Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom I
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Podczas gdy w pałacu hrabiego Bestużewa toczyły się podobne rozmowy i narady, powóz wysłany po Piotra, zajeżdżał cichutko, po dziedzińcu grubo słomą wysłanym. Przywoził on nietylko Piotra, ale i księżnę Trubeckoj, która uznała za stosowne towarzyszyć mu w tej wyprawie. Gdy wjeżdżali na dziedziniec, zwróciła się ku niemu, z gotowemi na ustach słowami pociechy i otuchy. Jakże się jednak zdziwiła, zobaczywszy Piotra smacznie spiącego, dzięki łagodnemu i równemu kołysaniu w karecie na resorach. Gdy go zbudziła, przypomniał sobie teraz dopiero, że miał zobaczyć się z ojcem umierającym. W chwili, gdy wysiadał z powozu, dwóch ludzi czarno ubranych, schowało się szybko za jeden słup od bramy. W sieniach tak samo inni starali się wcisnąć w kąt najciemniejszy. Piotr nie zwrócił na nich wcale uwagi. — „Tak wypada zapewne” — pomyślał, idąc dalej krok w krok za swoją przewodniczką, która wstępowała szybko po wąskich bocznych schodach, przeznaczonych dla służby pałacowej. Pytał się w duchu, dla czego nie poszli głównemi schodami, po co w ogóle idzie do ojca i jaki może wyniknąć z tego pożytek? Stanowczość jednak i pospiech jego przewodniczki, zmuszały go ponownie do uznania, że widocznie tak być musiało. W pół drogi, zostali potrąceni przez dwóch służących biegnących pędem z góry, z wiadrami pełnemi wody. Ci ludzie zatrzymali się, przyciskając się do muru, aby wstępującym na górę zrobić miejsce.
— Wszak po tej stronie, apartamenta księżniczek? — spytała cicho jednego ze służących Anna Michałówna.
— Tak, tutaj, drzwi na lewo — odpowiedział głośno zapytany, jak gdyby nadeszła już chwila, w której można było pozwolić sobie na wszystko w pałacu hrabiego.
— Może mnie hrabia nie wzywał? — mruknął Piotr idąc przez korytarz. — Wolałbym pójść prosto do mego pokoju...
Anna Michałówna zatrzymała się czekając na niego.
— Ah, mój drogi! — pogłaskała go po ręce pieszczotliwie, jak to zwykła była czynić z synem. — Bądź przekonany, że cierpię na równi z tobą, ale trzeba okazać hart męski w tym wypadku!
— Doprawdy, lepiejbym zrobił, gdybym się usunął i...
Spojrzał na księżnę błagająco z pod swoich okularów.
— Zapomnij, mój drogi, jeżeli kiedy wyrządził ci jaką przykrość, a pamiętaj o tem jedynie że jest twoim ojcem, konającym w tej chwili! — Westchnęła z głębi piersi. — Kocham cię, jakbyś mi był synem drugim, spuść się na mnie, potrafię czuwać nad tobą i skrzywdzić cię nie pozwolę.
Nic, co prawda, nie zrozumiał, powiedział sobie jednak w duchu po raz trzeci, że „tak zapewne wypada“, i dał się dalej prowadzić. Księżna otworzyła drzwi do małego przedpokoju. Zastała tu starego sługę księżniczek, który siedział pod oknem, robiąc na drutach pończochę. Piotr nie był jeszcze nigdy w tej części pałacu. Księżna spytała o zdrowie tych dam, pokojówkę, która z pokoju przyległego wybiegła na jej spotkanie. Nie zaniedbała ująć ją sobie, nazywając ją pieszczotliwie „moja duszko” i „moje piękne dziecię”.
Pokojowa ze srebrną karafką wody i szklankami na tacy weszła na długi korytarz wykładany posadzką z płyt marmurowych. Księżna poszła za nią. Pierwszy pokój na lewo, był właśnie sypialnią starszej księżniczki, w której ta odbywała walną naradę z księciem Bazylim. Z wielkiego pospiechu, służąca niosąca wodę, zapomniała drzwi zamknąć. Piotr i jego poprzedniczka, rzuciwszy okiem mimowolnie, spostrzegli Katarzynę Semenównę, rozmawiającą poufnie z księciem. Na widok dwojga nowych przybyszów, książę cofnął się w tył z widocznem niezadowoleniem, księżniczka zaś skoczyła do drzwi jak furja i zatrzasnęła je z łoskotem. Ów gniew wściekły u osoby zwykle zimnej i apatycznej, a niepokój nadzwyczajny malujący się na twarzy księcia Bazylego, były zjawiskiem tak uderzającem, że nawet Piotr stanął jak wryty z wielkiego zdumienia, i badawcze spojrzenie skierował na swoją przewodniczkę. Ta zacna dama, która nie zdawała się wcale podzielać jego zdziwienia, odpowiedziała mu wzdychając i z uśmiechem znaczącym:
— Bądź mężczyzną, mój drogi. A mnie zostaw pieczę nad twojemi interesami.
I poszła dalej krokiem przyspieszonym.
Co ona rozumiała pod temi słowami: — „Mnie zostaw pieczę nad tobą?...“ Piotr znowu nic nie pojmował... — „Skoro jednak tak być musi...“ — pomyślał. Korytarz prowadził do obszernej sali, w tej chwili nader skąpo oświetlonej. Przytykała ona do wielkiego salonu recepcjonalnego w hrabiego pałacu. Chociaż sala była wspaniale urządzona, wyglądała jednak dziwnie ponuro. Piotr idąc głównemi schodami, zwykł był przechodzić tędy do ojca pokoju. Na środku uderzała w oczy wanna dotąd nie usunięta, z której woda ściekała zwolna, kropla po kropli na perski, kosztowny kobierzec. Lokaj i zakrystjan poruszający z lekka dymiącą kadzielnicą, zbliżyli się na palcach do nowoprzybyłych, których zrazu nie spostrzegli. Obok sali był ogród zimowy. Dwie tafle olbrzymie źwierciadlane, dozwalały zaglądnąć do środka. W oranżerji ustawiono na samym środku biust carowej Katarzyny, wykuty z marmuru kararyjskiego. W głównym salonie zastali dawne osoby, tak samo jak przedtem ugrupowane i szepczące jedna z drugą.
Na widok wchodzących, wszyscy nagle umilkli i zaczęli badać ciekawie Anny Michajłówny twarz wybladlą i oczy łzawe, jak nie mniej olbrzymiego, barczystego i niedźwiedziowatego Piotra, który szedł za nią krok w krok, z potulnością baranka, a z głową zwieszoną. Księżna wiedziała, zresztą czytało się to w wyrazie jej twarzy, że nadeszła chwila stanowcza. Wytrzymała jednak ogień krzyżowy tylu par oczów na nią skierowanych, z odwagą i pewnością damy z wielkiego świata petersburgskiego, ostrzelanej z wszystkiem i umiejącej znaleźć się stosownie w każdym wypadku. Czuła instynktowo, że jest niejako pod skrzydłem opiekuńczem tego którego przyprowadziła, a z którym ojciec umierający pragnął widzieć się przed śmiercią. Podeszła bez zawahania do spowiednika hrabiego; zniżyła się, jakby chciała zrobić się mniejszą, jednak nie zanadto, boby to ubliżyło jej godności, poczem poprosiła go z czcią o błogosławieństwo. Następnie zwróciła się do drugiego asystenta, z tą samą minką pokorną:
— Dzięki Bogu! przybyliśmy na czas — szepnęła. — Byłam w trwodze nie do opisania, żeby się nie spóźnić... To syn hrabiego! Jaka okropna chwila...
Wyszeptawszy te słowa z namaszczeniem, zainterpelowała z kolei lekarza:
— Kochany doktorze, ten młody człowiek jest synem hrabiego... czy macie bodaj promyk nadziei?
Lorrain wzniósł oczy w górę wzruszając miłosiernie ramionami.
Naśladowała go we wszystkiem. Zasłoniła sobie oczy na chwilę giestem rozpaczliwym, i odeszła wzdychając ciężko, aby złączyć się z Piotrem. Twarz jej wyrażała cześć głęboką, smutek na wskroś przenikający i czułość prawie macierzyńską.
— Ufaj boskiemu miłosierdziu. — Wymówiła uroczyście wskazując mu ręką i wzrokiem małą kanapkę w rogu salonu, aby na niej usiadł. Następnie skierowała się ku drzwiom sypialni hrabiego, otworzyła je cichuteńko i wśliznęła się na palcach do środka, niknąc za drzwiami.
Piotr zdecydowany słuchać jej ślepo, chciał usiąść tam, gdzie mu miejsce wskazała, uważając nie bez zdziwienia, że przypatrują mu się ciekawie, niby jakiemuś okazowi przedpotopowemu. Szeptano sobie o nim najwyraźniej i zdawać się mogło, że wzbudzał w nich wszystkich pewną bojaźń i cześć prawie służalczą. Okazywano mu uszanowanie, do którego nie nawykł dotychczas. Dama jakaś nieznajoma, która przed chwilą rozmawiała z obydwoma duchownymi, zerwała się z siedzenia, by jemu miejsce zrobić. Pewien adjutant pułkowy, rzucił się czemprędzej, aby podnieść rękawiczkę przez Piotra upuszczoną. Lekarze umilkli gdy obok nich przechodził i schylili przed nim głowy z uszanowaniem. Na razie pierwszą myślą Piotra było nie przyjąć miejsca ustąpionego przez poważną wiekiem matronę, aby jej nie robić przykrości. Chciał również podnieść sam rękawiczkę i obejść lekarzy, którzy zresztą z własnej woli stanęli mu na drodze. Namyślił się jednak inaczej. Widocznie był już ważną i wiele znaczącą osobistością, a więc jako taki mógł już przyjmować jako należące mu się z prawa, wszelkie dowody uszanowania i usługi obcych. Ta noc tajemnicza widocznie coś w nim odmieniła i teraz oczekują od niego rzeczy niezwykłych, czynów nadzwyczajnych.
Odebrał w milczeniu rękawiczkę, podawaną mu przez młodego porucznika. Usiadł na miejscu ofiarowanem przez damę nieznajomą, a położywszy swoje ręce olbrzymie na obu kolanach, przybrał mimowolnie pozę posągu egipskiego. Więcej niż kiedykolwiek był też zdecydowany, nie działać samoistnie, aby się czem nie skompromitować, tylko zdać się ślepo na wolę obcą i pójść za nią bez namysłu.
Nie ubiegły dwie minuty, gdy wszedł do salonu z miną gęstą, uroczystą, książę Bazyli. Miał na sobie długi surdut brązowy, na piersiach świeciły trzy gwiazdy brylantowe od orderów. Zdawało się że nagle zeszczuplał. Za to rozszerzyły mu się powieki na widok Piotra. Ujął go za rękę, czego dotąd jeszcze nigdy nie uczynił i zniżał ją zwolna, jakby próbował jej siły odpornej.
— Odwagi! odwagi, chłopcze kochany... pragnął cię widzieć... to dobrze, bardzo dobrze...
Już odchodził, gdy Piotr uznał za swoją powinność spytać:
— Czyżby rzeczywiście zdrowie hrabiego, budziło...
Urwał w pół zawstydzony, że nie odważył się nazwać ojcem umierającego.
— Nastąpiło jeszcze jedno „uderzenie“, przed kwadransem mniej więcej... Odwagi! mój przyjacielu, odwagi.
Taki zamęt panował w Piotra umyśle, że wyobraził sobie słuchając słów księcia, jakoby ktoś uderzył konającego. Wytrzeszczył też na księcia wzrok przerażony. Ten zamieniwszy z doktorem Lorrain cicho słów kilka, tak samo jak Anna Michałówna przed chwilą, wśliznął się na palcach do pokoju hrabiego. Za nim w tropy wsunęła się najstarsza z księżniczek. Wkrótce pokój cały zapełnił się duchownymi, służbą i resztą osób zebranych w głównym salonie. Anna Michałówna, blada jak płótno, ale niewzruszona w tem, co poczytywała za święty swój obowiązek, wyszła aby Piotra sprowadzić.
— Dobroć i miłosierdzie Boskie niewyczerpane — rzekła. — Chodź! zaczyna się Olejem Świętym namaszczanie... Idźmy...
Wstał uważając że wszyscy wchodzą z nim jednocześnie. Nie było już żadnego zakazu, ani etykiety do zachowania w obec chorego. Każdy rządził się jak sam chciał w jego apartamencie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.