Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom I
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Gdy zaczynano siódmego z rzędu „angleza“ u Rostowów, muzykanci grali fałszywie z wielkiego zmęczenia jak przez sen, służba zaś wraz z kuchmistrzem, trzymając się ledwie na nogach, przygotowywała jednak sutą wieczerzę; hrabia Bestużew konał, tknięty po raz siódmy paraliżem. Ponieważ lekarze nie taili tym razem, że nie było najmniejszej nadziei ocalenia chorego, odczytano więc nad nim modlitwy spowiedne, dano mu Komunję i gotowano się do ostatniego Namaszczenia. Około jego łoża panował nieład, niepokój i trwoga, jak to zwykle bywa przy konających. Mnodzy agenci przedsiębiorców trudniących się pogrzebami, zwabieni ponętą wspaniałych ceremonji i hojnej zapłaty, cisnęli się jeden przez drugiego, do bramy wjazdowej. Starali się jednak ukryć pomiędzy nadjeżdżającymi powozami, które zatrzymywały się przed pałacem. Głównodowodzący jenerał w Moskwie, który w dzień przysyłał kilka razy swoich adjutantów, aby się dowiedzieć o chorego, pod wieczór przybył we własnej osobie, gdyż chciał pożegnać sławnego i znakomitego starca, współczesnego wielkiej Katarzynie i tejże niegdyś ulubieńca. Pyszna sala recepcjonalna była przepełnioną gośćmi najdostojniejszymi. Wszyscy powstali z uszanowaniem, gdy wszedł jenerał komenderujący. Ten zabawiwszy pół godziny w pokoju chorego, sam na sam z konającym, z powrotem przebiegł szybko salę, kłaniając się w prawo i w lewo, ścigany spojrzeniami ognistemi tu zgromadzonych.
Książę Bazyli, dziwnie blady i wychudły, odprowadzał go aż na schody i coś mu szeptał do ucha. Dopełniwszy tej powinności, upadł ciężko na krzesło najbliższe w głównej sali, przysłaniając sobie oczy dłonią. Wkrótce jednak zerwał się ruchem pełnym trwogi i niepokoju, i pospieszył długim korytarzem, na drugą stronę pałacu, do apartamentu starszej księżniczki, gdzie też znikł za drzwiami.
Osoby które w sali zostały, bądź szeptały między sobą, bądź nagle urywały cichą rozmowę, wpatrując się ciekawie w drzwi prowadzące do pokoju umierającego, ilekroć pokazał się ktokolwiek tam na progu.
— Nadszedł kres! — mruczał pod nosem stary ksiądz siedzący obok damy poważnej, która słuchała słów jego z czcią najwyższą. — Tak... zbliża się chwila stanowcza! Dłużej niepodobna zatrzymać duszy w tem biednem, schorzałem ciele!
— Czy nie będzie za poźno na ostatnie Olejem św. namaszczenie? — spytała matrona, udając że nie wie o niczem, i nie domyśla się niczego.
— To bardzo ważny Sakrament! — bąknął wymijająco ksiądz staruszek, gładząc się po łysem czole, na które nagarnął kilka siwych kosmyków.
— Któż to był? — pytano na drugim końcu sali. — Czy rzeczywiście komenderujący we własnej osobie?... Jak on jeszcze młodo wygląda!...
— A kończy lat siedmdziesiąt... — odezwał się ktoś trzeci. — Utrzymują, że hrabia stracił już przytomność... Zdaje się, że przystąpią do ostatniego Pomazania. — Znałem takiego, którego siedm razy namaszczano...
Wyszła teraz z pokoju wuja druga z rzędu księżniczka. Miała oczy zaczerwienione. Usiadła obok doktora Lorrain, który opierał się z gracją o słup marmurowy, pod portretem wielkości naturalnej, carowej Katarzyny.
— Prześliczna pogoda, księżniczko — przemówił lekarz — powietrze tak balsamiczne, że możnaby sądzić, iż jesteśmy na wsi a nie w Moskwie!
— Nieprawdaż? — odpowiedziała bezmyślnie z ciężkiem westchnieniem. — Czy wolno dać się napić choremu.
Lekarz zdawał się nad tem namyślać:
— Wypił lekarstwo?
— Tak jest.
Popatrzył na zegarek bregietowski:
— Weźmie pani szklankę wody przegotowanej i wrzuci w nią szczyptę — pokazał jaką, swojemi cieńkiemi paluszkami — cremortartari.
Ne pamieńtam casusu — potrząsł głową, przekręcając najfatalniej język rosyjski, drugi lekarz, niemiec — szeby chto szyl po trzecim hataku!
— Co to był za człowiek! — odrzucił oficer, do którego niemiec zwrócił się ze swoją uwagą. — Silny a jak dąb wysoki! Istny lew! Komu też dostanie się jego olbrzymi majątek? — dodał ciszej.
Snajdzie sze na to amator! — uśmiechnął się niemiec od ucha do ucha.
Otworzono znowu drzwi do pokoju chorego. Weszła tam księżniczka, z przygotowanym napojem według przepisu doktora Lorrain.
Niemiec zbliżył się do kolegi francuza.
Poczonknie mosze do rana szo pan myszli?
Lorrain wydął usta, i machnął ręką przecząco:
— Najdłużej do północy! — szepnął, uśmiechając się z dumą, na myśl o swojej wszechwiedzy, która pozwalała mu przepowiedzieć prawie na minuty, kiedy miała nastąpić śmierć u konającego.
Gdy książę Bazyli wszedł do pokoju starszej księżniczki, panował tam mrok zupełny. Paliły się jedynie mdłem światełkiem dwie lampki nocne przed ikonostasem[1] w rogu pokoju. Powietrze było przepełnione balsamiczną wonią kwiatów i silnemi, odurzającemi perfumami. Salonik był zagracony mnóstwem drobnych mebelków i sprzęcików, tak, że prawie przejść nie było którędy. Z po za fałdów zielonej adamaszkowej kotary, otaczającej łoże wysoko wyścielone, przezierał stos poduszek, powleczonych białemi jak śnieg poszewkami.
Mały piesek zaczął ujadać piskliwie.
— Ach! to ty kuzynie!
Wstała spuszczając pieska z kolan. Ruchem mimowolnym przygładziła dwa placki z włosów, tak z przodu sztywnie zlepione, jakby ich kto powerniksował. — Co się stało? — zawołała. — Tak mnie przestraszyłeś!
— Nic nowego, na razie — bąknął. — Wiecznie to samo... Przyszedłem porozmawiać z tobą Katynko, cokolwiek o sprawie naglącej...
Usiadł jak ktoś nadzwyczaj znużony, na karle, z którego ona zerwała się przed chwilą.
— Jak tu duszno u ciebie! No, usiądź blisko przy mnie i pogadajmy.
— Sądziłam, że zaszło coś nadzwyczajnego...
Usiadła na przeciw niego, gotowa słuchać co jej powie, z miną jak zwykle sztywną, surową i dowodzącą najwyższej nieczułości.
— Próbowałam zasnąć, ale nie byłam wstanie... — rzekła.
— Otóż, moja droga, cóż myślisz?... — zaczął książę Bazyli ostrożnie, z ogródkami, wziąwszy ją za rękę i zniżając stopniowo aż do kolan, według swego zwyczaju.
Ten wstęp choć krótki, miał wielką doniosłość i tyczył się spraw mnogich a ważnych. Kuzyn z kuzynką rozumieli się doskonale, gdyż znali na wylot jedno drugie.
Księżniczka, sucha i długa jak tyka, przytem brzydka i o rysach twardych, wielce niesympatycznych, zwróciła zwolna ku niemu swoje oczy zielonkowate, wiecznie wytrzeszczone, a bez wyrazu i zaczęła go badać. Następnie potrząsła głową i spojrzała na ikonostas. Można było tłumaczyć różnie ten rzut oka: jako dowód boleści i rezygnacji, lub też znużenia, znudzenia i nadziei zbliżającej się chwili odpoczynku, po fakcie dokonanym.
W ten sposób zrozumiał to książę Bazyli.
— Czy sądzisz, że ja tego nie odczuwam? Jestem zbity, zmordowany, jak stara szkapa dorożkarska! Musimy jednak pomówić nie o jednem, i to całkiem serjo...
Umilkł, a skrzywienie ust nadało jego fizjonomji wyraz wielce niemiły, niepodobny w niczem do owego słodko uśmiechniętego, który przybierał wobec obcych. A wzrok także mu się zmienił. Czytało się w nim jednocześnie: bezczelność i trwogę zabobonną.
Księżniczka przytrzymując oburącz na kolanach pieska warczącego, mierzyła go dalej wzrokiem na wskroś przenikającym, w głuchem milczeniu. Była zdecydowaną nie przemówić pierwsza, choćby książę Bazyli miał u niej siedzieć do rana.
— Widzisz, kochana księżniczko i kochana kuzyneczko — zaczął po chwili na nowo z widocznym wysiłkiem. — Trzeba myśleć o wszystkiem w podobnych wypadkach... Trzeba zastanowić się nad waszą przyszłością... kocham was wszystkie trzy, jakby moje własne córki, wiesz o tem dobrze...
Ponieważ księżniczka pozostała nieruchomą, zimną i nieodgadnioną, mówił tedy dalej nie patrząc więcej na nią. Tylko ruchem gniewnym i niecierpliwym odsunął od siebie mały gierydon, z bronzową podporą w kształcie trzech wężów splecionych z sobą misternie, i z ślicznym widokiem Rzymu, z mozajki florentyńskiej, obramowanej czarnym marmurem i bronzową galeryjką.
— Wiadomo ci, kochana Katynko, że wy trzy i moja żona nieboszczka, jesteście jedynemi prawnemi spadkobierczyniami w prostej linji. Pojmuję i odczuwam, na równi z tobą, o ile ten przedmiot rozmowy jest przykrym i bolesnym dla nas obojga... Mogę ci przysiądz na to!... Ale, moja duszko, mam lat pięćdziesiąt z okładem, musimy więc wszystko przewidywać, choćby nawet najgorsze!... Czy wiesz, że posłałem powóz po Piotra?... Hrabia żądał tego wyraźnie, wpatrując się uporczywie w jego portret...
Podniósł wzrok na nią, nic jednak nie oznaczało na jej twarzy marmurowej, czy słyszała w ogółe co mówił, czy też myślała w tej chwili o czem innem...
— Nie przestaję zasyłać do Boga modłów gorących — wtrąciła wymijająco — aby raczył pozwolić tej pięknej duszy wyjść z ciała bez wielkich cierpień, i osiągnąć wieczne zbawienie.
— Zapewne... ma się rozumieć! — bąknął książę, przyciągając tym razem ku sobie ruchem gwałtownym, najniewinniejszy w świecie gierydon. — Bądź jak bądź, oto co się dzieje... Znasz przecie całą sprawę... hrabia zrobił tej zimy testament, którym oddaje cały swój majątek Piotrowi, pomijając najzupełniej prawne spadkobierczynie...
— Oh! ile on w swojem życiu napisał testamentów! — odrzuciła siostrzenica z lodowatym spokojem. — W każdym razie, nie może urzędownie nic zapisać Piotrowi, bo on przecie jest podrzutkiem!
— Cóżbyśmy jednak poczęli, dajmy na to? — wykrzyknął książę żywo, przyciskając do siebie tak silnie gierydon nieszczęśliwy, że go o mało niepogruchotał. — Cóżbyśmy zrobili, gdyby hrabia prosił cara w liście poufnym, sekretnym, o pozwolenie legitymowania tego syna nieprawego łoża? Przez wzgląd na wielkie zasługi hrabiego, możeby mu nie odmówiono tej łaski.
Księżniczka uśmiechnęła się, dając tem do poznania, że wie więcej o tej sprawie, niżby się kto tego spodziewał, a szczególnie więcej od księcia Bazylego.
— Dodam jeszcze jeden szczegół: list został napisany, ale nie był dotąd wysłanym. Car jednak wie o nim. Idzie teraz głównie o to, żeby dowiedzieć się na pewno czy list istnieje w papierach hrabiego, czy też został zniszczonym?... Wtedy... gdy już będzie po wszystkiemu — (westchnął ciężko, podkreślając niejako znaczenie słów „po wszystkiemu“) — znajdą listy razem z testamentem, oddadzą carowi, ten uwzględni ostatnią proźbę zmarłego i Piotr odziedziczy po hrabi „urzędownie“ cały majątek!
— A nasza część? — spytała księżniczka szydersko, jakby nie podzielała wcale bojaźni i przewidywań pesymistycznych swojego kuzyna.
— Ależ to jasne jak słońce w południe, kochana Katynko! On zabierze wszystko, dla was zaś nie zostawi ani jednej kopiejki!... Tybyś o tem najlepiej wiedzieć powinna... Czy zniszczył testament wraz z listem? Jeżeli tego hrabia nie uczynił, gdzie mogą znajdować się te dokumenta? W takim razie trzebaby je zabrać zawczasu, ponieważ...
— Tegoby tylko brakowało! — przerwała mu, tym samym tonem zimnym i na pozór niewzruszonym. — Jestem tylko kobietą, według ciebie, kuzynie, głupią gęsią, jak my wszystkie. Tyle wiem jednak, że syn naturalny „un batard!“ — dodała po francusku, jakby ten wyraz, w tym języku wymówiony, pobijał zwycięzko wszelkie argumenta przeciwnika. — Otóż un batard! powtórzyła z naciskiem, nie może po nikim dziedziczyć!
— Nie chcesz widocznie zrozumieć mnie Katynko, bo wiem żeś sprytna i masz główkę nie od kształtu! Jeżeli car przyzwoli na legitymacją, Piotr zostanie uznany prawnie za hrabiego Bestużewa, i obejmie po zmarłym cały majątek. Jeżeli istnieje list i testament, tobie nic się więcej nie dostanie, prócz pociechy, żeś była dla wuja, dopóki żył, istotą, najlepszą, pełną poświęcenia, i tak dalej i tem podobnie... to pewne, jak dwa a dwa cztery!
— Wiem, że testament istnieje, ale wiem jednocześnie, że jest nielegalny. Kuzyn uważasz mnie widocznie za idjotkę! — odcięła księżniczka, przekonana, że była niesłychanie dowcipną i sarkastyczną.
— Kochana Katarzyno Semenówno! — Książe drgnął niecierpliwie — nie przyszedłem przekamarzać się z tobą, i prawić ci impertynencje, tylko rozmówić się serjo, o twoich własnych interesach. Jesteś dobrą, i miłą kuzynką, powtarzam ci zatem po raz dziesiąty, że jeżeli testament i list istnieją, i takowe znajdą obce ręce w papierach hrabiego, wtedy ty i twoje siostry, nie odziedziczycie po wuju ani jednej kopiejki. Jeżeli mnie nie dość ufasz pod tym względem, spytaj się ludzi mogących tę kwestję prawnie osądzić i rozstrzygnąć. Przed chwilą rozmawiałem o tem z Dmytrem Onufrowiczem, pełnomocnikiem i prawnym zastępcą hrabiego. Ten powtórzył mi słowo w słowo to samo.
Rozjaśniło się nagle w umyśle księżniczki. Jej usta wązkie i zazwyczaj blade, teraz zbielały zupełnie i poczęły drgać. Oczy wprawdzie pozostały wytrzeszczone nieruchomo, głos atoli, nad którym nie umiała dłużej panować, dźwięczał donośnie, ale fałszywie i piszcząco.
— Byłoby to coś cudownego, przewybornego! Co do mnie, nigdy niczego nie żądałam, i niczegobym nie przyjęła! — piszczała coraz głośniej, zrzuciwszy w gniewie z kolan nawet swego mopsika ulubionego, przyczem mięła suknię nerwowo. — Okazałby tem jednak śliczną wdzięczność i przywiązanie, nam, które dla niego wszystkośmy poświęciły. Brawo, brawo, doskonale! Ja na szczęście niczego nie potrzebuję!
— Nie jesteś przecie samą, masz siostry...
— Tak, tak! — wrzeszczała dalej, nie zważając wcale na jego słowa. — Wiedziałam o tem od dawna, nie chciałam tylko tego rozmazywać. Zazdrość, zawiść podła, obłuda, nikczemne intrygi, najczarniejsza niewdzięczność, oto czego mogłam spodziewać się w tym domu. Zrozumiałam wszystko i wiem komu mam podziękować, za te nikczemne intrygi!
— Ależ tu nie o to idzie, moja droga.
— To owa protegowana przez kuzyna, piękna lala! księżna Trubeckoj, narobiła całej tej chryi! Obrzydliwa babsko od siedmiu boleści i od ósmego nieszczęścia, którejbym nie wzięła na garderobianę!
— Dajże jej pokój. Nie traćmy czasu daremnie!
— Ah! to raczej ty kuzynie, zostaw mnie w spokoju. Wśrubowała się, wcisnęła gwałtem do domu przeszłej zimy, i nagadała hrabiemu okropności, rzeczy niestworzonych, na nas, szczególnie na Zosię. Niepodobna ich powtórzyć przed tobą, książę... Hrabia aż się rozchorował po tych plotkach, i nie chciał widzieć żadnej z nas przez jakie dwa tygodnie. Wtedy to napisał ten jakiś tam świstek bezczelny, który, o ile sądzę, nie może mieć żadnej prawnej wartości...
— Masz tobie... Dla czego nie uprzedziłyście mnie o tem? Gdzie można znaleźć te papiery?
— W dużym pugilaresie z mozajką na wierzchu, który chowa zawsze pod poduszkę... Tak, to ona, przysłużyła nam się w ten sposób. Jeżeli miałam kiedy jaki grzech ciężki na sumieniu, to chyba uczucie nienawiści, którem dusza moja przejmuje się na widok tej bezwstydnej baby! Po co włazi między nas? Oh! nadejdzie kiedyś chwila pożądana, że będę mogła zrzucić ciężar z serca i wyrecytuję jej nie owijając prawdy w bawełnę, ile warta i jakie mam o niej mniemanie! — Zakończyła groźną filipikę, odchodząc prawie od zmysłów z wielkiej irytacji.








  1. Szafka ze świętemi obrazami.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.