Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom I/XXIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom I |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Piotr znał doskonale tę obszerną komnatę, przedzieloną rzędem słupów marmurowych, co tworzyło rodzaj alkowy. Cała była wybita pysznemi materjami perskiemi, na wzór wschodnich haremów. Z po za kolumnady, przezierało szerokie i wysokie łoże machoniowe, o kotarze z ciężkiego jedwabiu; na przeciw łoża, w rogu komnaty, był wspaniały ikonostas, jakby w jakiej cerkwi, oszklony i w sutych, szczero-złotych ramach, wyobrażających winne grona i liście misternie oplatające obrazy tak większe jak i mniejsze. Teraz ikonostas błyszczał światłem żarzącem, jakby miała się przed nim Msza św. odprawiać. Przed szafką, stanowiącą rodzaj ołtarza, w szerokiem i głębokiem karle à la Voltaire, siedział w pół leżąc hrabia Bestużew, dotąd imponujący swoją postawą majestatyczną. Pod głową miał kilka poduszek pokrytych cienkiemi, śnieżnej białości poszewkami batystowemi; aż do pasa sięgała mu kołdra adamaszkowa. Las włosów siwych i zwichrzonych, przypominał lwią grzywę. Głębokie bruzdy, któremi twarz jego była poorana, niemogły jednak całkiem zatrzeć linji niegdyś klasycznie pięknych i regularnych. Cerę miał białą, woskową, jakby już pod skórą, ani jednej kropli krwi nie było. Jego dwie ręce wielkie i muskularne, leżały bezwładnie na kołdrze. Pomiędzy dwa palce u prawej ręki, wielki i wskazujący, wciśnięto gromnicę zapaloną, którą przytrzymywał u góry kamerdyner, nad krzesłem z tyłu pochylony. Księża i djaki, ubrani w szaty cerkiewne, ze złotej i srebrnej lamy, z długiemi włosami spadającemi na ramiona, odprawiali w koło konającego ceremonje rytualne, bardzo wolno i z wielką pompą, trzymając również w rękach gromnice zapalone. Na drugim planie, dwie młodsze księżniczki, z chusteczkami na oczach, chowały się prawie, po za starszą siostrę, z twarzą zimną i niewzruszoną. Ta wlepiła wzrok w ikonostas, jakby lękała się popatrzeć na co innego. Może wtedy nie byłaby w stanie panować dłużej nad sobą i nad gniewem nią miotającym. W twarzy księżnej Trubeckoj, czytało się smutek cichy i wyraz nieograniczonego przebaczenia. Stała o drzwi oparta, obok owej poważnej matrony, nie znanej nikomu. Książę Bazyli o krok od umierającego, naprzeciw Anny Michałówny, z gromnicą w ręce stał oparty o grzbiet rzeźbiony wysokiego fotelu w kształcie gotyckim. Wznosił on pobożnie oczy w górę, ile razy kreślił z przejęciem znak Krzyża Świętego na czole i piersiach. Twarz jego wyrażała najwyższą rezygnację i poddanie się bezwarunkowe woli Władcy najpotężniejszego.
— Biada wam, jeżeli nie jesteście w stanie dosięgnąć szczytu moich uczuć — zdawał się przemawiać do obecnych, całą swoją korną postawą. Po za jego plecami ugrupowali się lekarze i służba. Ta ostatnia dzieliła się tak jak w cerkwi. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Wszyscy milczeli, żegnając się tylko co chwila z miną wielce uroczystą. Słyszało się jedynie głos monotonny księży, odprawiających modły i cokolwiek głośniejszy chór djaków, odpowiadający im kiedy niekiedy. Czasem poruszył się ktoś z obecnych, westchnął zcicha, lub nieznacznie oczy obtarł, choć w nich łez nie można jakoś było się dopatrzeć.
Naraz księżna Trubeckoj przeszła przez pokój krokiem spokojnym, osoby, która wie co robi i wziąwszy ze stosu grubą świecę woskową, podała ją Piotrowi.
Zapalił ją machinalnie i pogrążony w zadumie mimowoli przeżegnał się tą samą ręką, w której trzymał świecę.
Zofia, najładniejsza z księżniczek, z pieprzykiem czarnym, który czynił ją wielce ponętną, spojrzała na niego z uśmiechem i ruchem szybkim zasłoniła sobie twarz chusteczką i tak przez chwilę pozostała zakrytą. Gdy powtórnie rzuciła okiem na Piotra, uczuła, że nie wytrzyma, więc aby śmiechem nie parsknąć, ukryła się po za jeden ze słupów marmurowych. W połowie mniej więcej ceremonji, ustał nagle spiew cerkiewny. Księża coś sobie szepnęli na ucho. Stary kamerdyner wyprostował się i spojrzał ku księżniczkom. Zbliżyła się natychmiast Anna Michałówna, i pochyliła się nad konającym. Teraz giestem wymownym, choć nie spojrzała nawet na niego, przywołała na pomoc doktora Lorrain’a. Ten oparty o kolumnę, okazywał wielkiem ducha skupieniem i pozą pełną uszanowania, że choć obcy narodowością i innego wyznania religijnego, uznaje jednak całą ważność i potrzebę tego Sakramentu, udzielonego dogorywającemu. Zbliżył się cichutko, ujął w swoje cienkie paluszki rękę hrabiego szukając pulsu. Zaczął rachować uderzenia, przyczem patrzał na bok. Zaczęto krzątać się koło chorego; zwilżono mu usta jakiemś silnem, trzeźwiącem lekarstwem; nareszcie każdy wrócił na dawne miejsce i ceremonja szła dalej swoim torem. Podczas tego przestanku, Piotr spojrzawszy przypadkiem w stronę księcia Bazylego, zobaczył że opuszcza on zajęte przedtem stanowisko. Razem z najstarszą księżniczką przesunęli się oboje zręcznie i niepostrzeżenie pomiędzy obecnymi w komnacie, dotarli do alkowy, zniknęli na chwilę za firankami kotary i tak samo wyszli cichuteńko drzwiczkami w ścianie ukrytemi do przyległego gabinetu.
Jeszcze nie skończono ceremonji, kiedy już byli oboje z powrotem, jakby nigdy nic nie zaszło. To ciekawe intermezzo, nie zajęło tak bardzo Piotra uwagi. Był on z góry przekonany, że wszystko, co się tu dziś działo, było czemś niezbędnem i zupełnie naturalnem. Ustały znowu śpiewy poczem dał się słyszeć jedynie głos księdza udzielający choremu błogosławieństwa. Konający leżał dalej bezwładnie. Zaczęto powtórnie szeptać i krzątać się koło niego. Najwyraźniej mimo szeptu słychać było głos Anny Michałówny jak mówiła:
— Trzeba koniecznie zanieść go na łóżko, bo inaczej...
Lekarze, księżniczki i służba, skupili się do koła chorego. Piotr stracił na chwilę z oczu twarz ojca. A Jednak widział ją ciągle przed sobą, tę fizjonomję wybitną, z lwią grzywą na głowie. Odgadł po przygotowaniach, że podnoszą z krzesła hrabiego.
— Schwyćże mnie za ramię... inaczej go opuścimy — zawołał z przestrachem jeden z lokajów.
— Bierz go w pół, a ty pod kolana... prędzej... trzeba jeszcze jednego — komenderował drugi.
Po przyspieszonym oddechu i sapaniu niosących, można było łatwo odgadnąć, że ciężar ich przygniatał. Otarli się o Piotra i wtedy uderzyła go znowu, wśród kilku głów pochylonych, potężna pierś umierającego, mocno na przód wydana, a teraz do połowy obnażona i ta głowa wspaniała, z włosami długiemi a jak mleko białemi. Śmierć nadchodząca, nie potrafiła dotąd wykrzywić rysów klasycznych i popsuć pięknego ust rysunku. Czoło wysokie imponowało wraz z zimnem spojrzeniem tych oczu o połysku stalowym i jak stal na wskroś przenikających. Była to jeszcze ta sama twarz, którą zapamiętał, gdy żegnał ojca przed trzema miesiącami odjeżdżając do Petersburga. Dziś ta jedynie zaszła różnica, że głowa chwiała się bezwładnie, a oczy patrzyły bezmyślnie.
Po chwili zamięszania przy łóżku, służbę na bok usunięto. Anna Michałówna dotknęła lekko Piotra ramienia, szepnąwszy mu to jedno słowo: — Chodź!
Usłuchał. Teraz chorego położono. Głowę podtrzymywał mu stos poduszek. Ręce spoczywały znowu na zielonej kołdrze adamaszkowej. Patrzał prosto przed siebie, tym wzrokiem nieokreślonym, zgubionym w przestrzeni bezgranicznej, którego człowiek nie zdolny opisać słowami, ani pojąć umysłem. Czy nie miał już nic do powiedzenia, czy też przeciwnie bardzo wiele? Piotr stanął przy łóżku, nie wiedząc co ma dalej czynić. Rzucił wzrok pytający na swoją przewodniczkę, a ta ruchem nieznacznym wskazała mu rękę umierającego, żeby ją ucałował. Pochylił się ostrożnie aby nie dotknąć kołdry i usta przytknął do tej dłoni szerokiej i muszkularnej.
Nie drgnął ani jeden nerw w tej ręce leżącej bezwładnie, ani jeden rys nie zmienił się w twarzy marmurowej; nic, nic nie odpowiedziało na to dotknięcie ust synowskich. Piotr zmięszany, niepewny, podniósł znowu wzrok na księżnę, która wskazała mu teraz fotel u stóp łóżka. Usiadł, nie odwracając od niej oczu. Skinęła głową potwierdzająco. Uspokojony, że dobrze uczynił, przybrał na nowo pozę posągu egipskiego, a zażenowany widocznie swoją zwykłą niezgrabnością, starał się usilnie zabierać jak najmniej miejsca, wzrok zaś miał wciąż wlepiony w konającego.
Nie minęły dwie minuty, które wydały się wiekiem Piotrowi, gdy twarz hrabiego poruszyła się gwałtownie kurczem przedśmiertnym, a z ust straszliwie wykrzywionych wyrwało się rzężenie chrapliwe a głuche. Był to dla Piotra pierwszy zwiastun skonu bliskiego. Księżna śledziła bacznie oczy chorego, aby z nich odgadnąć jego ostatnie życzenie. Z kolei wskazała niemym ruchem Piotrowi, szklankę z lekarstwem księcia Bazylego, kołdrę... wszystko daremnie. W wzroku gasnącym błysnęło zniecierpliwienie, którem zdawał się ściągać uwagę służącego, stojącego nieruchomo przy łóżku.
— Jasny pan chce, żeby go obrócić — mruknął służący, zabierając się do tego.
Piotr pospieszył mu na pomoc. Udało im się wreszcie obrócić ciało delikatnie na bok, gdy jedno ramię hrabiego upadło ciężko w tył i chory mimo widocznego wysiłku, nie był w stanie przyciągnąć go nazad ku sobie.
Czy dostrzegł w tej chwili bladość śmiertelną i wyraz przerażenia w twarzy Piotra, na widok tego członka ubezwładnionego paraliżem, czy też przemknęła mu jaka inna myśl przez głowę? Któżby odgadnął coś podobnego? spojrzał jednak z kolei na twarz syna zbladłą od trwogi, na członek nieposłuszny jego woli dotąd wszechwładnej, i na ustach sinych, wykrzywionych zarysował się uśmiech mglisty, dziwny w takiej chwili. Mogło się zdawać, że odpowiada ironicznem politowaniem, na syna przerażenie i na zniszczenie częściowe, które pochłaniało stopniowo wszelkie jego siły tak fizyczne jak umysłowe.
Ten uśmiech niespodziewany, ścisnął Piotra za serce. Uczuł w piersi kurcz bolesny, coś go zaczęło dławić w gardle i oczy zaszły mu łzami.
Konający, obrócony do ściany westchnął ciężko.
— Usypia... — szepnęła Anna Michałówna do jednej z księżniczek, która wracała na swoje stanowisko. — Chodźmy ztąd...
Skinęła na Piotra, który podniósł się natychmiast i za nią wyszedł.