że stracili głowę ze strachu. Może nie spodziewali się zastać tu istot żyjących — a szczególniej istot inteligentnych, rzekłem. Jedna bomba, rzucona do dołu, wszystkich ich zabije.
Szczególne podniecenie dnia tego sprawiło, iż umysł mój nadzwyczaj dobrze zapamiętał najdrobniejsze szczegóły. Dziś jeszcze doskonale przypominam sobie nasz stół jadalny, słodką a zaniepokojoną twarz mojej drogiej żony, patrzącą na mnie z pod różowego abażuru, biały obrus ze srebrnem i kryształowem nakryciem (bo w owych czasach nawet filozofowie posługiwali się pewnym komfortem) — czerwone wino w kieliszku — wszystko to jest niby odfotografowane w mej pamięci.
Przeplatając deser papierosem, siedziałem tak w końcu stołu, żałując nieoględności Ogilvyego i przedstawiając krótkowidzące tchórzostwo mieszkańców Marsa.
Tak też zapewne mówił do swej samicy zacny dodo na wyspach Ś‑go Maurycego, kiedy, wygodnie rozparty na gnieździe ujrzał poraz pierwszy zawijający do brzegu okręt pełen zgłodniałych i nielitościwych marynarzy. „Jutro zadziobiemy ich na śmierć, moja kochana.“
Nie wiedziałem tego wówczas, lecz to był ostatni cywilizowany obiad, jaki spożyłem w ciągu wielu, wielu strasznych dni.
Ze wszystkich szczególnych zdarzeń, jakie zdarzyły się dnia tego, najdziwniejszem był może spokojny bieg zwykłych czynności ludzkich, wobec rozwijających się wypadków, które niebawem miały zupełnie odwrócić ogólny porządek spraw ziemskich. Gdyby w Piątek wieczorem ktoś ciekawy zakreślił był w Woking wielkim cyrklem koło o pięciomilowym promieniu, nie wiem czy w obrębie jego znalazłoby się wielu ludzi troszczących się o cylinder, z wyjątkiem krewnych Stenta lub owych kilku cyklistów i nieznanych osób, które leżały martwe na polu w blizkości piasczystych rozkopów. Nikt nie pytał o nowych, nieznanych przybyszów. Wiele osób słyszało wprawdzie o cylindrze, i rozmawiało o nim w chwilach wolnych, lecz rzecz ta z pewnością nie wywoływała tej sensacyi, jaką n. p. zrobiłoby ultimatum przesłane Niemcom.
Telegram poczciwego Hendersona, opisujący stopniowe odszrubowywanie się cylindra, wzięto za kaczkę dziennikarską a gazeta jego, zapytawszy tą samą drogą o bliższe szczegóły (biedny Henderson już nie żył) i nie otrzymawszy żadnej odpowiedzi, zaniechała druku nadzwyczajnego wydania.
W obrębie nawet owego pięciomilowego kręgu większość ludzi była nieporuszona. Wspomniałem już o zachowaniu się tych, których zaczepiłem. W całej okolicy ludzie jedli i pili, robotnicy po całodziennych zajęciach uprawiali swoje ogródki, dzieci kładziono spać, młodsi spacerowali romansując, uczeni siedzieli pochyleni nad swemi książkami.
Gdzieniegdzie może dał się słyszeć jakiś gwar na ulicy, nowy dominujący przedmiot rozmów po kawiarniach i szynkach, czasem jakiś poseł, lub naoczny świadek ostatnich wypadków wywołali gwałtowniejsze wzruszenie, wołano i biegano; lecz w największej części codzienny porządek dnia pracy, posiłku i snu, szedł zwykłym odwiecznym biegiem — jak gdyby na niebie nie istniał żaden planeta Marsem zwany. Nawet w najbliższych miejsca wypadku okolicach: na stacyi Woking i Horsell, wszystko było jak zwykle. Jakiś chłopiec z miasta, wkraczając w prawa Smith’a, sprzedawał gazety z wieczornemi wiadomościami.
Ciągłe dzwonienie i wywoływanie kierunku pociągów, głośne gwizdanie lokomotyw mieszały się wciąż z jego okrzykiem: „ludzie z Marsa!“ — Około dziewiątej silnie wzruszeni ludzie przyszli na stacyę i wywołali tylko wrażenie podobne temu, jakie zrobiłoby kilku hałaśliwych pijaków. Podróżni, jadący w stronę Londynu i spoglądający przez okna wagonu na ciemne pola, widzieli słabą iskrę, wylatującą od strony Horsell, potem czerwonawe światło i trochę dymu na niebie, myśleli zapewne że to wrzosy się palą. Na samym dopiero skraju pól owych zauważyć dawało się pewne wzruszenie. Jakie półtuzina willi paliło się w okolicy Woking. Palono światła we wszystkich domach okolicznych i ludzie wcale się spać nie kładli.
Na obu mostach Horsell i Chobdam stał tłum przypatrujących się; kilku odważniejszych puściło się w ciemności i podpełzało do miejsca gdzie spadli nowi przybysze; lecz nie powróciło więcej, bo od czasu do czasu promień światła, niby błysk latarni wojennego okrętu, przeciągnął przez pole a za nim w ślad dążył ów żar śmierć siejący. Gdyby nie to, duża przestrzeń byłaby zupełnie cichą i pustą a zwęglone ciała zabitych leżały na niej w świetle gwiazd przez noc całą i dzień następny. Wiele osób słyszało też stukanie młotów w dole piaskowym.
Tak było w Piątek wieczorem. W pośród tego wszystkiego, niby zatruta strzała wbita w skórę naszej szarej Ziemi, sterczał ów cylinder. Lecz trucizna zaledwie działać zaczynała. Wkoło niego był kawał cichego pola, tlejącego miejscami z kilkoma ciemnemi niewyraźnie się zarysowującemi przedmiotami, leżącymi w powykręcanych konwulsyjnie pozycyach. Tu i owdzie palił się krzak lub drzewo. Po za tem był mały krąg wzruszenia, dalej zaś podniecenie jeszcze się nie było przedostało. Wielka gorączka wojny, która miała niebawem ścinać krew w żyłach, paraliżować nerwy i mózgi ludzkie, miała się dopiero rozwinąć.
Przez całą noc mieszkańcy Marsa coś kuli i poruszali się nie śpiąc, nie odpoczywając, pracowali nad szykowaniem maszyn, a od czasu do czasu tylko kłąb zielonkawego dymu podnosił się w niebo usiane gwiazdami.
Około jedenastej kompania wojska przybyła z Horsell i utworzyła kordon wzdłuż brzegów błonia. Kilku oficerów z koszar w Inkerman było tam już zrana, a jednego z nich, majora Eden, nie odnaleziono. Pułkownik regimentu przyszedł na most Chobdam około północy i wypytywał ludzi o szczegóły.
Władze wojskowe widocznie zdawały sobie sprawę z niebezpieczeństwa, bo nazajutrz o jedenastej zrana gazety podały wiadomość, że szwadron huzarów i około 400 ludzi z brygady Cardigan, wymaszerowało z Aldershot.
W parę sekund po północy tłum na drodze Chertsey i Woking ujrzał gwiazdę spadającą z nieba na las sosnowy położony w stronie północno‑zachodniej. Spadła wydając zielonawe światło i blask podobny do błyskawicy. Był to drugi cylinder.
Sobota została mi w pamięci jako dzień oczekiwania. Był to dzień gorący, duszny, z gwałtownie wahającym się barometrem. Spałem mało, wstałem wcześnie i wyszedłszy rano do mego ogrodu nasłuchiwałem, lecz w stronie błoni nic prócz skowronka słychać nie było.
Przed dom zajechał mleczarz jak zwykle a ja podszedłem do niego spytać o wiadomości. Powiedział mi, że w nocy otoczono Marsyjczyków wojskiem i że oczekiwane są armaty.
— Nie mają ich zabijać, jeżeli tylko będzie można tego uniknąć, rzekł.
Zobaczyłem sąsiada mego pracującego w swoim ogrodzie, gawędziłem z nim chwilę a potem poszedłem na śniadanie. Był to niezwykły poranek. Sąsiad mój utrzymywał, że wojsko albo weźmie do niewoli albo zniesie nieprzyjaciela.
— Szkoda, że są tacy nieprzystępni, rzekł — byłoby przecież bardzo ciekawem dowiedzieć się jak oni żyją na owym planecie i możnaby się zawsze czegoś od nich nauczyć.
To mówiąc, podał mi trochę truskawek, które z zapałem uprawiał i opowiedział o spaleniu się lasów w Links.
— Mówią, że drugi taki kochany cylinderek spadł tam. Lecz zdaje się, że jednego byłoby zupełnie dosyć. Ta historya będzie ładne pieniążki kosztowała towarzystwa asekuracyjne. — To mówiąc śmiał się wesoło. Lasy paliły się jeszcze, tu wskazał na pas unoszącego się w oddali dymu. „Choć się spalą, to jeszcze długo grunt pod niemi będzie gorący z powodu grubego pokładu igieł i torfu, jaki się tam znajduje! Potem zaczął się rozczulać nad „biednym Ogilvy.“
Po śniadaniu, zamiast zasiąść do pracy, postanowiłem zajść na błonia. Przy moście kolejowym spotkałem gromadkę żołnierzy — saperów zdaje się — ludzi o okrągłych czapkach, brudnych czerwonych kurtkach. Mieli ciemne spodnie i buty do łydek sięgające. Powiedzieli mi, że mają rozkaz nie puszczania nikogo przez most, a spojrzawszy przed siebie widziałem jednego żołnierza stojącego tam na warcie. Rozmawiałem z tymi żołnierzami czas jakiś i opowiedziałem im jak wyglądają mieszkańcy Marsa, których widziałem wczoraj. Nikt z pomiędzy obecnych nie miał o nich wyobrażenia, więc zasypywano mię pytaniami. Mówili, iż nie wiedzą kto nakazał mobilizacyę wojska i zdawało im się, że wynikła jakaś sprzeczka w gwardyi. Zwykły saper jest dużo więcej edukowanym niż prosty żołnierz, rozbierali więc dość poważnie niezwykłe warunki prawdopodobnej walki. Gdy mówiłem im o gorącym promieniu, zaczęli się sprzeczać:
— Ja mówię, że trzeba podpełzać i wpaść na nich, rzekł jeden.
— Akurat, odpowiedział inny. A cóż ma nas zasłonić przed tem gorącem? Może patyki, w których się usmażymy? Trzeba podejść tak daleko jak grunt pozwoli a potem przekop zrobić.
— Niech cię licho z twojemi przekopami. Ty zawsze tylko chcesz przekopy robić, powinieneś się był królikiem urodzić Snippy.
— Czyż oni szyi nie mają? — rzekł nagle trzeci, mały zamyślony człowieczek, palący fajkę.
Powtórzyłem mój opis.
— To wielonogi, mięczaki! Kiedyś mówiono: ludzi łowić będziesz a teraz z rybami wojować będziesz!
— To nie grzech zabijać takie bestye, rzekł po chwili pierwszy.
— Dlaczegóżby nie zbombardować tych przeklętych rzeczy i odrazu skończyć z niemi — rzekł mały człowieczek — nie możemy być pewni co oni jeszcze zrobić nam mogą.
— A gdzie masz armaty? — odpowiedział pierwszy. Niema czasu do stracenia a co masz zrobić rób odrazu, to moja zasada.
Tak rozmawiających zostawiłem i poszedłem na stacyę by kupić tyle gazet wiele tylko się da.
Lecz nie będę nudził czytelników opisem tego długiego poranku i jeszcze dłuższego popołudnia. Nie udało mi się nawet spojrzeć na błonia, bo nawet wieże kościołów w Chobdam i Horsell były zajęte przez władze wojskowe. Żołnierze, do których się zwracałem, nic nie wiedzieli, oficerowie mieli miny tajemnicze i zaaferowane. Ludzie w mieście czuli się znów zupełnie bezpieczni pod opieką siły zbrojnej i po raz pierwszy dowiedziałem się dopiero od samego Marshalla, właściciela dystrybucyi, że syn jego był w liczbie zabitych na błoniach. Żołnierze nakazali mieszkańcom przedmieść w Horsell pozamykać domy i wynieść się z nich.
Na drugie śniadanie powróciłem do domu bardzo zmęczony, bo, jak już mówiłem, dzień był bardzo gorący i duszny, więc aby się orzeźwić wziąłem zimną kąpiel po południu. O pół do piątej poszedłem znów na stacyę po wieczorną gazetę, bo ranne zawierały tylko bardzo niedokładny opis śmierci Stent’a, Henderson’a, Ogilvy’ego i innych. Marsyjczyków wcale widać nie było. Zdawali się bardzo zajęci, słychać było jakieś kucie a nieustający dym unosił się nad ich siedzibą. Widocznie gotowali się do jakiejś walki. „Nowe usiłowania sygnalizowania, pozostały, jak dotąd, bez skutku“ było stereotypową formułą dzienników; jeden z saperów powiedział mi natomiast, że była to flaga na długiej żerdzi, trzymana przez człowieka stojącego w rowie; lecz Marsyjczycy tyle na to zwrócili uwagi co my na ryczenie krowy.
Wyznaję, że widok tego całego zbrojenia się i wszystkich tych przygotowań mocno mię podniecił. Imaginacya moja stała się bardzo wojowniczą i już wyobrażałem sobie różnego rodzaju porażki naszych napastników; coś ze szkolnych moich wspomnień o bitwach i bohaterskich czynach odżyło nagle i cała ta sprawa wydała mi się niezupełnie sprawiedliwą. Biedni Marsyjczycy! wydawali się tak bezbronni w tym swoim dole.
O trzeciej dał się słyszeć głuchy odgłos armatniego wystrzału z Chertsey czy też Addlestone. Powiedziano mi, że tlący się las, w którym spadł drugi cylinder, jest bombardowany w nadziei zniszczenia tego przedmiotu zanim zdąży się otworzyć. Około piątej dopiero jednak nadciągnęło do Chobdam jedno działo polowe, mające być użytem przeciw Marsyjczykom.
Około szóstej wieczorem, gdy siedziałem z żoną w altanie przy herbacie, rozmawiając głośno o wiszącej nad nami bitwie, dał się słyszeć głuchy łoskot a potem już nieustanne strzelanie, w ślad za którem zaraz powstał tuż przy nas gwałtowny, przerażający trzask, który wstrząsnął ziemią; wybiegłszy na trawnik zobaczyłem wierzchołki drzew nad Szkołą Oryentalną, buchające płomieniem a wieżę małego kościołka obok rozpadającą się w ruiny. Dach kollegium zniknął a sam gmach wyglądał jakby skierowano nań conajmniej stufuntowe działo. Jeden z kominów na naszym domu pękł, jakby go strzał trafił, potłukł dachówkę i spadł w gruzach pod oknem mego gabinetu.
Staliśmy oboje z żoną niemi z przerażenia i teraz dopiero spostrzegłem, że przez zniszczenie szkoły oryentalnej nasz dom stanął odkryty na linii Ognistego Promienia Marsyjczyków.
Na ten widok chwyciłem żonę za rękę i nic nie mówiąc wybiegłem z nią na drogę, potem poszedłem po służącą, mówiąc jej, że sam zabiorę kuferek, o który jej chodziło.
— Nie możemy tu dłużej pozostać — a kiedy to mówiłem, strzelanie rozpoczęło się nanowo.
— Lecz gdzież pójdziemy? — pytała z trwogą żona.
Zafrasowałem się przez chwilę; lecz potem przyszli mi na myśl kuzyni jej w Leatherhead.
— Do Leatherhead — wrzasnąłem, by się dać słyszeć wśród huku.
Ona spojrzała przed siebie. Ludzie wychodzili zdziwieni z domów swoich.
— Jakże się dostaniemy do Leatherhead? — rzekła.
W dole pod nami widziałem przejeżdżający przez most cały rój huzarów; trzech pogalopowało przez otwarte bramy zniszczonej Szkoły Oryentalnej, dwóch innych zsiadło z konia i biegało od domu do domu. Słońce świeciło czerwono przez unoszące się kłęby dymu i nadawało wszystkiemu dziką barwę.
— Stójcie tutaj, tu jesteście bezpieczne. — To mówiąc pobiegłem do oberży pod „Białym koniem“, gdzie wiedziałem, że oberżysta posiada wózek i konia. Biegłem co sił, bo domyślałem się, że za chwilę wszyscy po tej stronie wzgórza wyprowadzać się zaczną. Zastałem go za kontuarem, zupełnie nieświadomego tego co się działo za jego domem. Jakiś człowiek odwrócony do mnie plecami rozmawiał z nim.
— Potrzebuję funta, rzekł oberżysta, i nie mam nikogo, ktoby go zawiózł.
— Dam panu dwa, zawołałem przez ramię nieznajomego.
— Za co?
— I odwiozę go panu o północy — dodałem.
— Dla Boga — rzekł oberżysta — na co ten pośpiech? Ja sprzedaję wieprzka. Dwa funty i przywieziesz go pan napowrót? A to na co?
Wytłómaczyłem spiesznie, że chodzi mi o wyjazd z domu i dostałem wózek. Wtedy jeszcze nie wydało mi się koniecznem, aby oberżysta też się wyprowadzał. Zabrałem wózek natychmiast, podążyłem nim w drogę jaknajspieszniej. Przybywszy do miejsca, gdzie stały moja żona i służąca, zostawiłem konia wraz z wózkiem pod ich opieką, sam zaś pobiegłem do domu, by zabrać zeń jakie się dało wartościowe przedmioty. Podczas kiedy byłem tem zajęty, buki rosnące przy domu już się zapalały a parkan stał w ogniu. Tymczasem jeden z huzarów, który stracił konia, biegł od domu do domu, przestrzegając mieszkańców, by opuszczali swe domostwa. Przechodził właśnie koło mnie, kiedy obładowany swemi skarbami zawiązanemi w obrus wychodziłem na ulicę. Zawołałem go:
— A co tam nowego?
Odpowiedział mi ni to ni owo i pobiegł dalej a nagły obłok czarnego dymu zasłonił mi go nagle. Pobiegłem jeszcze do sąsiadów, aby się lepiej upewnić, że pojechali do Londynu i zostawili dom zamknięty i powróciłem raz jeszcze, aby, stosownie do danej obietnicy, wynieść jeszcze kuferek służącej. Wyciągnąłem go z pośpiechem, wrzuciłem na siedzenie obok niej, a biorąc lejce w rękę skoczyłem na kozioł obok żony, aby za chwilę znaleźć się już zdala od dymu i hałasu, pędząc co koń wyskoczy do Maybury Hill.
Przed nami roztaczał się spokojny krajobraz pól obsianych pszenicą po obu stronach drogi i oberży w Maybury, z kiwającym się na drucie szyldem. Kiedy zjechaliśmy z góry, obejrzałem się po za siebie. Kłęby dymu i płomieni rozciągały się od wschodu na zachód, drogą zaś biegło wielu ludzi w ślad za nami. Wśród tego wszystkiego dość słabo słychać było nabijanie mechanicznego działa oraz wystrzały broni ręcznej. Marsyjczycy widocznie zapalali wszystko, co tylko znajdowało się w promieniu ich złowrogiego ciepła.
Nie jestem zbyt doświadczonym woźnicą, musiałem więc odwrócić się i zająć koniem, kiedy zaś spojrzałem znowu, czarny dym ogarnął już i drugie wzgórze. Zaciąłem więc konia i, puszczając mu wodze, pędziłem co się dało, aby zostawić jaknajwiększą przestrzeń pomiędzy sobą i dyszącą za nami zagładą.
Leatherhead leży o jakie dwanaście mil[2] od Maybury. Nad świeżo skoszonemi łąkami unosił się zapach siana, a żywopłoty po obu stronach drogi uśmiechały się do nas całą masą róż polnych. Gęste wystrzały, które rozpoczęły się, gdyśmy opuszczali Maybury, ucichły nagle, czyniąc wieczór nader cichym i spokojnym. Przybyliśmy szczęśliwie do Leatherhead około dziewiątej a koń odpoczął i popasł trochę, podczas kiedy wypiłem herbatę z kuzynami i poleciłem żonę ich opiece.
Przez całą drogę ta ostatnia była bardzo milcząca i jakby przygnębiona złemi przeczuciami. Starałem się uspokoić ją, mówiąc, iż Marsyjczycy skrępowani są swą własną ociężałością: z piasków ruszyć się nie mogą i zdołają zaledwie podpełznąć trochę dalej. Lecz na to wszystko odpowiadała tylko monosylabami, a gdyby nie obietnica dana oberżyście, iż mu konia odprowadzę, byłaby z pewnością nalegała, bym został na noc w Leatherhead. Ach, gdybym był to uczynił! Przypominam sobie jej bladą twarz, kiedyśmy się żegnali.
Co do mnie byłem cały dzień gorączkowo podniecony. Coś podobnego do gorączki wojennej, która czasem napada społeczeństwa cywilizowane, weszło mi w żyły i dlatego w głębi duszy nie gniewałem się wcale, iż muszę jeszcze dnia tego powracać do Maybury. Obawiałem się nawet, iż owa ostatnia słyszana strzelanina mogła już oznaczać zupełną zagładę naszych najeźdźców.
Była już prawie jedenasta, kiedy wyruszyłem z powrotem. Noc była ciemna, a mnie, który wyszedłem z dobrze oświeconego przedpokoju moich kuzynów, czarną się prawie wydała. Duszno było i parno jak we dnie. Nad nami przeciągały prędko czarne chmury, chociaż na dole nie czuć było najlżejszego nawet wietrzyku. Służący zapalił obie latarnie. Na szczęście droga była mi dobrze znaną. Żona stała we drzwiach, patrząc na mnie dopóki nie wskoczyłem do amerykana; poczem nagle cofnęła się, zostawiając mnie z dwoma kuzynami życzącymi mi szczęśliwej drogi.
Z początku obawy żony udzieliły mi się trochę; lecz niezadługo zacząłem myśleć tylko o gościach z Marsa. Jak dotąd, nie wiedziałem jeszcze nic o rezultatach walki wieczornej, nie wiedziałem nawet, co wpłynęło na jej przyspieszenie. Kiedy zbliżałem się do Okhanu, tę bowiem drogę wybrałem z powrotem, ujrzałem na zachodniej stronie horyzontu czerwonawe światło, które, w miarę przybliżania się mego, podnosiło się coraz wyżej. Pędzące chmury zbierającej się burzy mieszały się tam z masami czarnego i czerwonego dymu.
Ulica Ripley była pusta i oprócz kilku świateł w oknach nie znać było na niej żadnego życia; lecz na zakręcie drogi do Pyrmont, gdzie stała gromadka ludzi plecami do mnie zwróconych, zaledwie uniknąłem przykrego wypadku. Kiedy przejeżdżałem koło nich, ludzie ci nic do mnie nie powiedzieli. Nie wiem więc czy wiedzieli już coś o zdarzeniach zaszłych na wzgórzu i czy mieszkańcy wogóle domów, około których przejeżdżałem, spali spokojnie, czy też opuścili je lub zmęczeni i niespokojni czekali dalszych wypadków.
Z Ripley do Pyrford jechałem doliną rzeki Wey, nie widziałem przeto czerwonej łuny. Kiedy zaś zacząłem wjeżdżać na małe wzgórze, na którem stoi kościół w Pyrford, łuna ukazała się znowu, a wierzchołki drzew zadrżały pod pierwszem tchnieniem burzy. Potem słyszałem jak północ biła na wieży kościoła w Pyrford, a potem jeszcze ujrzałem rysującą się czarno sylwetkę Maybury na tle czerwonem.
W tejże chwili oślepiający zielonawy błysk oświecił drogę i lasy Addlestone. Poczułem szarpnięcie lejc i ujrzałem jak ciemne chmury rozdarł pas zielonego ognia, i coś spadło po lewej stronie drogi. Była to trzecia spadająca gwiazda!
W ślad za tem zjawiskiem wybuchnęła zbierająca się dotąd burza i piorun niby rakieta przeleciał nam nad głową. Koń skoczył w bok i zaczął ponosić. Wzgórze w tem miejscu lekko spuszcza się w dół i po tej to pochyłości pędziliśmy teraz. Błyskawice następowały po sobie tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu nie widziałem, a pioruny, z towarzyszącym im dziwnym jakimś trzaskiem, grzmiały jak odgłos jakiejś olbrzymiej maszyny elektrycznej. Przy tem to niknącem, to oślepiającem świetle, widziałem drobny grad, który mię ciął po twarzy.
Z początku patrzyłem tylko na drogę, aż nagle coś posuwającego się ku Maybury po przeciwnym stoku wzgórza zwróciło moją uwagę. Z początku wziąłem to za mokry dach jakiegoś domu, potem w świetle błyskawicy, która naraz oświetliła cały krajobraz, ujrzałem coś szczególnego. Jakże mam to opisać? Jakiś potworny trójnóg, wyższy, niż kilka domów razem, posuwał się nad drzewami, gniótł i łamał je w swym pochodzie, chodząca jakaś maszyna z błyszczącego metalu przechodziła przez wrzosowisko! Stalowe łańcuchy czy sznury zwieszały się z niej, a hałas, który sprawiały mięszał się z łoskotem burzy.
Błysk... i znów ukazuje się wyraźnie jak przekracza drogę, niknie... i znowu ukazuje się prawie natychmiastowo o sto łokci dalej. Wyobraźcie sobie olbrzymi stołek od dojenia krów postępujący i podskakujący na ziemi? Takie wrażenie sprawiały te szybkie błyskawice, z tą tylko różnicą, że ów stołek była to olbrzymia machina.
Potem drzewa w pobliskim lesie rozwarły się z trzaskiem, jakby kruche krzaki, a przez ten wyłom zaczął posuwać się szybko ku mnie drugi podobny trójnóg. Mnie zaś koń szybko unosił prosto na niego! Na widok drugiego potwora odwaga opuściła mię zupełnie. Bojąc się spojrzeć nań po raz wtóry, szarpnąłem gwałtownie lejcami, kierując konia na prawo i w tejże chwili amerykan przewrócił się, dyszle złamały, a ja wpadłem do niezbyt głębokiej kałuży.
Wydostałem się z niej natychmiast i z nogami wciąż jeszcze w wodzie podpełzałem pod kępę świerków. Koń leżał bez ruchu, a przy świetle częstych błyskawic widać było pudło przewróconego amerykana, na którem jedno koło obracało się jeszcze powoli. Po chwili olbrzymi mechanizm przeszedł koło mnie i kroczył dalej w kierunku Pyrford.
Zbliska rzecz ta niezmiernie dziwnie wyglądała. Nie był to bowiem bezmyślny mechanizm naprzód się posuwający. Była to maszyna, bo wydawała odgłos metalu, ale zaopatrzona w dzwoniące, a giętkie ramiona, z których jedno n. p. wyrwało po drodze duży świerk. Wybierała sobie drogę z dziwną rzeczy świadomością, a miedziany kaptur, którym była u wierzchu zakończona obracał się to w tę to w ową stronę, przypominając wyraźnie głowę, oglądającą się na wsze strony. Na plecach miała coś nakształt rybackiego koszyka, a ze wszystkich stawów i członków tego potworu wydobywały się kłęby zielonego dymu. Wszystko to widziałem w chwili, kiedy przechodziła koło mnie; w moment potem już jej nie było.
Przechodząc, wydawała głos zagłuszający grzmoty same: Alu! Alu! i w parę minut potem była już przy swej poprzedniczce, pochylając się nad czemś na polu. Sądzę, iż to coś, musiał to być trzeci z owych dziesięciu cylindrów wysłanych do nas z Marsa.
Przez parę minut leżałem tak wśród deszczu i ciemności przerywanej tylko drżącem światłem, wydawanem przez poruszające się metalowe potwory. Drobny grad padał a wśród niego majaczyły owe dziwne postacie, to ukazując się w świetle błyskawic, to ginąc w ciemnościach nocy.
Byłem cały przemokły od gradu i wody w kałuży i upłynęło trochę czasu zanim zdumienie moje ustąpiło na tyle, iż wydobyłem się na brzeg i zacząłem myśleć o grożącem mi niebezpieczeństwie.
Niedaleko odemnie stała chata wyrobnika otoczona polem kartofli. Zerwałem się na nogi i zacząłem biedz ku niej. Przybywszy tam, zacząłem kołatać co sił, aby mi otworzono, lecz nie usłyszano mnie, bo pewno nikogo tam nie było, więc ukrywszy się w rowie, zacząłem biedz wzdłuż niego, niepostrzeżony przez potworne maszyny, ku lasowi w Maybury.
W tem ukryciu, przemokły i drżący z chłodu, zacząłem się posuwać do swego domu. Długo chodziłem pomiędzy drzewami, szukając ścieżki; ciemno było bardzo, bo błyskawice stawały się coraz rzadsze, a grad, który padał gęsto przed chwilą, spuszczał się teraz całemi słupami przez otwory wśród drzew.
Gdybym był sobie mógł zdać naówczas sprawę z tego co się dzieje, powinienem był natychmiast zawrócić przez Cobham i powrócić do żony w Leatherhead; lecz nie umiałem dostatecznie myśli zebrać, oszołomiony niezwykłemi zjawiskami, zmęczony, przemokły, ogłuszony i oślepiony burzą.
Miałem tylko niejasne jakieś pojęcie o tem, że wracam do domu, potykałem się o drzewa, wpadłem do jakiegoś rowu, gdzie zbiłem sobie kolano, i nareszcie wybiegłem na pole, które było jednem morzem pędzonej przez burzę wody i piasku. W tej ciemności jakiś człowiek natknął się na mnie, a ja aż cofnąłem się od nagłego uderzenia.
Krzyknął przerażony, odskoczył w bok i zaczął biedz, zanim zdołałem na tyle myśli zebrać, by doń przemówić. Burza tymczasem była tak gwałtowną, że z największym trudem szedłem pod górę. Wreszcie dotarłszy do parkanu po lewej stronie, szedłem wzdłuż niego czas jakiś. U szczytu potknąłem się o coś miękkiego, a przy świetle błyskawicy ujrzałem u nóg mych jakąś masę sukna i parę butów. Zanim mogłem rozpoznać jak ten człowiek leży, błyskawica zgasła. Stałem czekając na drugą, skoro nadeszła, ujrzałem silnie zbudowanego człowieka, schludnie ubranego, którego głowa podwinięta była pod kadłub u samego parkanu zupełnie tak, jakby go coś gwałtownie o ten parkan rzuciło.
Przezwyciężając wstręt dość naturalny u mnie, który się przedtem nigdy trupa nie dotknąłem, schyliłem się by dotknąć jego serca. Nie żył. Widocznie skręcił kark, padając na parkan. Trzecia błyskawica oświeciła mu twarz i poznałem oberżystę, który mi konia pożyczył. Przeszedłem ostrożnie obok niego, potem koło koszar i cyrkułu, ku swojemu domowi. Na wzgórzu już się nic nie paliło, choć na błoniach wciąż jeszcze kłębiły się czerwone płomienie i dym, walcząc o lepsze z gradem. O ile mogłem dojrzeć, domy około mnie były nietknięte. Przy koszarach ciemna jakaś masa leżała na drodze.
Dalej ku mostowi słychać było głosy i stąpania, lecz nie miałem odwagi ani wołać ani iść ku nim. Otworzyłem drzwi mego domu kluczem od zatrzasku, wszedłem zamykając i zaryglowując je za sobą, poszedłem do schodów i siadłem na pierwszym stopniu. Głowę miałem jeszcze pełną owych maszerujących metalowych potworów i nieżywego ciała roztrzaskanego o parkan. Oparłem się o ścianę, drżąc gwałtownie.
Jak to już wyżej powiedziałem gwałtowne wzruszenia u mnie uspokajają się po niejakimś czasie. Po chwili zauważyłem, żem przemokły i zziębnięty, że około mnie na dywanie schodów zbierają się małe kałuże wody. Podniosłem się prawie mechanicznie, przeszedłem do jadalnego pokoju, napiłem się whisky i postanowiłem zmienić ubranie.
To uczyniwszy, wszedłem na górę do gabinetu, ale dlaczego to uczyniłem, dotychczas nie wiem. Okno tego pokoju wychodzi na błonia Horsell, a w pośpiesznej naszej ucieczce z domu, zostawiłem je otwartem. Korytarz był ciemny, a w przeciwstawieniu do widoku, jaki miałem w oknie, pokój wydawał mi się również niepomiernie ciemnym. Nagle stanąłem we drzwiach.
Burza przeszła, wieże Kolegium Oryentalnego i okalające je sosny znikły, a w dali przy czerwonawem świetle widać było błonia i kopalnie piasku, wokoło których olbrzymie czarne kształty, dziwaczne a straszne, poruszały się tu i owdzie.
Cała okolica w tamtej stronie stała w ogniu. Od czasu do czasu gęstszy obłok dymu zasłaniał kształty poruszających się synów Marsa. Nie mogłem dojrzeć co robią oni, jak wyglądają, ani też zrozumieć czarnych przedmiotów, któremi byli zajęci. Nie mogłem także widzieć bliższego ognia, choć odbicie się jego widać było na przeciwległej oknu ścianie, a silny zapach smolny unosił się w powietrzu.
Zamknąłem drzwi ostrożnie i przysunąłem się do okna. Oczom moim przedstawił się wtedy szeroki widok: z jednej strony na domy okalające stacyę w Woking z drugiej, na opalone lasy Bytleet. Jakieś światło paliło się u stóp wzgórza na linii kolejowej, a kilka domów na drodze do Maybury, oraz ulice blizko stacyi były jedną masą żarzących się ruin. Światło na kolei zaciekawiło mię z początku; był tam stos czegoś czarnego, jakiś blask, a na prawo odeń cały rzęd żółtych przedmiotów. Aż spostrzegłem, że to rozbity pociąg, przednia część roztrzaskana i paląca się, dalsze zaś wagony jeszcze stojące na szynach.
Pomiędzy temi trzema ogniskami światła, palącemi się domami, rozbitym pociągiem i pożogą w Chobdam, rozciągały się nierówne kawałki ciemne, poprzerywane tylko tu i owdzie dymiącemi zgliszczami. Był to nadzwyczaj dziwny widok, przypominający bardzo huty szklane, widziane w nocy. Z początku, choć ciągle ludzi upatrywałem, wcale dojrzeć ich nie mogłem. Później dopiero na tle świateł w Woking spostrzegłem pewną ilość ciemnych postaci, śpieszących w poprzek plantu kolejowego.
Więc ten ognisty chaos to był ów mały świat, w którym żyłem spokojnie przez lat tyle! Co się stało podczas ostatnich siedmiu godzin, nie wiedziałem jeszcze, nie umiałem również (jakkolwiek już zaczynałem się cokolwiek domyślać) wytłómaczyć sobie, jaki zachodzi związek pomiędzy owemi ciężkiemi potworami, które widziałem był wychodzące z cylindra, a owemi mechanicznemi kolosami. Z dziwnem uczuciem bezinteresownego zaciekawienia, przysunąłem sobie krzesło do okna, usiadłem i zacząłem wpatrywać się w zwęgloną okolicę; a szczególniej w trzy olbrzymie czarne przedmioty, które uwijały się wokoło jamy piaskowej.
Przedmioty te zdawały się być nadzwyczaj zajęte. Zaczynałem zastanawiać się czem one być mogą. Byłyżby to jakieś mechanizmy posiadające indywidualną inteligencyę? — To przecież było niepodobieństwem. A może w każdym z nich siedzi człowiek z Marsa i rozkazuje, kieruje, zażywa machiny, coś nakształt człowieczego mózgu, który się w ciałach naszych znajduje? Zacząłem porównywać owe przedmioty do machin przez ludzi zbudowanych i pierwszy raz przyszło mi na myśl jak też przedstawia się inteligentnemu organizmowi zwierzęcemu pancernik lub maszyna parowa.
Burza pozostawiła teraz niebo czystem zupełnie a ponad dymem, unoszącym się nad palącą się okolicą, mała niby łepek od szpilki planeta Mars już się zasuwała w głąb na zachodnim nieboskłonie, kiedy żołnierz jakiś wszedł do mego ogrodu. Usłyszałem lekkie drapanie się po sztachetach i budząc się z letargu, w jakim się znajdowałem, spostrzegłem jak wchodził przez ogrodzenie. Na widok istoty ludzkiej, odrętwienie opuściło mię, wychyliłem się śpiesznie z okna i zcicha zawołałem:
— Pst!
Zatrzymał się, siedząc na płocie jak na koniu i słuchał; potem spuścił się, podszedł ku domowi i cicho stąpając, również szeptem zapytał:
— Kto tu?
— Dokąd idziesz?
— Bóg to raczy wiedzieć.
— Czy próbujesz ukryć się?
— A tak!
— No, to wejdź do domu, — rzekłem.
Zeszedłem, otworzyłem drzwi i wpuściłem go, znów drzwi zamykając. Nie mogłem dojrzeć jego twarzy, był bez kapelusza i mundur miał rozpięty.
— O Boże! — rzekł, skorom go prowadził dalej.
— Cóż się stało? — spytałem.
— Co się nie stało, powiedz pan raczej.
W ciemności widziałem, że robi ruch rozpaczliwy.
— Oni nas zmietli, poprostu zmietli! — powtarzał po kilka razy.
Szedł wciąż biernie za mną aż do jadalni.
— Napij się trochę, — rzekłem, nalewając mu sporą porcyę.
Wypił, potem usiadł przy stole, oparł głowę na ręku i zaczął płakać i szlochać jak dziecko, podczas kiedy ja, zapominając o swej własnej niedawnej rozpaczy, przypatrywałem mu się ciekawie.
Dość czasu upłynęło zanim uspokoił się na tyle, by módz mi cośkolwiek opowiedzieć i to jeszcze w sposób urywany i niejasny. Służył w artyleryi i wziął udział w walce dopiero około siódmej. Ogień wystrzałów wrzał wtedy na całej linii i pierwsza partya Marsyjczyków wlokła się ku swemu drugiemu cylindrowi pod osłoną metalowej tarczy.
Później tarcza owa podniosła się na trójnogu i stała się jedną z tych machin wojennych, które już widziałem. Działo, którem powoził mój artylerzysta, ustawiono około Horsell, aby panowało nad kopalniami piasku, a przybycie jego przyśpieszyło akcyę. Podczas kiedy inni artylerzyści postępowali za niem, koń w jego zaprzęgu potknął się i upadł, zrzucając go w jakiś dół! W tejże chwili armata wystrzeliła, amunicye wybuchnęły w powietrze, ogień szerzył się wokoło, a on znalazł się pod stosem nieżywych ciał ludzi i koni.
— Leżałem cicho, okropnie przerażony. Byliśmy zmieceni do szczętu. A powietrze! niech Bóg zachowa! zapach podobny do spalonego mięsa! Spadając z konia, potłukłem sobie plecy, musiałem więc leżeć cicho póki mi się trochę lepiej nie zrobi. — Jechaliśmy jak na rewię, a tu w jednej chwili paf! i paf! i po nas.
— Zmieceni! — dodał.
Pod zabitym koniem ukrywał się czas jakiś, wyglądając od czasu do czasu na błonia. Piechota z Cardigan usiłowała przypuścić atak do kopalń, ale poprostu znikła nagle. Wtedy potwór podniósł się na nogi i zaczął spokojnie przechadzać się po błoniu, pomiędzy nielicznymi zbiegami, poruszając swoim do głowy podobnym kapturem zupełnie jak człowiek w chełm uzbrojony. Pewien rodzaj ramienia czy ręki trzymał jakąś szczególnie zbudowaną szkatułkę, wokoło której krążyły zielone ogniki, a z lejka, który się przy tej szkatułce znajdował, wydobywał się ów niszczący promień gorący.
W kilka minut potem, tak daleko jak okiem sięgnąć, ciągnął dalej artylerzysta, nie było już żadnej istoty, a każdy krzak i drzewo, które jeszcze zwęglone nie były, palił się płomieniem. Huzarzy schowani byli za wzgórzami, więc żadnego nie widział, inną kompanię słyszał czas jakiś, a potem zupełnie się uciszyło. Olbrzym do ostatniej chwili oszczędzał stacyę w Woking i otaczające ją domy; potem w jednej chwili skierował na nią swój gorący promień i miasto stało się ruiną. Później owo tajemnicze coś zamknęło promień w skrzynce i, odwracając się od artylerzysty, zaczęło wlec się ku tlejącym lasom, które okalały drugi cylinder. Podczas tego drugi podobny Tytan powstał z piaskowego dołu.
Drugi poszedł w ślad za pierwszym i wtedy artylerzysta zaczął czołgać się po gorącym popiele wrzosowiska w kierunku Horsell. Udało mu się dostać cało do przydrożnego rowu i tak dotarł do Woking. Tu opowiadanie jego było już tylko jednym ciągiem wykrzykników. Trudno było przejść, bo niewielu ludzi tylko pozostało przy życiu i to po większej części oszalałych z przestrachu, lub poparzenia. Cofnął się przed pożarem i ukrył gdzieś w gorących zgliszczach, kiedy jeden z owych marsowych olbrzymów powrócił. Widział jak gonił jakiegoś człowieka i pochwyciwszy w swe stalowe ramiona roztrzaskał mu głowę o pień sosny. Wreszcie, gdy noc zapadła, żołnierzowi udało się umknąć przez plant kolejowy.
Od tej pory podkradał się wciąż w kierunku Maybury, mając nadzieję, że uda mu się uciec przed niebezpieczeństwem do Londynu. Po drodze widział ludzi, ukrywających się w rowach i piwnicach, wielu zaś schroniło się w Send. Umierał z pragnienia, aż szczęściem napotkał pękniętą rurę wodociągową i wodę tryskającą z niej jak ze źródła.
Oto co opowiedział mi artylerzysta. Wszystko to wydobyłem zeń potrochu, w miarę jak uspakajała go rozmowa ze mną. Powiedział mi, że od poprzedniego dnia w południe nie miał nic w ustach; więc znalazłszy jakąś pieczeń baranią i kawałek chleba w śpiżarni, przyniosłem mu to, aby się posilił. Światła nie zapalaliśmy, aby nie zwracać na siebie uwagi, więc ciągle prawie ręce nasze dotykały to chleba to mięsa. W ciągu rozmowy oczy nasze przyzwyczaiły się do ciemności i otaczające nas przedmioty stawały się wyraźniejsze. Widziałem potratowane krzaki i róże w ogrodzie. Zapewne jakaś gromada ludzi czy zwierząt przeszła po nich. Widziałem też twarz mego towarzysza okopconą i wystraszoną i domyślałem się, że ja wyglądam podobnie.
Kiedyśmy się posilili, przeszliśmy ostrożnie do gabinetu, a ja znów spojrzałem przez okno. W ciągu jednej nocy okolica cała stała się stosem zgliszcz. Ognie teraz przygasły. Gdzie dawniej były płomienie, teraz dym unosił się tylko; lecz nieliczne ruiny popalonych domów złowrogo i strasznie wyglądały w świetle wschodzącego słońca. A jednak tu i owdzie jakiś przedmiot uszedł ogólnej zagłady. Tu biały kolejowy sygnał, tam jedno skrzydło oranżeryi sterczały całe i świeże wśród ogólnych ruin. Nigdy jeszcze żadna wojna nie zapisała się na kartach historyi w tak nielitościwy i bezwzględny sposób. Około dołów piaskowych stały trzy metalowe olbrzymy, a kaptury ich obracały się wciąż wokoło, jak gdyby przyglądając się swemu dziełu zniszczenia.
Zdawało mi się, że dół się powiększył, a od czasu do czasu wydobywały się zeń kłęby zielonawej pary — unosiły w górę i znikały.
Po za tem były słupy ognia w Chobdam, które z brzaskiem dnia zamieniły się w słupy czerwonego dymu.
Gdy się rozjaśniło, cofnęliśmy się od okna i zeszli na dół.
Artylerzysta był mego zdania, że w domu niebezpiecznie jest pozostawać dłużej. Miał ochotę udać się do Londynu i połączyć ze swoją bateryą — ja zaś chciałem natychmiast wracać do Leatherhead, a potęga Marsowych synów tak mi zaimponowała, że postanowiłem wywieźć żonę aż do Newhaoen i razem z nią zupełnie z kraju wyjechać. Przewidywałem bowiem z góry, że w okolicach Londynu walka będzie straszną, zanim podobne stworzenia pokonane i zniszczone zostaną.
Lecz pomiędzy nami a Leatherhead leżał trzeci cylinder z czuwającymi nad nim olbrzymami. Gdybym był sam, ryzykowałbym może i próbował przejść tę przestrzeń na przełaj pól i dróg, lecz artylerzysta odwiódł mię od tego zamiaru. „To żadna mężowska troskliwość zrobić ze swej żony wdowę“, mówił, więc w końcu zgodziłem się iść razem z nim po pod lasami, ku północy, aż do Street Cobdam. Tam rozstanę się z nim i udam się wprawdzie dalszą, lecz pewniejszą drogą do Leatherhead.
Co do mnie byłbym ruszył natychmiast, lecz towarzysz mój był już nieraz w służbie czynnej i miał więcej doświadczenia. Kazał mi przetrząsnąć dom, aby poszukać manierki, napełnił ją whisky, a we wszystkie kieszenie nakładliśmy chleba z mięsem. Potem wysunęliśmy się ostrożnie z domu i biegli co sił starczyło po zepsutej drodze, którą w nocy przebyłem. Domy zdawały się puste. Na drodze leżały trzy zwęglone ciała, strawione widać przez Gorący Promień, a tu i owdzie walały się porzucone przez uciekających przedmioty: a więc jakiś płaszcz, pantofel, łyżka srebrna i tym podobne drobiazgi. Na zakręcie drogi stał na bok przechylony wóz pełen mebli i kufrów, ze złamanem kołem i bez konia. Jakaś szkatułka od pieniędzy leżała, widocznie pośpiesznie rozbita, pośród innych połamanych przedmiotów.
Tutaj, z wyjątkiem Ochrony, która paliła się jeszcze, domy nie ucierpiały zbyt wiele. Gorący Promień zgolił tylko kominy i przeszedł; pomimo to jednak, oprócz nas dwóch, nie było zdaje się ani żywej duszy w Maybury Hill. Większość mieszkańców zdołała, jak sądziłem, uciec drogą do Old Woking, tą samą, którą uwoziłem żonę do Latherhead — lub też może ukrywała się gdzieś jeszcze.
Przeszliśmy szybko pomiędzy płotami i wpadli do lasów leżących u stóp wzgórza. Tak szliśmy ciągle w stronę kolei, nie spotkawszy żywej duszy. Las był tylko ruiną lasu, drzewa po większej części poprzewracane, inne zaś stały, ale smutne szare ich pnie pokryte były, miasto zielonym, ciemno‑brunatnym liściem.
Po naszej stronie ogień nie dotknął pni, osmalił tylko liście. W jednem miejscu tracze pracowali w sobotę, drzewa ścięte i obrobione leżały na polance, a w koło tartaka stosy trocin. Opodal był tymczasowy szałas, obecnie opuszczony. Ranek był niezwykle cichy, bez najmniejszego wietrzyku, ptaki nawet nie śpiewały, a ja i mój towarzysz rozmawialiśmy szeptem, od czasu do czasu oglądając się po za siebie. Raz, czy dwa, przystanęliśmy, aby nasłuchiwać.
Po niejakimś czasie zbliżyliśmy się do drogi i wtedy usłyszeliśmy odgłos kopyt a przez rzedniejące drzewa ujrzeli trzech kawalerzystów, jadących zwolna w stronę Woking. Zawołaliśmy na nich, a oni przystanęli, podczas kiedy my biegliśmy ku nim. Był to porucznik i dwóch szeregowców z 8 go pułku huzarów, mieli przy sobie przyrząd podobny do teodolitu, który, jak mię objaśnił artylerzysta, był heliografem.
— Jesteście pierwszymi ludźmi, których widzę nadchodzących z tej strony, — rzekł porucznik, — co się tam dzieje?
Twarz jego i głos wyrażały zaciekawienie, ludzie za nim stojący przypatrywali się nam również. Artylerzysta wyskoczył na drogę, wyprostował się jak struna i, salutując, recytował:
— Armata zniszczona wczorajszej nocy. Ukrywałem się. Teraz usiłuję przedostać się do mojej bateryi. Pan porucznik spotka się z mieszkańcami Marsa zapewne o jakie pół mili ztąd.
— Jakże oni wyglądają u dyaska? — spytał porucznik.
— Olbrzymy w zbrojach, poruczniku. Sto stóp wysokie o trzech nogach i korpusie z aluminium, z ogromną głową w kapturze, poruczniku.
— Z drogi! — zakomenderował porucznik. — Co za głupie androny!
— Zobaczysz, poruczniku. Noszą z sobą pudełeczko, z którego wychodzi ogień i zabija na miejscu.
— Jakto? armatę?
— Nie, poruczniku.
Tu artylerzysta zaczął wymowny opis Gorącego Promienia. Podczas tego porucznik spoglądał od czasu do czasu na mnie, który wciąż jeszcze stałem zdala po drugiej stronie drogi.
— Czyś pan to widział? — spytał nakoniec.
— Tak. Wszystko jest najzupełniejszą prawdą — odrzekłem.
— No, — rzekł porucznik, — to zapewne moim obowiązkiem jest przyjrzeć się temu również. Słuchaj, — powiedział do artylerzysty, — nas wysłano tutaj, aby nakłaniać ludzi do opuszczania domów; ty idź do generała brygady Marwina i opowiedz mu wszystko co wiesz. On jest w Weybridge. Czy znasz drogę?
— Ja ją znam, — odpowiedziałem, — a on zawrócił konia znów ku południowi.
— O pół mili ztąd, mówicie?
— Co najwyżej, — odpowiedziałem i wskazałem kierunek. Podziękował mi i oddalili się, a my nie widzieliśmy ich więcej.
Dalej spotkaliśmy trzy kobiety i dwoje dzieci zajęte opróżnianiem chaty wyrobnika. Miały jakieś taczki i ładowały w nie biednie wyglądające tłomoki i sprzęty. Wszyscy byli zbyt zajęci, by do nas przemówić.
Około stacyi w Byfleet wydostaliśmy się z lasu, a kraj przedstawiał nam się cichy i spokojny, skąpany w rannem świetle słońca. Tutaj byliśmy już daleko po za rejonem Gorącego Promienia i gdyby nie pośpieszne opróżnianie niektórych domów, gdyby nie ruch i pakowanie sprzętów, oraz garstka żołnierzy, stojących na moście, dzień ten podobnym byłby do każdej zwyczajnej niedzieli.
Kilka wozów posuwało się, skrzypiąc, po drodze do Addlestone, wtem nagle, przez otwarte wrota na łąkę, ujrzeliśmy sześć równo ustawionych dwunastofuntowych armat, skierowanych na Woking. Puszkarze stali przy nich, a wozy z amunicyą były opodal.
— To dobrze, — pomyślałem, — dostanie im się przynajmniej jeden porządny wystrzał.
Artylerzysta zawahał się.
— Pójdę dalej, — rzekł.
Dalej ku Weybridge, zaraz za mostem, kompania żołnierzy w białych kaftanach zajęta była sypaniem wału, a dalej znów widać było armaty.
— To tak, jak gdyby kto z łuku strzelał do słońca, — rzekł artylerzysta. — oni jeszcze nie widzieli tego Ognistego Promienia.
Oficerowie, którzy nie mieli nic do roboty, patrzyli ponad wierzchołki drzew na południo‑-achód, a pracujący ludzie przerywali od czasu do czasu robotę i czynili to samo.
Byfleet było całe w ruchu, ludzie się pakowali, a huzarzy jedni pieszo, drudzy na koniach, uwijali się wśród nich. Trzy czy cztery czarne wozy, z czerwonemi krzyżami w białem polu ładowano na ulicy miasteczka. Były tam gromady ludzi świątecznie ubranych, a żołnierze mieli prawdziwą biedę z przekonaniem ich o grożącem niebezpieczeństwie. Widzieliśmy tam np. pomarszczonego staruszka z dużą skrzynką i kilkunastoma doniczkami storczyków, gniewnie przemawiającego do kaprala, który tego zabierać nie chciał. Przystanąłem i chwyciwszy go za ramię:
— Czy wiesz pan co tam jest? — rzekłem, wskazując na las, zasłaniający mieszkańców Marsa.
— Co? — odpowiedział odwracając się. — Ja właśnie tłómaczę, że to szkoda zostawiać, to jest dużo warte.
— Śmierć! zawołałem — śmierć nadchodzi! Śmierć! I zostawiając go z temi myślami, pobiegłem za artylerzystą. Na zakręcie obejrzałem się. Kapral oddalił się od niego a on stał jeszcze ze swemi doniczkami, patrząc bezmyślnie w stronę lasu.
Nikt w Weybridge nie umiał wskazać nam gdzie jest główna kwatera; cała miejscowość była w nie dającem się opisać zamieszaniu. Wozy, powozy; wszędzie najdziwniejsza mieszanina pojazdów i koni. Zamożniejsi mieszkańcy miasta, panowie w kostyumach od golfa lub wiosłowania, panie elegancko ubrane, wszystko to pakowało, uwijało się gorączkowo, wspomagane chętnie przez chłopców, nie mających nic do roboty i przyjemnie zdziwionych tem niespodziewanem urozmaiceniem niedzieli; wśród tego wszystkiego zaś miejscowy pastor odważnie odprawiał nabożeństwo i słychać było wciąż dzwonek z jego pobliskiego kościoła.
Ja i artylerzysta siedliśmy sobie przy studni i wcale nieźle posililiśmy się zapasami zabranemi z domu. Patrole i żołnierze wciąż namawiali ludzi do wyprowadzania się z domów lub chronienia do piwnic, jak tylko się zacznie strzelanie. Przechodząc koło kolei, widzieliśmy na peronie wielki tłum ludzi i nieskończoną moc bagażów. Zwykły ruch pasażerski widocznie wstrzymano dla przewiezienia wojsk i artyleryi do Chertsey i słyszałem potem, że w pociągach osobowych, później wypuszczonych, formalne bójki staczano o miejsca.
W Weybridge zostaliśmy do południa, poczem znaleźliśmy się w Shepperton Lock, miejscu, gdzie rzeka Wey wpada do Tamizy. Jakiś czas spędziliśmy tam, pomagając dwóm starym kobietom w pakowaniu rzeczy na wózek. Wey ma trzy odnogi i tam można najmować łodzie, po stronie od Shepperton stała oberża, dalej zaś wieża kościoła, którą teraz przebudowano.
Tu stał tłum bardzo wystraszonych zbiegów, nie była to jeszcze panika; ale zebrało się dużo więcej ludzi niż łodzie, jeżdżąc tam i napowrót, przewieźć mogły. Nadbiegano, dźwigając ciężkie pakunki; jakieś małżeństwo zaimprowizowało sobie tragi z drzwi i niosło na nich różne swoje rzeczy. Ktoś tam znów mówił, że spróbuje wyjechać ze stacyi w Shepperton.
Dużo było hałasu, nawoływań a nawet i żartów, bo ludzie wyobrażali sobie, że choć przybysze z Marsa byli groźnemi jakiemiś stworzeniami, które mogą obledz miasto, lecz w końcu ostatecznie zgładzeni zostaną.
Od czasu do czasu spoglądano na drugi brzeg rzeki Wey i łąki pod Chertsey, ale wszystko tam zdawało się zupełnie spokojne.
Nad Tamizą zaś ludzie nie śpieszyli się wcale. Ci, którzy wysiedli z łodzi, szli sobie zwolna, kilku żołnierzy stało na brzegu i żartowało z uciekających, zamiast ofiarować im pomoc; oberża była zamknięta z powodu niedzieli. — Wtem:
— Co to? — zawołał jakiś przewoźnik i „cicho!“ — krzyknął podróżny na szczekającego psa, — kiedy od strony Chertsey dał się słyszeć głuchy huk wystrzału armatniego.
Walka rozpoczynała się. Prawie natychmiast niewidzialne baterye (niewidzialne, bo za drzewami ukryte) podjęły chór i strzelały ostro jedna za drugą. Kobieta jakaś krzyknęła; każdy był zdumiony nagłym wybuchem bitwy tak bliskiej nas a niewidzialnej,
— Żołnierze ich powstrzymają — rzekła jakaś kobieta, stojąca niedaleko.
Nad drzewami niebo zaróżowiło się.
Potem nagle spostrzegliśmy gwałtowny wybuch dymu wzdłuż rzeki, potem kłąb drugi, który uniósł się w powietrzu i tam zawisł i wreszcie wstrząśnienie tak silne, że ziemia pod naszemi nogami zadrżała i nastąpiła eksplozya, od której okna w pobliskich domach powylatywały.
— Oto oni! — krzyknął jakiś człowiek w niebieskiej bluzie. — Czy widzicie ich, o tam!
Szybko jeden po drugim, jeden, dwóch, trzech, czterech zbrojnych Marsyjczyków ukazało się daleko, daleko ponad małemi drzewami i szło przez łąkę, prowadzącą od Chertsey wprost ku rzece. Z początku wyglądali jak małe zakapturzone figurki, posuwające się z szybkością ptaków.
Z boku ku nam podchodził piąty. Ich uzbrojone ciała błyszczały w słońcu, gdy posuwali się ku działom i stawały się w miarę przybliżania coraz większe. Ten, który szedł na lewo, podniósł w górę jakieś pudełko i okropny ów „Gorący promień“ który już widziałem w piątek wieczór uderzył w miasto.
Na widok tych dziwnych, szybkich i strasznych stworzeń, tłum zebrany nad rzeką osłupiał. Nie było ani krzyku ani płaczu, lecz cisza zupełna; potem ochrypłe głosy, nagły ruch, plusk wody. Jakiś człowiek, zapominając, że niesie ciężką walizkę, biegnąc, uderzył mię nią tak, iż stałem ogłuszony przez chwilę; jakaś kobieta popchnęła mię i biedz zaczęła, ja zwróciłem się również ku ucieczce; lecz nie straciłem głowy. Okropny gorący promień był mi ciągle na myśli. Oby się tylko dostać pod wodę!
— Do wody! wołałem; lecz nikt mnie nie słuchał.
Rzeka w tem miejscu nie była głęboka, na jakie dwadzieścia stóp od brzegu miałem jej dopiero do pasa, i wtedy ujrzałem Marsowego olbrzyma zaledwie o paręset kroków od siebie.
Natychmiast zanurzyłem się pod wodę. Słyszałem też innych, skaczących do wody lub wylądowujących na przeciwnym brzegu.
Lecz tajemnicza machina nie zdawała się na to zwracać większej uwagi, niż ktoś, co idąc, roztrącił nogą mrowisko. Kiedy dla złapania trochy powietrza uniosłem znów głowę nad wodą, kaptur Marsyjczyka skierowany był na strzelające jeszcze wciąż baterye a idąc, opuścił to, co musiało być źródłem „Gorącego promienia.“
W jednej chwili przekroczył rzekę przedniemi nogami, wyciągnął się w całej swej wielkości i stanął przy Shepperton. Wtedy sześć dział, które były ukryte za tą wioską, wystrzeliło prawie odrazu. Dwa te niespodziewane zjawiska wystraszyły mię tak, iż serce mi prawie bić przestało a potwór podnosił już szkatułkę z „Gorącym promieniem“, kiedy pierwsza bomba pękła na jakie sześć łokci nad jego kapturem.
Wydałem okrzyk zdziwienia, nie widziałem wcale ani myślałem o czterech innych Marsowych potworach, tak cała moja uwaga skupiona była na ten fakt najbliższy. Dwa inne wystrzały pękły w powietrzu przy samym korpusie machiny a kaptur, wykręcając się, aby uniknąć drugiego wystrzału, odebrał czwarty w samą twarz. Kaptur wydął się, błysnął, i rozerwany na tysiące kawałków czerwonego mięsa i metalu, wyleciał w powietrze.
— Trafiony! zawołałem; w głosie moim brzmiał przestrach zmieszany z radością. Słychać było podobne okrzyki z ust ludzi znajdujących się w wodzie obok mnie. Z radości miałem ochotę wyskoczyć.
Bezgłowy kolos zachwiał się, jak pijany olbrzym; ale nie upadł. Cudem jakimś odzyskał równowagę i, nie zważając już na stawiane kroki, z kamerą wyrzucającą „Gorący promień“ trzymaną w górę, zataczał się szybko w stronę Shepperton. Żywa inteligencya, t. j. Marsyjczyk, znajdujący się w kapturze, roztrzelony był teraz na wszystkie strony świata a pozostała machina była już tylko dowcipnem, śmierć niosącem dziełem tejże inteligencyi. Szło ono prosto przed siebie niczem nie kierowane, uderzyło o wieżę kościoła, zgniotło ją, zatoczyło się w bok i padło do rzeki, gdzie zupełnie znikło mi z oczu.
Gwałtowna eksplozya wstrząsnęła powietrzem; słup wody, pary, błota i kawałków metalu wyleciał wysoko w górę. Gdy kamera z „Gorącym promieniem“ dotknęła wody, ta natychmiast zamieniła się w parę i w jednej chwili ogromny bałwan, niby błotnisty wał morskiego przypływu (z tą, tylko różnicą, że wrzący prawie) wydął wody w rzece. Widziałem ludzi uciekających ku brzegom i słyszałem trochę ich krzyku w szumie i hałasie spowodowanym upadkiem marsowego potworu.
W danej chwili nie zważałem na gorąco i zupełnie zapomniałem o własnem bezpieczeństwie. Płynąłem wśród wzburzonych fal, zepchnąwszy jakiegoś człowieka, aby się dostać do zakrętu i zobaczyć co się tam dzieje. Pół tuzina opuszczonych łodzi kołysał się na wzburzonych wodach a wpadły kolos leżał w poprzek rzeki po większej części zatopiony.
Gęste kłęby pary wydobywały się z tej ruiny, a przez nie widać było owe długie ramiona bezsilnie rozbijające pieniącą się naokoło wodę. Ramiona te poruszały się jak żywe i gdyby nie bezcelowość tych ruchów, możnaby sądzić, że to jakieś ranione stworzenie walczy z falami o życie. Wielkie masy jakiegoś brunatnego płynu wydobywały się z machiny w syczących strumieniach.
Wtem uwagę moją odwróciło przeraźliwe ryczenie podobne do tego, jakie wydaje t. z. Syrena w naszych miastach fabrycznych. Jakiś człowiek, stojący po kolana w wodzie, krzyknął coś do mnie, wskazując po za mnie. Obejrzałem się i ujrzałem resztę mieszkańców Marsa posuwających się olbrzymiemi krokami nad brzegiem rzeki od strony Chertsey. Armaty z Shepperton odezwały się tym razem bez skutku.
Widząc to natychmiast dałem nurka i z wstrzymywanym jaknajdłużej oddechem uciekałem pod wodą, która szumiała wkoło mnie i stawała się coraz gorętszą.
Kiedy na chwilę podniosłem głowę, by zaczerpnąć trochę powietrza i odgarnąć włosy z twarzy, para tak gęsto wiła się nad rzeką, iż zupełnie mieszkańców Marsa dojrzeć nie mogłem. Hałas był ogłuszający; wreszcie ujrzałem ich niewyraźnie, niby olbrzymie szare postacie, powiększone jeszcze przez mgłę; przeszły koło mnie a dwóch pochyliło się nad syczącemi szczątkami swego towarzysza.
Trzeci i czwarty stali obok w wodzie, jeden z nich na jakie dwieście kroków odemnie, drugi bliżej Laleham. Kamery z „Gorącym promieniem“ unosiły się wysoko a syczące ich światło uderzało tu i owdzie.
Hałas był piekielny: metalowy odgłos machin mieszkańców Marsa, łoskot w gruzy padających domów, stuk drzew, płotów, budynków, trzask i huk ognia. Gęsty dym mieszał się z parą na rzece a w miarę jak „Gorący promień“ spacerował po Weybridge, każde jego dotknięcie zaznaczało się najpierw białą jasnością, po której natychmiast następował dym i ogień. Bliższe domy wciąż jeszcze stały nietknięte, czekając na swe przeznaczenie, niby cienie słabe i blade, za któremi szalało morze płomieni.
Przez chwilę po piersi zanurzony w prawie gotującej się wodzie, stałem odurzony, straciwszy nadzieję ocalenia. Widziałem ludzi uciekających z wody i chwytających się nadbrzeżnych zarośli, jak żaby w trawie uciekające przed człowiekiem, lub też biegających w ostatecznej rozpaczy w tę i w ową stronę.
Nagle białe błyski „Gorącego promienia“ zwróciły się w moją stronę. Domy roztapiały się pod jego dotknięciem, drzewa stawały w ogniu. Biegł szybko, nie oszczędzając niczego, zmiatając po drodze biegających ludzi aż, stanąwszy przy brzegu wody na jakie pięćdziesiąt kroków odemnie, przesunął się nad nią ku Schepperton, podnosząc za sobą wielką falę gotującej się wody i piany.
Syczący bałwan przypłynął ku mnie. Krzyknąłem i na wpół żywy, poparzony, uciekałem ku brzegowi. Gdyby mi się wówczas noga potknęła, byłoby już po mnie. Upadłem bezwładnie przed samymi mieszkańcami Marsa na żwirowatą płaszczyznę wymytą wodami Tamizy i Weyu, oczekując śmierci.
Przypominam sobie niewyraźnie jak noga jednego z metalowych potworów stąpnęła o parę łokci od mojej głowy, wrzynając się głęboko w luźny żwir i rozrzucając go na wsze strony.
Pamiętam, że zbierali szczątki swego towarzysza, potem znikali mi stopniowo z oczu za rzeką i łąką. Wtedy, bardzo powoli zebrałem myśli i spostrzegłem, że cudem jakimś ocalałem.
Doświadczywszy w wyżej opisany sposób siły broni ziemskiej, mieszkańcy Marsa, obciążeni szczątkami swego roztrzaskanego towarzysza, cofnęli się do swej pierwotnej pozycyi na błoniach Horsell, miażdżąc po drodze niezawodnie niejedną taką jak ja ofiarę. Gdyby, zostawiwszy towarzysza, postąpili byli dalej, to nie byłoby wówczas między nimi a Londynem nic więcej prócz kilku bateryi dwunastofuntowych dział i stanęliby zapewne w stolicy wpierw jeszcze, niż wieść o ich przybyciu. Nagłe zaś, okropne i zagładę szerzące to ich najście byłoby podobnem do owego trzęsienia ziemi, które sto lat temu zniszczyło Lizbonę.
Ale nie spieszyli się widocznie. Cylinder za cylindrem spadał z przestworza i każde dwadzieścia cztery godzin przynosiło im posiłki. Tymczasem władze wojskowe lądowe, i morskie, zupełnie świadome teraz ogromnej siły swego przeciwnika, pracowały z szaloną energią. Co minuta zaciągano nowe działo na pozycyę, aż o brzasku każde wzgórze, każda bardziej wzniesiona willa na stoku Kingston i Richmond uzbrojone były w paszczę wyczekującej armaty. Po zniszczonej zaś przestrzeni kraju, która na jakie dwadzieścia mil wokoło otaczała obozowisko mieszkańców Marsa, pełzały odważne podjazdy z heliografami, gotowe każdej chwili uwiadomić artylerzystów o zbliżaniu się nieprzyjaciela. Lecz ten rozumiał już teraz naszą artyleryę i niebezpieczeństwo znajdowania się w jej pobliżu, nikt więc nie wyjrzał z cylindra.
Pierwszą połowę dnia olbrzymy strawiły na przenoszeniu wszystkiego co było w drugim i trzecim cylindrze w Adlestone i Pyrford, do pierwotnego swego zagłębienia w Horsell. Nad tem ostatniem stał jeden na straży, podczas kiedy inni, opuściwszy swe wielkie maszyny wojenne, zeszli do dołu. Tam pracowali długo w noc a wysoki słup zielonawego dymu, który się ztamtąd wydobywał, widać było daleko aż ze wzgórzy w Merrow, a nawet jak mówią niektórzy w Banstead i w Epsom.
Podczas więc kiedy z jednej strony Marsyjczycy za mną szykowali się do drugiego ataku a ludzkość przedemną gotowała się ich odeprzeć, ja z niewypowiedzianym trudem uciekałem od pożaru w Weybridge ku Londynowi.
Ujrzałem daleko jakieś opuszczone czółno płynące z biegiem wody, zrzuciwszy tedy większą część mego przemokłego ubrania, podążyłem za niem, dosięgnąłem go i tak uniknąłem zagłady. W czółnie nie było wioseł, lecz poruszając memi poparzonemi rękoma, udało mi się bardzo powoli dopłynąć do Walton. Postanowiłem trzymać się rzeki, sądząc, iż to jest najbezpieczniejsze miejsce, gdyby olbrzymy miały powrócić.
Gorąca woda w rzece, pochodząca z kąpieli owego zatopionego Marsyjczyka, pokryta była tak gęstą parą, że przez pewną część drogi nie mogłem wcale widzieć brzegów. Raz wszakże dojrzałem rzęd czarnych postaci, spieszących przez łąkę od strony Weybridge. Halliford zdało się być zupełnie spustoszałe a parę domów paliło się jeszcze. Dziwny był ten krajobraz cichy, pusty, oświecony gorącemi promieniami słońca, strzelający też tu i owdzie płomieniem lub słupem dymu.
Tak dość długo posuwałem się zwolna, zbolały i zmęczony aż trwoga opanowała mię znowu i zacząłem gorliwiej wiosłować rękoma. Słońce paliło mi plecy, gdy ujrzałem most w Wolton na zakręcie rzeki; wtedy trwoga ustąpiła przed zmęczeniem i zdecydowałem się wysiąść na brzeg w Midlesex i śmiertelnie osłabiony położyłem się na brzegu wśród wysokiej trawy. Sądzę, iż była to czwarta lub piąta po południu. Niezadługo podniosłem się znowu, uszedłem z jakie pół mili, nie spotkawszy żywej duszy a potem położyłem się pod jakimś żywopłotem. Pamiętam, iż wtedy majaczyłem coś w gorączce; pić mi się chciało okropnie i gorzko żałowałem, że nie napiłem się więcej wody. Rzecz dziwna, irytowałem się wówczas na żonę; nie umiem tego wytłómaczyć, lecz bezsilne pragnienie dostania się jak najspieszniej do Leatherhead okropnie mię męczyło.
Nie przypominam sobie przybycia pastora. Spostrzegłem go dopiero siedzącego nademną w sadzami okopconem ubraniu, z twarzą wzniesioną do góry, wpatrującego się w jakiś blask na niebie. Niebo pokryte było wełnistemi białemi chmurkami, trochę zaróżowionemi od zachodzącego słońca.
Usiadłem a na szmer tego poruszenia on odwrócił się szybko ku mnie.
— Czy masz pan trochę wody? spytałem porywczo.
On potrząsnął głową przecząco.
— Od godziny już żądasz wody — rzekł.
Przez chwilę milczeliśmy, przypatrując się sobie wzajemnie. Musiałem wydać mu się dziwnem, na pół nagiem stworzeniem, miałem bowiem na sobie tylko dolną część ubrania a twarz i ramiona poczerniały od dymu. Twarz jego była jasna, głowa pokryta kędzierzawemi włosami, oczy duże, blado niebieskie, w osłupieniu patrzące przed siebie. Mówił porywczo, nie patrząc na mnie.
— Co to znaczy? rzekł. — Co to wszystko znaczy?
Ja patrzyłem się na niego i nie odpowiadałem.
On wyciągnął do mnie szczupłą, białą rękę i żałosnym prawie tonem mówił:
— Dlaczego mogą się dziać takie rzeczy? Cóżeśmy zgrzeszyli? Odprawiłem ranne nabożeństwo i przechadzałem się właśnie by odświeżyć sobie umysł na nieszpory a wtem ogień, trzęsienie ziemi — śmierć! Jak Sodoma i Gomora! Cała nasza praca zniweczona, cała praca... Co to są ci Marsyjczycy?
— A czemże jesteśmy my, rzekłem odchrząknąwszy.
On ujął swe kolana w obie ręce i, zwracając się ku mnie, przez pół minuty znów wpatrywał się we mnie, milcząc.
— Przechadzałem się, aby odświeżyć umysł, — rzekł — a wtem ogień, trzęsienie ziemi, śmierć!
I znów zamilkł oparłszy brodę na kolanach.
A potem zaczął machając ręką:
— Cała praca — wszystkie szkółki niedzielne; cóżeśmy zawinili? Co zawiniło Weybridge?
Wszystko przepadło — wszystko zniszczone.
Kościół, przed trzema laty zaledwie odbudowany. Przepadł! niema go wcale! Dlaczego!
Znów pauza a potem rozpoczynał nanowo jak człowiek zmysłów pozbawiony.
— Dym z niego wciąż idzie i idzie w górę — krzyknął, wskazując chudym palcem w stronę Weybridge.
Teraz zaczynałem pojmować. Straszna katastrofa, w której się znajdował, widocznie bowiem uciekł z Weybridge, pomieszała mu zmysły.
— Czy daleko ztąd do Sunbury? — rzekłem energicznym tonem.
— Co mamy czynić? zapytał. — Czy te stworzenia wszędzie się znajdują? Czy oddano im na pastwę ziemię?
— Czy daleko ztąd do Sunbury?
— Zaledwie dziś odprawiałem ranne nabożeństwo...
— Rzeczy się zmieniły — rzekłem spokojnie, zbierz pan myśli; wszelka nadzieja nie przepadła jeszcze.
— Nadzieja!
— Tak jest, nadzieja — pomimo całego tego zniszczenia!
Zacząłem przedstawiać mu mój pogląd na położenie rzeczy. Z początku słuchał dość uważnie a potem oczy jego przybrały poprzedni błędny wyraz i wzrok odwrócił się odemnie.
— To zapewne początek końca, rzekł przerywając mi. — Koniec! straszny dzień Sądu Bożego! Dzień w którym ludzie błagać będą gór i skał by ich nakryły — schowały przed Twarzą tego, Który przyszedł świat sądzić!
Zaczynałem pojmować. Przestałem rozumować a podniósłszy się i położywszy rękę na jego ramieniu, rzekłem:
— Bądź pan mężczyzną. Przestrach odjął ci zmysły. Co warta religia, jeżeli nie zdoła podtrzymać nas w nieszczęściu? Pomyśl ile to razy przed tem różne trzęsienia ziemi, wojny i wulkany ludzkość nawiedzały. Czyż sądziłeś że Weybridge jest może wybrańcem boskim? Człowieku! — Niebo to nie Towarzystwo ubezpieczeń.
Przez chwilę siedział, milcząc.
— Ale jakżeż zdołamy ujść niebezpieczeńtwa, oni są niepokonani i bezlitośni...
— Może ani jedno ani drugie — odpowiedziałem. A im oni są potężniejsi, tym rozważniejszymi i ostrożniejszymi my być powinniśmy. Oto jeden z nich legł opodal niedalej jak trzy godziny temu.
— Zabity! — rzekł, patrząc dokoła. Jakże to być może, by posłaniec boży mógł być zabitym?
— Widziałem to na własne oczy. Byłem świadkiem walki.
— Co znaczy to migotanie na niebie? spytał niespodzianie.
Odpowiedziałem, że to zwiastuje przybliżającą się pomoc ludzką.
— Znajdujemy się w samym środku pola walki. To migotanie przepowiada zbierającą się burzę. Tam po tej stronie są Marsyjczycy a tu w stronie Londynu, gdzie się wznoszą wzgórza Richmond i Kingston pod osłoną drzew, sypią się wały i ustawiają działa. Niezadługo Marsyjczycy znów przejdą tędy...
Gdy to mówiłem, on zerwał się na równe nogi i zaczął nasłuchiwać.
— Słuchaj pan! rzekł...
Z poza wzgórz po przez wodę dał się słyszeć odgłos dalekich wystrzałów i dziwnego jakiegoś krzyku. Potem wszystko ucichło. Chrabąszcz przeleciał brzęcząc, wysoko na niebie świecił sierp księżyca i gorzał świetny zachód słońca.
— Chodźmy lepiej na północ, rzekłem, tą oto ścieżyną.
Młodszy brat mój był w Londynie, kiedy Marsyjczycy wpadli na Woking. Studyował medycynę i przygotowywał się do rychłych egzaminów, kiedy w sobotę rano usłyszał dopiero o tem zjawisku. Sobotnie dzienniki poranne, oprócz długich specyalnych artykułów o planecie Mars i życiu na planetach wogóle, zawierały nadto krótki i niewyraźnie brzmiący telegram, uderzający swoją treściwością.
Brzmiał on mniej więcej tak: Marsyjczycy, przerażeni zbliżaniem się tłumu, zabili pewną liczbę osób szybko działającą armatą. Jakkolwiek straszni, Marsyjczycy nie ruszyli się z dołu, w który wpadli i zdaje się nie będą mogli wydostać się zeń a to zapewne z powodu znacznie większej niż Marsa siły obrotowej ziemi — Opierając się na tem ostatniem przypuszczeniu autorowie artykułów wstępnych redagowali swe uspakajające argumenty.
Wszyscy studenci na kursie biologii, byli, ma się rozumieć, mocno tem zainteresowani; lecz na ulicach nie znać było żadnego niezwykłego wzburzenia. Dzienniki wieczorne podały skąpe wiadomości pod sążnistemi nagłówkami. Do ósmej nie mogły wiedzieć nic, prócz o poruszeniach wojska i spaleniu się lasów pomiędzy Woking i Weybridge. Potem „Gazeta St. James“ podała sam fakt przerwania komunikacyi telegraficznej. Zdarzenie to przypisywano przewróceniu się palących drzew na linię. Nocy tej nie wiedziano zatem nic więcej o przebiegu walki, w chwili właśnie kiedy odbywałem ową jazdę do Leatherhead i z powrotem.
Brat nie niepokoił się o nas wcale, bo z opisu gazet wnosił, że cylinder znajduje się na jakie dwie mile od nas i postanowił sobie tego jeszcze wieczora pójść do mnie, aby, jak mówił, przyjrzeć się jeszcze stworzeniom tym, zanim je pozabijają. Około czwartej posłał mi depeszę, której nigdy nie odebrałem i spędził wieczór w jakimś ogródku.
W sobotę również była w Londynie burza, i brat mój musiał jechać dorożką do Waterloo. Na peronie, po pewnem oczekiwaniu, dowiedział się, że z powodu wypadku na linii, pociągi do Woking wcale nocy tej chodzić nie będą. O rodzaju wypadku nic jeszcze nie wiedziano naówczas. Na stacyi małe było zamieszanie, gdyż urzędnicy, nie przypuszczając nic więcej nad jakieś spotkanie się pociągów pomiędzy Byfleet a Woking, zajęci byli ekspedyowaniem pociągów nocnych t. z. teatralnych, które przechodziły po linii Woking, Virginia Water i Guildford oraz zwracaniem pociągów spacerowych z Southampton i Portsmouth na inną linię. Jakiś reporter wziąwszy mego brata za naczelnika ruchu, do którego jest rzeczywiście trochę podobny, próbował go interwiewować. Mało kto, z wyjątkiem urzędników kolejowych, upatrywał w tem wszystkiem jakikolwiekbądź związek z Marsyjczykami.
Czytałem później w jednym z opisów tych wypadków, że w niedzielę „cały Londyn zelektryzowany był wiadomościami z Woking.“ W rzeczy samej nic nie usprawiedliwiało tak przesadzonego wyrażenia, gdyż wielu bardzo ludzi w Londynie nie słyszało o Marsyjczykach aż do poniedziałku. Ci zaś, którzy coś wiedzieli, nie zdawali sobie zrazu sprawy z tego co mówiły naprędce zredagowane telegramy gazet niedzielnych! Większość mieszkańców nie czytuje niedzielnych dzienników.
Poczucie kompletnego osobistego bezpieczeństwa jest tak głęboko zakorzenionem w każdym Londyńczyku a sensacyjne wiadomości w dziennikach rzeczą tak powszednią, iż z łatwością pojąć można, że wieści z Woking nie przeraziły zbytnio nikogo. „Około godziny siódmej Marsyjczycy wyszli z cylindra i, uzbrojeni w metalowe tarcze, zupełnie zniszczyli stacyę w Woking, wraz z przylegającemi do niej domami i wymordowali cały batalion żołnierzy. Szczegóły niewiadome. Nasza broń okazała się zupełnie bezsilną wobec ich uzbrojenia, działa polowe zdemontowali. Huzarzy wpadli do Chertsey. Marsyjczycy posuwają się zwolna ku Chertsey i Windsor. Wielkie zaniepokojenie panuje w zachodniej części hrabstwa Surrey i sypią się wały dla powstrzymania ich postępów na Londyn“. Oto jak brzmiały wiadomości w gazecie Sunday Sun a zręczny artykuł w Referee porównywał całe zdarzenie do menażeryi, która się nagle rozbiegła po jakiejś wiosce.
Nikt w Londynie pojęcia nie miał o naturze uzbrojenia Marsyjczyków i wciąż utrzymywało się wyobrażenie, że to są „powolne“, „pełzające“ stworzenia, poruszające się z trudem, takie bowiem zdania spotkać było można we wszystkich początkowych doniesieniach. Żaden ze wspomnianych telegramów nie był podanym przez naocznego świadka. Gazety niedzielne drukowały dodatki nadzwyczajne mając i nie mając dalszych wiadomości; lecz rzeczywiście nie było nic nowego do powiedzenia aż do chwili, w której władze udzieliły prasie posiadanych wiadomości. Stwierdzono wtedy, że cała ludność z Walton, Weybridge i okolicy spieszy tłumnie ku Londynowi; i to wszystko.
Brat mój w niedzielę rano poszedł do kościoła, nic jeszcze nie wiedząc o tem co zaszło. Tam słyszał słowa odnoszące się do napadu i specyalne modlitwy o pokój. Wychodząc z kościoła, kupił sobie dziennik Referee a wiadomości tam wyczytane tak go zaniepokoiły, iż poszedł znów na stacyę Waterloo, by się przekonać czy ruch już przywrócono. Omnibusy, powozy, cykliści i niezliczeni inni ludzie w odświętnych strojach zdali się być zaledwie trochę poruszeni wiadomościami rozsiewanemu przez chłopców sprzedających pisma. Wszyscy byli zaciekawieni a jeżeli się niepokoili to tylko o mieszkańców danych okolic. Na stacyi dowiedział się dopiero, że linie Windsor i Chertsey były również przerwane. Numerowi powiedzieli mu, iż odebrano kilka dziwnych telegramów z Byfleet i Chertsey; ale te potem nagle przestały nadchodzić. Wogóle więc brat mój niewiele się mógł dowiedzieć. „Jest jakaś bitwa około Weybridge“ mówiono.
Służba kolejowa była zdezorganizowana. Znaczna liczba osób, oczekujących na przybycie przyjaciół z miejscowości, położonych na południowo zachodniej sieci kolei, stała wciąż na peronie. Jakiś siwy pan piorunował na zarząd, mówiąc: „to warto opisać.“
Jeden czy dwa pociągi przybyły z Richmond, Putney i Kingston, wyrzucając pasażerów, którzy wybrali się na wycieczki po rzece: zastali upusty zamknięte a uczucie paniki w powietrzu. Jakiś człowiek w niebieskim z białem krawacie opowiadał bratu memu z ożywieniem, że:
— Całe tłumy ludzi przybywają do Kingston na wózkach i wozach, unosząc ze sobą swój cenniejszy dobytek. Są to przybysze z Molesey, Weyridge i Walton i mówią, że słyszeli strzały armatnie w Chertsey, że żołnierze konni zalecili im uciekać natychmiast, bo mieszkańcy Marsa nadciągają. My słyszeliśmy również strzały, które wzięliśmy za grzmot; lecz co to wszystko znaczy, do licha? Mieszkańcy Marsa przecież nie mogą wyjść z tego dołu, nieprawdaż?
Brat mój nie umiał mu nic odpowiedzieć.
Około piątej publiczność zbierająca się na stacyi zdziwiła się bardzo otworzeniem zwykle zamkniętej komunikacyi pomiędzy połud.‑Wschodnią a połud.‑Zachodnią stacyą oraz przesuwaniem wagonów, na których stały olbrzymie działa lub wypełnionych żołnierzami. Były to armaty sprowadzone z Woolwich i Chatham dla osłonięcia Kingston. Żartowano sobie wołając: „zjedzą was“ a w odpowiedzi otrzymywano „my jesteśmy pogromicielami dzikich zwierząt!“ Wkrótce potem nadszedł oddział policyi i opróżnił peron z publiczności. Brat mój wyszedł zatem znów na ulicę.
W kościołach dzwoniono na wieczorne modlitwy a oddział dziewcząt w Armii Zbawienia przeciągał przez Waterloo‑Road śpiewając; na moście gromadka gapiów przyglądała się szczególnej brunatnej pianie, płynącej z biegiem rzeki; słońce zachodziło a wieża zegarowa i Parlament zarysowały się na cudnie spokojnem niebie, zdobnem w złote, purpurą przerywane chmurki. Mówiono coś o płynącem ciele topielca a jakiś rezerwista powiedział bratu, iż zauważył na zachodzie błysk heliografu.
Na ulicy Wellington brat spotkał gromadę chłopców, którzy tylko co wybiegli z Fleet‑Street z wilgotnemi jeszcze gazetami w ręku, krzycząc: „Straszna katastrofa“! „Bitwa w Weybridge!“ „Pełny opis porażki mieszkańców Marsa“! „Londyn w niebezpieczeństwie!“ Musiał dać aż trzy pensy za numer tej gazety.
Wtedy dopiero zaczął sobie zdawać sprawę z potęgi owych potworów. Wtedy pojął, że jest to nietylko garstka małych powolnych istot; lecz, że są to umysły kierujące potężnemi machinami i że mogą poruszać się szybko a uderzać tak silnie, iż najpotężniejsze działa nie mogą się im ostać.
Opisywano ich jako wielkie, do pająków podobne, machiny, na sto stóp wysokie, posuwające się z szybkością najpospieszniejszego pociągu i zdolne wyrzucać promień nadzwyczajnego gorąca. Ustawiono osłonięte baterye około Horsell, Woking i Londynu. „Pięć z wyżej wspomnianych machin posuwa się szybko ku Londynowi a jedna z nich szczęśliwym trafem tylko została zniszczoną. Co do reszty, strzały chybiały a baterye prawie niezwłocznie zniszczone zostały „Gorącym promieniem“. Poniesiono ciężkie straty w ludziach;“ lecz ogólny ton depeszy był pomimo to optymistyczny.
Zdołano odeprzeć mieszkańców Marsa; nie byli więc niezwyciężonymi. Cofnęli się znowu w swój trójkąt z cylindrów w okolicy Woking. Forpoczty sygnałowe z heliografami posuwały się ku nim ze wszystkich stron. Zewsząd nadciągały armaty, szczególniej długie dziewięćdziesięciofuntowe działa z Woolwich. Nigdy jeszcze w Anglii nie pamiętano tak szybkiej centralizacyi i mobilizacyi sił wojskowych.
Pocieszano się także myślą, że gdyby nowe cylindry spaść miały, uda się je zniszczyć gwałtownemi środkami wybuchowemi, które fabrykowano i rozdawano z pośpiechem. Sytuacya była groźną niewątpliwie; lecz publiczność winna bronić się przeciw panice; mieszkańcy Marsa byli straszni i nader groźni; lecz było ich zaledwie dwudziestu przeciwko naszym milionom żołnierzy.
„Władze mają dane przypuszczać, że w każdym cylindrze znajduje się najwyżej pięć istot, ogółem piętnaście. Jeden cylinder był zniszczony — może i więcej. Publiczność będzie powiadomiona o zbliżaniu się niebezpieczeństwa a skuteczne środki obrony przedsięwzięto w południowo‑zachodnich przedmieściach.“ I na tych to wielokrotnie powtórzonych zapewnieniach bezpieczeństwa Londynu oraz ufności władz, że zdołają zwalczyć powstające trudności, kończyła się ta quasi proklamacya.
Wszystko to wydrukowano wielkiemi literami tak świeżo, iż papier był jeszcze mokry, bez słowa komentarzy.
Na całej ulicy widzieć można było ludzi czytających owe różowe arkusze a za poprzednio wspomnianymi chłopcami posuwała się cała armia innych roznosicieli. Te wiadomości już ogromnie podnieciły wszystkich, tak wpierw apatycznych. Ludzie zeskakiwali z omnibusów by kupować numery roznoszonych proklamacyi, w pobliskiej księgarni jakiś odświętnie ubrany mężczyzna otwierał okiennice i przytwierdzał na szybie mapę hrabstwa Surrey.
Idąc Strandem i ulicą Trafalgar, brat spotkał pierwszych zbiegów.
Byli to: jakiś człowiek z żoną i dwoma synami jadący na wózku od jarzyn, potem fura siana a na niej parę porządnie ubranych osób, wreszcie robotnik na staroświeckim trzykołowcu. Wszyscy mieli twarze blade i przerażone, dziwnie odbijające od świątecznej publiczności Londynu.
Brat miał trochę nadziei spotkania mię w ich liczbie. Niektórzy utrzymywali, że widzieli mieszkańców Marsa. „Są to kotły na szczudłach, powiadam panu! — mówił jeden, chodzą jak żywe!“
Za ulicą Victoria hotele i restauracye zaczynały się zapełniać; na wszystkich rogach ulic zbierało się coraz więcej ludzi, aż było to tak jak w Epsom w dzień wielkiego Derby. Brat zaczepiał wielu z tych zbiegów; lecz wszyscy dawali mu bardzo niezadawalające odpowiedzi.
Nikt nie umiał powiedzieć mu nic pewnego o Woking, z wyjątkiem pewnego człowieka, który utrzymywał, że Woking zostało ostatniej nocy zupełnie zburzonem.
„Przychodzę z Byfleet“, rzekł; „najpierw jakiś człowiek na bicyklu jeździł od domu do domu i namawiał wszystkich by uciekać. Potem przyszli żołnierze. Wyjrzeliśmy z domów, lecz nic nie było widać tylko chmury czarnego dymu na południu, człowieka ani jednego. Potem słyszałem wystrzały armatnie w Chertsey, widziałem ludzi uciekających z Weybridge; więc zamknąwszy dom swój, wyszedłem.“
Gdy to mówił, na ulicach panowało przekonanie, że władze zasługiwały na surową naganę za tak opieszałe zachowanie się względem najeźdźców, opieszałość ta bowiem była powodem wszystkich tych niewygód.
Około ósmej zrana na południu Londynu słychać było silne strzelanie, około drugiej po połud. zaś brat wrócił do swego mieszkania niedaleko Regent’s Park. Teraz był już bardzo niespokojny o mnie i przekonany o rzeczywistem istnieniu poważnego niebezpieczeństwa.
Wozy pełne zbiegów przeciągały ulicami; lecz pomimo to wieści o katastrofie rozszerzały się tak powoli, iż Regent Street i Portland‑Rood pełne jeszcze były zwykłych niedzielnych spacerowiczów. Zatrzymywano się wprawdzie i rozmawiano gromadkami, lecz wieczór był cichy i spokojny i nikomu na myśl nie przychodziło, iż niebezpieczeństwo jest tak bliskie.
Brat odczytywał wciąż kupioną gazetę, czyniąc jaknajgorsze co do mnie przypuszczenia. Nie mogąc usiedzieć na miejscu, po kolacyi wyszedł znów na miasto; wrócił i probował zająć się swemi studyami przedegzaminowemi, lecz wszystko napróżno. Położył się o północy a o świcie w poniedziałek zbudziło go silne kołatanie do drzwi wchodowych, odgłosy, biegania, bębnienie i dzwonienie a czerwone jakieś odbłyski tańcowały po suficie. Leżał tak przez chwilę, nie mogąc zrozumieć, czy tu już dnieje, czy też świat cały zwaryował. Zerwał się z łóżka i pobiegł do okna.
Mieszkał na facyatce, a kiedy otworzył ze stukiem okno i wyjrzał, kilkakrotne echo odpowiedziało mu, gdyż wiele podobnie ciekawie wyglądających głów pokazało się w pobliskich oknach. Policyant tymczasem chodził od bramy do bramy, wołając: „idą!“ „mieszkańcy Marsa idą!“
W koszarach bębniono, wszystkie dzwony kościelne dzwoniły na wyścigi, otwierano i zamykano drzwi, we wszystkich oknach ukazywały się światła.
Brat dość długo przypatrywał się temu w niemem zdziwieniu, aż usłyszał po za sobą głos swego sąsiada, który w nocnem ubraniu i pantoflach wszedł, pytając:
— Co to wszystko znaczy? Ogień czy co? Co za piekielny hałas!?
Obaj zaczęli teraz wyglądać oknem i nasłuchiwać, co mówią policyanci. Ludzie wychodzili tłumnie na ulicę i rozmawiali gromadnie.
— O co to chodzi? — mówił sąsiad.
Brat odpowiedział mu dość pobieżnie i zaczął się ubierać, z każdą częścią ubrania biegając do okna, by nie stracić nic z tego co działo się na ulicy.
Niebawem ukazali się ludzie, obwołujący niezwykle wczesne wydanie dzienników porannych:
— Londyn w niebezpieczeństwie, uduszenia! Porty Kingston i Richmond zdobyte! Okropna rzeź w dolinie Tamizy!
Nie mogąc z okna dojrzeć co działo się dalej, brat wyszedł właśnie w chwili, kiedy niebo pomiędzy szczytami domów zaczynało różowieć od wschodzącego słońca. Coraz więcej ludzi biegło ze wszystkich stron, wołając: „czarny dym! czarny dym!“ a strach udzielał się wszystkim z błyskawiczną szybkością. Jakiś roznosiciel gazet biegł wraz z innymi i od niego to udało się bratu schwycić depeszę głównodowodzącego:
„Mieszkańcy Marsa zapomocą rakiet mogą wyrzucać wielkie ilości trującego dymu. Tym sposobem zadusili nasze baterye, zniszczyli Kingston, Richmond i Wimbledon i zbliżają się zwolna ku Londynowi, niwecząc wszystko po drodze. Wstrzymać ich niepodobna. Jedynym ratunkiem w tem niebezpieczeństwie jest natychmiastowa ucieczka.“
To było wszystko; lecz też nie potrzeba było nic więcej, aby cała ludność sześciomilionowego miasta poruszyła się, biegła i niebawem wyległa en masse[3], uciekając ku północy.
Zrozumiawszy wreszcie całe znaczenie tych wypadków, brat wpadł do swego mieszkania, zabrał do kieszeni wszelką gotówkę jaką posiadał (około dziesięciu funtów wszystkiego) i znów wybiegł na ulicę.
Podczas kiedy pastor rozmawiał ze mną w tak dziwny sposób, siedząc pod płotem w Halliford a brat mój przypatrywał się tłumom płynącym przez most Westminsterski, mieszkańcy Marsa rozpoczęli znów akcyę zaczepną. O ile sądzić można ze sprzecznych bardzo opowiadań późniejszych, większość ich pozostała zajętą w dole w Horsell, aż do godziny dziewiątej tegoż wieczora, spiesząc z wyrabianiem czegoś, co wydawało ogromną ilość zielonego dymu.
Trzech wszakże wyszło około ósmej i, zbliżając się ostrożnie przez Byfleet, Pyrford, Ripley i Weybridge, stanęło naprzeciw oczekujących bateryi. Nie szli oni razem; lecz w wydłużonej linii jeden za drugim w odległości jakiej półtory mili. Porozumiewali się zapomocą owych świstawek do syren podobnych, wydając całą gamę tonów.
Było to owo wycie syren i wystrzały z Ripley, które usłyszeliśmy w Halliford. Niedoświadczeni artylerzyści z Ripley nigdy nie powinni byli być postawieni na tem stanowisku. Nie wyczekawszy bowiem chwili stosownej, dali jeden przedwczesny szereg wystrzałów a potem uciekać zaczęli pieszo i konno przez pustą wioskę. Pierwszy Marsyjczyk przekroczył sobie spokojnie ich armaty, nie używszy nawet „Gorącego promienia“ a potem, stąpając ostrożnie przed całym frontem, znalazł się nagle naprzeciw armat w Painshill i te zniszczył.
Żołnierze w St. George’s Hill okazali się jednak mężniejszymi. Schowani za las, uszli zdaje się uwagi najbliższego siebie Marsyjczyka, wycelowali działo swe wybornie i wystrzelili dopiero na jakie tysiąc łokci od niego.
Odłamki pękającej bomby zabłysły wokoło, widać było jak postąpił jeszcze kilka kroków, potem zachwiał się i upadł. Wszyscy syknęli z radości i zaczęli powtórnie nabijać działo z gorączkowym pośpiechem. Leżący Marsyjczyk wydał jakiś przeciągły dziki głos i natychmiast drugi błyszczący olbrzym odpowiedział mu, ukazując się ponad wierzchołkami drzew na południe. Jedna noga z owego trójnoga została widocznie strzaskaną odłamem wystrzału. Drugi wystrzał padł zdala od Marsyjczyka na ziemię a niebawem dwa towarzyszące mu olbrzymy skierowały swój „Gorący promień“ na bateryę. Amunicya wyleciała w powietrze, sosny stanęły w płomieniach i tylko kilka ludzi, którzy już przedtem uciekać zaczęli, ocalało.
Potem trzy potwory zdawały się naradzać ze sobą, patrole zaś, które to widziały, opowiadają, że tak stali jakie pół godziny. Marsyjczyk leżący na ziemi wyszedł zwolna z pod swego kaptura: mała brunatna figurka zdaleka do punkciku podobna, i widocznie chciał naprawić swoją machinę. Udało mu się to widać, bo około dziewiątej kaptur jego znów widać było ponad drzewami.
W parę minut potem przyłączyło się do nich czterech innych, z których każdy niósł grubą rurę czarną. Podobne rury podano trzem poprzednim i wszyscy siedmiu ustawili się w linii krzywej pomiędzy St. George’s Hill, Weybridge, Seud i Ripley.
Jak tylko zaczęli się poruszać, kilkanaście rakiet puszczono z poblizkich wzgórz, aby ostrzedz czekające na ten znak baterye w Ditton i Esher a jednocześnie cztery inne machiny Marsyjczyków, podobnież uzbrojone w owe rury, przeszły rzekę a dwie ukazały się na zachodzie na wprost mnie i pastora, którzy z trudem posuwaliśmy się drogą, idącą na północ od Halliford. Poruszali się (tak się przynajmniej nam zdawało) jakby na chmurze, bo jakaś przedwczesna mgła podniosła się, zakrywając jedną trzecią ich wysokości.
Na widok tego pastor krzyknął i zaczął biedz; ja zaś wiedząc, iż uciekać przed Marsyjczykiem było rzeczą próżną, skoczyłem w bok i zacząłem czołgać się w mokrych od rosy pokrzywach i głogach w szerokim przydrożnym rowie. Pastor obejrzał się, spostrzegł co czynię i zawrócił się, by się ze mną połączyć.
Dwaj Marsyjczycy zatrzymali się, pierwszy od nas naprzeciw Sunburg, drugi wprost Staines. Owe wycia, zapomocą których porozumiewali się poprzednio, teraz ustały a oni ustawili olbrzymie półkole osłaniające ich cylindry wśród absolutnego milczenia. Końce owego półkola obejmowały przestrzeń jakich mil dwunastu. Nigdy jeszcze od czasu wynalezienia prochu początek bitwy nie był tak cichym. Marsyjczycy zdawali się teraz panować bezpodzielnie nad całą tą przestrzenią, zapadającą się w nocne ciemności, przyświecał im tylko księżyc, jeszcze b. mały, gwiazdy i dalekie światła z Saint George’s Hill.
Lecz naprzeciw tego półkola wszędzie: w Staines, Hounslow, Ditton, Esher, Ockham, po za wzgórzami i lasami na południu od rzeki, na równinach i łąkach od północy, gdzie tylko jakaś kępa drzew lub kilka wiejskich domków dawały jakąś osłonę, czekały na nich armaty. Rakiety sygnałowe wznosiły się i rozsypywały tysiącem iskier wśród ciemności nocnych a w całej atmosferze panowało oczekiwanie. Trzeba było tylko, by Marsyjczycy posunęli się na linię ognia a w jednej chwili ci dalecy ludzie i działa przywitają ich grzmotem wojny.
Przewodnią myślą każdego, tak jak i moją, było zapewne naówczas pytanie, o ile oni nas rozumieją? Czy pojmują, że miliony nas wszystkich, to całość zorganizowana, posłuszna jednym rozkazom i działająca wspólnie? Czy też tłómaczyli sobie nasze wystrzały, ich kąsanie, stałe otaczanie ich obozowiska, tak jak my n. p. pojmujemy napad roju pszczół? Czy wyobrażają sobie, że mogą nas wytępić? (Wówczas nie miano pojęcia co stanowiło ich pożywienie). Tysiące podobnych pytań powstawało w moim umyśle, podczas kiedy przyglądałem się owym przygotowaniom, ciągle pokładając największe nadzieje na ogromnych siłach, nagromadzonych w stronie Londynu. Czy przygotowano zasadzki? Czy prochownie w Hounslow są w pogotowiu? Czy też Londyńczycy będą mieli odwagę zrobić ze swoich domów drugą, lecz większą, Moskwę?
Nagle po nieskończenie długiem oczekiwaniu, pełzaniu i wyglądaniu z pomiędzy zarośli, usłyszeliśmy odgłos jakby wystrzału, potem bliżej drugi i trzeci. Wtedy najbliższy nas Marsyjczyk podniósł trzymaną rurę do góry i strzelił z niej jak z armaty tak ostro, że aż ziemia zadrżała. Marsyjczyk, znajdujący się naprzeciw Staines, odpowiedział mu. Nie było ani ognia ani dymu, tylko ten silny huk.
Byłem tak podniecony widokiem tych miniaturowych a silnych armat, że zapominając o swem osobistem bezpieczeństwie i poparzonych rękach, wdrapałem się aż na płot i patrzyłem w stronę Suuburg. Kiedy tak byłem zajęty, dał się słyszeć trzeci strzał i duży jakiś pocisk przeleciał mi nad głową w stronę Hounslow. Spodziewałem się ujrzeć ogień lub dym; lecz wszystko co dojrzeć mogłem było to tylko ciche niebo usiane gwiazdami a w dole gęsta, biała mgła. W odpowiedzi zaś na to nie było żadnego huku, żadnej eksplozyi. Cisza panowała znów dokoła przez jakie trzy minuty.
— Co się stało? — rzekł pastor, stając przy mnie.
— Bóg to raczy wiedzieć! — odrzekłem.
Nietoperz przeleciał koło nas i zniknął.
Dalekie jakieś hałasy podniosły się i ucichły; patrzyłem na Marsyjczyka, który teraz posuwał się wzdłuż rzeki kołyszącym się ruchem.
Lada chwila oczekiwałem, że uderzy weń ogień z którejś bateryi; lecz dokoła wciąż panowała niczem niezakłócona cisza wieczorna. Postać posuwającego się olbrzyma stawała się coraz mniejszą, aż wreszcie znikła zupełnie wśród mgły i ciemności nocnych. Wdrapaliśmy się jeszcze wyżej. Pod Suuburg wznosiło się coś czarnego, jakby jakieś stożkowate wzgórze wzniosło się tam nagle i zasłoniło dalszy krajobraz, dalej zaś za rzeką w stronie Wolton spostrzegliśmy drugie podobne wzniesienie. Te wzgórza stopniowo malały, rozszerzając się. Tknięty nagłą myślą odwróciłem się ku północy i tam spostrzegłem trzeci podobny stożek.
Wszystko nagle ucichło, w oddali słychać było tylko owe nawoływania się Marsyjczyków, potem ziemia zatrzęsła się znowu od ich strzałów; lecz nasza artylerya wcale im nie odpowiadała.
Podówczas nie mogliśmy jeszcze rozumieć znaczenia tych złowrogich kopców ustawionych w nocy. Później dopiero dowiedziałem się, że każdy z Marsyjczyków, stojących w wyżej wspomnianem półkolu, na pewien nieznany mi sygnał, wyrzucił z trzymanej przez siebie rury olbrzymi kartacz, który nakrywał to lub owo wzgórze, grupę drzew, domów lub tym podobnych osłon dla naszych bateryi, znajdujących się naprzeciw niego. Niektórzy z nich wystrzelili tylko jeden, inni dwa, inni znowu jak n. p. olbrzym znajdujący się w Ripley aż pięć podobnych kartaczy. Te pękały, uderzając o ziemię, lecz nie wybuchały — tylko wydawały z siebie olbrzymią ilość ciężkiej, czarnej pary, zwijającej się i wznoszącej w górę dużą stożkowatą chmurą, niby gazowe wzgórze, które opadało i rozszerzało się po okolicy. Dotknięcie zaś tej pary, wchłonięcie jej gryzącego tchnienia było śmiercią dla wszelkiego żyjącego stworzenia.
Para ta była ciężką, cięższą od najgęstszego dymu tak, że po pierwszem swem wzniesieniu się w górę opadała i pełzała po ziemi podobna raczej do płynu niż gazu, omijając wzgórza a rozścielając się po dolinach, rowach i rzekach, zupełnie tak jak słyszałem, że kwas węglany zwykł czynić, gdy wydobywa się z wulkanicznych szpar i kraterów. Kiedy zaś gaz ten spotykał się z wodą, odbywał się natychmiast jakiś proces chemiczny, wskutek którego woda pokrywała się pianą a ta w kształcie proszku opadała na dno, czyniąc miejsce dalszemu działaniu owych pierwiastków. Piana to była absolutnie nierozpuszczalna i rzecz dziwna, zważywszy silne działanie owego gazu, że można było nawet pić bezkarnie wodę, z której się tylko proszek ten odcedziło. Para ta nie rozpraszała się w powietrzu jak inne gazy. Zawisała ławą, spuszczając się leniwie w niziny, stawiając pewien opór wiatrowi, bardzo wolno łącząc się z mgłą i powietrzem, opadała na ziemię w postaci pyłu. Natury tego nieznanego pierwiastku dotąd niepodobna określić, z wyjątkiem tego, że w widmie słonecznem przedstawia się on jako grupa czterech linii na kolorze niebieskim.
Skoro raz wybuch opadł, czarny ów dym czepiał się ziemi tak silnie, że na pięćdziesiąt stóp w powietrzu na dachach domów, wyższych piętrach i drzewach można było uniknąć jego trującego działania, co stwierdzono jeszcze tej samej nocy w Cobham i Ditton.
Człowiek, który ocalał z tej ostatniej miejscowości, opowiadał nam jak z wieży kościelnej obserwował domy, wioski podnoszące się powoli niby duchy z tej atramentowo‑czarnej nicości. Przez półtora dnia zostawał tam o głodzie, w nocy zziębnięty, w dzień palony słońcem a pod nim na czarnem tle tego dziwnego całunu, ukazywały się najpierw czerwone dachy i zielone drzewa, potem krzaki, bramy i mury.
Lecz w Cobham pozwolono czarnemu dymowi przebywać najdłużej, aż sam opadł na ziemię. W innych bowiem razach, skoro tylko wypełnił swe przeznaczenie, mieszkańcy Marsa oczyszczali powietrze, wpuszczając weń strumień pary.
Taki przykład mieliśmy w Halliford, dokąd powróciliśmy. Ztamtąd widzieliśmy światła reflektorów rzucane na Richmond i Kingston, a około jedenastej okna zadrżały od wystrzału wielkich dział oblężniczych, które tam ustawiono. Te grzmiały czas jakiś, wymierzając swe strzały na mieszkańców Marsa w Hampton i Ditton, wkrótce jednak blade promienie świateł elektrycznych znikły, a zastąpiła je czerwona łuna.
Potem spadł czwarty cylinder — piękny zielony meteor — jak mi później opowiadano — spadł w Bushey Park. Zanim zaś armaty w Richmond i Kingston strzelać zaczęły, słychać było gwałtowną kanonadę w stronie południowo‑zachodniej, co jak sądzę musiało być strzelaniem na chybił trafił, zanim jeszcze czarny dym dosięgnął artylerzystów.
A więc zabierając się do dzieła tak systematycznie jak ludzie, którzy wykurzają osy z gniazda, mieszkańcy Marsa rozpuszczali tę dziwną, duszącą parę po całej okolicy Londynu. Rogi półksiężyca, w który się ustawili, zaczęły się powoli odsuwać od siebie coraz dalej, aż wyprostowały się w linię od Hanwell do Coombe i Malden. Przez całą noc przybliżały się te ich, śmierć ziejące, rury. Ani razu (od czasu powalenia na ziemię pierwszego mieszkańca Marsa) nie zbliżyli się tak, by dać artyleryi najmniejszą sposobność strzelania, a gdzie tylko obawiali się istnienia jakiej ukrytej bateryi, natychmiast wyrzucali świeży pocisk czarnego dymu, gdzie zaś armaty były widoczne, tam zastosowywali gorący promień.
Około północy łuna z Richmond‑Parku i Kingston‑Hill oświeciła całą ławicę czarnego dymu, który wypełniał dolinę Tamizy i rozściełał się daleko jak okiem sięgnąć. Pośród tego wszystkiego zaś dwóch mieszkańców Marsa kroczyło, kołysząc się i zwracając syczące strumienie pary to w tę to w ową stronę.
Oszczędzali oni dnia tego swego „Gorącego promienia“ już to dlatego, że posiadali może tylko pewien ograniczony zapas potrzebnych do wyrobu jego materyałów, już też że nie mieli zamiaru niszczyć kraju, a tylko chcieli odstraszyć i złamać stawiany im opór. To ostatnie udało im się bezwątpienia. W niedzielę rano skończyła się wszelka zorganizowana przeciw nim obrona. Nikt nie był w stanie stawić im czoła; nawet załogi torpedowców, które wpłynęły na Tamizę ze swemi podwodnemi statkami, zbuntowały się i odpłynęły na morze. Wszelka akcya obronna, jaką ludzie po tej nocy przedsięwzięli, ograniczała się do kopania dołów i zasadzek i to jeszcze w sposób bardzo niesystematyczny.
Można sobie wyobrazić los owych bateryi pod Esher, z których żywa dusza nie ocalała. Działa ustawione, amunicye w pogotowiu, artylerzyści oczekujący na swych stanowiskach. W odległości ambulanse z uciekającymi i rannymi z Weybridge; potem głuchy huk i ów czarny pocisk spadający na wszystko i siejący śmierć dokoła.
O świcie czarny dym płynął już ulicami Richmond, a zrozpaczone władze ostatnim wysiłkiem usiłowały pobudzić mieszkańców Londynu do ucieczki.
Zrozumiecie więc łatwo ryczącą falę strachu, która w poniedziałek rano zahuczała nad największem miastem w świecie.
Prąd ucieczki wzmagał się szybko, zamieniając się w wir i szum około stacyi dróg żelaznych i przystani okrętów, kierując się wszelkiemi sposobami na północ i zachód. Około dziesiątej organizacya policyi, a w południe organizacya kolei rozprzęgły się zupełnie i roztopiły w tym szybkim rozkładzie społecznego porządku.
Ludzie walczyli na pięści o stojące miejsca w wagonach, potem deptali się i gnietli, wreszcie zdobywali je z rewolwerami lub szpadami w ręku, tak, że wreszcie do wściekłości doprowadzeni policyanci roztrzaskiwali głowy tych, których obronę mieli sobie poleconą.
Później, kiedy maszyniści kierujący pociągami więcej się już do miasta wracać nie chcieli, wciąż zwiększające się tłumy zwróciły się ku wyjściom na drogi dla pieszych. W południe spostrzeżono jednego mieszkańca Marsa w Barnes, a chmurę czarnego dymu w Lambeth.
Po bezowocnem usiłowaniu dostania się na jeden z pociągów kolei Zach. Półn., który formalnie wyorywał sobie drogę wśród tłumu, udało się szczęśliwie bratu memu być jednym z pierwszych przy napadzie na sklep z rowerami. Zdobył maszynę, wyskoczył z nią przez okno i bez innego szwanku, prócz trochę podrapanej ręki skierował się na drogę do Belsize.
Tak wydostawszy się z tłoku i paniki dostał się do Edgeware około siódmej, głodny i zmęczony, lecz znacznie wyprzedziwszy uciekających. Nade drogą stali ludzie, przypatrujący się ciekawie, koło niego zaś przesunęło się kilku cyklistów, kilku konnych jeźdźców i dwa samochody. Na milę zaś za Edgeware guma na jego rowerze pękła i maszyna stała się nieużyteczną. Zostawił ją więc przy drodze, a sam poszedł pieszo. W jakiejś oberży udało mu się dostać trochę pożywienia.
Pozostał w Edgeware czas jakiś, nie wiedząc co dalej czynić, coraz przybywało zbiegów, wielu z nich, tak jak i brat, miało ochotę pozostać w miejscu. O najeźdźcach z Marsa nie było żadnych nowych wieści.
Niezadługo jednak droga zaczęła się coraz więcej zapełniać ludźmi, spieszącymi w najróżnorodniejszych wehikułach, a ciężki pył wisiał nad drogą do St. Albans.
Jakaś oderwana myśl o znajomych których miał w Chelmsford, skłoniła wreszcie brata do zejścia na ciche pole, rozciągające się na zachód od miasteczka. Niebawem trafił na kołowrot, po za którym wiodła ścieżka na północny zachód. Przeszedł około kilku zagród wiejskich i miejscowości, o których nazwę się nie pytał, widział trochę uciekających, aż wreszcie na łące około Barnet spotkał owe dwie panie, które odtąd stały się jego towarzyszkami podróży.
Spotkał je w chwili grożącego im niebezpieczeństwa. Usłyszał krzyk, a na zakręcie drogi spostrzegł dwóch ludzi, którzy przemocą usiłowali je wyrzucić z małego powoziku, zaprzęgniętego w kuca, podczas kiedy trzeci trzymał wystraszonego konia za głowę. Jedna z kobiet, nizka, ubrana biało, krzyczała tylko, druga w ciemnym kostyumie, szczupła i wysoka, ćwiczyła batem człowieka, który ją już za jedną pochwycił rękę.
Brat, zrozumiawszy natychmiast całe położenie, krzyknął i pospieszył ku walczącym. Jeden z napastników zwrócił się ku niemu z wyraźnym zamiarem stawiania zaciętego oporu; lecz brat, który jest zawołanym bokserem, wpadł na niego i powalił pod koła powoziku.
Załatwiwszy się w ten sposób z jednym, chwycił za kołnierz tego, który trzymał za rękę drugą z kobiet. Wtedy usłyszał tętnienie podków, batem uderzono go w twarz, a trzeci przeciwnik oślepił uderzeniem pomiędzy oczy, ten zaś, którego trzymał, wyrwał mu się i uciekł.
Ogłuszony znalazł się naprzeciw człowieka, który trzymał konia za głowę i widział, że wózek oddala się szybko, a kobiety w nim siedzące oglądają się za nim. Widząc się opuszczonym, odepchnął przeciwnika i zaczął uciekać w ślad za powozem, mając swoich przeciwników tuż za sobą.
Wtem potknął się i upadł. Pierwszy w pogoni, upadł za nim. Brat podniósł się i znów znalazł się wobec dwóch wrogów. Trudno byłoby mu poradzić sobie z nimi, gdyby nie wysmukła pani, która, widząc go w niebezpieczeństwie, bardzo odważnie wstrzymała konia i zawróciła mu z pomocą. Posiadała ona rewolwer, lecz ten był w schowaniu pod siedzeniem powozu, kiedy je napadnięto. Teraz wystrzeliła z niego z odległości jakich sześciu łokci, o mało co nie trafiając brata. Mniej odważny z napastników uciekł a drugi poszedł w jego ślady, klnąc na czem świat stoi. Obaj jednak zatrzymali się niedaleko tam, gdzie trzeci leżał bezprzytomny.
— Weź pan to! — rzekła kobieta, podając bratu swój rewolwer.
— Wróć pani do powozu! — odpowiedział brat, ocierając krew z rozciętej wargi.
Ona zawróciła się, nic nie mówiąc — oboje byli zadyszani — i poszli razem ku powozowi, gdzie towarzyszka w bieli walczyła z wystraszonym kucem.
Napastnicy widocznie dali za wygraną, bo kiedy brat obejrzał się, już ich nie było.
— Czy pozwolą mi panie usiąść tutaj? — spytał brat, wskazując na niezajęte siedzenie w powoziku. Pani spojrzała i przyzwalająco skinęła głową, poczem rzekła:
— Proszę podać mi lejce! — Powóz ruszył.
Tak więc zupełnie niespodziewanie brat zadyszany, z przeciętą wargą i nadwerężoną szczęką znalazł się w powozie, jadącym po nieznanem mu polu i powożonym przez te dwie kobiety.
Dowiedział się, że były to żona i siostra lekarza, zamieszkałego w Staumore. Doktór, powróciwszy do domu od chorego nade dniem, dowiedział się na stacyi o posuwaniu się naprzód przybyszów z Marsa. Zebrawszy naprędce trochę zapasów żywności, wyprawił naprzód dwie kobiety z myślą, że zdążą na pociąg do Edgeware. Sam został się, by uprzedzić sąsiadów, a miał połączyć się z żoną i siostrą około wpół do piątej rano. Teraz zaś jest już blisko dziewiąta, a nie słyszano o nim nic ani też nie widziano go jeszcze. Panie nie mogły czekać nań dłużej w Edgeware z powodu zwiększającego się wciąż natłoku na rynku i tym sposobem znalazły się na tej ustronnej drodze.
Oto co wystraszone kobiety opowiedziały bratu memu w urywanych słowach, kiedy znów zatrzymali się niedaleko od New‑Baret. Brat obiecał nie opuszczać ich dopóki nie zdecydują, co dalej czynić, lub dopóki doktór nie nadjedzie; zapewnił iż świetnie strzela z rewolweru, — o którym nie miał pojęcia — aby dodać swym towarzyszkom odwagi.
Utworzyli pewien rodzaj obozowiska przy drodze, a kuc pasł się szczęśliwie w żywopłocie. Brat opowiadał paniom o swej ucieczce z Londynu oraz wszystko, co wiedział o mieszkańcach Marsa i ich obyczajach. Słońce podnosiło się tymczasem coraz wyżej, a rozmowa ich stopniowo przeszła w stan niespokojnego oczekiwania. Od kilku przejezdnych udało im się zaczerpnąć trochę wiadomości. Wszystkie zaś utwierdzały tylko w przekonaniu o wielkiem nieszczęściu, jakie na ludzkość spadło i o konieczności jaknajszybszej ucieczki. Przedstawił więc sprawę tę swym towarzyszkom.
— My mamy pieniądze, rzekła szczupła dama, patrząc z pewnem wahaniem na mego brata.
— I ja również — odrzekł tenże.
Powiedziała, że posiadają coś około trzydziestu pięciu funtów, i że mogliby z tem probować dostać się na jaki pociąg w St. Albans lub New‑Barnet; lecz brat nie sądził, aby to było możliwem, ze względu na panikę, która zapełniła Londyńczykami wszystkie pociągi; przedstawił natomiast własny plan przedostania się powozem przez Esser do Harwich i ztamtąd uciekać, gdzie się da.
Pani Elphinstone — tak bowiem nazywała się kobieta w bieli — nie chciała nic słuchać, wciąż tylko wołając „Jerzego,“ lecz za to siostra jej męża była nadzwyczaj spokojna i stanowcza; ta też zgodziła się wreszcie na propozycyę brata. Tak więc zwrócili się ku Barnet, mając zamiar przeciąć w poprzek linię kolei Północnej, a brat szedł pieszo, aby kuca jak najbardziej oszczędzać.
W miarę posuwania się dnia, powietrze stawało się coraz gorętsze, a pod nogami głęboki, białawy piasek utrudniał im drogę. Żywopłoty były szare od kurzu, a gdy zbliżali się do Barnet, głuche jakieś mruczenie stawało się coraz wyraźniejszem.
Napotykali coraz więcej ludzi, z których większa część patrzyła prosto przed siebie, mrucząc jakieś niewyraźne pytania, wszyscy wystraszeni, z ubraniem w nieładzie i brudni. Jakiś człowiek we fraku przeszedł pieszo koło nich z oczami spuszczonemi w ziemię. Szedł, rozprawiając coś z samym sobą, jezdną rękę trzymając we włosach, drugą bijąc jakieś niewidzialne przedmioty. A gdy go taki paroksyzm gniewu omijał, szedł dalej, nie oglądając się po za siebie.
Potem przy rozstajnych drogach na południu od Barnet spotkali jakąś kobietę z dzieckiem na ręku i dwojgiem starszych, postępujących za nią; dalej człowieka czarno ubranego z kijem i torbą w ręku, wreszcie wózek, zaprzęgnięty w spoconego kuca, a w nim młodego chłopca.
— Czy tędy do Edgeware? — spytał woźnica z wzrokiem dzikim i bladą twarzą.
A kiedy mu powiedziano, że tędy, tylko trzeba skręcić na lewo, pojechał we wskazanym kierunku, nie uważając nawet, że trzeba podziękować.
Wtedy to brat spostrzegł, że przed nimi zaczyna się wznosić jakiś dym, a niebawem pani Elphinstone zawołała, iż widzi płomienie nad dachami wznoszących się przed nimi domów.
— Na Boga! — gdzież pan nas wieziesz?
Brat stanął.
Droga zapchana była ludźmi, a wielka chmura białego, oślepiającego pyłu zasłaniała wszystko na dwadzieścia stóp dokoła.
— Na bok! na bok! — słychać było ze wszystkich stron. Ludzie tłoczyli się, popychali, „Jazda! jazda tam!“ wołano. Brat zaś, trzymając kuca za munsztuk szedł wciąż krok za krokiem, posuwając się w ten tłum.
Edgeware było już pełne zamętu, Chalk Farm oszalałem zbiegowiskiem; lecz tu cała ludność była w ruchu. Piesi pchali się jedni na drugich, najeżdżani z kolei przez różnego rodzaju wehikuły, ciągle słychać było wołanie:
— Jazda! jazda! idą — już! idą!
Na jakimś wozie stał niewidomy człowiek w mundurze Armii Zbawienia, machał rękoma i powtarzał: Wieczność! wieczność! Głos miał ochrypły, lecz bardzo głośny, tak, że długo przez obłok kurzu słychać go było jeszcze.
Były tam niezliczone dorożki, powozy, wozy, platformy. Jakiś wóz od piwa pełen ludzi, z kołami obryzganemi krwią.
— Z drogi! z drogi! wołano!
— Wieczność! Wieczność, odpowiadał echem oddalony głos niewidomego.
Były tam zmęczone, smutne kobiety, postępujące z trudem obok dzieci, których eleganckie sukienki kurz pokrywał, a twarzyczki zamazane były łzami i brudem. Wśród tych zdarzali się mężczyźni, czasem pomagający im i wspierający je, czasem znów brutalnie egoistyczni. Obok jakiś robotnik torował sobie drogę pięściami, dalej obdarty żebrak, to znów żołnierz i ludzie w bluzach kolejowych.
Jakkolwiek jednak różnorodnym był ten tłum, jedną cechę miał wspólną, a tą był strach i ból. Jakieś zamieszanie na drodze, kłótnia o miejsce na wozie podniecała ich wszystkich do szybszego biegu. Oto n. p. jakiś człowiek tak wylękniony i złamany, że kolana uginały się pod nim, słysząc nagłe zamieszanie zerwał się i biegł jak inni. Gorąco i kurz wywarły już na tych ludziach wpływ swój złowrogi.
Skóra ich była sucha, usta spieczone i popękane. Pomiędzy zaś różnemi wykrzyknikami, słychać było kłótnie, wymówki, ochrypłe jęki zmęczenia i bólu. A z pomiędzy wszystkiego wydobywał się wciąż okrzyk:
— Z drogi! z drogi! mieszkańcy Marsa idą!
Mało kto zatrzymywał się lub w bok ustępował. Uliczka wychodziła na główną drogę i wyglądała tak, jakby prowadziła w stronę Londynu. Pomimo to garstka osób wsunęła się tam wypchnięta z tłumu przez silniejszych od siebie. Ci po większej części powracali znów w tłum, trochę dalej w zaułku leżał człowiek z obnażoną nogą owiniętą w zakrwawione szmaty, a wokoło niego pochylało się kilkoro łudzi. Szczęśliwy, miał jeszcze przyjaciół!
Tu znów jakaś mała dziewczynka, mogąca mieć ośm do dziewięciu lat, rzuca się pod płot tuż obok brata, wołając:
— Nie mogę iść dalej!
Brat przebudził się wreszcie ze swego odrętwienia, podniósł ją, przemówił do niej łagodnie i zaniósł do p. Elphinstone. Skoro tylko jednak dotknął się jej, dziecina natychmiast przycichła niby wystraszona.
— Helenko! — krzyknęła jakaś kobieta w tłumie ze łzami w głosie. Helenko! a dziecię nagle wyrwało się z rąk brata, wołając „Mamo!“
— Idą! — wołał jakiś jeździec na koniu.
— Z drogi tam! — krzyczał woźnica, a powóz zamknięty skręcił w zaułek. Ludzie cisnęli się w tył, by uniknąć najechania, brat cofnął kuca jak mógł najdalej w żywopłot, a powóz przejechał i stanął na zakręcie. Powóz miał dwa konie w dyszlu, lecz tylko jednego w lejcach. Brat widział, jak dwóch ludzi wyniosło coś ostrożnie na białych noszach i położyło na trawie.
Jeden z nich przybiegł do brata, wołając:
— Czy niema tu trochy wody? On umiera, jest bardzo spragniony, to lord Garrick!
— Lord Garrick! — rzekł brat, wielki sędzia?
— Gdzie woda? — pytał służący.
— W jednym z tych domów jest może kran, rzekł brat. My tutaj nie mamy wody, ja nie mogę opuścić swoich.
Człowiek zaczął się przeciskać przez tłum ku jednemu z domów.
— Dalej! dalej! — wołano nań zewsząd. — Idą już! idą!
Wtem uwagę brata zwrócił znów jakiś człowiek o ptasiej twarzy, który niósł małą, ręczną torebkę; ta pękła w tej chwili i posypały się z niej suwereny, tocząc się tu i owdzie pod stopami ludzi i nogami koni. Człowiek stanął i patrzał bezmyślnie na rozsypane pieniądze, tymczasem dyszel jakiejś dorożki popchnął go. On krzyknął i cofnął się, a tymczasem koło obok przejeżdżającego wozu otarło się o niego.
— Z drogi! — wołano naokoło niego. Z drogi!
Skoro tylko dorożka minęła go, rzucił się na ziemię i obiema garściami zaczął pakować pieniądze do kieszeni. Wtem koń jakiś stanął dęba tuż nad nim.
— Stój! — krzyknął brat, usiłując pochwycić konia za uzdę. Lecz zanim zdołał to uczynić, usłyszał krzyk pod kołami. Jedno z nich przeszło po krzyżu nieszczęśliwego, woźnica ciął batem i pojechał dalej, a on wił się pośród swych pieniędzy; miał kość pacierzową zgruchotaną, usiłował podnieść się, lecz nogi miał już bezwładne. Brat stał nad nim; ostrzegając z całych sił nadjeżdżającego drugiego woźnicę, kiedy jakiś człowiek, na karym koniu jadący, przyszedł mu z pomocą.
— Weźmy go z drogi! — rzekł, chwytając go jedną ręką za kołnierz, podczas kiedy brat podtrzymywał go z boku; lecz on wciąż jeszcze chwytał złoto i pełną jego garścią walił brata po ramieniu.
— Jazda tam! dalej! z drogi! — wołano za nimi.
Dał się słyszeć trzask; to dyszel jakiegoś powozu uderzył w wóz zatrzymany przez jeźdźca. Brat obejrzał się i widział, jak człowiek ze złotem w garści odwrócił głowę i ukąsił rękę, która go trzymała za kołnierz. W tłoku, który nastąpił, kary koń zatoczył się w bok, a koń zaprzężony do wozu przesunął się obok niego, podkowa zaś o mały włos nie uderzyła brata w nogę. Puścił; więc trzymanego człowieka i odskoczył. Wtedy na twarzy jego gniew zamienił się w trwogę i w jednej chwili znikł w tłoku, brat zaś musiał walczyć z całej siły, aby dostać się na wpierw zajmowane miejsce.
Tam ujrzał pannę Elphinstone, zasłaniającą sobie oczy i małe dziecko, które z całą nieświadomą obojętnością przyglądało się czemuś czarnemu i nieruchomemu, co leżało pod toczącemi się kołami wozu.
— Wracajmy! — zawołał i zwracał kuca w przeciwną stronę. Niepodobna przejść tego piekła! i cofnęli się wstecz o jakie sto łokci, tą samą drogą, którą byli przybyli, aż do miejsca, gdzie nie widać już było walczących z sobą tłumów. Przejeżdżając, brat widział jeszcze na zakręcie zaułka twarz umierającego lorda wydłużoną, bladą i potem okrytą. Obie kobiety, milczące i drżące, siedziały skulone na wózku.
Na zakręcie brat zatrzymał się. Panna Elphinstone była blada, a jej bratowa siedziała płacząc i nie mając już nawet siły wołać na swego „Jerzego.“ Brat był przerażony i zakłopotany. Jak tylko bowiem się cofnęli, zrozumiał, iż nieuniknioną koniecznością było usiłować przejść przez tłum. Zwrócił się więc do panny Elphinstone i rzekł stanowczo:
— Musimy jechać tędy — i zawrócił konia.
Drugi to już raz dnia tego młoda osoba dawała dowód siły charakteru. Ażeby sobie utorować drogę, brat wszedł w tłum i chwycił dorożkarskiego konia, aby go powstrzymać, ona zaś powoziła kucem. Wóz jakiś zaczepił o powozik i wyrwał zeń drzazgę, a w chwilę potem prąd tłumu porwał ich i uniósł z sobą. Wtedy brat, z twarzą posiekaną batem dorożkarza, wskoczył na kozioł powoziku i odebrał lejce z rąk panny Elphinstone.
— Niech pani celuje z rewolweru w człowieka jadącego za nami, jeżeli będzie nas zbyt najeżdżał; albo lepiej celuj pani w jego konia.
Usiłował czas jakiś skręcić w bok; lecz raz porwany ogólnym prądem, nie mógł się już wyzwolić. Tak przebyli blisko milę po za miasto i tam dopiero udało im się dostać na drugą stronę drogi. Wciąż jeszcze było nieopisanie ciasno: lecz ponieważ w tych stronach droga dwukrotnie dzieli się na dwa ramiona, przeto zrobiło się już cokolwiek luźniej.
Zwrócili się na wschód ku Hadley i tam po obu stronach drogi widzieli wielkie gromady ludzi, pijących wodę ze strumienia i walczących o nią pięściami. Dalej zaś ze wzgórza widać było dwa jadące za sobą pociągi naładowane ludźmi, którzy siedzieli nawet na węglach, za maszyną. Pociągi te jechały na północ. Brat przypuszczał, że zapełniły się pasażerami po za miastem, bo o tej porze wszystkie stacye w Londynie były już pewno niemożliwe do zdobycia. Niedaleko od tego wzgórza zatrzymali się, aby trochę odpocząć, bo ucieczka już prawie wyczerpała ich siły. Zaczęli uczuwać głód, noc była chłodna, a nikt nie śmiał zasnąć. Wciąż jeszcze widzieli ludzi uciekających przed nieznanem niebezpieczeństwem i kierujących się w tę stronę, z której brat i jego towarzyszki przybyli.
Gdyby synowie Marsa mieli na celu tylko zniszczenie, to mogli byli już w poniedziałek zniweczyć całą ludność Londynu rozproszoną po jego okolicy. Nigdy jeszcze przedtem podobna masa ludzi nie poruszała się i nie cierpiała razem. Legendowe zastępy Gotów i Hunnów, największe armie, jakie Azya kiedykolwiek wydała, byłyby tylko kroplą w tym potopie. A nie był to marsz zorganizowany, lecz dowolna ciżba, olbrzymia, straszna, bez porządku i celu. Sześć milionów ludzi bezbronnych, bez zapasów żywności, pędzących na oślep. Była to rzeź ludzkości.
Gdyby kto tak wówczas uniósł się balonem i z góry spojrzał na będący w dole krajobraz, to ujrzałby naprzód całą sieć ulic, domów, kościołów, placów, ogrodów — już opustoszałych — rozpostartych na południu nakształt olbrzymiej mapy. W Ealing, Richmond i Wimbledon wydałoby się, że jakieś olbrzymie pióro poplamiło mapę tę atramentem. Stale i ciągle każda czarna plama rosła i rozszerzała się, wyciągając ramiona w tę i ową stronę, to opierając się o jakieś wywyższenie gruntu, to znów natrafiwszy na niespodziewany spadek, przelewając się w dolinę, zupełnie tak, jak kleks atramentu rozlewa się na bibule.
Dalej, po za niebieskiemi wzgórzami, uwijali się błyszczący synowie Marsa, spokojnie i systematycznie rozścielając swoją trującą chmurę, to na ten kawałek kraju, to znów na inny, lub usuwając ją strumieniami pary, gdy dokonała zamierzonego dzieła. Celem ich było nie tyle zniszczenie, ile kompletne rozprzężenie istniejącego porządku i zniweczanie wszelkiego oporu. Każdą napotkaną prochownię wysadzali w powietrze, przecinali druty telegrafów i przerywali tory kolejowe. Obezwładniali ludzkość, lecz nie mieli widocznie zamiaru rozszerzać pola swej działalności, gdyż nie wkraczali w środkową część miasta przez cały ten dzień. Być może, że w Londynie znaczna część osób pozostała przez poniedziałek rano w domu. To pewna, że wiele z nich umarło w domach swych, uduszeni Czarnym Dymem.
Do południa przystań przedstawiała widok ciekawy. Parowce i wszelkiego rodzaju łodzie stały tam znęcone olbrzymiemi sumami ofiarowywanemi przez uciekających. Mówią nawet, że wiele osób, które wpław puściło się ku okrętom, odepchnięto i utopiono. Około pierwszej rzedniejąca resztka czarnej chmury ukazała się pomiędzy arkadami mostu Black‑Friars. Wtedy przystań stała się widownią szalonej walki, a kiedy w godzinę potem jeden z przybyszów z Marsa ukazał się nad wieżą zegarową i szedł z biegiem rzeki, około Limchouse widać już tylko było same szczątki rozbitych łodzi i statków.
O spadnięciu piątego i szóstego cylindra pozostaje mi jeszcze opowiedzieć. Kiedy brat mój czuwał na łące obok śpiących w powoziku kobiet, widział zielonawy błysk spadającego ciała daleko za wzgórzami.
We wtorek mała nasza gromadka, wciąż jeszcze marząca o przedostaniu się za morze, udała się, rojącym się od zbiegów krajem, do Colchester. Wieść o tem, że mieszkańcy Marsa opanowali już teraz cały Londyn, potwierdzała się. Widziano ich w Highgate, a nawet w Neasdon. Lecz brat ujrzał ich dopiero nazajutrz.
Dnia tego rozproszone tłumy odczuwały już potrzebę żywności. W miarę zwiększającego się głodu zapominano o prawie własności. Farmerzy bronić musieli swego bydła, śpichrzów i roślin okopowych z bronią w ręku. Pewna liczba osób, podobnie jak brat, zawracała teraz na wschód, a byli nawet tak odważni, którzy powracali do Londynu po żywność. Byli to wszakże wszystko mieszkańcy północnych przedmieść, którzy znali „Czarny dym“ tylko ze słyszenia. Brat słyszał wtedy, że przedstawiciele rządu zebrali się w znacznej liczbie na naradę w Birmingham i że przygotowywano wielkie ilości materyi wybuchowych, które miały być użyte w automatycznie działających minach. Słyszał również, że Kolej Wewnętrzna zapełniła już braki w personelu służbowym i przywróciła ruch na linii, wysyłając pociągi z St. Albans, aby trochę zmniejszyć panujący tam natłok ludności. W Chipping Ongar rozlepiono wielkie plakaty, ogłaszające, że w miastach północnych znajdują się wielkie zapasy mąki, a w przeciągu dwudziestu czterech godzin rozpocznie się rozdawnictwo chleba pomiędzy zgłodniałych ludzi w okolicy. Wiadomość ta wszakże nie powstrzymała wcale brata od zamiaru ucieczki i cały dzień wszyscy troje śpieszyli ku wschodowi, nie widząc nic z rozdawnictwa chleba ponad daną obietnicę. Nikt inny też faktycznie tego nie widział. Tejże nocy spadła siódma gwiazda w Primrose Hill. Zjawisko to widziała panna Elphinstone, która, na przemian z bratem moim, strzegła w nocy ogólnego bezpieczeństwa.
We środę trzej zbiegowie — po przebytej nocy w polu w niedojrzałej pszenicy — dotarli do Chelmsford, gdzie kilku ludzi, zowiących się Komitetem dostaw publicznych, schwyciło im kuca jako prowizyę i nie dało nic w zamian, tylko przyrzeczenie udziału w ogólnych zeń korzyściach. Tutaj mówiono, że przybysze z Marsa są już w Epping, i że wielka prochownia w Waltham, napróżno usiłując zniszczyć jednego z najeźdźców, sama wyleciała w powietrze.
Na wieżach kościelnych ludzie wyglądali zbliżenia się synów Marsa. Pomimo jednak, że wszyscy troje byli bardzo głodni, brat na szczęście postanowił, nie zatrzymując się, pośpieszać ku wybrzeżu morskiemu. W południe — przeszli przez miasteczko Tillingham, gdzie nie było już nikogo, z wyjątkiem kilku maruderów poszukujących żywności. W pobliżu Tillingham ujrzeli też niebawem morze i wielką liczbę różnych łodzi, statków i okrętów wszelkiego rodzaju.
Kiedy bowiem marynarze nie mogli się już przybliżyć do lądu od strony Tamizy, wtedy podpłynęli na wybrzeże Essex, aby zabierać uciekających. Rozwinęli się tam wielką flotyllą, która, ustawiwszy się w kształt sierpa, sięgała daleko aż do Naze. Bliżej lądu było całe mnóstwo łodzi rybackich angielskich, szkockich, holenderskich i szwedzkich, parowców z Tamizy, jachtów i statków elektrycznych, a po za niemi większe okręty węglowe handlowe, przewozowe i pasażerskie.
Na jakie dwie mile od lądu, kołysał się na falach, dość głęboko w wodę zanurzony, pancernik pod nazwą „Dziecko piorunu!“ Był to jedyny widoczny tu okręt wojenny; dalej dopiero na prawo ponad gładką powierzchnią morza (które, dnia tego było wyjątkowo ciche) unosił się wąż dymu, oznaczający położenie innych statków wojennych, należących do Floty kanału La Manche. Wszystkie one czuwały gotowe do boju przez cały ciąg zdobywczego postępu Marsyjczyków, a jednak nie mogące stawić im oporu.
Na widok morza, p. Elphinstone, pomimo uspokających zapewnień siostry, zupełnie straciła odwagę. Ona nigdy jeszcze nie wyjeżdżała z Anglii. Woli umrzeć niż puszczać się sama w obce kraje i t. d. Biedaczka wyobrażała sobie, że Francuz i goście z Marsa są do siebie bardzo podobni. Przez całe ostatnie dwa dni biedna kobieta stawała się coraz bardziej wystraszoną i przygnębioną. Wciąż tylko chciała wracać do Stamnore. „W Stamnore odnaleźliby George’a!“
Z największą trudnością udało się nakłonić ją do zbliżenia się do zatoki, gdzie niebawem udało się bratu zwrócić na siebie uwagę jakiegoś parowca z Tamizy. Załoga wysłała łódź i po niejakim targu zgodzono się wziąć ich na pokład za cenę trzydziestu sześciu funtów od trojga osób. Parowiec jechać miał do Ostendy.
Około czwartej, zapłaciwszy za przejazd, brat i jego towarzyszki znaleźli się na pokładzie. Była tam żywność, jakkolwiek po nader wygórowanych cenach, tak, że udało im się posilić się nieco.
Na pokładzie było już kilkudziesięciu pasażerów, z których niektórzy wydali cały swój zapas gotówki na opłacenie przejazdu; lecz kapitan wciąż jeszcze zwlekał z podniesieniem kotwicy Blackwater’u, aż do piątej zabierając podróżnych tak, że pokład stawał się już niebezpiecznie natłoczonym. Pozostałby sam zapewne jeszcze i dłużej, gdyby nie odgłos wystrzałów, które dały się słyszeć na południu. Jakby w odpowiedzi na to pancernik na morzu wystrzelił z małego działa i wywiesił cały rząd chorągiewek a strumień dymu wystrzelił z jego kominów.
Niektórzy z pasażerów utrzymywali, że strzały te pochodzą z Shoeburgness, aż stały się coraz głośniejszemi. Jednocześnie na południowym wschodzie ukazały się maszty i górne części trzech pancerników, spowite w chmury dymu. Uwagę brata wszakże szybko odwróciło dalekie strzelanie w stronie południowej i zdawało mu się, że widzi kolumnę dymu, unoszącą się nad daleką szarą mgłą.
Mały parowiec posunął się już znacznie ku wschodniemu ramieniu półksiężyca okrętów, a nizkie wybrzeże Essex stawało się coraz niewyraźniejszem, kiedy ukazał się jeden z Marsyjczyków. Z początku mały i niedostrzegalny posuwał się coraz wyraźniej od strony Foulness. Na ten widok kapitan zaczął kląć na całe gardło, zły na siebie za swą opieszałość, a koła parowca zdały się przejęte jego strachem. Wszystko co żyło na statku stało przy bulwarku lub na krzesłach i wytężało wzrok ku tej dziwnej postaci, wyższej niż drzewa i wieże i posuwającej się niby leniwa parodya chodu ludzkiego.
Był to pierwszy mieszkaniec Marsa, którego brat mój widział. Stał więc raczej zdumiony niż wystraszony, przypatrując się temu Tytanowi, który śmiało szedł w wodę pomiędzy okręty. Potem dalej za Crouch ujrzano drugiego, potem trzeciego. Wszyscy kierowali się ku morzu, jak gdyby mieli zamiar przeciąć ucieczkę wielu okrętom zebranym pomiędzy Foulness a Naze. Pomimo gorączkowego działania swych machin i kipiącej piany, którą koła jego rozrzucały na wsze strony, mały parowiec nasz nadzwyczaj wolno odsuwał się od złowrogiego niebezpieczeństwa.
Patrząc na północny zachód brat zauważył już wzrastający coraz bardziej niepokój pomiędzy stojącymi w półkole okrętami. Jeden wymijał drugiego, słychać było gwizdania i strumienie wyrzucanej pary, rozwijano żagle, szalupy uwijały się tu i owdzie.
Był tak zajęty tym widokiem i zbliżającem się na lewo niebezpieczeństwem, że nie zważał na nic innego. Wtem, gwałtowny obrót parowca, który się nagle wykręcił, aby uniknąć najechania, zrzucił go z krzesła na podłogę. Dały się słyszeć okrzyki, posuwanie nogami i wołania radosne, na które nieśmiało odpowiadano; potem znów parowiec zakołysał się, a on potoczył się po pokładzie.
Podniósł się czemprędzej i ujrzał przed sobą olbrzymie żelazne kształty prujące wodę nakształt pługa i rozrzucające ją na prawo i lewo wielkiemi bałwanami, które podchodziły pod parowiec i to podnosiły go w górę to zrzucały w dół, jak bezsilną łupinę.
Deszcz piany oślepił brata na chwilę, a gdy oczy znowu otworzył, widział, że potwór ominął ich i śpieszył ku lądowi. Wielkie żelazne okute boki wznosiły się wysoko ponad wodę nad niemi, zaś dwa kominy wyrzucały wciąż w powietrze dym pomieszany z iskrami. Był to torpedowiec „Dziecko piorunu“, który całą siłą pędził na ratunek zagrożonych okrętów.
Trzymając się silnie na nogach na kołyszącym się pokładzie i trzymając za bulwark, brat widział starcie tego Lewiatana z trzema Marsyjczykami, którzy teraz posunęli się tak daleko w morze, iż trójnogi, stanowiące ich podstawę, były prawie zupełnie ukryte w wodzie. Tak zanurzeni i widziani zdaleka, wydawali się daleko mniej groźni, niż wielkie żelazne cielsko, po za którem nasz mały parowiec tak bezsilnie się rzucał na wsze strony. Zdawało się, że przypatrują się temu nowemu przeciwnikowi ze zdziwieniem. Dla ich umysłu pancernik był zapewne również olbrzymem takim, jak oni dla nas.
„Dziecko piorunu“ nie strzelał wcale, lecz tylko pędził ku nim całą siłą i temu zapewne zawdzięczał to, iż mógł podsunąć się tak blizko nich. Jedna bomba, a byliby go natychmiast wysłali na dno morza swoim „Gorącym promieniem“.
Pancernik posuwał się tak szybko, że w minutę był już na połowie drogi pomiędzy naszym parowcem a Marsyjczykami, rysując się jak zmniejszające się wciąż czarne ciało na tle horyzontalnego wybrzeża.
Wtem nagle jeden z przybyszów Marsowych zniżył swą metalową rurę i wyrzucił w stronę pancernika lejek czarnego gazu. Trafił go w lewy bok i stoczył się czarnym strumieniem do morza, rozściełając po niem swym czarnym dymem, z pośród którego torpedowiec wysunął się nietknięty. Nam patrzącym z pokładu parowca, położonego bliżej powierzchni wody i mającym blask słońca w oczy, zdawało się, iż on już jest pomiędzy nieprzyjaciółmi.
Widziano ich dziwne postacie rozstępujące się, wychodzące ponad wodę i cofające się ku lądowi, podczas kiedy jeden z nich podniósł w górę kamerę z „Gorącym promieniem“. Trzymał ją pochyloną ku wodzie, poczem chmura pary powstała i przeszła zapewne żelazne boki pancernika, jak rozpalone żelazo papier przecina.
Przez unoszącą się parę widać było błysk płomienia; poczem Marsyjczyk zachwiał się, zatoczył i niebawem upadł, a wielki słup wody i pary uniósł się wysoko w powietrze. Działa „Dziecka piorunu“ grzmiały wśród dymu jedno po drugiem, jeden strzał plusnął w wodę niedaleko od naszego parowca, odbił się w stronę rojących się na północ okrętów i roztrzaskał jakiś mały statek na drzazgi.
Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi. Na widok upadającego wroga, kapitan, stojący na pomoście, zawył z radości, a wszyscy pasażerowie wydawali razem radosne okrzyki. Potem krzyknęli znowu, bo z białej chmury dymu i pary wynurzyło się coś długiego i czarnego; ze środkowej części tego przedmiotu buchały płomienie, a wszystkiemi wentylatorami i kominami ogień się dobywał.
„Dziecko piorunu“ żyło jeszcze; ster widocznie był nietknięty i machiny działały prawidłowo. Kierował się prosto na drugiego Marsyjczyka i był na jakie sto kroków od niego, kiedy zastosowano „Gorący promień“. Wtedy z gwałtownym hukiem i oślepiającym błyskiem jego pokłady, kominy wyleciały w powietrze. Marsowy przybysz zachwiał się od gwałtowności wybuchu, a w chwilę potem palący się rozbitek, wciąż jeszcze pchany własnym rozpędem, uderzył weń i zgniótł jak tekturową zabawkę. Brat krzyknął pomimo woli, a słup gotującej się pary znów zakrył wszystko na chwilę.
— Już dwóch! — ryczał kapitan.
Wszyscy wydawali okrzyki radości, które przechodziły z jednego okrętu na drugi.
Para przez czas pewien zakrywała trzeciego Marsyjczyka, a tymczasem parowiec nasz odsuwał się na morze coraz dalej od pola bitwy. Kiedy zaś wreszcie para i dym opadł trochę, nie widać już było ani pancernika ani trzeciego Marsyjczyka; lecz inne pancerniki zbliżyły się teraz dużo więcej i stały znacznie bliżej lądu niż nasz parowiec.
Cała flota uciekających rozpierzchła się na północny wschód, a kilka łodzi krążyło jeszcze pomiędzy pancernikami a parowcem. Po niejakimś czasie, zanim dosięgły opadającej chmury dymu, okręty wojenne skierowały się ku północy, potem nagle zawróciły i pogrążyły w coraz gęstszym zmroku wieczornym na południu. Wybrzeże bladło powoli, aż wreszcie zupełnie znikło wśród nizko ścielących się obłoków i chmur, które zebrały się wokoło zachodzącego słońca.
Wtem ze złotego blasku zachodu dał się słyszeć huk dział i widać było poruszające się czarne kształty. Wszyscy pośpieszyli do baryery i wpatrywali się w oślepiające ognisko zachodu; lecz nie można było nic wyraźnie odróżnić. Masa dymu podniosła się zwolna, przysłaniając tarczę słoneczną, a parowiec drżał na falach, odsuwając się coraz dalej wśród nieskończenie długiego oczekiwania.
Słońce zapadło w szare chmury, niebo zarumieniło się i pociemniało, a gwiazda wieczorna zadrgała na widnokręgu. Zmrok był już gęsty, kiedy kapitan zawołał, wskazując na coś w oddali. Brat wytężył wzrok. Coś strzeliło w górę, zakreśliło łuk w powietrzu i szybko upadło w jasnej stronie nieba, coś płaskiego i bardzo dużego, co zakreśliwszy ów łuk w powietrzu, znikło w ciemnościach zapadającej nocy, a spadając rozsiewało coraz większe ciemności.
W pierwszej księdze odbiegłem tak daleko od moich własnych przygód, aby opowiedzieć czego doświadczył mój brat, że przez dwa ostatnie rozdziały nie wspominałem nawet o sobie i pastorze, którzy siedzieliśmy w pustym domu w Halliford, dokąd schroniliśmy się przed „czarnym dymem“. Tam pozostawaliśmy przez niedzielę i dzień następny — ów dzień powszechnej paniki — niby na wysepce światła oddzieleni od reszty świata wałem „Czarnego dymu“. Przez całe te dwa nieskończenie długie dni nie mogliśmy robić nic innego, jak tylko czekać w dręczącej bezczynności.
Niepokoiłem się o żonę, wyobrażając ją sobie przerażoną w Leatherhead, opłakującą mię już jako umarłego. Chodziłem po pokoju wzdłuż i wszerz i aż krzyczałem czasem z rozpaczy na myśl o tem, że kiedy jej grozi niebezpieczeństwo, ja nic pomódz nie mogę. Kuzyn, u którego ją zostawiłem, był, jak to dobrze wiedziałem, człowiekiem odważnym w każdym wypadku; lecz był to charakter nie zdający sobie szybko sprawy z grożącego niebezpieczeństwa i niezdolny do spiesznego działania. Obecnie potrzebną była nietyle odwaga, ile przezorność. Jedyną moją pociechą była myśl, że Marsyjczycy posuwają się ku Londynowi a oddalają od niej. Taka obawa i niepewność dobrze człowieka nie usposabiają. Coraz więcej męczyły mię i irytowały nieustanne a wiecznie te same wykrzykniki pastora, nie mogłem dłużej znosić jego samolubnej desperacyi. Po kilku bezskutecznych uwagach, trzymałem się odeń zdaleka i przebywałem przeważnie w jakimś pokoju pełnym globusów, ławek, kajetów, widocznie przeznaczonym do nauki dla dzieci. Kiedy zaś mój prześladowca i tam mnie odnalazł, wszedłem na facyatkę i tam zamknąłem się na klucz wraz z nurtującą mię obawą.
Przez cały dzień ten i ranek następny byliśmy literalnie osaczeni „czarnym dymem“. W sąsiednim domu w Niedzielę wieczorem byli jeszcze ludzie. Widziałem czyjąś twarz w oknie i przenoszenie światła, później zaś słyszałem zatrzaśnięcie drzwi. Nie wiem jednak co to byli za ludzie ani co się z nimi stało. Nazajutrz bowiem nikogo już widać nie było. Przez cały ranek poniedziałkowy „czarny dym“ posuwał się wolno ku rzece, coraz bliżej nas i zwrócił się dopiero w kierunku drogi za domem, który nas osłaniał.
Jeden z Marsyjczyków ukazał się około południa, uśmierzając złowrogą materyę strumieniem mocno ogrzanej pary, która z sykiem uderzała mocno o chłodne ściany, spękała wszystkie szyby, których się dotknęła a pastorowi sparzyła rękę w chwili, gdy wyszedł z frontowego pokoju. Kiedy wreszcie przebrnęliśmy zalane dolne pokoje i wyjrzeli na świat, cała okolica północna wyglądała jakby na nią spadła nawałnica czarnego śniegu a od strony rzeki widać było niczem nie dającą się wytłomaczyć czerwoność, mieszającą się z ciemnym kolorem łąk wypalonych.
Czas jakiś nie zdawaliśmy sobie sprawy o ile ta zmiana dotyczy naszego położenia, byliśmy tylko zadowoleni, że pozbyliśmy się obawy „Czarnego dymu“. Później jednak spostrzegłem, że nie będąc już oblężeni, możemy wyjść. Jak tylko więc zrozumiałem, że droga do ucieczki otwarta, zaraz zacząłem marzyć o tem by działać. Lecz pastor był wciąż nierozsądnie apatyczny.
— Jesteśmy bezpieczni tutaj! zupełnie bezpieczni.
Postanowiłem więc zostawić go — obym był to uczynił! Nauczony przykładem artylerzysty zacząłem szukać pożywienia i napojów. Najpierw znalazłem oliwę i szmatki, któremi opatrzyłem moje poparzone członki, potem wziąłem kapelusz i koszulę flanelową, znalezioną w jakiejś sypialni. Kiedy pastor zmiarkował, że mam stanowczy zamiar pójścia sam, zdecydował się nagle pójść ze mną. Ponieważ zaś przez całe popołudnie cicho było zupełnie, około piątej wyruszyliśmy poczerniałą drogą do Suubury.
W Suubury raz po raz napotykaliśmy nieżywe ciała koni i ludzi, leżące w gwałtownie powykrzywianych pozycyach, powywracane wozy i pakunki, a wszystko grubo pokryte czarnym pyłem. Ten całun czarnego proszku przywiódł mi na myśl to, co czytałem o zniszczeniu Pompei. Przybyliśmy do Hampton‑Court bez żadnych przygód, mając tylko wrażenia coraz dziwniejszych i niezwykłych widoków; w Hampton Court zaś nasze oczy odpoczęły przez chwilę na oazie zieloności, która uszła czarnej zawiei. Przeszliśmy przez Bushey Park z jego danielami, spacerującemi w cieniu kasztanów i spotkaliśmy kilku mężczyzn i parę kobiet, zdążających do Hampton i tak doszliśmy do Twickenham. Byli to pierwsi napotkani przez nas ludzie.
Wdali paliły się jeszcze lasy w Ham i Petersham. Twickenham było nietknięte zarówno „gorącym promieniem“ jak i „dymem czarnym“ i ludzi też w niem było więcej, choć żaden z nich nie umiał nam powiedzieć nic nowego. Po większej części korzystali oni podobnie jak my z chwilowego uspokojenia, aby zmienić miejsce pobytu. Przypominam sobie jeszcze, że widziałem tam wiele domów, zajętych przez swoich mieszkańców zbyt wystraszonych, aby myśleć choćby o ucieczce. Tutaj również obfite były ślady pospiesznej wędrówki innych. Trzy potrzaskane bicykle leżały przy drodze jeden na drugim, za nimi zaś połamane wozy. Około wpół do dziewiątej przeszliśmy przez most Richmond a ponieważ było to miejsce najbardziej odkryte, szliśmy bardzo prędko; pomimo to zdołałem zauważyć wielkie masy czegoś czerwonego, płynące z wodą na szerokość kilkunastu stóp. Nie wiedziałem co to było — i nie było czasu na dociekanie — dlatego też nadawałem im daleko okropniejsze znaczenie, niż na to rzeczywiście zasługiwały. Tutaj znów po stronie hrabstwa Surrey pełno było czarnego pyłu (który kiedyś był czarnym dymem), nieżywych ciał (tych ostatnich cała góra niedaleko stacyi) i ani śladu Marsyjczyków.
Dopiero na pewnej odległości od Barnes ujrzeliśmy troje ludzi, biegnących boczną ulicą ku rzece; zresztą miejscowość wydawała się pustą. Na wzgórzu miasto Richmond paliło się szybko a poza miastem ani śladu czarnego dymu. Wtem nagle, kiedy byliśmy już niedaleko Kew, spostrzegliśmy gromadkę uciekających i górną część machiny wojennej Marsyjczyków, wznoszącą się ponad dachami domów o jakie sto kroków od nas. Skamienieliśmy z przestrachu: gdyby nieprzyjaciel spojrzał był tylko w dół, bylibyśmy zginęli niechybnie. Przerażeni, nie śmieliśmy iść dalej; lecz skręciliśmy w bok i schronili się w jakiejś szopie w ogrodzie. Tam pastor czołgał się po ziemi, płacząc i mówiąc, iż nie ruszy się ztąd więcej.
Lecz moja idée fixe dostania się do Leatherhead nie opuściła mię ani na chwilę, więc o zmroku wyszedłem z szopy. Przeszedłem zarośla i jakieś przejście około domu stojącego w ogrodzie i tak wydostałem się na drogę prowadzącą do Kew. Pastora zostawiłem w szopie; lecz on zaraz za mną podążył.
To drugie wyjście było najryzykowniejszym krokiem, jaki kiedykolwiek przedsięwziąłem. Widocznem było bowiem, że nieprzyjaciel jest blisko. Zaledwie pastor dogonił mię, ujrzeliśmy znów albo poprzednio już widzianą machinę, czy też drugą do niej podobną, w stronie Kew‑Lodge. Cztery czy pięć czarnych małych figurek biegło przed nią po łące i widocznem było, że nieznany przybysz gonił ich. Trzema krokami znalazł się wśród nich, oni zaś rozbiegli się z pod jego nóg na wszystkie strony. Nie użył wcale „gorącego promienia“ do zniszczenia ich; lecz jednego po drugim pozbierał i wrzucał do wielkiego metalowego kosza, który miał po za sobą.
Wtedy to po raz pierwszy przyszło mi na myśl, że Marsyjczycy mogą mieć jeszcze inny cel oprócz zniszczenia pokonanej ludzkości. Przez chwilę skamienieliśmy, a potem zawrócili i uciekli przez bramę, znajdującą się poza nami, do okolonego murem ogrodu, wpadli do jakiegoś rowu i leżeli w nim, nie śmiąc nawet szeptać do siebie, póki noc nie zapadła.
Zdaje mi się, iż była już blisko jedenasta, kiedy odważyliśmy się wyruszyć znowu, nie idąc wszakże drogą, lecz przedzierając się przez żywopłoty i pola. Mój towarzysz patrzył naprawo a ja na lewo, czy nie goni nas jaki Marsyjczyk, których tu było pełno dokoła. Tak natknęliśmy się na miejsce spalone i szczerniałe, obecnie stygnące i spopielone, z dość licznie porozrzucanemi ciałami martwych ludzi i koni, wszyscy byli okropnie popaleni od głowy i górnej części torsu, nogi tylko mając nietknięte a leżeli za czterema rozerwanemi na części armatami.
Miasteczko Sheen uniknęło zniszczenia, lecz ciche było i opustoszałe, tutaj też nie napotkaliśmy wcale umarłych. Mój towarzysz zaczął narzekać na wielkie osłabienie i pragnienie; więc postanowiliśmy sprobować dostać się do którego z domów.
Pierwszy, do którego weszliśmy oknem, był odosobnioną willą, w której nie znalazłem nic do jedzenia prócz trochę spleśniałego sera. Była jednak woda do picia a ja zabrałem jeszcze siekierę, która mogła przydać nam się przy włamywaniu się do drugiego domu. Przeszliśmy potem na drugą stronę ulicy do miejsca gdzie ta zakręca ku Mortlake. Tu stał dom w ogrodzie otoczonym murem a w śpiżarni znaleźliśmy następujące zapasy żywności: dwa bochenki chleba, surowy befsztyk i połowę szynki. Wyliczam tu naszą zdobycz tak dokładnie dlatego, że jak się później pokazało musieliśmy żyć o tem przez dwa tygodnie. Piwo w butelkach stało pod półką a dwa woreczki fasoli i trochę zwiędłej sałaty uzupełniało te zapasy. Z tej śpiżarni wychodziło się do pewnego rodzaju kredensu, gdzie znów znaleźliśmy dwanaście butelek burgunda, bulion i łososia w puszkach oraz biszkopty. Było tam nadto i drzewo na opał.
Z początku siedzieliśmy w ciemności, nie śmiejąc zapalić światła i jedliśmy chleb z szynką, popijając piwem z jednej butelki. Pastor, który wciąż był bojaźliwy i niespokojny, teraz, rzecz dziwna, głosował za pójściem dalej, ja zaś zachęcałem go do wzmocnienia się jedzeniem, kiedy stało się to co miało nas na tak długo uwięzić.
— To chyba jeszcze nie północ — rzekłem i w tejże chwili oślepiła nas wielka zielonawa jasność. Wszystko w pokoju ukazało się wyraźnie zielone i czarne, potem znów znikło, a potem dał się słyszeć huk taki, jakiego już nigdy potem ani przedtem nie słyszałem. Natychmiastowo w ślad za tem, tak, iż wydało mi się to prawie jednocześnie, coś za mną stuknęło, szkło zabrzęczało, spadające gruzy załoskotały i tynk z sufitu opadł na nas, roztrzaskując się w drobne kawałki na naszych głowach. Ja upadłem na podłogę, uderzyłem głową o klamkę od pieca i straciłem przytomność. Pastor mówił mi później, iż byłem ogłuszony przez czas jakiś, a kiedy przyszedłem do siebie, byliśmy znów w ciemności, on zaś z twarzą wilgotną od krwi ciekącej mu z przeciętego czoła, cucił mnie wodą.
Przez pewien czas nie pamiętałem co się stało. Potem powoli przyszedłem do siebie, czułem guza na głowie.
— Czy panu lepiej? — spytał pastor szeptem.
Odpowiedziałem mu i usiadłem.
— Nie ruszaj się pan, podłoga zasłana jest potłuczonemi skorupami z kredensu, nie możnaby się ruszyć bez hałasu, a zdaje mi się, że oni są nazewnątrz.
Obaj więc siedzieliśmy tak cicho, iż słyszeliśmy swój własny oddech. Wszystko wokoło było cicho, raz tylko trochę tynku, czy muru, obsunęło się dość głośnym szmerem. Nazewnątrz i to bardzo blizko, słychać było przerywane grzechotanie metalu.
— Słyszysz pan? spytał pastor — gdy grzechotanie powtórzyło się znowu.
— Tak! — ale co to jest?
— Mieszkaniec Marsa! — odrzekł pastor.
Nasłuchiwałem znowu.
— To nie tak, jak było z „gorącym promieniem,“ rzekłem, i przez pewien czas sądziłem, że jedna z ich wielkich maszyn wojennych natknęła się na dom, w którym schowaliśmy się, tak jak poprzednio widziałem, że druga rozbiła wieżę kościoła w Sheperton.
Położenie nasze było tak dziwne i do zrozumienia trudne, iż przez jakieś trzy do czterech godzin t. j. dopóki dnieć nie zaczęło, siedzieliśmy prawie bez ruchu. Potem dopiero światło dostało się nie przez okno, które pozostało ciemnem, lecz przez trójkątny otwór pomiędzy belką, a kupą gruzu w ścianie za nami. Teraz ujrzeliśmy dopiero trochę wyraźniej wnętrze miejsca, w którem znajdowaliśmy się.
Okno zostało wypchniętem i zupełnie zatkanem całą massą ziemi ogrodowej, która przysypała stół, na którym siedzieliśmy i leżała jeszcze u naszych stóp. Nazewnątrz ziemia piętrzyła się wysoko ponad domem, u samej góry wysadzonego okna widać bowiem było wyrwaną rurę wodociągową. Podłogę zaścielały skorupy potłuczonych garnków, drugi koniec pokoju, czy kuchni, w którym siedzieliśmy, był zawalony wraz z resztą domu, który widocznie runął cały.
Gdy się lepiej rozjaśniło, ujrzeliśmy przez otwór w ścianie postać Marsyjczyka, który tu widocznie stał na straży. Na ten widok zaczołgaliśmy się jak można najostrożniej z owego półzmroku kuchni do izby, przeznaczonej na zmywanie, a zupełnie teraz ciemnej.
Nagle błysnęła mi myśl prawdziwie rzecz wyjaśniająca.
— Piąty cylinder — szepnąłem — piąty pocisk z Marsa uderzył w ten dom i zagrzebał nas pod jego gruzami!
Przez chwilę pastor milczał, potem zaś wyszeptał.
— Boże! zmiłuj się nad nami!
Niezadługo słyszałem jak płakał zcicha i to był jedyny szmer, jaki słychać było w naszej norze. Ja coprawda ledwie śmiałem oddychać i trzymałem stale utkwione oczy w blade światło, wchodzące przez drzwi od kuchni. Nazewnątrz słychać było stukanie metalu, potem gwałtowne jakieś nawoływanie, a wreszcie po chwilowej ciszy syk i szum jakby machiny parowej.
Te odgłosy po największej części dla nas niepojęte dawały się słyszeć z przerwami i stawały się coraz głośniejsze i liczniejsze. Potem usłyszeliśmy głuche stukanie, a potem drżenie, od którego wszystko co nas otaczało chwiać się zaczęło, a naczynia w spiżarni dzwoniły. Raz światło znikło i straszne dla mnie drzwi kuchenne stały się zupełnie ciemne. Przez wiele godzin zapewne siedzieliśmy tak skurczeni, milczący i drżący, aż wreszcie zmęczona uwaga wypowiedziała nam posłuszeństwo...
Przypuszczam, że tak przespaliśmy większą część dnia; kiedy się obudziłem, uczułem głód i to tak gwałtowny, że skłonił mię do czynu. Powiedziałem towarzyszowi memu, że idę szukać pożywienia i poomacku skierowałem się ku śpiżarni. On nic nie odpowiedział, lecz jak tylko jeść zacząłem, przyczołgał się za mną.
Pożywiwszy się, powróciliśmy znów na dawne miejsce i tam musiałem się znowu zdrzemnąć, bo kiedy się obudziłem — spostrzegłem, iż jestem sam. Stukanie połączone ze drżeniem wciąż jeszcze trwało. Kilka razy wołałem szeptem na pastora i nie otrzymując odpowiedzi, podpełzłem do drzwi od kuchni. Dzień był jeszcze a on leżał przy trójkątnym otworze, przez który można było widzieć przybyszów z Marsa. Plecy miał zgarbione tak, że twarzy jego nie mogłem widzieć.
Hałas był tu jeszcze większy a cała izba trzęsła się od huku i stuku. Przez szparę widać było ozłocony słońcem wierzchołek drzewa i piękny szafir wieczornego nieba. Przez chwilę przypatrywałem się pastorowi a potem, ostrożnie stąpając pomiędzy skorupami leżącemi na podłodze, dotknąłem jego nogi, on zaś drgnął tak gwałtownie, że cała masa tynku obsunęła się na zewnątrz i głośno uderzyła o ziemię. Chwyciłem go za ramię w obawie aby nie krzyknął i przez dość długą chwilę siedzieliśmy skurczeni bez ruchu. Wreszcie odwróciłem się aby spojrzeć ile pozostało z ziemnego wału, którym byliśmy otoczeni. Obsunięty tynk pozostawił poprzeczną szparę w gruzach i przez nią to, podniósłszy się ostrożnie, mogłem spojrzeć na to, co wczoraj jeszcze było cichą podmiejską drogą.
Piąty cylinder spaść musiał wprost na dom, do którego uciekając, najpierw zajrzeliśmy. Budynek znikł, zmiażdżony, w proch zamieniony gwałtownem uderzeniem. Cylinder leżał teraz worany znacznie głębiej niż pierwotne fundamenty domu, głęboko w dole, który wydał mi się już znacznie większym, niż jama, którą widziałem w Woking. Ziemia na około rozsypała się („rozprysła“ jest jedynem właściwem tu wyrażeniem) i leżała w wielkich górach, które przysłoniły domy sąsiednie. Było to tak, jakby wielki młot uderzył w kałużę błota. Nasz dom przewrócił się w tył; część frontowa, nawet parter, zniszczone były zupełnie; trafem tylko kuchnia i pokój kredensowy ocalały i leżały teraz zasypane ziemią i gruzami, których było najmniej tylko od strony cylindra. Nad całym tym obrazem panowaliśmy teraz wzrokiem, spoglądając przez otwór w gruzach znajdujący się nad samym brzegiem przepaści, której rozkopywaniem teraz zajęci byli groźni przybysze. Ciężkie stukanie było widocznie za nami a od czasu do czasu jasno zielona jakaś para zasłaniała nasze okienko niby woalem.
Cylinder leżał już otwarty w samym środku głębokiej przepaści a na drugim jej końcu stała sztywna i wielka jedna z wielkich machin wojennych, opuszczona przez swego mieszkańca. Z początku (choć w opowiadaniu wygodniej byłoby to wpierw umieścić) zaledwie zauważyłem przepaść i cylinder; a to z powodu dziwnie błyszczącego mechanizmu, zajętego rozkopywaniem dołu i jeszcze dziwaczniejszych stworzeń, które w nim pełzały wolno i z trudnością.
Najpierw zwrócił uwagę mą ów mechanizm: była to jedna z tych skomplikowanych maszyneryi, które później nazwano maszynami rękoczynnemi, studya nad którymi tak znacznie rozwinęły później wynalazki ziemskie. W pierwszej chwili mechanizm ten przedstawił mi się jako pewien rodzaj metalowego pająka, z pięcioma ruchomemi nogami, z których każda składała się z kilku stawów i z niezliczonej ilości takichże ruchomych i wszystko chwytających macek. Większość tych macek była zwinięta nieruchomo lecz trzy długie ramiona wydobywały i zdejmowały masę sztab, blach i t. p., które pokrywały ściany cylindra. Te zaś, w miarę wydobywania ich, układały na brzegu zrobionego przezeń w ziemi otworu.
Działanie tego mechanizmu było tak równe, szybkie i dokładne, że z początku nie brałem go wcale za maszynę, pomimo jej połysku. Machiny wojenne przystosowywane, kierowane i ożywiane były już doskonałością do wysokiego stopnia posuniętą; lecz nie mogły iść nawet w porównanie z tym mechanizmem. Ludzie, którzy go nigdy nie widzieli i polegać tylko muszą na tem co przechowała dla potomności reprodukcya artystyczna, nie mogą sobie nawet wyobrazić tej prawie żywej jego sprawności.
Przypominam sobie np. illustrację w jednej z broszur wydanych po wojnie. Artysta widocznie pobieżnie tylko zbadał jedną z machin wojennych i na tem ograniczyła się jego świadomość rzeczy. Przedstawił ot je jako opancerzone sztywne trójnogi, bez żadnej giętkości i subtelności z zupełnie mylną monotonnością efektu. Broszura miała swego czasu duże powodzenie, i wspominam o niej jedynie dlatego, aby ostrzedz czytelnika przed mylnem wyobrażeniem, jakie mógł z niej wynieść. Rysunki, które tam podano, mają się tak do Marsyjczyków widzianych przezemnie w walce, jak nakręcana lalka do prawdziwej istoty ludzkiej. Co do mnie, wspomniana broszura byłaby dużo więcej warta bez owych illustracyi.
Z początku maszyna rękoczynna nie wydała mi się maszyną; lecz jakiemś stworzeniem z gatunku krabu o błyszczącej powłoce; kierujący zaś nią Marsyjczyk, którego delikatne narzędzia dotyku, powodowały jej ruchem, był dla mnie poprostu mózgiem kraba. Lecz potem spostrzegłem podobieństwo zachodzące pomiędzy jego szarobrunatną, świecącą, skórzaną powłoką a innemi dalej pełzającemi stworzeniami, i wtedy dopiero zaświtała mi w głowie myśl, jaka może być prawdziwa natura tego zręcznego robotnika. Wtedy też całe moje zaciekawienie przeszło na owe inne stworzenie, t j. na rzeczywistych przybyszów z Marsa. Miałem już wprawdzie niejakie o nich pojęcie; lecz teraz pierwotny wstręt nie zaciemniał już mego zmysłu obserwacyjnego. Co więcej byłem w ukryciu, nieruchomy i nic mnie nie zmuszało do zdradzenia się czemkolwiek.
Były to najdziwaczniejsze stworzenia pod słońcem. Ich ogromne, okrągłe cielska — a raczej głowy — miały około czterech stóp średnicy, a każdy taki kawał mięsa miał po jednej stronie twarz. Twarz ta nie miała wcale nozdrzy (Marsyjczycy nie mają zdaje się żadnego powonienia); lecz za to parę bardzo dużych, ciemnych oczu a tuż pod niemi pewien rodzaj mięsistego dzioba. Na tyle owej głowy, czy ciała (nie wiem bowiem jakby to nazwać) była płaszczyzna bębenkowa, później zbadana anatomicznie jako ucho, choć w naszem gęstszem znacznie powietrzu zapewne bezużyteczna. Około ust w dwóch kępkach, po ośm w każdej, wyrastały długie do biczów podobne macki. Owe wiązki czy kępki macek nazwane zostały później przez znanego i znakomitego uczonego p. Howes, rękami. Kiedy przyglądałem się tym stworzeniom, usiłowały one wciąż podnieść się na owych rękach; lecz przy większych znacznie warunkach powszechnego ciążenia na ziemi, niż na Marsie, usiłowania te były prawie bezskuteczne. Przypuszczać jednak można, że na Marsie poruszać się na nich mogły z łatwością.
Wewnętrzna anatomia tych istot, którą późniejsze sekcye zbadały, była równie prostą. Największą częścią całego organizmu był mózg, posyłający wielkie nerwy do oczu, uszu i macek dotykowych. Oprócz tego jeszcze dość skomplikowane płuca, połączone z ustami i serce z właściwemi mu organami. Gęstsza niż na Marsie atmosfera ziemi, oraz szybszy jej obrót naokoło swej osi, powodowały zaburzenie płucne, objawiające się aż nadto wyraźnie przez konwulsyjne ruchy skóry.
I to były wszystkie organa mieszkańców Marsa. Jakkolwiek wydać nam się to może dziwnem, cały skomplikowany aparat trawienia, który zajmuje większą część naszego organizmu, nie istniał u nich wcale. Były to głowy, tylko głowy, wnętrzności nie mieli wcale. Nie jedli a temsamem nie trawili. Zamiast tego brali świeżą żywą krew innych istot i zastrzykiwali ją w swoje żyły. Widziałem to na własne oczy, i postaram się poniżej opowiedzieć. Lecz jakkolwiek wydać się mogę ślamazarnym, nie mogę tu jednak opisać tego, na co patrzeć długo nie miałem odwagi. Dość powiedzieć, że krew wytoczoną z żywego jeszcze stworzenia, po większej części ludzkiej istoty, przelewano za pomocą małej rureczki wprost do odbierającej ją arteryi...
Sama myśl o tem jest zapewne okropnie wstrętną dla nas; lecz pomyślmy, jakiemi wydałyby się nasze mięsożerne zwyczaje inteligentnemu królikowi?
Niezaprzeczone są natomiast fizyologiczne korzyści injekcyi, jeżeli zważymy, że większa część ludzkiego czasu i energii zużywa się na jedzenie i trawienie. Ciała nasze złożone są przeważnie z gruczołów, żył i organów, przeznaczonych do zamieniania pokarmów w krew. Proces trawienia i następująca po nim reakcya podkopują naszą energię i zabarwiają myśli. Ludzie bywają szczęśliwi lub nie, stosownie do tego czy mają zdrową wątrobę i gruczoły gastryczne w porządku. Marsowi przybysze zaś wyżsi byli nad tu organiczne wahania się usposobień i uczuć.
To zaś, że przekładali ludzi, jako pożywienie nad wszystkie inne zwierzęta, da się tem wytłómaczyć, że na Marsie (jak to pokazują wpadłe później w ręce ludzkie pokurczone i zeschłe resztki zabranych przez nich zapasów żywności) żywili się stworzeniami dwunogiemi o bardzo wiotkich chrząstkowatych szkieletach (tak jak gąbki), mających około sześciu stóp wysokości, okrągłe do góry podniesione głowy i duże oczy w twardej oprawie. Dwa do trzech podobnych stworzeń przywieziono w każdym z cylindrów i wszystkie zabito zanim dosięgnięto ziemi, co może i dobrze się stało, bo samo usiłowanie stania na nogach na naszym planecie byłoby pogruchotało w nich kości.
Skoro zaś jestem zajęty tym opisem, dodam jeszcze kilka innych szczegółów, które jakkolwiek na razie nie były jeszcze widoczne, poznałem później i opiszę tutaj, aby czytelnik mógł wyrobić sobie dokładne pojęcie o tych wstrętnych istotach.
Fizjologicznie różnili się od nas jeszcze pod trzema względami. Organizm ich nie spał, tak jak nie śpi nigdy serce ludzkie; ponieważ zaś nie potrzebowali odżywiać żadnego skomplikowanego mechanizmu mięśniowego, przeto ten peryodyczny spoczynek był im zupełnie zbyteczny. Jak się zdaje nie męczyli się wcale. Na ziemi nie mogli poruszać się bez wysiłku a pomimo to ani na chwilę nie pozostawali bez ruchu. Dwadzieścia cztery godzin czasu równało się u nich dwudziestu czterem godzinom pracy, jak np. u mrówek.
Prócz tego, jakkolwiek dziwnem to się wyda, były to istoty bezpłciowe a temsamem wolne od wszelkich wzruszeń, jakie z tej różnicy wynikają nieraz pomiędzy ludźmi. Wiadomo już obecnie z pewnością, że podczas owej wojny młody Marsyjczyk urodził się na ziemi a znaleziono go przytwierdzonym do swego rodzica zupełnie w taki sposób, jak mały pączek na drzewie, bulwa lilii lub młode polipy i wymoczki przytwierdzone są do swych rodziców.
U człowieka oraz u wszystkich wyższych organizmów ziemskich, podobny sposób rozmnażania się zanikł zupełnie, choć był bez zaprzeczenia pierwotnym.
Pomiędzy zaś organizmami niższemi i najniższemi, oba sposoby istnieją współcześnie; lecz ostatecznie w naturze system płciowy przezwyciężył prawie zupełnie swego współzawodnika. Na Marsie jednak widocznie rzeczy miały się wręcz przeciwnie.
Ciekawem jest, że znacznie wcześniej przed najazdem mieszkańców Marsa na ziemię, pewien autor quasi‑naukowych powieści przewidział w fantastycznych swoich obrazach budowę przyszłego człowieka, dość zbliżoną do postaci obecnych synów Marsa. Utwór jego ukazał się, o ile sobie przypominam, w dawno już pogrzebanem piśmie The Fall Mall Budget w zeszytach listopadowym i grudniowym 1893 r., a humorystyczne pismo (z czasów przed przybyciem Marsyjczyków na ziemię), Punch, zrobiło z tego karykaturę. Pisano tam nadto w tonie żartobliwym — że udoskonalanie się mechanicznych wynalazków doprowadzi w końcu do zaniku członków, a ciągły rozwój chemii wynajdzie sposób na zastąpienie trawienia, że takie organa jak włosy, zewnętrzna postać nosa, zęby, uszy, broda, będą już zbyteczne, a dążeniem doboru naturalnego będzie ich stopniowe zmniejszanie się przez wieki. Mózg jedynie pozostanie koniecznością a oprócz niego inna jeszcze część ciała ludzkiego ma wszelkie prawo bytu a tą jest ręka, ta powolna sługa a czasem doradczyni mózgu. Podczas kiedy inne części ciała ludzkiego będą zanikały, ręka stawać się będzie coraz większą.
W każdym żarcie jest trochę prawdy i to tu, w owych przybyszach z Marsa, miałem żywy przykład takiego podporządkowania strony zwierzęcej organizmu jego stronie inteligentnej. Co do mnie, zdaje mi się zupełnie możliwem, że Marsyjczycy pochodzić mogli od nas podobnych i że stopniowy rozwój mózgu i rąk wytworzył w końcu typ z owemi dwoma wiązkami delikatnych macek, które się rozwinęły kosztem reszty ciała.
Ostatnią wreszcie wybitną różnicą pomiędzy ustrojem tych stworzeń a naszym było to, że mikro‑organizmy, które na ziemi są powodem tylu chorób i nieszczęść, albo się nigdy na Marsie nie ukazały, albo też wiedza sanitarna Marsyjczyków dawno je wypleniła. Setki chorób, wszystkie gorączkowo zaraźliwe choroby ludzkie, suchoty, raki, narośle i tym podobne nędze ziemskie, w życiu mieszkańca Marsa nie mają żadnego znaczenia. Mówiąc zaś tutaj o różnicy, jaka zachodzi pomiędzy życiem na Marsie a życiem na ziemi, wypada mi wspomnieć o ciekawych spostrzeżeniach, zrobionych nad Czerwonem Zielem.
Roślinność na Marsie zamiast mieć w ogólnym ustroju swym przeważnie kolor zielony, zabarwiona jest widać głównie przez kolor jaskrawo czerwony. W każdym razie nasiona, które przybysze z Marsa umyślnie czy też przypadkowo z sobą zabrali, powschodziły na ziemi jako rośliny mocno czerwonego koloru. Jedna tylko wszakże, powszechnie znana potem pod nazwą Czerwonego Ziela, wytrzymała współzawodnictwo z roślinami ziemskiemi. Czerwony powój był rośliną przejściową i mało kto widział go rosnącym przez pewien czas z zadziwiającą siłą i obfitością. Czwartego dnia naszego uwięzienia pokryło już ono ściany wyoranej cylindrem przepaści a jego kaktusowate czerwone liście utworzyły karminową koronkę naokoło naszego trójkątnego okienka. Potem zauważyłem je rozpostarte dość szeroko po całym kraju, szczególniej tam, gdzie w blizkości znajdowała się woda.
Mieszkańcy Marsa mieli, jak się zdaje, jako organ słuchu jeden okrągły bębenek w tyle głowy i oczy o sile wzroku niewiele różniącej się od naszej, z wyjątkiem, że, jak mówi Philipps, kolory niebieski i fioletowy były dla nich czarnemi.
Wogóle przypuszczalnem jest, że porozumiewali się zapomocą dźwięków i gestykulacyi owych macek; tak utrzymuje n. p. dobrze napisana, lecz zbyt pospiesznie zredagowana broszura (pisana widocznie nie przez naocznego świadka), którą wspominałem powyżej i która, jak dotąd, pozostała jedynem źródłem szczegółów dotyczących tej wojny. A jednakże żadna z ocalałych podówczas istot ludzkich nie widziała Marsyjczyków tyle i w tak różnych fazach ich działania, co ja. Przypadek nie może w tym razie być moją zasługą; lecz niemniej pozostaje faktem. Mogę więc utrzymywać napewno, że, przypatrując im się raz po raz bardzo uważnie, widziałem ich wykonywających wspólnie różne najbardziej skomplikowane czynności bez najlżejszego głosu lub gestu. Szczególne hukanie, o którem wspominałem w poprzednich rozdziałach, poprzedzało zawsze czynność odżywiania się, nie miało żadnej modulacyi i było, jak sądzę, nie żadnym sygnałem, lecz raczej wyładowywaniem powietrza, poprzedzającem proces wciągania pożywienia. Mam pewne prawo do elementarnej chociażby znajomości psychologii i w tym wypadku jestem stanowczo pewien — o ile czegokolwiek pewnym być można — że Marsyjczycy wymieniali myśli bez jakiegokolwiek fizycznego sposobu porozumiewania się. Przekonałem się zaś o tem pomimo mocno utwierdzonych poprzednio zapatrywań. Jak to sobie bowiem szanowni czytelnicy może przypominają, przed najazdem przybyszów Marsowych, pisywałem tu i owdzie dość gorące artykuły przeciw teoryi telepatyi.
Marsyjczycy nie nosili żadnego odzienia. Z powodów dość zrozumiałych ich pojęcia o ozdobie i przyzwoitości musiały być znacznie od naszych różne; byli nadto o wiele mniej niż my wrażliwi na zmiany temperatury. Lecz jeżeli nie nosili sukien, to za to inne sztuczne dodatki, które przy sobie nosili, o wiele nas przewyższały. My ludzie, z naszemi bicyklami, ski, przyrządami Lilienthala do latania w powietrzu, z naszemi armatami, laskami i t. p. jesteśmy dopiero w samym początku tej ewolucyi, którą mieszkańcy Marsa dawno odbyli. Oni stali się, rzec można, samemi tylko mózgami, które przybierają różne ciała w miarę potrzeby, zupełnie tak jak my zmieniamy ubranie, wsiadamy na rower lub bierzemy parasol w razie deszczu. Co zaś do przyrządów, któremi się posługują, to nic może tak się dziwnem człowiekowi nie wyda jak ten ciekawy fakt, że dominująca cecha prawie wszystkich mechanizmów ludzkiego pomysłu u nich nie istnieje — niema wcale koła. Pomiędzy wszystkiemi rzeczami, jakie na ziemię sprowadzili, niema ani śladu, aby używali kiedykolwiek kół. Możnaby przynajmniej spodziewać się, iż będą one potrzebne przy lokomocyi; lecz co do tego to ciekawym jest fakt, iż sama natura pod tym względem nigdy nic podobnego do koła nie stworzyła, przekładając nadeń inne sposoby. Nietylko więc przybysze z Marsa nie znali, czy też nie używali koła, lecz we wszystkich swoich maszyneryach nie mieli żadnej stałej osi, wszystkie swe machiny opierali na systemie muskulatury zwierzęcej t. j. pewnych płaszczyzn i tarcz metalowych, które poruszały się w elastycznych pochwach, aby zaś zapobiedz wszelkiemu tarciu, tarcze owe wygładzały się i ściągały ściśle ze sobą zapomocą przepuszczanego przez nie prądu elektrycznego. Tym sposobem, osiągali oni w swych machinach owo dziwne, a dla ludzkiego oka straszne podobieństwo do organizmów zwierzęcych. Taki też mechanizm poruszał ową rękoczynną machinę, która rozpakowywała w oczach moich ostatni cylinder. Machina ta wyglądała daleko więcej na żywą istotę, niż sami Marsyjczycy na dnie przepaści, wygrzewający się na słońcu: cielska zadyszane, poruszające bezskutecznie swojemi mackami i zaledwie mogące się poruszać po tylko co przebytej długiej podróży po przestworzach wszechświata.
Kiedy tak przypatrywałem się ich słabym ruchom, notując skrzętnie w pamięci każdy wybitny szczegół ich powierzchowności, pastor przypomniał mi o swem istnieniu, ciągnąc mię gwałtownie za rękę. Odwróciłem się i zobaczyłem jego twarz zniecierpliwioną, dającą mi nieme znaki, że teraz na niego kolej patrzeć przez szparę; musiałem więc ustąpić mu miejsca.
Kiedy spojrzałem znowu, maszyna rękoczynna złożyła była już wiele części w kształt bardzo do swojego podobny, a w samym dole na lewo pracowała nadzwyczaj zręcznie mała ekskawacyjna maszynka, która wyrzucała z siebie strumienie zielonawej pary. Ona to sprawiała owo rytmiczne stukanie i wstrząśnienia, które przyprawiały o ciągłe drżenie nasze schronienie wśród ruin. Maszynka ta gwizdała i huczała pracując; lecz o ile mogłem dojrzeć nie była kierowaną przez żadnego z Marsyjczyków.
Przybycie drugiej machiny wojennej skłoniło nas do cofnięcia się znów do ciemnego pokoju kredensowego, gdyż obawialiśmy się, że ze swej wysokości Marsyjczyk mógłby dostrzedz nas w naszej kryjówce.
Później przestaliśmy się tak obawiać, gdyż dla oka przyzwyczajonego do światła dziennego nasze schronienie wydawać się musiało ciemnicą; z początku jednak każde zbliżenie ich pędziło nas z bijącem od strachu sercem w głąb schronienia. Pomimo jednak okropnego niebezpieczeństwa grożącego nam co chwila, nie mogliśmy się oprzeć ciekawości podglądania i przypominam sobie teraz z pewnem zdziwieniem, że pomimo niebezpieczeństwa głodu i grożącej okropnej śmierci, jeszcze chciało nam się walczyć o przywilej przypatrywania się owym okropnościom. Nieraz w dziwaczny sposób biegliśmy krokiem pospiesznym, a unikając robienia hałasu popychaliśmy jeden drugiego, aby tylko módz patrzeć.
Dodać też trzeba, że niepodobna chyba wynaleźć dwóch bardziej różnych temperamentów i usposobień jak nasze, a niebezpieczeństwo i beznadziejność położenia zaostrzały jeszcze tę różnicę. Jeszcze w Halliford znienawidziłem prawie te jego bezcelowe wykrzykniki i dziwną ospałość myśli. Jego ciągłe głośne myślenie i mamrotanie przeszkadzało mi zebrać własne myśli i skombinować jakikolwiek plan działania, a to doprowadzało mię nieraz do wściekłości. Mój towarzysz paplał jak stara baba, lub płakał godzinami całemi i najmocniej przekonany jestem, że wierzył w skuteczność tych łez. Ja zaś siedziałem w ciemności, niezdolny myśleć o czem innem jak o nim, właśnie dla tej jego niecierpliwiącej mię nad wyraz bezradności. Jadł dużo więcej niż ja pomimo, iż wciąż zwracałem jego uwagę na to, że jedyną naszą deską ocalenia było nie opuszczać zawalonego domu dopóki Marsyjczycy nie wyjdą ze swego dołu, że w tem niewiadomo jak długiem oczekiwaniu może nam zabraknąć żywności. Pomimo to jadł i pił dużo, w znacznych odstępach czasu sypiał zaś mało.
Z biegiem czasu ten brak wszelkiej delikatności i zachowania ostrożności tak się zwiększyły, iż musiałem, jakkolwiek mi to było wstrętnem, uciec się do łajania, a potem nawet do razów. To go otrzeźwiło na czas pewien; lecz była to jedna z tych niemiłych nad wyraz natur, które przebiegłością zastąpić chcą brak wszelkiej odwagi wobec Boga, ludzi i siebie samego nawet; pozbawionych wszelkiej ambicyi, tchórzliwych, anemicznych.
Jest mi nader przykro wspominać to, a tembardziej pisać o tem; lecz chcę, aby to opowiadanie było dokładnem. Ci, którym życie oszczędziło widoku swych ciemnych i okropnych stron, łatwo potępią moją brutalność i uniesienie gniewu w ostatecznej naszej rozprawie; potępią, bo doskonale wiedzą (zarówno jak wszyscy) co jest złem, a co dobrem, nie wiedzą tylko co jest możliwem, gdy człowiek torturami przyprowadzony jest do ostateczności. Ci wszakże, którzy poznali ciemne życia strony, choćby tylko w ich żywiołowej formie, ci będą wyrozumialsi.
Podczas tedy, kiedy wewnątrz żyliśmy tem życiem tłumionych, a gniewnych szeptów wydzieranego sobie pożywienia i razów, na zewnątrz w nieubłaganem słońcu tego okropnego miesiąca Czerwca szło sobie swoim trybem owo dziwne życie przybyszów Marsowych. Kiedy po pewnym dłuższym przeciągu czasu znów spojrzałem przez szczelinę, spostrzegłem że liczba przybyszów pomnożyła się przez przybycie mieszkańców ni mniej ni więcej tylko aż trzech machin wojennych.
Te przyniosły ze sobą pewną liczbę jakichś nowych przyrządów, które stały teraz równo poustawiane naokoło cylindra. Druga maszyna rękoczynna była już złożoną i zajętą usługiwaniem jednemu ze świeżo przyniesionych przyrządów. Ten ostatni podobny był do bańki od mleka, nad którą obracał się gruszkowaty rezerwoar, sypiący strumień białego proszku w poniżej stojącą misę.
Gruszka owa wprawiana była w ruch jednem z ramion rękoczynnej maszyny, dwoma zaś innemi łopatkowato zakończonemi ramionami wydobywała wielkie masy gliny i wkładała je do gruszkowatego zbiornika, podczas kiedy jeszcze inne jej ramię otwierało co pewien czas drzwi umieszczone w środku machiny i wyrzucało z nich zardzewiałe i zczerniałe zuzle. Inne znów stalowe ramię skierowywało proszek i misy do kanału ku jakiemuś zbiornikowi, którego dojrzeć nie mogłem z powodu, iż mi go zasłaniał cały kopiec niebieskawego jakiegoś pyłu. Z tego to niewidzialnego zbiornika unosił się w powietrze cienki słup zielonawego dymu. Gdy tak patrzyłem, rękoczynna machina wyciągnęła znów świeże ramię, które dotąd było tylko jakby naroślą, wyciągnęła tak, iż zęgnęło aż za wzgórek gliny i w sekundę potem podniosła sztabę błyszczącego aluminium i złożyła na całym stosie podobnych sztab ułożonych nad brzegiem dołu. Od zachodu słońca do wieczora ta zadziwiająca maszyna zrobiła coś około stu podobnych sztab z surowej dopiero co wydobytej gliny, a kopiec niebieskawego pyłu wzrastał tak, iż niedługo wyszedł ponad boki rozkopanej jamy.
Przeciwieństwo jakie zachodziło pomiędzy skomplikowanemi, a tak szybkiemi ruchami owych machin a inercyą i niezdarnością ich panów, było tak uderzającem, iż przez długi czas nie mogłem przyzwyczaić się do myśli, że to nie one, lecz oni są żyjącemi istotami.
Pastor patrzył przez otwór, kiedy przyniesiono pierwszych ludzi do przepaści; ja siedziałem opodal skurczony z wytężonym słuchem. Nagle ujrzałem go jak się cofnął, a ja w obawie, że nas spostrzeżono, skurczyłem się jeszcze bardziej. On zsunął się po rumowisku, przypełzał do mnie, coś szepcąc i gestykulując tak, że przez chwilę i ja podzielałem jego przestrach. Ruchem dawał do zrozumienia, że nie chce więcej patrzeć przez otwór; po chwili ciekawość dodała mi odwagi, wstałem, przeszedłem przez niego i wdrapałem się do naszego obserwatoryum. Z początku nie mogłem dojrzeć nic takiego coby mogło spowodować taki przestrach. Zmierzch już zapadł, gwiazdy świeciły słabo; lecz dół oświecony był zielonem światłem pochodzącem od wyrobu glinu. Obraz był jedną przestrzenią zielonego światła i poruszających się w niem kształtów czarnych, wszystko bardzo dla oka męczące. Pomiędzy tem wszystkiem zaś uwijały się nietoperze nic sobie z tego wszystkiego nie robiąc. Pełzających Marsyjczyków wcale już widać nie było z za niebieskiego kopca, a jedna z machin wojennych ze skurczonemi i złożonemi nogami stała w kącie wielkiego dołu. Aż nagle z pośród huku machin wydobył się dźwięk podobny do głosów ludzkich, których ja wszakże z początku wcale za to, czem były, brać nie śmiałem.
Podpełzłem bliżej, aby się lepiej przypatrzeć tej machinie wojennej i przekonać ostatecznie, że w kapturze jej siedzi Marsyjczyk. W miarę usuwania się zielonych płomieni widziałem dobrze jego oleistą powłokę i błyszczące oczy. I nagle usłyszałem krzyk i ujrzałem długie ramię, sięgające przez ramię machiny do owej klatki, która wisiała na jej plecach. Potem coś — coś trzepoczącego się gwałtownie — uniosło się wysoko w powietrzu i czarna zagadkowa sylwetka opadła nagle na dół, a wtedy przy zielonem świetle poznałem, że to jest człowiek. Przez chwilę dobrze go było widać. Był to dość otyły, czerstwy w średnim wieku mężczyzna, który parę dni temu spacerował jeszcze zapewne po świecie bożym, jako jednostka nie pozbawiona pewnego znaczenia. Widziałem jego wystraszone oczy, a światło załamywało się w jego złotych spinkach i dewizce. Znikł za kopcem i przez chwilę była cisza, potem zaś dał się słyszeć krzyk i owo przeciągłe hukanie Marsyjczyków.
Zsunąłem się z rumowiska, na którem stałem przy otworze, zatkałem uszy obiema rękami i uciekłem w głąb kredensowego pokoju. Pastor, który leżał skurczony, spojrzał na mnie przechodzącego, zawołał prawie głośno, że go opuszczam i pobiegł za mną...
Noc tę przesiedzieliśmy w kredensie, wahając się wciąż pomiędzy nieopisanem przerażeniem a ciekawością widzenia tego, co się dzieje w dole; ja zaś probowałem napróżno wymyślić jakikolwiek plan ucieczki. Później wszakże położenie przedstawiło mi się zupełnie jasno. Pastor był niezdolnym do jakiegokolwiek porozumienia się z nim; strach zrobił zeń istotę gwałtowną, pozbawioną rozumu i zastanowienia. W rzeczywistości równał się już tylko zwierzęciu. Lecz ja, jak to mówią, zębami i nogami broniłem się jeszcze od podobnego stanu i skoro tylko zdołałem zdać sobie sprawę z danego położenia, przyszedłem do przekonania, że jakkolwiek strasznem ono było, zostawiało przecież jednak jakiś promyk nadziei. Największą szansą naszą była możliwość, że Marsyjczycy obrali sobie wyoraną spadającym cylindrem przepaść za tymczasowe tylko obozowisko, lub też, że choćby je jako takie zatrzymali, to nie uważaliby za konieczne ciągle go pilnować, a wtedy znalazłaby się sposobność ucieczki. Przemyśliwałem też nad planem przekopania przejścia od strony przeciwnej dołowi; lecz wtedy przypuszczenie, iż tam moglibyśmy natrafić na stojącą na straży inną machinę wojenną, zdało mi się zbyt okropnem. Musiałbym też był kopać sam, bo pastor z pewnościąby nie dopisał.
Trzeciego dnia, jeżeli dobrze pamiętam, byłem świadkiem jego śmierci. Było to przy jedynej okazyi, kiedy widziałem dobrze jak się Marsyjczycy odżywiają. Potem już unikałem naszej szczeliny obserwacyjnej przez większą część dnia. Przeszedłem do kredensowego pokoju, wyjąłem drzwi i parę godzin siekierą, o ile można najostrożniej zajęty byłem robieniem podkopu; lecz kiedy wykopałem otwór na parę stóp głęboki, luźna ziemia naniesiona wybuchem obsunęła się z hałasem, a ja nie miałem odwagi probować dalej. Straciłem wtedy wszelką nadzieję i leżałem długo na podłodze, nie mając ochoty nawet się poruszyć. Po tej niefortunnej próbie zupełnie zaniechałem projektu ucieczki zapomocą przekopu.
Aby dać dobre pojęcie o tem jakie wrażenie zrobili na mnie zrazu Marsyjczycy, dość powiedzieć, że nie miałem najmniejszej nadziei, aby jakakolwiek moc ludzka mogła ich zwyciężyć. Lecz czwartej czy piątej nocy po naszem uwięzieniu usłyszałem huk jakby ciężkich dział.
Godzina musiała być bardzo późna, a księżyc świecił jasno. Marsyjczycy usunęli machinę ekskawacyjną, a z wyjątkiem jednej maszyny wojennej i drugiej rękoczynnej, która pracowała poniżej mego okienka, w jamie nie było nikogo. Z wyjątkiem słabych odbłysków od maszyny rękoczynnej i gdzieniegdzie jaśniejszych plam od księżycowego światła, jama była prawie ciemna i gdyby nie brzęk i stuk wyżej wspomnianej maszyny, prawie cicha. Noc była prześliczna, księżyc świecił tak jasno, że przyćmiwszy inne gwiazdy sam prawie królował na niebie. Usłyszałem wycie psa i ten to znajomy głos obudził najpierw moją uśpioną nieco uwagę. Potem słyszałem sześć ciężkich wystrzałów jeden po drugim, a po dość długiej przerwie jeszcze sześć innych i wszystko znowu ucichło.
Szóstego dnia naszego uwięzienia wyjrzałem przez szczelinę po raz ostatni, a potem spostrzegłem, iż jestem sam. Zamiast trzymać się blisko mnie i usiłować zająć miejsce moje przy okienku, jak to zwykł był dotąd czynić, towarzysz mój przeszedł do ciemnego kredensowego pokoju. Coś mię tknęło. Poszedłem tam i w ciemności usłyszałem, że pije; po ciemku chwyciłem za butelkę, którą trzymał, był to burgund.
Przez parę minut pasowaliśmy się ze sobą. Butelka spadła na ziemię i zbiła się, a ja puściłem jego rękę. Staliśmy naprzeciw siebie dyszący i groźni. Wreszcie ja, umieściwszy się pomiędzy żywnością a nim, powiedziałem stanowczo, iż odtąd zaprowadzam surową dyscyplinę. Rozdzieliłem pozostałe w spiżarni zapasy na porcye, mogące starczyć nam jeszcze na dni dziesięć i dnia tego nie pozwoliłem mu zjeść więcej nad ilość wyznaczoną. Po południu próbował nieśmiało dostać się do jedzenia. Ja drzemałem wtedy; lecz w jednej chwili przebudziłem się i odtąd cały dzień siedzieliśmy tak jeden naprzeciw drugiego, ja zmęczony lecz stanowczy, on, płaczący i skarżący się na głód. Trwało to jedną dobę, lecz mnie czas ten wydał się wówczas, — i wydaje dziś jeszcze, — nieskończenie długim.
I tak różnica, zachodząca pomiędzy naszemi usposobieniami, stawała się coraz większą i przeszła wreszcie w otwartą wojnę. Przez całe długie dwa dni walczyliśmy ze sobą to przyciszonemi słowami, to nawet czynnie. Były chwile, w których kopałem go i tłukłem bez litości, inne znów, w których pieszczotą i łagodnością usiłowałem przekonać o potrzebie oszczędności; raz nawet chciałem go przekupić butelką burgunda, bo przypomniało mi się, że był w odwodzie rezerwoar z trochą wody deszczowej, z której mogłem jeszcze w razie potrzeby korzystać. Lecz próżne były prośby i groźby, on już był nieprzytomny. Nie myślał zaprzestać napadów na zapasy, ani głośnego mówienia z samym sobą, nie pamiętał o zachowaniu najlżejszych środków ostrożności. Powoli zaczynałem zdawać sobie sprawę z tego, że moim jedynym towarzyszem w tej okropnej ciemnicy jest człowiek o pomieszanych zmysłach.
Z pewnych mglistych wspomnień wnosić mogę, że i mnie przytomność opuszczała czasami. Jeżeli tylko zasnąłem, miewałem sny okropne i rzecz dziwna, lecz niemniej zdaje się prawdziwa, że, jak sądzę, szaleństwo mego towarzysza było dla mnie przestrogą i utrzymywało mnie przy zdrowych zmysłach.
Ósmego dnia zaczął mówić zupełnie głośno i nic nie zdołało nakłonić go do umiarkowania głosu.
„Słusznem jest, o Panie! powtarzał wciąż, słusznem jest, abyś karał mnie i moich. Zgrzeszyliśmy, zawinili przeciwko Tobie. Widziałem nędzę, żal, biedni byli uciśnionymi, a ja milczałem. Z kazalnicy mówiłem słowa blade — mój Boże, jakie martwe! — podczas kiedy powinienem był, choćby za to umrzeć przyszło — wołać: żałujcie i czyńcie pokutę!... Wy, uciskający biednych i słabych!...“
Potem powracał znów do kwestyi pożywienia, którego mu broniłem, prosił, błagał, padał, wreszcie groził. Zaczynał krzyczeć, prosiłem, by tego nie czynił — zrobił sobie z tego broń przeciwko mnie i groził, że będzie wrzeszczeć i sprowadzi Marsyjczyków. Przeraziłem się tem trochę, lecz wszelkie ustępstwo zmniejszyłoby szanse naszego ocalenia. Zachowywałem się więc wyzywająco, pomimo, iż w głębi duszy nie byłem bardzo pewien czy groźba ta pozostanie bezskuteczną. Dnia tego jednak nie wykonał jej jeszcze.
Mówił głosem lekko podniesionym przez większą część ósmego i dziewiątego dnia, wyrzucając ciągle z siebie groźby, błagania lub potoki owych wybuchów żalu za leniwo spełnianą służbę bożą, które to żale nieraz aż litość we mnie dla niego budziły. Spał trochę; potem rozpoczynał nanowo tak głośno, że aż wołać nań musiałem.
— Bądźże cicho! — błagałem.
Ukląkł i mówił tak głośno, że musiano go usłyszeć w dole:
— Zbyt długo milczałem, teraz zaś muszę sam świadczyć przeciwko sobie. Biada temu grzesznemu miastu! Biada! biada! biada! ziemi, zbliża się głos sądu.
— Cicho! — wołam, zerwawszy się na równe nogi w obawie, że Marsyjczycy usłyszą, — na miłość boską cicho!
— Nie! — krzyknął z całych sił, podnosząc się także i wyciągnął rękę — Mówić będę, bo duch Pański mówi przezemnie.
I trzema krokami znalazł się przy drzwiach do drugiej izby (kuchni).
— Muszę dać świadectwo prawdzie. Idę. Za długo już zwłóczyłem.
Wyciągnąłem rękę, dotknąłem nią tasaka, wiszącego na ścianie. W jednem okamgnieniu pobiegłem za nim. Byłem oszalały ze strachu. Zanim przeszedł do połowy kuchni, dobiegłem doń i miarkowany ostatnim przebłyskiem ludzkich uczuć odwróciłem ostrze do góry i płaską stroną uderzyłem go w głowę. Upadł głową naprzód i tak leżał na podłodze. Ja potknąłem się o niego i stałem, dysząc. On leżał bez ruchu.
Wtem usłyszałem hałas na zewnątrz, obsuwanie się gruzów i coś przysłoniło trójkątny otwór w ścianie. Spojrzałem przerażony i widziałem niższą część maszyny rękoczynnej, przeciskającą się powoli do naszej kryjówki. Jedno z jej zagrabiających wszystko ramion zwijało się wśród gruzów, potem ukazało się drugie macające po spadłych belkach. Stałem skamieniały z trwogi. Przez rodzaj szyby w machinie ujrzałem to, co możnaby nazwać twarzą i oczami Marsyjczyka, widziałem jak zaglądał do otworu, potem długie wężowate metalowe ramię wsunęło się weń.
Ostatnim wysiłkiem skierowałem się do drzwi kredensowego pokoju. Metalowe ramię było teraz na jakie dwa łokcie odemnie, wykręcając się i podnosząc w tę i ową stronę. Przez chwilę stałem zamagnetyzowany widokiem tego powolnego posuwania się, wtem z tłumionym, ochrypłym krzykiem wpadłem do kredensu. Trząsłem się na całem ciele, nie mogłem stać na nogach. Otworzyłem drzwi od piwnicy z węglami i stałem tak nad tą ciemnicą, wpatrzony w słabo oświetlone drzwi kuchni. Czy Marsyjczyk widział mnie? Co on tam robi?
Coś się tam zcicha poruszyło; czasem stukało o ścianę, lub wydawało metaliczne odgłosy podobne do kluczy na kółku. Potem ciężkie ciało (wiedziałem dobrze czyje) pociągnięto do otworu. Nieprzezwyciężona jakaś chęć dowiedzenia się prawdy parła mię ku drzwiom, postąpiłem parę kroków, zajrzałem. W trójkątnym otworze, pełnym jasnego słonecznego światła, ujrzałem jak Marsyjczyk przez ową szybę w maszynie rękoczynnej przygląda się głowie pastora. Zaraz przyszło mi na myśl, że znak od uderzenia, które zadałem mojej ofierze, zdradzi moją obecność.
Cofnąłem się więc natychmiast do piwnicy, zamykając drzwi za sobą i nakrywając się jak mogłem najlepiej drzewem i węglami. Co chwila nasłuchiwałem czy Marsyjczyk wsuwa znów w otwór swoje złowrogie ramię.
Wtem znów usłyszałem owo metaliczne ciche brzęczenie, słyszałem je po kuchni, potem w kredensowym pokoju, sądziłem, że może długość tego ramienia mnie nie dosięgnie; modliłem się; wtem usłyszałem je jak przechodziło koło drzwi od piwnicy. Wiek cały nieznośnego oczekiwania; i usłyszałem je majstrujące około zasuwki, Marsyjczyk odkrył drzwi! zrozumiał ich mechanizm!
Chwilę mozolił się, wreszcie drzwi otworzyły się.
Pomimo panujących ciemności mogłem rozpoznać tę poczwarę — było to coś zupełnie podobnego do trąby słonia — poruszało się, zbliżało ku mnie, dotykając ścian, węgli, drzewa, sklepienia, coś nakształt czarnego wielkiego robaka, poruszającego niewidomą głową w tę i w ową stronę.
Raz nawet dotknęło mego obcasa; o mało że nie krzyknąłem i aby tego nie uczynić ugryzłem się w rękę. Przez chwilę przestało się poruszać. Mogłem pomyśleć, że się cofnęło; potem brzękło, pochwyciło coś — myślałem że już mnie trzyma! — i zdało mi się, że wyszło z piwnicy. Przez chwilę nie byłem pewien co to było, widocznie wzięło kawałek węgla pod obserwacyę.
Skorzystałem z tej sposobności, aby trochę zmienić moją skurczoną pozycyę. Modliłem się z całej duszy.
Potem usłyszałem znów ów ruch podpełzywania ku mnie. Powoli, powoli zbliżało się coraz bardziej, skrobiąc o ścianę i dotykając sprzętów.
W tej niepewności uderzyłem mocno w drzwi od piwnicy i zamknąłem je. Słyszałem jak poczwara poszła do śpiżarni i tam zrzuciła na ziemię blaszanki od biszkoptów i stłukła jakąś butelkę, potem znów nastąpiło ciężkie stuknięcie o drzwi od piwnicy. Wreszcie cisza, która przeszła w nieskończenie długi okres oczekiwania.
Czy poczwara poszła sobie?
Przyszedłem do przekonania, że tak. Do pokoju kredensowego nie weszła więcej! lecz przez cały dziesiąty dzień leżałem zagrzebany w węglach i drzewie, nie śmiejąc nawet pójść napić się wody, której tak bardzo pragnąłem. Jedenastego dnia dopiero odważyłem się wyjść po nią.
Pierwszą moją czynnością po wejściu do spiżarni było zamknięcie za sobą drzwi od kredensowego pokoju. Ale śpiżarnia była pusta; nie zostało ani źdźbła jakichkolwiek zapasów. Widocznie Marsyjczyk zabrał je wszystkie dnia poprzedniego. Po tem odkryciu ogarnęła mię rozpacz, przez cały jedenasty i dwunasty dzień nie miałem nic w ustach.
Z początku usta i gardło paliły mię okropnie i siły opuszczały. Siedziałem po ciemku w stanie zupełnego zwątpienia. Myślałem tylko o jedzeniu. Sądziłem, żem ogłuchł, bo wcale nie słyszałem poprzednich odgłosów pochodzących z jamy, gdzie były machiny Marsyjczyków. Nie czułem się na siłach zaczołgać się do otworu, inaczej bowiem byłbym wyjrzał z pewnością.
Dwunastego dnia gardło mię tak paliło, że, nie zważając już na niebezpieczeństwo zwrócenia na siebie uwagi, wziąłem się do skrzypiącej pompy umieszczonej nad zlewem i spuściłem parę szklanek zepsutej deszczowej wody. Woda ta pokrzepiła mię znacznie, a fakt, że żadne ciekawe macki nie zajrzały do mnie, pomimo skrzypiącej pompy, dodał mi odwagi.
Przez cały ten czas myślałem dużo o pastorze i jego śmierci, lecz w sposób oderwowany i niejasny.
Trzynastego dnia napiłem się jeszcze trochę wody, zdrzemnąłem się, myśląc o jedzeniu i o jakim takim sposobie ucieczki. Gdy zasypiałem, dręczyły mię zawsze okropne widziadła, śniłem o śmierci pastora lub wystawnych obiadach; lecz, czy na jawie czy we śnie, doznawałem wciąż uczucia bólu, który skłaniał mię do ciągłego picia. Światło, które się przeciskało do mej kryjówki, było czerwonego koloru, w mojej rozprzężonej wyobraźni miało ono kolor krwi.
Czternastego dnia przeszedłem do kuchni i ze zdziwieniem spostrzegłem, że gałązki Czerwonego Ziela przerosły przez otwór w ścianie, zamieniając tym sposobem półzmrok, jaki tam panował, na karmazynowe owo oświetlenie.
Piętnastego dnia, rano bardzo, usłyszałem jakieś dobrze mi znane odgłosy w kuchni, a przysłuchawszy się lepiej, poznałem w nich drapanie i wąchanie psa. Poszedłem do kuchni i zobaczyłem pysk psa pomiędzy gałązkami Czerwonej rośliny. To mię bardzo zdziwiło. Zwierzę, zwąchawszy mię, zaczęło głośno szczekać.
Pomyślałem sobie, że gdyby mi się udało przywabić go i zabić, mógłbym go zjeść, w każdym razie zabić go było rzeczą prawie konieczną, bo mógł na mnie zwrócić uwagę Marsyjczyków.
Podszedłem bliżej mówiąc: „pójdź tu!“ lecz on nagle cofnął się i uciekł.
Nasłuchiwałem, nie ogłuchłem przecież; w dole panowała cisza zupełna. Słyszałem tylko szelest podobny do trzepotania skrzydeł ptaka, chrapliwe skrzeczenie i to wszystko.
Przez długi czas leżałem blisko otworu, nie śmiejąc odsunąć czerwonych gałązek, które go zasłaniały. Parę razy słyszałem słabe stąpanie niby psa, który biega tu i owdzie, potem znów owo trzepotanie skrzydeł i nic więcej. Wreszcie ośmielony ciszą wyjrzałem.
W dole nie było żywej istoty z wyjątkiem licznych kruków, które pasły się na ciałach ludzi, których krwią żywili się Marsyjczycy.
Obejrzałem się dokoła, nie dowierzając swoim oczom. Wszystkie machiny znikły i z wyjątkiem wzgórka z niebieskiego proszku, kilku sztab glinu i szkieletów zabitych ludzi, miejsce to przedstawiało się jak najzwyklejszy wielki dół wykopany w piasku.
Powoli wydostałem się i stanąłem na stosie gruzów, zkąd mogłem widzieć co się działo wszędzie, z wyjątkiem za mną ku północy; nigdzie ani śladu żadnego Marsyjczyka widać nie było. Pod nogami przepaść stroma; trochę dalej obsunięte gruzy pozwalały wejść na szczyt ruin, pod któremi się znajdowałem. Nareszcie nadeszła sposobność ucieczki. Zacząłem drżeć.
Wahałem się jeszcze chwilę, a potem, z sercem bijącem gwałtownie, wdrapałem się na sam szczyt góry, pod którą zostawałem pogrzebany przez dni tyle.
Obejrzałem się; lecz i na północy nie widać było Marsyjczyków.
Kiedy po raz ostatni widziałem tę okolicę, była to porządna ulica mająca po obu stronach wygodne białe i czerwone domy, poprzegradzana obficie cienistemi zielonemi drzewami. Obecnie zaś stałem na górze gruzów, gliny i żwiru, całej pokrytej mnóstwem kaktusowatych, do kolan mi sięgających, czerwonych roślin, z któremi nie walczyło o byt ani jedno ziemskie ziele. Drzewa, bliżej mnie będące, obumarłe były i brunatne, lecz dalej, na tych, które żyły jeszcze pięły się już czerwone zwoje.
Wszystkie sąsiednie domy zawaliły się, lecz żaden nie był spalony. Ściany niektórych sterczały jeszcze do wysokości drugiego piętra z potłuczonemi oknami i powyrywanemi drzwiami. W pokojach, pozbawionych sufitów, rosło wszędzie Czerwone Ziele. Poniżej leżała rozwarta przepaść, a w niej wrony, i kruki walczyły o resztki zdobyczy. Mnóstwo innych ptaków podskakiwało i fruwało wśród ruin, chudy kot przesuwał się zręcznie wzdłuż ściany, lecz człowieka nigdzie ani śladu.
W przeciwstawieniu do mego niedawnego więzienia, dzień wydał mi się niezwykle jasnym, a niebo niebieskiem. Łagodny wietrzyk kołysał lekko gałązkami Czerwonego Ziela, a powietrze było nad wszelki wyraz przyjemne!
Przez pewien czas stałem na wzgórzu, chwiejąc się i nie pomnąc o własnem bezpieczeństwie. W hałaśliwej owej norze, z której się wydostałem, zdolny byłem myśleć jedynie o natychmiastowem naszem niebezpieczeństwie. Nie zdawałem sobie wcale sprawy z tego co się stało ze światem, nie przeczuwałem wcale tego, bądź co bądź, niezwykłego widoku. Spodziewałem się ujrzeć Scheen w gruzach — a znalazłem wokoło siebie piekielnie posępny krajobraz z innego planety.
Przez tę jedną chwilę doznawałem wrażeń nieznanych ludziom zwykłym, lecz aż nadto pospolitych dla biednych stworzeń, nad któremi panujemy. Było to uczucie, jakiego zapewne doznaje królik, gdy, powracając do swej jamy, spotka się tam z całym tuzinem robotników, kopiących fundamenty pod mający się stawiać nowy dom. Uczułem pierwszy przebłysk myśli, która później stała mi się zupełnie jasną i przytłaczała mię ciężarem swym przez czas długi, że jestem zdetronizowany, że nie jestem już panem stworzenia, lecz zwierzęciem pomiędzy innemi zwierzętami, deptanemi stopami Marsyjczyków. Los nas, ludzi, podobny będzie do owych królików: ukrywać się i czuwać, uciekać i chować się; panowanie człowieka i groza, którą się otoczył, były odtąd na zawsze skończone.
Lecz skoro tylko zdałem sobie sprawę z tego położenia, zdziwienie ustąpiło miejsca głodowi, jaki uczuwałem po tak długim przymusowym poście. W stronie przeciwnej dołu, widać było po za czerwono obrośniętym murem kawałek ogrodu, który uszedł ogólnego zasypania. To mi podało myśl i poszedłem, brnąc czasem po kolana w Czerwonem Zielsku. Nadzwyczajna bujność tej rośliny dawała mi poczucie bezpieczeństwa. Mur otaczający ów ogród był parę stóp wysoki, a kiedy chciałem się nań wdrapać, spostrzegłem, że wcale nóg do góry podnieść nie mogę. Zacząłem więc iść wzdłuż niego, aż natrafiłem na sztuczną skałę ułożoną z kamieni, po niej tedy wdrapałem się na ów mur, a ztamtąd spadłem do ogrodu będącego celem moich marzeń. Tam znalazłem parę młodych cebul i trochę marchwi, oraz parę bulw gladiolusowych. Wszystko to zebrawszy starannie, przedostałem się znów przez rozwalony mur i szedłem wśród szkarłatnych i karmazynowych drzew w stronę Kew — było to jak przechadzka wśród olbrzymich kropli krwi — cały czas zaś przyświecała mi tylko jedna myśl: zdobyć więcej pożywienia i wlec się dalej póki sił starczy, byle dalej z tej przeklętej piekielnej okolicy piaskowego dołu.
Opodal, w trawie, rosło parę grzybów, które również zjadłem, potem zaś natrafiłem na płynącą płytko brunatną wodę, która zalała łąki. Jakie takie pożywienie, które zdobyłem, zaostrzyło tylko mój apetyt. Zrazu zdziwił mię ten wylew w tak gorące suche lato; lecz później odkryłem, iż spowodował go nadzwyczajny, tropikalny wzrost Czerwonego Ziela. Skoro tylko bowiem napotkało ono wodę, stało się natychmiast olbrzymiem i nieporównanie rozmnażającem się. Nasiona jego formalnie sypały się w wody Weyu i Tamizy, a szybko rozrastające się gałęzie formalnie zatykały koryta obu rzek.
W Putney most na rzece zginął w tych czerwonych zaroślach, a w Richmond woda z Tamizy wypchnięta rozlewała się po łąkach Hampton i Twickenham. O ile rozlewała się woda o tyle postępowała Czerwona roślinność aż do owych zburzonych willi w dolinie Tamizy, które wraz ze spustoszeniem, które tam poczynili Marsyjczycy, kryły się całe wśród tych czerwonych dżungli.
Później Czerwone Ziele znikło prawie równie szybko jak wzrosło. Stoczyła je pewna zaraza, pochodząca, jak się zdaje, z nieznanych bliżej bakteryi. Wszystkie rośliny ziemskie wskutek działania doboru naturalnego wyrobiły już w sobie pewną siłą odporną przeciwko bakteryom — nie poddają się im nigdy bez zażartej walki; lecz Czerwone Ziele gniło jak ciało martwe, pod wpływem bakteryologicznego rozkładu. Gałęzie blakły, potem kurczyły się i kruszyły za lżejszem dotknięciem a te same wody, które niedawno zasilały ich wzrost, unosiły je teraz do morza...
Pierwszą moją czynnością za zbliżeniem się do wody było ma się rozumieć ugaszenie trawiącego mię pragnienia. Połknąłem jej spory łyk i instynktownie żuć zacząłem liście Czerwonego Ziela; nie smakowały mi, były wodniste i miały smak metaliczny. Woda w tem miejscu okazała się dość płytką, by módz przejść; puściłem się więc tą drogą, pomimo iż Czerwone Ziele plątało mi się pod nogami; ale gdy spostrzegłem, że w stronę rzeki wylew był głębszy, zwróciłem się do Mortlake. Drogę rozpoznawałem po rozmaitych ruinach pojedynczych domów, płotów, latarni i tak wreszcie wydobyłem się z owych mokradeł pod górę prowadzącą do Roehampton i dostałem się na błonia Putney.
Tutaj krajobraz zmienił się. Z dziwnego i nieznanego stał się dobrze znanym, lecz zrujnowanym. Kawałki krajobrazu wyglądały jak po przejściu cyklonu, inne znów jakgdyby mieszkańcy tylko co je byli opuścili na dni parę, lub też spali spokojnie wewnątrz swych domów. Mniej tu było Czerwonego Ziela na drzewach, nie piął się Czerwony Powój. Szukałem pożywienia na drzewach, zajrzałem do kilku domów, lecz te były widocznie poprzednio już napadnięte i ograbione. Resztę dnia przesiedziałem w jakimś sadzie, będąc zanadto zmęczonym, by iść dalej.
Przez cały ten czas nie widziałem ani jednej istoty ludzkiej i ani śladu Marsyjczyków. Spotkałem tylko parę głodnych psów, które chyłkiem uciekały przed memi ujmującemi nawoływaniami.
Niedaleko od Roehampton napotkałem dwa szkielety ludzkie, ogryzione na czysto, a w lesie rozrzucone kości kilku kotów i królików oraz czaszkę owcy. Pomimo, iż żułem niektóre z nich w ustach, nic z nich już wydostać nie mogłem.
Po zachodzie słońca wlokłem się drogą do Putney, gdzie dla jakowegoś powodu widocznie musiano zastosować „Gorący promień“ a w pewnym ogrodzie niedaleko Roehampton znalazłem tyle młodych kartofli, żeby trawiący mię głód zaspokoić. Z tego ogrodu dobrze było widać niżej położone Putney i rzekę. Widok to był szczególnie rozpaczliwy, poczerniałe drzewa i ruiny, rozlana rzeka czerwona od karminowego ziela. Nad tem wszystkiem zaś cisza. Myśl, jak szybko nastąpiło owo okropne spustoszenie, napełniała mię i trwogą.
Czas jakiś sądziłem, że ludzkość zupełnie zgładzona ze świata została i że ja stoję tam jako ostatni żywy człowiek. Trochę dalej na wzgórzu spotkałem znów inny szkielet z oderwanemi ramionami zawleczonemi o parę łokci od korpusu i to mnie coraz bardziej utwierdzało w mniemaniu, że z wyjątkiem kilku może podobnych do mnie niedobitków, ludzkość w tej przynajmniej stronie świata zupełnie już wyniszczona została. Marsyjczycy, myślałem, poszli dalej, szukając dla siebie pożywienia i w tej chwili niszczą już może Berlin, Paryż a może skierowali się ku Północy.
Noc ową spędziłem w oberży stojącej na szczycie wzgórza Putney, po raz pierwszy od ucieczki mojej z Leatherhead śpiąc w porządnem łóżku. Nie będę tu opowiadał jak wiele kłopotu miałem z włamaniem się do tego domu, ani też jak przetrząsałem każdy pokój, szukając czegoś do jedzenia; aż wreszcie w pokoju służby znalazłem nadgryzioną przez szczury skórkę chleba i konserwę z ananasu w puszce. Widocznie dom ten już przetrząśnięto i wypróżniono. W bufecie znalazłem później znaczną ilość zapomnianych biszkoptów i butersznytów. Tych ostatnich jeść nie mogłem, lecz pierwsze nietylko zaspokoiły mój głód, ale jeszcze wypełniły wszystkie kieszenie. Nie paliłem światła, bojąc się, by jaki Marsyjczyk nie błądził w tej stronie Londynu, szukając pożywienia. To też, zanim się położyłem, przez pewien czas chodziłem od okna do okna, upatrując jakiegoś śladu tych potworów. Spałem mało. Leżąc w łóżku, zacząłem myśleć logicznie — rzecz, która od czasu mego pierwszego spotkania się z pastorem zdarzała mi się po raz pierwszy. Przez cały zaś okres pozostały aż do chwili obecnej umysł mój odbierał tylko szybko po sobie następujące coraz okropniejsze wrażenia w jakiś ogłupiały i odrętwiały sposób. Tej nocy dopiero mózg mój, zasilony odżywieniem organizmu, rozjaśnił się znowu i zacząłem myśleć.
Trzy rzeczy zajmowały mię głównie: zabójstwo pastora, wątpliwość co do tego, gdzie mogą być Marsyjczycy i niepokój o los, jaki spotkał moją żonę. Pierwsze nie pamiętam, by wywoływało uczucie odrazy lub wyrzuty sumienia; uważałem to jako fakt dokonany, a wspomnienie o nim nieskończenie przykre, bez jakiegokolwiek uczucia żalu. Uważałem się wtedy tak jak i teraz za istotę, którą do gwałtownego czynu popchnął cały szereg z siebie wysnuwających się przypadków. Nie potępiałem siebie wcale, a jednak wspomnienie o tym czynie prześladowało mię stale. W ciszy nocnej w tem poczuciu bliskości i obecności Boga, poczuciu, które czasem nas nawiedza, cierpiałem moją karę, jedyną pokutę w tych chwilach strachu i gniewu bożego. Wspomniałem całą naszą rozmowę, od chwili kiedy go po raz pierwszy ujrzałem. Gdybym był przewidział co się stanie później, byłbym go zostawił w Halliford. Ale nie przewidziałem; zbrodnia zaś przewiduje a potem posuwa się do czynu. Ja tymczasem opisałem to wszystko tak jak było, pomimo iż mogłem tego nie uczynić, bo nie miałem świadków; czytelnik zaś niech mnie sądzi jak chce.
Kiedy wreszcie z pewnym wysiłkiem odsunąłem z myśli ten obraz leżącego obok mnie trupa, zaczęła mię trapić myśl niepokoju o losy żony i dalsze czyny Marsyjczyków. Co do pierwszego i drugiego nie miałem żadnych danych, noc ta więc stała się dla mnie okropną. Usiadłem na łóżku zapatrzony w ciemną przestrzeń i pragnąłem prawie, aby „gorący promień“ był ją pochłonął bez męki, niż aby miała przechodzić to, co ja cierpiałem. Od owej nocy, w której wracałem z Leatherhead, nie modliłem się. Odmawiałem wprawdzie jakieś modlitwy; lecz były to raczej pogańskie zaklęcia, które wygłaszałem pod wpływem szalonego strachu; teraz dopiero modliłem się w rzeczy samej, błagałem szczerze i przytomnie, stawiając się przed oblicze niewidzialnego Boga. Dziwna to była noc, dziwniejsza jeszcze z tego powodu, że skoro tylko zaświtało, ja, który rozmawiałem z Bogiem, wysunąłem się z mojej kryjówki jak jaki szczur z jamy, jak stworzenie bardzo małe, jakieś zwierzę niższego gatunku, które stosownie do przelotnego kaprysu naszych władców mogło być ściganem i zabitem. Oni może także, ci władcy nasi, modlili się do Boga. Zaiste! wojna ta, jeżeli czego, to nauczyła nas przynajmniej litości — litości dla tych bezrozumnych stworzeń, które znoszą nasze panowanie.
Ranek był jasny i piękny. Na wschodzie niebo rumieniło się całe pokryte małemi złotemi chmurkami. Na drodze z Putney do Wimbledon widniały jeszcze ślady paniki, jaka panowała w niedzielę wieczorem podczas ucieczki ludności Londynu. Szedłem powoli, bez planu. Chciałem niby to iść do Leatherhead, pomimo, iż tam najmniej się spodziewać mogłem odnaleźć żonę. Kuzyni moi bowiem musieli uciec ztamtąd razem z nią, chyba, że śmierć nagle ich zaskoczyła; lecz zdawało mi się, że poszedłszy tam, dowiem się dokąd uciekli mieszkańcy Surrey. Wiedziałem, że pragnę odszukać żonę, że serce me boleje nad nią, a nie miałem jasnego pojęcia jak się wziąć do tego. Odczuwałem też żywo swoje osamotnienie. Wszystko to myślałem, przesuwając się chyłkiem pod krzewami i drzewami, aż wreszcie wyszedłem na błonia Wimbledon rozciągające się szeroko.
Cała ta ciemna przestrzeń poprzerywana była plamami żółtego janowcu, Czerwonego Ziela nie było wcale, a gdy tak przekradałem się z wahaniem, słońce zeszło, zalewając wszystko światłem i życiem.
Idąc, napotkałem w kałuży pod drzewem cały rój skrzętnych żabek. Stanąłem, aby im się przyjrzeć, a ta ich niezłomna wola utrzymania się przy życiu była mi nauką. Niebawem jednak odwróciłem się, doznając uczucia, że ktoś patrzy na mnie i spostrzegłem coś pełzającego między krzakami. Podszedłem by się temu bliżej przypatrzeć, a postać podniosła się i stanął przedemną człowiek w duży nóż uzbrojony. Zbliżałem się doń powoli a on stał nieruchomy i niemy, przypatrując mi się uważnie.
Podszedłszy bliżej, zauważyłem, iż ubranie miał równie jak i ja brudne i podarte, wyglądał jakby go wyciągnięto z rynsztoka. Włosy czarne spadały mu na oczy, twarz miał ciemną i brudną, policzki zapadłe tak, że z początku nie poznałem go.
— Stój! krzyknął, gdy znalazłem się na parę kroków od niego. Stanąłem. Głos miał ochrypły. „Zkąd przychodzisz?“ zapytał.
— Z Mortlake. Byłem zasypany gruzami koło przepaści wyoranej cylindrem Marsyjczyków; wydostałem się i uciekłem.
— Tu w okolicy niema pożywienia; rzekł. To moja dziedzina. Tu żywności wystarczy tylko dla jednego. W którą stronę idziesz pan?
Odpowiedziałem zwolna:
— Nie wiem. Siedziałem pod ruinami jakiegoś domu, coś koło czternastu dni. Nie wiem co się działo gdzieindziej.
On przypatrywał mi się uparcie, potem drgnął i patrzył już inaczej.
— Ja nie mam wcale ochoty pozostać tutaj, rzekłem. Pójdę zapewne do Leatherhead, bo tam zostawiłem żonę.
Wtem on, wskazując na mnie palcem, rzekł:
— To ty jesteś człowiekiem z Woking! I nie zginąłeś w Weybridge?
W tejże chwili i ja go poznałem.
— Ty jesteś artylerzystą, który wszedł do mego ogrodu?
— A to nam się udało! rzekł. Wyciągnął do mnie rękę, którą ja uścisnąłem. — Ja schowałem się w kanale, rzekł. — Ale oni wszystkich nie pozabijali. Kiedy sobie poszli, ja szedłem przez pola do Walton, ale — wszak to tylko szesnaście dni temu, a pan zupełnie osiwiałeś. Wtem obejrzał się przestraszony — „ach! to tylko wrona“. Teraz człowiek uważa nawet na cień ptaka. Chodźmy ztąd, to miejsce nanadto otwarte. Schowajmy się w te krzaki i porozmawiajmy.
— Czy widziałeś Marsyjczyków? spytałem.
— Oni poszli do Londynu, zapewne tam mają swoją główną kwaterę. W nocy w tamtej stronie jest na niebie łuna od ich ogni i świateł. W blasku tej łuny można ich widzieć poruszających się. W dzień się tego nie widzi. — Zbliska nie widziałem ich — tu policzył na palcach — już pewno jakie pięć dni. Przed pięcioma dniami widziałem dwóch, idących od Hammersmith i niosących coś bardzo dużego. Poprzedniej nocy zaś probowali czegoś w powietrzu, zdaje mi się, że to była maszyna do latania, oni probują fruwać.
— Fruwać?
— Tak jest. Usiadłem pod krzakiem, mówiąc:
— No, to już koniec z ludzkością. Jak zaczną fruwać to poprostu całą ziemię obejmą.
— A tak!...
Ja zaś dodałem:
— W takim razie my tutaj trochę odetchniemy.
On spojrzał na mnie.
— Czyż nie cieszysz się z tego, że ludzkość przepadła? Jesteśmy przygnieceni, pobici.
Ja wytrzeszczyłem oczy. Słowa jego po raz pierwszy skrystalizowały w umyśle moim myśl dotąd tam nieznaną. „Jesteśmy zwyciężeni!“
— Wszystko przepadło. Oni stracili jednego — wyraźnie jednego. Umocnili się tutaj i obezwładnili największą potęgę na świecie. Poprostu przespacerowali się po nas. Śmierć tego jednego w Weybridge nastąpiła z przypadku. A przecież to są dopiero pionierowie, przybywa ich coraz więcej, tych zielonych gwiazd. Przez ostatnie pięć dni nie widziałem wprawdzie nowych; lecz zapewne spadają gdzieś indziej. Niema ratunku. Jesteśmy zwyciężeni, pobici!
Nic nie odpowiedziałem, siedząc cicho i patrząc przez siebie, napróżno starając się wymyślić coś pocieszającego.
— To nie jest wojna, mówił artylerzysta.
— To nigdy wojny nie było, tak jak nie może być mowy o wojnie pomiędzy mrówkami a ludźmi.
Nagle przypomniała mi się noc spędzona w obserwatoryum.
— Po dziesiątym wystrzale nie strzelali więcej, przynajmniej do czasu kiedy pierwszy cylinder spadł na ziemię.
— Co my tam możemy wiedzieć! — rzekł artylerzysta. — Ja tłómaczyłem mu, on pomyślał, potem rzekł. — Mogła popsuć się im owa armata. Ale cóż to wszystko znaczy, naprawią ją. A zresztą zwłoka nie powstrzyma końca. To zupełnie tak samo jak ludzie i mrówki. Mrówki budują swoje siedziby, żyją w nich, prowadzą wojny, odbywają rewolucye do czasu, w którym nie przeszkadzają ludziom. Kiedy zaś ludzie potrzebują je usunąć, usuwają bez najmniejszej przeszkody. Ot! na co nam przyszło! Zupełnie jak mrówki, tylko, że...
— Że co? — spytałem.
— Że my jesteśmy jadalnemi mrówkami.
Siedzieliśmy, patrząc jeden na drugiego.
— Ciekawa rzecz co z nami zrobią? — rzekłem.
— Właśnie o tem myślałem — odpowiedział. — Po katastrofie w Weybridge, szedłem na południe, myśląc. Widziałem na co się zanosi. Ludzie ogromnie się tem przejmowali, narzekali i rozpaczali. Ale ja nie lubię piszczeć. Parę razy już zaglądałem śmierci w oczy; nie jestem żołnierzem od parady i w najgorszym razie śmierć jest dla mnie tylko śmiercią. Człowiek, który się zastanawia nad wszystkiem, najprędzej da sobie radę. — Widziałem, że wszyscy idą na południe i pomyślałem: żywności nie starczy, i zawróciłem. Poszedłem za Marsyjczykami, tak jak wróbel idzie za człowiekiem. Tam dokoła — rzekł wskazując ręką — ludzie się mordują i wydzierają sobie pożywienie...
Tu spostrzegł widać wyraz mojej twarzy i dodał uspokajająco:
— Wielu zapewne, którzy mieli pieniądze, pojechało do Francyi. Nie wiedział widocznie, czy ma mnie przepraszać czy nie i mówił dalej: — Tu w okolicy są pewne zapasy. Konserwy w puszkach po sklepach, wina, wódki, wody mineralne; bo rury wodociągowe są puste. — Otóż widzisz pan ja myślę sobie: To są inteligentne bestye; i zdaje się, że potrzebują nas na pożywienie; więc naprzód zwyciężą nas, zdruzgocą nasze okręty, machiny, armaty, miasta i wszelką organizacyę społeczną. A potem zjedzą nas.
Gdybyśmy byli tej wielkości, co mrówki, moglibyśmy ocaleć. Ale tak nie jest. Wszystko to jest za duże, by mogło się ostać. I to pierwszy pewnik. Wszak prawda?
Kiwnąłem głową,
— Tak, ja rozważyłem to wszystko. Dobrze, więc biorą nas tak jak jesteśmy. Taki Marsyjczyk przejdzie się tylko parę mil i wyłapie całe tłumy, uciekając. Widziałem np. jednego, który przechadzał się około Wandstworth, rozwalał domy i wybierał w gruzach co mu się podobało. Ale oni tak dłużej postępować nie będą. Jak tylko uspokoją się z naszemi armatami i okrętami, jak zniszczą nasze koleje żelazne i to wszystko co tu np. zrobili; wtedy zaczną nas systematycznie łowić, wybierać co lepszych i pakować do klatek. — Tak będzie niezadługo! Oni się jeszcze zupełnie seryo do nas nie zabrali.
— Nie zabrali?! wykrzyknąłem.
— A nie! Wszystko co się dotychczas stało, to tylko dlatego, że jesteśmy tak głupi, iż nie umiemy cicho siedzieć i uprzykrzamy im się armatami i t. p. głupstwami. Tracimy głowy i uciekamy tłumnie tam, gdzie nie jest nic a nic bezpieczniej. Teraz oni jeszcze nie potrzebują nam dokuczać. Wyrabiają dopiero swoje przyrządy, te, których zabrać z sobą nie mogli i szykują wszytko na przybycie swoich towarzyszów.
Dlatego to zapewne cylindry przestały teraz spadać; oni obawiają się trafić w te, które spadły poprzednio. My zaś zamiast uciekać na ślepo lub zbierać dynamit do wysadzenia ich w powietrze, powinniśmy się zastosowywać do nowego stanu rzeczy. Taka przynajmniej byłaby moja rada. Nie jest to wprawdzie zupełnie to, czego rodzaj ludzki potrzebuje, ale czego uczą fakty.
Do tej zasady też starałem się przystosować. Miasta, narody, cywilizacya, postęp — to wszystko już przeszło, skończyło się. Jesteśmy pobici.
— No jeżeli tak, to po co żyć?
Artylerzysta popatrzył na mnie chwilę, a potem ciągnął dalej:
— Przez jakie milion lat nie będzie już żadnych kochanych koncertów, nie będzie wystaw sztuki, ani żadnych bibek po restauracyach. Jeżeli panu chodzi o zabawę, to ta się skończyła na dobre. Jeżeli masz jakie dystyngowane maniery, nie lubisz jeść nożem i t. p. to je schowaj do kieszeni. Nie przydadzą się już na nic.
— Myślisz, że...
— Myślę, że ludzie tacy jak ja, będą żyli dla zachowania rodzaju. Ja postanowiłem żyć bądź co bądź, i jeżeli się nie mylę i to pan także pokażesz niezadługo jaka jest odwrotna strona twej zewnętrznej szaty. Nie będziemy wytępieni; ale ja się też nie dam złapać, obłaskawić i tuczyć jak jaki wół. Oh! nie! Wyobrazić sobie tylko: być zjedzonym przez te brunatne pełzające potwory!
— Więc myślisz...
— Myślę żyć! żyć pod ich stopami; wszystko już obmyśliłem. Jesteśmy zwyciężeni, bo nie mamy tych wiadomości co oni. Trzeba się więc uczyć zanim się trafi dogodna sposobność. Trzeba żyć i zachować niezależność, podczas kiedy się uczymy. Pojmujesz pan teraz, co nam robić wypada?
Patrzyłem zdziwiony i, wzruszony do głębi stanowczością i energią tego człowieka, zawołałem:
— Na Boga! z ciebie jest dzielny człowiek! i to mówiąc, chwyciłem go za rękę.
— Tak! ja to wszystko uplanowałem, rzekł z błyszczącemi oczyma. — Przygotowuję się już do tego; bo nie sądź pan, iż wszyscy ludzie są materyałem na zwierzynę, którą w nas widzą nasi najezdnicy. Dlatego też przypatrywałem się panu, miałem swoje wątpliwości. Jesteś chudy i szczupły. Nie poznałem pana odrazu. Wziąłem cię za jednego z tych subjektów lub urzędników z miasta; ci nie mają w sobie żadnej energii, żadnych wyższych pragnień! A człowiek, który nie ma jednego i drugiego, cóż wart! Boże! ci biedacy, widziałem ich setki całe ze śniadaniem zawiniętem w paczkę papierową biegnących co sił, aby zdążyć na pociąg do City i nie spóźnić się do biura czy sklepu. Tam pracowali w interesie, którego nie mieli nigdy odwagi zrozumieć — i spieszących znowu z powrotem, aby się nie spóźnić na obiad. Po obiedzie nie wychodzili już, obawiając się bocznych ulic i kładli się spać obok żon, które poślubili nie dlatego, aby ich potrzebowali, ale że wniosły im trochę pieniędzy, które dopomogą im w tem małostkowem dreptaniu przez życie. Życie to asekurowali i oprócz tego ubezpieczali się przeciw nieszczęśliwym wypadkom. W niedzielę rozmyślali nad życiem przyszłem i znów obawiali się go. Jak gdyby piekło stworzonem było dla królików! No, dla takich ludzi przybycie mieszkańców Marsa jest zesłaniem Opatrzności. Będą mieli ładne obszerne klatki, dobre pożywienie, staranne obchodzenie się z nimi i żadnych kłopotów. Po tygodniu uciekania i ukrywania się w polu o pustym żołądku przyjdą sami i pozwolą się złapać z wesołą miną. Po niejakimś czasie będą zupełnie zadowoleni i rozmyślać zaczną nad tem co ludzie robili wtedy, gdy nie było jeszcze Marsyjczyków, by się nimi opiekować mogli. A wyobraź pan sobie próżniaków, którzy tylko włóczyli się po restauracyach, gogów, śpiewaków. Ci poddadzą się z konieczności. — Jest setki rzeczy, na które dawniej patrzyłem, a które teraz dopiero zaczynam jasno pojmować. Jest wielu ludzi, którzy biorą rzeczy tak jak są, tyją i głupieją i wielu innych znów, którzy czują, że wszystko jest źle i że powinni coś przedsięwziąć. Otóż gdy kiedykolwiek rzeczy staną na tym punkcie, iż wielu ludzi czuje, iż powinni coś działać, słabi i ci którzy stają się słabymi z powodu zbyt skomplikowanych myśli, zawsze wyznają pewnego rodzaju religię nic nie robienia, bardzo pobożną, wzniosłą i poddają się prześladowaniu z woli bożej. Znasz to pan zapewne równie dobrze jak ja. Jest to burza w szklance wody. Owe klatki będą pełne psalmów i pobożnych hymnów. Natury mniej proste będą natomiast uprawiały, jakże się to nazywa? — erotykę.
Zatrzymał się, potem mówił dalej:
— Marsyjczycy zapewne będą mieli swoich faworytów pomiędzy nimi; wyuczą ich rozmaitych sztuczek — kto wie? będą się rozczulać nad małym kochanym chłopczykiem, który wyrósł i trzeba go było zabić! Innych znowu wytresują, aby polowali na nas.
— Nie — zawołałem — to być nie może! Żadna istota ludzka...
— Po co te puste słowa? rzekł artylerzysta. Są ludzie, którzyby to zrobili bardzo chętnie! Co za nonsens utrzymywać, że jest inaczej!
Poddałem się temu twierdzeniu.
— Jeżeli mnie ścigać będą! o jeżeli mnie ścigać będą! — to mówiąc pogrążył się w myślach.
Ja siedziałem milczący i nie mogąc znaleźć żadnego argumentu przeciw jego rozumowaniu. Przed najazdem Marsyjczyków, nikt nie byłby wątpił o mojej nad nim wyższości umysłowej — ja, znany pisarz filozof a on, zwyczajny żołnierz — a jednak on już sformułował swoje pojęcie o sytuacyi, z której ja zaledwie zaczynałem sobie zdawać sprawę.
— Cóż uczynisz? rzekłem wreszcie. Jakie masz zamiary?
Zawahał się.
— No cóż mamy robić? Trzeba wynaleźć taki sposób życia, w którymby ludzie mogli istnieć i rozmnażać się i być na tyle bezpieczni, by wychować swe dzieci. Postaram się to panu bliżej wyjaśnić. Ci oswojeni staną się tem, czem są wszystkie zwierzęta domowe: duże, piękne, pełnej krwi, głupie okazy! My zaś (i w tem właśnie leży największe niebezpieczeństwo) ci, którzy utrzymamy się w stanie dzikim, możemy wyrodzić się w pewien rodzaj wielkiego dzikiego szczura... Widzisz pan, ja mam zamiar żyć pod ziemią. Myślałem o kanałach. Ci, którzy ich nie znają, wyobrażają sobie straszne rzeczy; ale pod Londynem są tych kanałów mile, setki mil a parę dni deszczu i Londyn pusty, a te kanały będą zupełnie czyste. Zostają jeszcze piwnice, groby, zachowania różnego rodzaju, z których można sobie porobić kurytarze do ucieczki. Dodaj pan do tego tunele kolei żelaznych i podziemnych. A! zaczynasz pojmować! co? I możemy utworzyć bandę, my zdolniejsi, odważniejsi. Nie przyjmiemy byle kogo. Słabsi niech się wynoszą.
— Tak jak miałeś początkowo zrobić ze mną.
— No, ale przecież wszedłem w układy.
— Nie będziemy się teraz o to sprzeczać, mów dalej.
— Ci którzy się wahają muszą słuchać. Potrzebować będziemy nadto zdrowych i zdolnych kobiet na matki i nauczycielki. Żadnych idealnych pań, przewracających oczyma. Nie możemy przyjąć ani słabych ani głupich. Życie staje się realnem, więc wszystko co jest nieużyteczne, co jest ciężarem i szkodę przynosi, musi umrzeć. Muszą umrzeć. Powinni nawet chętnie umierać. Bo ostatecznie jest pewnego rodzaju nielojalność żyć i zakażać rasę. Co więcej, nie mogliby być szczęśliwymi. Umrzeć nie jest znowu rzeczą tak okropną, gnicie w niedołęztwie jest daleko gorszem. Będziemy się zbierać w różnych miejscach, naszem pierwotnem siedliskiem będzie Londyn; możemy nadto mieć wartę i gdy Marsyjczyków niema w pobliżu, wychodzić sobie na otwarte powietrze. Może nawet będziemy grywać w cricketa. I w ten sposób ocalimy rasę. No cóż, czy to możliwe? Lecz ocalić rasę to jeszcze nie wszystko. To i szczury potrafią. Trzeba przedewszystkiem ocalić naszą wiedzę i coś do niej dodać jeszcze. Na to przydadzą się ludzie tacy, jak pan. Są książki, są modele. Musimy porobić bezpieczne schowania tam głęboko w ziemi i zebrać tam wszystkie, jakie się da książki; nie powieści i poezye, ale książki naukowe. Tu znów się przydadzą tacy ludzie, jak pan. Trzeba iść do „British Museum“ i wybrać co potrzeba. Szczególniej pielęgnować trzeba nauki ścisłe i uczyć się coraz więcej. Podpatrujmy tych Marsyjczyków. Niektórzy z pomiędzy nas muszą być szpiegami. Kiedy już wszystko w ruch pójdzie, może ja takim szpiegiem zostanę. To jest dam się złapać. Ale najważniejszą rzeczą jest zostawić Marsyjczyków w spokoju. Nie trzeba nawet kraść, bo jeżeli tylko się im w czem sprzeciwimy to nas wytępią. Trzeba ich przekonać, że nie mamy żadnych złych zamysłów. Wiem, co pan chcesz powiedzieć; ale oni są inteligentni i nie będą nas tępić, jeżeli będą mieli wszystko czego potrzebują, a nas uważać będą za nieszkodliwe robactwo.
To powiedziawszy artylerzysta milczał przez chwilę, a potem kładąc mi rękę na ramieniu, ciągnął dalej.
— Zresztą może i nie tak wiele będzie potrzeba się uczyć — oto n. p. wyobraźmy sobie, że cztery do pięciu takich machin wojennych ruszy nagle z miejsca, siejąc Gorące promienie na prawo i lewo bez jednego Marsyjczyka wewnątrz. Bez Marsyjczyka, ale z człowiekiem, który nauczył się już ich używać. Może jeszcze ja doczekam takich ludzi. Wyobraź jeno sobie coby to było posiadać na wyłączną własność jedną z takich machin. Wyobraź sobie coby to było, gdyby można jej rozkazywać. Mniejsza choćby się człowiek w końcu sam w niej na kawałki roztrzaskał. Dopieroż to Marsyjczycy otworzyliby szeroko swoje piękne oczy! Dopieroż to biegaliby tu i owdzie z hukiem, szumem i trzaskiem, nawołując inne swoje machiny. A tymczasem podczas kiedy oni tak marudzą, cyk! pada gorący promień i — człowiek powraca do swej własności.
Przez pewien czas siła wyobraźni i pewność z jaką marzenia swe wypowiadał artylerzysta, zupełnie owładnęły moim umysłem. Wierzyłem ślepo zarówno w jego pojęcie o przyszłych losach ludzkich jak i w wykonalność jego dziwacznych pomysłów. Czytelnik zapewne uważać mię będzie za bardzo naiwnego; lecz niech nie zapomina o tem, że podczas kiedy on spokojnie czyta, ja ukrywałem się pod krzakami oszalały ze strachu. Rozmawialiśmy w ten sposób prawie cały ranek, a potem wysunąwszy się z pod krzaków i przekonawszy się, że na horyzoncie nie widać żadnego Marsyjczyka, ukryliśmy się pospiesznie w domu na Putney Hill, gdzie towarzysz mój obrał sobie legowisko. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem w piwnicy na węgle wykopany przez niego kurytarz podziemny, łączący piwnicę tę z głównym kanałem — wtedy po raz pierwszy uderzyła mię myśl jaka zachodzi różnica pomiędzy jego zamiarami, a siłami. Taką dziurę ja wykopałbym był w dzień jeden. Wierzyłem mu jeszcze jednak na tyle, że pomagałem mu w tej robocie od rana aż do wieczora. Ziemię wywoziliśmy taczkami i wyrzucali pod kredens w kuchni, głód i pragnienie zaspakajaliśmy puszką żółwiowej zupy i winem z sąsiedniej śpiżarni. Ta stała i męcząca praca była mi jednak wypoczynkiem wobec uczuć, jakie powstawały w duszy na widok tak zmienionego świata. Wśród pracy przetrawiałem wciąż w myśli projekt mego towarzysza i niebawem zaczęły powstawać w mej głowie coraz to inne przeciw niemu zarzuty i wątpliwości. Po godzinie takiej pracy zacząłem zastanawiać się jak długo przyjdzie tak kopać zanim dosięgniemy kanału oraz przewidywać prawdopodobieństwo minięcia go zupełnie. Natychmiast więc przyszło mi na myśl, że zamiast zmierzać do niego w ten niepewny sposób, lepiej byłoby spuścić się doń wprost przez jeden z wylotów czy otworów i ztamtąd dopiero przekopywać się do domów. Zdawało mi się też, że dom był niestosownie wybrany, że wymagał zbyt długiego tunelu. I w chwili właśnie kiedy nad tem wszystkiem rozmyślałem, artylerzysta przestał kopać i spojrzał na mnie.
— Pracujemy nieźle — rzekł, odkładając szpadel, odpocznijmy chwilę i zbadajmy okolicę z dachu tego domu.
Ja kopałem wciąż, co widząc on, po chwili wahania, zaczął kopać znowu. Wtem nagle uderzony pewną myślą stanąłem, a on uczynił to samo natychmiast.
— Dlaczego spacerowałeś po polu, zamiast być tutaj? — spytałem.
— Wyszedłem aby odetchnąć. Miałem zaraz wracać. Nocą jest bezpieczniej.
— A robota?
— Ach, przecież ciągle pracować nie można, i w tej chwili zrozumiałem go dokładnie. On wahał się, trzymając szpadel w ręku. Teraz trzeba się rozejrzeć, bo gdyby który z nich nadszedł, mógłby usłyszeć kopanie i zejść nas niespodzianie.
Nie miałem już ochoty przeczyć mu. Weszliśmy razem pod dach i tam przez pierwszy otwór rozglądaliśmy się po okolicy, nie widząc zaś żadnego Marsyjczyka, wyszliśmy na sam dach.
Z tego miejsca, mały zagajnik zasłaniał nam większą część Putney; lecz widać było rzekę, pełną Czerwonego Ziela i niższe części Lambeth zalane i czerwone.
Czerwony powój piął się wszędzie wkoło starego pałacu i okalających go drzew, dusząc w swym uścisku sterczące ich obumarłe gałęzie i ukazując gdzieniegdzie czarne popalone ich liście. Rzecz dziwna jak rozmnażanie się obu tych roślin zależało od bieżącej wody. Wokoło nas nie było ich wcale. Laury, różowo kwitnące krategusy, buldeneże wznosiły zielone i zdrowe swe ramiona ku słońcu. Za Kensingtonem wznosił się gęsty dym i to nam przysłaniało północne wzgórza.
Artylerzysta zaczął opowiadać mi o ludziach, którzy jeszcze w Londynie zostali.
— Jednej nocy jacyś szaleńcy zapalili sobie światło elektryczne i oświecili cały Cyrk i ulicę Regenta, pełną umalowanych, a obdartych pijanych mężczyzn i kobiet, którzy tańczyli i śpiewali tam do świtu. Wtedy ujrzeli jedną z machin wojennych, stojącą około Langham i przypatrującą się im. Jak długo Marsyjczyk w owej machinie stał tam, niewiadomo; lecz wreszcie postąpił parę kroków i nazbierał ich coś około stu zbyt pijanych czy wystraszonych, by mogli uciekać.
Dziwaczniejszego zdarzenia charakteryzującego daną epokę, historya chyba nie zapisała.
Potem znów zaczął mówić o swych olbrzymich planach, wpadał w zapał i mówił tak gorąco o zdobyciu machiny wojennej, że ja znów gotów byłem mu wierzyć. Lecz teraz zaczynałem już trochę pojmować jego charakter, zrozumiałem dlaczego był za tem, by nie robić nic zbyt pospiesznie i zauważyłem, iż obecnie nie było już wcale mowy o tem, by tej wielkiej zdobyczy miał on dokonać osobiście.
Po niejakimś czasie powróciliśmy do piwnicy, lecz żaden z nas nie miał ochoty kopać, a gdy zaproponował posiłek, nie byłem od tego. Stał się nagle bardzo hojnym i gdyśmy się nasycili, poszedł i przyniósł doskonałych cygar. Zapaliliśmy je, a wtedy optymizm jego wzrósł jeszcze bardziej i gotów był uważać moje przybycie, jako nadzwyczajnie pomyślną okoliczność.
— W piwnicy jest trochę szampana, rzekł.
— Lepiej będzie pracować przy burgundzie, odrzekłem.
— O nie, dziś ja tu gospodarzem. Dziś szampan! Mamy przed sobą dość ciężkie zadanie, zbierajmy więc siły póki można. Patrz na te bąblami okryte ręce!
I, trwając przy projekcie odpoczynku, chciał koniecznie po jedzeniu zagrać w karty. Nauczył mię pokera i rozdzieliwszy Londyn na dwie części tak, iż mnie przypadła północna a jemu południowa, graliśmy po jednej parafii punkt.
Jakkolwiek się to wyda czytelnikowi dziwacznem i szalonem, jest niemniej prawdziwem, a co ważniejsza, to to, żem znajdował w tej grze przyjemność.
Dziwny ten umysł ludzki! oto wtedy, gdy rodzaj nasz był bliskim zagłady czy też wstrętnego poniżenia, kiedy nie mieliśmy przed sobą żadnego innego celu prócz prawdopodobieństwa strasznej śmierci, my siedzieliśmy w skupieniu, śledząc losy trafu na tych malowanych kawałkach brystolu i grali w pokera z widocznem zadowoleniem. Gdy się ściemniło, byliśmy już tak grą zajęci, że postanowiliśmy zaryzykować i zapalić lampę.
Po nieskończonej liczbie partyi, zjedliśmy kolacyę, a artylerzysta wypił resztę szampana. Paliliśmy cygara, lecz towarzysz mój nie był już tym energicznym odnowicielem rodu ludzkiego, którego spotkałem zrana. Był jeszcze optymistą, lecz znacznie chłodniejszym. Przypominam sobie, iż wniósł moje zdrowie w mowie dość zawiłej, a ja wziąwszy cygaro poszedłem na dach, aby się przypatrzeć zielonym światłom, które według niego paliły się w Highgate.
Z początku spoglądałem bezmyślnie w północną dolinę. Wzgórza ukrywały się w ciemności, ognie w stronie Kensington paliły się czerwono, a od czasu do czasu strzelał z nich pomarańczowy płomień i znikał w ciemnościach nocy. Reszta Londynu pogrążona była w cieniu. Wtem bliżej spostrzegłem dziwne światło: blady fiołkowo‑czerwonawy płomyczek, drżący od podmuchu wiatru. Przez chwilę nie mogłem tego pojąć, później domyśliłem się, że to czerwone ziela wydaje ów słaby blask. Wtedy uśpiony na chwilę mój zmysł obserwacyjny obudził się znowu. Spojrzałem w górę na Marsa świecącego spokojnie, a potem długo patrzyłem na zachód na ciemności Hampstead i Highgate.
Siedziałem tak dobrą chwilę, myśląc o zdarzeniach dnia tego; wspominając stany mego umysłu, począwszy od owej modlitwy o północy aż do szalonej gry w karty. Wtedy nastąpił nagły zwrot w moich uczuciach i z niesmakiem odrzuciłem niedopalone cygaro. Cały nierozsądek mego postępowania uwydatnił się wyraźnie, czułem się zdrajcą swej żony i ludzkości, pełen byłem skruchy. Postanowiłem tedy zostawić owego nieokiełznanego marzyciela o rzeczach wielkich, sam zaś iść do Londynu. Tam, zdało mi się, dowiem się najlepiej co robią Marsyjczycy i bliźni mi ludzie. Byłem wciąż jeszcze na dachu, kiedy późny księżyc zeszedł wreszcie.
Pożegnawszy artylerzystę, skierowałem się ku Lambeth. Czerwone ziele tak się było wówczas rozrosło, iż prawie nieprzebytem uczyniło przejście przez most, miejscami jednak liście jego bielały już od szerzącej się zarazy, która niezadługo tak prędko je zniszczyła.
Na zakręcie drogi, prowadzącej na stacyę kolei w Putney, spotkałem leżącego człowieka. Czarny był jak kominiarz od ciemnego pyłu, żył, lecz był pijany jak nieboskie stworzenie. Nie mogłem się więc nic od niego dowiedzieć, klął bowiem tylko i wymachiwał rękami. Pomimo to zostałbym może przy nim, gdyby nie brutalny wyraz jego twarzy.
Czarny pył zalegał drogę prowadzącą od mostu i stawał się coraz obfitszym im bliżej Fulham. Ulice były przeraźliwie ciche. W jakiejś piekarni znalazłem trochę twardego i spleśniałego pożywienia. Dalej w stronę Walham Green nie było już Czarnego pyłu, tylko palące się domy, a odgłos płomieni był mi prawie ukojeniem po okropnej ciszy ulic poprzednich.
W stronie Brompton znowu się uciszyło i tu napotykałem Czarny pył na ulicach i ciałach umarłych. Tych ostatnich napotkałem z pół tuzina po drodze. Leżały tam widocznie już od kilku dni tak, że szybko od nich się oddalić musiałem.
Tam, gdzie nie było Czarnego pyłu, miejscowości wyglądały jakby to była Niedziela w City. Sklepy pozamykane, domy toż samo, pospuszczane story, pustka i cisza. Niektóre z tych domów były zrabowane, lecz rzadko kiedy z innego powodu jak dla zabrania żywności i wina. Jakiś sklep jubilerski stał otworem, lecz widocznie ktoś spłoszył złodzieja, gdyż znaczna liczba łańcuszków i zegarek leżały porzucone na ziemi; nikomu zaś nawet ochota nie przyszła ich dotknąć. Dalej kobieta w łachmanach leżała pod drzwiami, ręka opuszczona bezwładnie była zakrwawiona i trzymała stłuczoną butelkę szampana. Kobieta zdawała się spać; lecz była już nieżywą.
Im dalej wchodziłem w miasto, tem większą była cisza. Nietyle cisza śmierci, ile cisza oczekiwania. Każdej chwili kataklizm, który już zniszczył północno‑zachodnie części stolicy, mógł przejść i tutaj. Było to miasto skazane na zagładę.
W South Kensington nie napotkałem już ani umarłych ani Czarnego pyłu i tam też po raz pierwszy usłyszałem wycie. Wkradło się ono w słuch mój z początku niepostrzeżenie, potem jako powtarzające się łkanie, ulla! ulla! ulla! ulla! Czasem gęsto zabudowane domy przygłuszały je nieco, potem znów słyszałem je lepiej i wyraźniej, aż w Exhibition Road stało się zupełnie wyraźnem. Stanąłem, dziwiąc się temu zawodzeniu i zdało mi się jakby ta wielka masa domów znalazła nagle głos dla wyrażenia swej trwogi i samotności.
Ulla, ulla, ulla, słychać wciąż było i ta niezwykła nuta zalegała słońcem oświecone ulice. Zwróciłem się zdumiony ku Hyde‑Parkowi i miałem ochotę dostać się do Muzeum Historyi Naturalnej, aby z jego wież przejrzeć park, lecz po namyśle wolałem trzymać się ziemi, gdzie łatwiej się było ukryć. Wszystkie wielkie domy po obu stronach ulicy były puste i tylko echo kroków moich odzywało się po drodze. Niedaleko bramy parku napotkałem dziwny widok, przewrócony omnibus i szkielet konia obrobiony na czysto. Namyślałem się nad tem chwilę, potem przeszedłem przez most na Serpentynie[4]. Głos stawał się coraz wyraźniejszym, choć ponad dachami domów nic prócz jakiegoś dymu widać nie było.
Ulla! ulla! ulla! jęczał głos, zdając się iść ku mnie od strony Regent Parku. Ton jego rozpaczliwy oddziałał na mnie, uczułem się niezmiernie znużonym, głodnym i spragnionym nanowo.
Południe już przeszło. Po co ja wędruję tak sam po tem mieście umarłych? Dlaczegóż to jestem sam, podczas kiedy Londyn cały leży w śmiertelnym całunie? Uczułem się okropnie nieszczęśliwym. Zacząłem rozmyślać nad truciznami w aptekach i trunkami w sklepach, przypomniały mi się owe dwie spotkane na śmierć spite istoty, które same zdaje się jedynie były ze mną w mieście.
Strudzony, głodny dostałem się do jakiejś restauracyi, gdzie znalazłem trochę pożywienia i napoju, a posiliwszy się usnąłem na starej włosiem krytej sofie.
Obudziło mię znów owo zadziwiające wycie ulla! ulla! ulla! Zmrok już zapadał, zabrałem w kieszeń trochę sucharków i poszedłem różnemi ulicami aż do Regent‑Parku. Tam, ponad drzewami ujrzałem kaptur jednego z Marsowych olbrzymów i przekonałem się, że głos ów z niego wychodził. Lecz nie przestraszyłem się. Natknąłem się na niego jakby to była rzecz najzwyczajniejsza; stałem i patrzałem. On nie ruszał się z miejsca, stał i wrzeszczał bez żadnej zdaje się wiadomej przyczyny.
Starałem się ułożyć sobie jakiś plan działania; lecz ten ciągły krzyk: ulla! ulla! odbierał mi przytomność. Zawróciłem, by przyjrzeć się potworowi z drugiej strony i poszedłem w kierunku St. John’s Wood. Tam spotkałem psa uciekającego z kawałkiem zepsutego mięsa w pysku, a za nim całą zgraję innych. Pies skręcił nagle jakby się obawiał i mojej konkurencyi, a gdy skowyczenie biegnącej za nim sfory oddaliło się trochę, głos ulla! ulla! znów stał się wyraźniejszym.
W pobliżu St. Jobn’s Wood napotkałem szczątki machiny rękoczynnej. Zrazu myślałem, że to ruiny zawalonego domu; dopiero wdrapawszy się na nie rozpoznałem tego Samsona mechaniki po jego pogiętych i połamanych mackach. Wyobrażałem sobie wówczas, że to mogło przytrafić się maszynie, pozbawionej kierownictwa Marsyjczyka, ciemno było i nie widziałem zakrwawionego jej kozła ani niedogryzionych galaretowatych szczątków, które psy zostawiły.
Coraz więcej zdziwiony poszedłem w kierunku Primose i tam przez perspektywę drzew ujrzałem drugiego Marsyjczyka stojącego nieruchomo. Trochę dalej napotkałem znów Czerwone Ziele, a kanał Regenta był jedną masą ciemno‑czerwonej roślinności.
Nagle, kiedy przechodziłem most, prześladujący mię dotąd głos, ulla! ulla! ucichł, a stało się to tak nagle, jakby piorun uderzył.
Mroczne domy wkoło mnie stały puste i głuche, drzewa w parku z zapadającym zmrokiem czerniały. Wszędzie w około mnie wspinało się Czerwone Ziele. Noc nadciągała, a z nią strach tajemniczy. Póki jednak słyszałem ten dziwny głos, samotność i pustka były jeszcze znośne, Londyn zdawał się żyć, a życie to podtrzymywało mnie. Wtem nagle, coś przeszło, niewiadomo co, — a potem cisza. Cisza, którą prawie wyczuć było można, nic, tylko ta straszna cisza!
Londyn patrzył na mnie jak upiór, okna białych domów podobne były do dołów ocznych w czaszkach. W wyobraźni mojej powstała myśl o rozlicznych, nieokreślonych niebezpieczeństwach, opanowała mię zgroza, zląkłem się własnej śmiałości. Przedemną droga stała się czarną jak smoła i w poprzek niej spostrzegłem leżące jakieś powykrzywiane kształty. Nie mogłem przezwyciężyć się by iść dalej. Zawróciłem do St. John i zacząłem uciekać przed tą nieznośną ciszą de Kilburn. Lecz o świcie odwaga moja wróciła i podczas kiedy ostatnie gwiazdy świeciły jeszcze na niebie, zwróciłem się znowu w kierunku Regents‑Parku. W drodze zbłądziłem i wyszedłem na Primrose Hill, gdzie spostrzegłem trzeciego Marsyjczyka wyprostowanego i nieruchomego jak poprzednik.
Wtedy ogarnęło mię jakieś szalone postanowienie. Umrę i raz z tem skończę. Oszczędzę sobie nadto kłopotu odbierania sobie życia. Pomaszerowałem tedy ku tytanowi, a kiedy podszedłem bliżej, spostrzegłem mnóstwo kruków, uwijających się około kaptura. Na ten widok serce zabiło mi żywiej i zacząłem biedz coprędzej.
Pośpieszyłem przez zwoje Czerwonego Ziela. Wielkie nasypy panowały nad wzgórzem, były to ostatnie i największe fortyfikacye Marsyjczyków, a z po za nich unosił się cienki słup dymu. Myśl, która lotem błyskawicy przebiegła mi głowę, stawała się naraz prawdopodobniejszą. Nie czułem już strachu, tylko radość, gdy biegłem do nieruchomego potwora, z którego kaptura wisiały strzępy czegoś brunatnego, szarpanego przez ptaki.
W jednej chwili wdrapałem się na szczyt reduty, zkąd widać było dobrze całe obozowisko. Była to przestrzeń ogromna, z potężnemi machinami tu i owdzie, ze stosami różnych materyałów i dziwnemi skrytkami, a pośród tego niektórzy w przewróconych machinach wojennych, inni w nieruchomych maszynach rękoczynnych, inni znów sztywni i milczący — w rzędzie leżeli Marsyjczycy — nieżywi! zabici rozkładającemi i proces gnicia wywołującemi bakteryami, do walki z któremi system ich był nieprzygotowany; zabici, podobnie jak Czerwone Ziele, które już zaczynało zanikać. Wtedy, gdy wszystkie wynalazki człowieka nie przydały się na nic, olbrzymy zgładzone zostały przez najnędzniejsze istoty, które Bóg w mądrości swej umieścił tu na ziemi.
Bo tak się stało, jak ja i wielu innych ludzi mogło było przewidzieć, gdyby nie zaślepienie strachu i klęski. Owe zarodki chorób pobierają swój haracz z ludzkości od początku wszechrzeczy — pobierały go już nawet z poprzedzających człowieka przodków, skoro tylko życie zaczęło się na ziemi. Lecz w skutek doboru naturalnego rozwinęliśmy znaczną siłę odporną, żadnym zarodkom nie poddajemy się już bez walki, dla wielu zaś, dla tych np. które wywołują gnicie nieżywej materyi, jesteśmy już zupełnie niedostępni. Lecz na Marsie nie ma żadnych bakteryi, skoro zaś tylko Marsyjczycy przybyli tutaj, zaraz zaczęli pić i jeść i nasi mikroskopijni sprzymierzeńcy rozpoczęli dzieło zagłady. Już wówczas, kiedy się im przypatrywałem, byli skazani, umierający i rozkładający się, nawet wtedy, kiedy jeszcze poruszali się tu i owdzie. Było to nieuniknionem. Przez haracz miliona śmierci, człowiek okupił swe prawo życia na ziemi i ziemia ta jest jego własnością wobec wszelakich przybyszów. Należy ona doń niepodzielnie, — należy, gdyby nawet Marsyjczycy byli dziesięć razy liczniejsi. Bo ludzie nie żyją i nie umierają napróżno.
Leżeli tak tu i owdzie, ogółem około pięćdziesięciu, w owej wielkiej przepaści, którą sobie wykopali, zaskoczeni śmiercią, która musiała wydać im się równie jak każda inna śmierć niepojętą. W danej chwili rozumiałem tylko, że to, co było tak strasznem dla człowieka — umarło. Przez chwilę zdało mi się, że powtórzyła się zagłada Sennacheriba, że Bóg pożałował gniewu swego i anioł śmierci zabił ich w nocy.
Stałem, patrząc w dół i serce mi rosło w miarę jak wschodzące słońce złocić świat zaczynało. Dół był jeszcze w cieniu: potężne machiny, tak dziwne w swej sile i złożeniu, tak dziwaczne w swych powykręcanych kształtach, wznosiły się niewyraźne i straszne z cieniów nocy ku światłu. Słychać było mnóstwo psów, walczących o ciała leżące na dnie rozkopu, głęboko podemną. Na drugim brzegu leżała rozpostarta wielka maszyna do latania, z którą rozpoczęli byli właśnie próby w gęściejszej atmosferze ziemskiej, kiedy ich śmierć zaskoczyła. Śmierć ta przyszła w samą porę. Nademną krakały wrony około wielkiej machiny wojennej, która już nigdy więcej wojować nie będzie, a porozrywane kawałki czerwonego mięsa zwieszały się ku uciesze drapieżnego ptactwa.
Odwróciłem się ze wstrętem i spojrzałem w stronę, gdzie również otoczone wronami stały owe dwa inne Marsowe kolosy, widziane przezemnie w nocy, właśnie w chwili kiedy ich śmierć zaskoczyła. Jeden z nich umarł wtedy, kiedy wołał na swych towarzyszów, może to był ostatni, a głos jego rozlegał się póty, póki nie wyczerpała się siła maszyneryi. Teraz błyszczały tylko w świetle wschodzącego słońca owe nieszkodliwe metalowe trójnogie wieżyce.
Wokoło dołu zaś, od zupełnej zagłady ocalona, rozciągała się stolica. Ci, którzy znają Londyn tylko w jego ciemnej szacie dymu, nie potrafią sobie wyobrazić jasnego, przejrzystego widoku, jaki przedstawiał wówczas, gdy stanowił tylko olbrzymie zbiorowisko pustych domów.
Na wschodzie ponad zczerniałemi ruinami Albert Terrace i rozwaloną wieżą kościelną, słońce świeciło jasno, a tu i owdzie, jakaś szyba w oknie odbijała światło jego silnym białym promieniem.
Na północ Kilburn i Hampstead wydawały się modre i zaludnione domami, zachód był jeszcze w cieniu, podczas kiedy na południu za Marsyjczykami zieleniły się drzewa Regent Parku, wznosiły dachy Langham Hotel, kopuła Albert Hall, Instytut Cesarski, olbrzymie domy Brompton Road i poszczerbione ruiny Westminsteru; jeszcze dalej wzgórza Surrey, wieże Pałacu Kryształowego i kopuła Ś‑go Pawła, która, jak to później spostrzegłem, miała wielki wyłom po wschodniej swej stronie.
I kiedy tak patrzyłem na ową szeroką przestrzeń domów, fabryk, kościołów, niemych i pustych, kiedy myślałem o różnorodnych nadziejach i usiłowaniach, niezliczonych masach ludzi, które to wszystko wybudowały, kiedy zastanowiłem się nad szybką, a niemiłosierną zagładą, która nad tem wszystkiem wisiała, i zrozumiałem, że zło zostało odwróconem, że ludzie znów mogą chodzić po ulicach i to drogie wielkie umarłe nasze miasto ożyje i odzyska swoją potęgę, wtedy ogarnęło mię wzruszenie łez bliskie.
Męka się skończyła; dziś jeszcze rozpocznie się dzieło uzdrowienia. Ludzie, którzy żyli jeszcze rozproszeni po kraju — bezdomni, głodni, niby owce bez pasterza, tysiące tych, którzy uciekli za morze, wszystko to zacznie wracać i życie zawre znów na ulicach i placach. Jakkolwiek wielkiem było zniszczenie, plaga ustała. Na tę myśl wyciągnąłem ręce ku niebu i zacząłem dziękować Bogu. Za rok, myślałem, za rok!...
Wtedy wszystko przygnębiającą falą powróciło mi myśl o sobie samym, żonie mej i dawnem życiu, pełnem nadziei i trudów, życiu, które skończyło się na zawsze.
A teraz wypada mi opowiedzieć najdziwniejszą część mojej historyi. Przypominam sobie dokładnie wszystko, com czynił dnia tego, aż do chwili, kiedym stał na szczycie wzgórza Primrose i płacząc, dziękowałem Bogu za ocalenie świata. Potem, nic........
O następnych trzech dniach nie wiem nic. Dowiedziałem się później, że nie ja jeden byłem pierwszym odkrywcą klęski Marsyjczyków, kilku podobnych mnie tułaczy zauważyło ją już nocy poprzedniej. Jeden z nich zdołał nawet zatelegrafować do Paryża, a ztamtąd radosna nowina obiegła świat cały; tysiące miast odrętwiałych z przestrachu zarządziło wspaniałe iluminacye; wiedziano już o tem w Dublinie, Manchesterze, Edymburgu i Birminghamie wtedy, kiedy ja stałem jeszcze nad brzegiem rozkopu.
Ludzie płaczący z radości pracowali nad rekonstrukcyą kolei, dzwony kościelne, które zamilkły przed dwoma tygodniami, teraz odezwały się znowu, radością napełniając całą Anglię. Zewsząd napływali ludzie na rowerach, wychudli, osmaleni, lecz o twarzach radosnych. Co zaś do żywności, to przez morze Irlandzkie, przez Kanał La Manche i przez Atlantyk śpieszyło ku nam zboże, chleb i mięso. Okręty świata całego zdawały się zdążać do Londynu, lecz o tem wszystkiem ja nic nie wiem. Ja byłem nieprzytomny.
Trzeciego dnia po odkryciu klęski Marsyjczyków, znalazłem się w domu poczciwych ludzi, którzy spotkali mię w St. John’s Wood, tułającego się, mówiącego od rzeczy i płaczącego. Powiadali później, że śpiewałem wciąż jakąś komiczną piosnkę o „ostatnim z żyjących ludzi“. Zacni owi dobroczyńcy, których nazwisk, jakkolwiek pragnąłbym wdzięczność mą im wyrazić, podać tu nawet nie mogę, zajęli się mną, dali przytułek i opiekę. Zapewne, ze słów wymawianych w gorączce, domyślili się trochę mojej historyi.
Skoro już przytomność w części odzyskałem, bardzo ostrożnie opowiadać zaczęli mi wszystko, co wiedzieli o Leatherhead. Zniszczonem ono zostało zupełnie przez jednego z Marsyjczyków we dwa dni po mojem uwięzieniu. Ów Marsyjczyk zmiótł je ze świata, bez żadnej dobrej racyi, tak, jakby chłopiec, który rozdeptuje mrowisko jedynie w celu dania ujścia nadmiarowi życia.
Byłem samotny, a oni byli dobrzy dla mnie, byłem smutny, a oni mię cierpieli, tak więc przebyłem u nich jeszcze cztery dni po przyjściu do zdrowia. Przez cały ten czas uczuwałem niczem niepohamowaną chęć spojrzenia raz jeszcze na ów zakątek, w którym spędziłem dawniej tak wesołe i szczęśliwe chwile. Była to ochota karmienia się własnym bólem. Moi opiekunowie odradzali mi to i czynili wszystko, co mogli, by moje smutne myśli trochę rozerwać. Lecz w końcu nie mogłem dłużej wytrzymać i, przyrzekając powrócić i żegnając ze łzami tych czterodniowych przyjaciół, wyszedłem znowu na świat boży, który dopiero co był tak ciemny, dziwaczny i pusty.
Ludzie zaczynali powracać tłumnie, w niektórych miejscach otwarto już sklepy i widziałem świeżą wodę w kranach.
Przypominam sobie jak ironicznie pięknym był ów ranek, w którym poszedłem na moją smutną pielgrzymkę do Woking, jak pełnemi ruchu były ulice, jak pełno życia wrzało naokoło mnie. Niewielka chyba stosunkowo liczba ludzi zginęła skoro ich wszędzie tak było pełno. Lecz zauważyłem, że cera wszystkich była żółta, oczy wpadnięte, włosy potargane, wielu nawet jeszcze odzianych było w łachmany. Na twarzach wszystkich panował wyraz uradowania, energii lub nieubłaganej stanowczości. Gdyby nie ten wyraz twarzy, Londyn miałby fizyognomię miasta włóczęgów. Po kościelnych zakrystyach rozdawano chleb przysłany przez rząd francuzki; wynędzniali, smutni policyanci, z białemi godłami, stali na rogach ulic, lecz wogóle mało widziałem szkód zrządzonych przez najeźdźców, dopóki nie doszedłem do ulicy Wellingtona i tam widać było filary mostu Waterloo całe spowite jeszcze w więzy Czerwonego Ziela.
Na rogu mostu zauważyłem też jeden z wielu zabawnych oznak owego czasu. Oto arkusz papieru przypięty do czerwonych zwojów liścia. Było ta ogłoszenie pierwszego dziennika, który zacznie niebawem wychodzić „Daily Mail“. Kupiłem sobie jeden numer za poczerniałego schillinga, którego znalazłem w kieszeni. Większa część gazety była pusta, a jedyny autor, jaki się zajął wydawnictwem, zabawiał się umieszczaniem najrozmaitszych anonsów na końcowej stronnicy. Z gazety nie dowiedziałem się nic nowego, prócz tego, że jednotygodniowe badanie pozostałych po Marsyjczykach mechanizmów dało zadziwiające rezultaty. Pomiędzy innemi artykuł zapewniał, że odkryto już sekret latania w powietrzu. W Waterloo spotkałem gratisowe pociągi przywożące ludzi do domostw. Pierwszy natłok już przeszedł, w pociągach ludzi było niewielu, ja zaś wcale nie w usposobieniu do zawiązywania przelotnej rozmowy. Siadłem w pustym przedziale i, założywszy ręce, patrzyłem smutnie na przesuwające się przed oknami wagonu, w słońcu skąpane, widoki spustoszenia.
Tu i owdzie pociąg wstrząsał się, przechodząc po tymczasowych relsach, to znów przechodził między rzędami na pół rozwalonych, okopconych i czarnym pyłem przysypanych domów, których kilkodniowe ulewne deszcze nie zdołały jeszcze obmyć. W Clapham całe setki urzędników i kupców pracowały nad naprawą drogi do spółki ze zwykłymi robotnikami z marynarki.
Wzdłuż całej linii widok był smutny: Wimbledon szczególniej ucierpiało; Walton, z powodu ocalonych lasów sosnowych, wyglądało trochę lepiej. Rzeka i wszystkie małe strumyki były jedną masą Czerwonego Ziela, przypominającego surowe mięso lub sałatę z czerwonej kapusty, lecz las za suchym był dla owego ponsowego pasorzyta. Poza Wimbledon widać było stosy ziemi wyrzucone przez szósty cylinder. Około nich stała garstka ludzi przypatrujących się, a saperzy pracowali nad usunięciem okopów. Wszystkie ogrody warzywne zarosłe były Czerwonem Zielem, od którego żywych barw oczy bolały; to też wzrok chciwie odwracał się od nich, by spocząć na modrym odcieniu wzgórz północnych.
Ponieważ drogę, po londyńskiej stronie Woking, jeszcze naprawiano, przeto na stacyi Byfleet wysiadłem i szedłem pieszo do Maybury, obok miejsca, gdzie ja i artylerzysta rozmawialiśmy z huzarami i gdzie podczas burzy ujrzałem Marsyjczyka. Tutaj też napotkałem szczątki przewróconego amerykana i resztki konia, z którego sterczały już tylko białe kości. Przez chwilę przypatrywałem się temu bezmyślnie....
Potem zawróciłem przez lasek, brnąc miejscami po szyję w Czerwonem Zielsku, przekonałem się, że oberżysta z pod Białego konia był już pochowany i doszedłem do domu drogą około Szkoły wojskowej. Jakiś człowiek stojący w drzwiach chaty pozdrowił mię mojem nazwiskiem. Spojrzałem na dom mój z błyskiem nadziei, która niebawem przygasła. Drzwi wyłamane były otwarte i kołatały się pod wpływem wiatru.
Trzasnęły znowu. Firanki w otwartem oknie gabinetu, z którego ja i artylerzysta wyglądaliśmy ongi, powiewały z szelestem. Nikt od tej pory nie zamknął tego okna. Wszedłem do sieni, zewsząd wiało pustką. Dywan na schodach był brudny i zabłocony jeszcze przez nogi nasze owej pamiętnej nocy.
Poszedłem do gabinetu a tam na biurku pod przyciskiem leżał rękopis pracy rozpoczętej w dniu otwarcia się pierwszego cylindra. Przez chwilę stałem, odczytując moje przerwane argumenty. Mowa tam była o prawdopodobnym rozwoju idei moralnych w miarę rozwoju cywilizacyi a ostatnie zdanie kończyło się temi słowy: „za jakie dwieście lat możemy się spodziewać...“ Przypominam sobie, że owego poranku nie mogłem skupić uwagi i jak (było to zaledwie miesiąc temu) wstałem od stolika by odebrać od chłopca moją „Daily Chronicle“ i słuchałem jego dziwnego opowiadania o „ludziach z Marsa“.
Przeszedłem potem do jadalni i tam zastałem na stole baraninę i chleb mocno już nadpsute oraz przewróconą butelkę piwa, wszystko tak, jakeśmy z artylerzystą byli zostawili. Tak, dom mój był pusty. Widziałem teraz jak szaloną była owa słaba nadzieja, którą żywiłem dotąd. Wtem stało się coś nadzwyczajnego.
— Niema rady — mówił głos jakiś — dom jest pusty, od wielu dni nikogo w nim nie było. Nie możesz pozostawać tu dłużej i męczyć się. Tyś widocznie tylko ocalała.
Drgnąłem. Czy to ja tak głośno wypowiadam swoje myśli? Odwróciłem się; za mną były otwarte drzwi do ogrodu, stanąłem w nich i patrzyłem.
Tam równie jak ja zdziwieni i wystraszeni, stali kuzyn mój i żona.
Ona krzyknęła a potem...
— Przyszłam — mówiła — przyszłam, bo wiedziałam, wiedziałam...
Tu chwyciła się za gardło, zachwiała i padła w moje ramiona.
Żałuję mocno, że dobiegając do końca tego opowiadania, tak mało przyczynić się mogę do rozjaśnienia wielu spornych punktów dotąd nieroztrzygniętych. Pod jednym względem zasłużę sobie z pewnością na naganę. Specyalnością moją jest filozofia spekulatywna, wszystkie zaś wiadomości dotyczące fizyologii porównawczej ograniczają się do kilku przeciętnych książek; sądzę jednak, że Carsera przypuszczenie co do przyczyn tak gwałtownej śmierci Marsyjczyków jest tak prawdopodobnem, iż można je niemal uważać za pewnik. Na tem mniemaniu też oparłem główne konkluzye mego opowiadania.
W każdym razie we wszystkich ciałach Marsyjczyków badanych po wojnie, nie znaleziono innych bakteryi prócz tych, jakie są już znane na ziemi. To, że nie chowali wcale swoich umarłych i bezmyślna rzeź jaką szerzyli wokoło, wskazuje, iż pojęcia nie mieli o procesie rozkładu. Lecz jakkolwiek to wszystko zdaje się bardzo prawdopodobnem, nie było jednak nigdy dowiedzionem.
Niewiadomo również z czego się składał Czarny dym, którego Marsyjczycy używali z tak morderczym skutkiem a źródło Gorącego Promienia pozostało dotąd zagadką. Straszne bowiem skutki badań nad nim w laboratoryach w Ealing i South Kusington, odwiodły uczonych od dalszych nad nim studyów. Analiza widma Czarnego pyłu wykazała niezawodnie istnienie nieznanego jakiegoś elementu o świetnej grupie trzech pasków w polu zielonem, element ten może łączy się z argonem, aby stworzyć mięszaninę działającą zabójczo na pewne cząsteczki krwi. Lecz podobne niedowiedzione przypuszczenia nie przedstawiają interesu dla przeciętnego czytelnika, dla którego opowiadanie to przeznaczam. Nie badano również wcale owej brunatnej piany płynącej Tamizą zaraz po zburzeniu Shepperton a teraz piany tej już niema.
Wyżej podałem rezultaty badań anatomicznych, dokonanych na ciałach nieżywych Marsyjczyków, o ile pozwoliły na nie gromady zgłodniałych psów; lecz za to każdy już zna dobrze wspaniały okaz przechowywany w spirytusie w Muzeum Historyi Naturalnej. Znany on jest również z niezliczonych rysunków, poza tem zaś ciekawość co do jego fizyologicznego i anatomicznego ustroju jest wyłącznie naukowa.
Kwestyą daleko ważniejszą i ogólny przedstawiającą interes jest możliwość drugiego napadu z Marsa. Sądzę, że kwestyą tą zbyt mało wogóle się dziś zajmują. W danej chwili Mars nie stoi w położeniu dogodnem; lecz jak tylko stanie w opozycyi, obawiam się, że znów rozpoczną się nowe usiłowania. W każdym razie powinniśmy być gotowi. Zdaje mi się, iż należy określić położenie armaty, która ma wyrzucać owe cylindrowe pociski, należy usilnie pilnować punktu planety, z którego spadły pierwsze, aby być przygotowanym na nowy atak.
Wtedy możnaby dynamitem i działami zniszczyć cylinder zanim ostygnie tak, aby z niego Marsyjczycy wyjść mogli, lub też możnaby ich wymordować za pomocą armat, jak tylko szruba się otworzy. Zdaje mi się, iż stracili bardzo wiele na nieudanej pierwszej próbie. Być może, że sami przyszli do tego przekonania.
Lessing podał doskonałe racye do mniemania, że Marsyjczykom udało się przedostać na planetę Wenus. Siedm miesięcy temu Venus, Mars i słońce stały na jednej linii t. j. dla oka patrzącego z Wenery Mars był w opozycyi. Wtedy na stronie ciemnej planety środkowej widać było jasne jakieś światło, podczas kiedy jednocześnie na tarczy Marsa zauważono czarną plamę. Wystarczy porównać plamy te na odpowiednich fotografiach, aby zauważyć zachodzące między niemi podobieństwo.
W każdym razie czy możemy się spodziewać przyszłego najazdu czy nie, nasze poglądy na dalszą przyszłość ludzkości muszą uledz znacznej zmianie. Nauczyliśmy się teraz, że nie możemy już dłużej uważać tego planety za twierdzę i bezpieczne mieszkanie człowieka; nie możemy ani przeczuć ani przewidzieć nagłego zła lub dobra, które na nas spaść mogą. W ogólnym biegu wszechświata ten napad Marsa na ziemię nie będzie może bez korzyści dla człowieka; pozbawi go bowiem tej błogiej ufności w przyszłość, która jest zawsze źródłem upadku. Korzyści zaś, które wyciągnęła ze zdarzenia tego nauka, są ogromne. Marsyjczycy przez niezmierzoną odległość dojrzeli może lub domyślili się losu, jaki spotkał ich towarzyszy i na Wenerze znaleźli bezpieczniejsze schronienie. Jak nie bądź wszakże, przez długie lata jeszcze obserwować będziemy pilnie tarczę Marsa a owe ogniste płomyki powietrzne, t. zw. gwiazdy spadające, przynosić z sobą nie przestaną nieuniknionej trwogi dla wszystkich synów ziemi.
Rozszerzył się niezawodnie widnokrąg myśli ludzkich. Przed spadnięciem pierwszego cylindra ogólnie panującem przekonaniem było, że w całej ogromnej przestrzeni wszechświata nie istnieje inne życie prócz drobiazgowego gramolenia się na tej naszej drobnej powierzchni. Teraz rozumiemy inaczej. Jeżeli Marsyjczycy mogli dostać się na Wenerę, to dlaczegóżby ludzie nie mogli dokonać tego samego a kiedy powolne zastyganie słońca uczyni już ziemię niepodobną do zamieszkania, to nić życia zadzierzgnięta tutaj może już uczepi się bratniego planety.
Czy nam się uda wtedy zwyciężyć?
Niewyraźnym a cudownym jest obraz, który wywołałem w wyobraźni, obraz życia szerzącego się powoli z tego tu małego zakątka systemu słonecznego przez martwą przestrzeń bezpowietrzną. Lecz jest to dalekie bardzo marzenie. Być może też, że zagłada Marsyjczyków to tylko zawieszenie broni. Przyszłość może należy do nich, nie do nas.
Wyznać muszę, że wysiłek i niebezpieczeństwo owych czasów pozostawiły w umyśle moim ślady zwątpienia i niepewności. Siedzę w gabinecie i piszę przy lampie, wtem naraz widzę znowu całą okolicę w płomieniach. Wyjdę na ulicę, spotykam ludzi biegnących za różnorodnemi zajęciami i nagle zdaje mi się, że to wszystko nieprawda a ja spieszę znowu z moim artylerzystą przez owo gorące, ziejące piekło. W nocy widzę czarny pył zaciemniający ulice i powykręcane ciała okryte jego całunem. Powstają one, chichoczą, stają się coraz bledsze i brzydsze, i budzę się drżący i zmordowany.
Jadę do Londynu i widzę tam gorączkowo uwijające się tłumy na Fleet Street i Strandzie i wydaje mi się, że to tylko duchy z przeszłości, upiory pokutujące w umarłem mieście, ironia życia w zgalwanizowanem ciele. I dziwnie jeszcze przedstawia mi się widok z Primrose Hill, który w ostatnim rozdziale opisałem, pełen domów, pałaców, pełen uwijających się ludzi i ich gwaru, z turystami przypatrującymi się machinie Marsyjczyków, stojącej tam dotąd, widok, który mimowoli zawsze porównywać muszę z tym, jaki widziałem oświecony wschodzącem słońcem, odrzynający się twardo i milcząco na tle nieba w tym ostatnim dniu wielkiej wojny...
Najdziwniejszem ze wszystkiego jest jednak trzymać znów w dłoni rękę mojej żony i myśleć, że tak ja jak i ona mieliśmy się już za umarłych.