Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Wojna i pokój
Tom II
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1894
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Война и мир
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Armja rosyjska zajmowała w październiku roku 1805, pewną ilość miasteczek i wsi w księstwach Austrjackich. Co dzień prawie przybywały nowe pułki; a pobyt tylu żołnierzy wraz z końmi, dawał się okropnie we znaki całej prowincji, był nieznośnym ciężarem dla jej mieszkańców. Siły te powiększające się z dniem każdym, koncentrowały się przeważnie w koło fortecy Braunau, gdzie stanął kwaterą główno-dowodzący całą armją, jenerał Kotuzow.
Działo to się dnia 11 października. Pułk piechoty, świeżo przybyły, zatrzymał się o pół mili od miasta. Nie licował on wcale ze swojem otoczeniem i nie zapożyczył się w niczem od obcej miejscowości, która mu za ramy służyła. Mimo sadów, sadzonych z niemiecką systematycznością, murów otaczających każde obejście, dachów krytych łupkiem i łańcucha gór majestatycznych, rysujących się w oddali niebieskawemi konturami, zachował on wszystkie cechy, prawowitego pułku rosyjskiego, gdyby tenże gotował się we własnym kraju, do przeglądu, przez swojego jenerała wodza najwyższego.
Rozkaz dzienny, donoszący o przeglądzie, doszedł do pułku wilją dnia tego, na ostatnim popasie. Ponieważ był zredagowanym nie dość jasno, pułkownik zatem był zmuszony zebrać radę wojenną z wszystkich wyższych oficerów, aby zadecydować, w jaki sposób ma się pułk zaprezentować. Czy po podróżnemu, czy też w pełnej paradzie? Większość była za ubraniem galowem. Lepiej zawsze okazać nadto wiele, niż za mało gorliwości w służbie. Żołnierze zabrali się więc do roboty. Mimo trzydziestu wiorst, które przez dzień przemierzyli własnemi nogami, żaden z nich w nocy oka nie zmrużył; wszystko zostało wynaprawiane i odczyszczone najpiękniej.
Adjutanci pułkowi i kapitanowie liczyli swoich żołnierzy, formowali szeregi, a gdy dzień zaświtał, wzrok ich mógł się napawać z rozkoszą widokiem tłumu złożonego z dwóch tysięcy ludzi, uszykowanego najporządniej w ściśniętą kolumnę, nie tak jak wczoraj wyglądał, zakurzony, zabłocony i obszarpany niby banda cyganów. Każdy był na swojem stanowisku i wiedział co ma robić. Nie brakło jednego guziczka, jednej sprzączki, każda drobnostka świeciła i w słońcu połyskiwała.
Wszystko zatem przyprowadzono do wzorowego porządku, a główno-dowodzący, mógł śmiało przeglądnąć każdego żołnierza z osobna. U każdego znalazłby czystą koszulę, a w tornistrze poskładane te wszystkie rupiecie, których wymagał regulamin wojskowy. Jeden jedyny szczegół pozostawiał wiele do życzenia i nieodpowiadał wzorowej całości. Tym przedmiotem było obuwie, które rwało się w strzępy, odpadało kawałkami. Bogiem a prawdą, pułk szedł ni mniej, ni więcej, tylko tysiąc wiorst, a intendentura krajowa, udawała jakby była głuchą i nic nie odpowiadała na wszelkie proźby i upominanie się pułkownika, żeby mu raz przecie dostarczono potrzebnych materjałów, do uszycia jakiego takiego obuwia! Tym dowódcą, był człowiek nie pierwszej już młodości, otyły, czerwony na twarzy, sangwinicznego temperamentu, z szerokiemi ramionami, z brwiami i faworytami szpakowatemi. Jego mundur nowy i świecący, nosił na sobie ślady niestarte długiego przebywania w mantelzaku. Wysokie i ciężkie szlify, podnosiły prawie po nad głowę jego ramiona kwadratowe. Przechadzał się przed frontem, kołysząc się z nogi na nogę, z ciałem cokolwiek na przód podanem, z miną gęstą człowieka, który spełnił przed chwilą czyn wielkiej doniosłości. Był dumny ze swego pułku, do którego należał całą duszą. Chód jego zdradzał może inne jeszcze troski i kłopoty, po za służbą wojskową, która go najwięcej zajmowała, ciężyło mu również na sercu dobro publiczne, a w szczególności to, które się tyczyło płci pięknej. Kobietki interesowały go bardzo i w sercu dzielnego wojaka zajmowały miejsce nader szerokie.
— I cóż, mój kochany Michale Dmytrowiczu? — przemówił z zadowoleniem do jednego z kapitanów i komendanta oddziału, mężczyzny okazałego, który zbliżał się również ku niemu z uśmiechem na ustach. — Mieliśmy ciężką robotę tej nocy!... hę? Jeszcze nie źle prezentuje się nasz pułczek!... Nie będzie jednym z najgorszych!... co? hę?
Komendant oddziału zdawał się uszczęśliwiony z żarciku pułkownika i roześmiał się od ucha do ucha.
— Naturalnie!... Nie odesłanoby nas nawet z pola Marsowego.
— A to co? — wykrzyknął dowódca, spostrzegłszy dwóch jeźdców konnych, adjutanta i luzaka jadącego za nim z tyłu, którzy przybywali od strony fortecy, głównym gościńcem. Tu i owdzie porozstawiano na tej drodze piechurów, jako wedety. Pierwszy z jeźdźców, wysłany z głównej kwatery, iżby wytłumaczyć dokładniej rozkaz dzienny, wczoraj wydany, zapowiedział wolę Kotuzowa, aby pułkownik przedstawił mu swój pułk w stroju podróżnym, bez żadnych przygotowań i parady. Jeden z członków rady wojennej (Hofkriegsrath) przybył wczoraj z Wiednia, aby namawiać Kotuzowa, do złączenia się jak najrychlej z armją arcyksięcia Ferdynanda i jenerała Mack’a. Ta propozycja nie podobała się wcale wodzowi rosyjskiemu, sprzeciwiał się też jej zawzięcie. Jako dowód potwierdzający jego zdanie w tej mierze, chciał właśnie pokazać i przekonać naocznie Austrjaka o stanie opłakanym armji rosyjskiej, po tak długim marszu.
Adjutant nie znał tych szczegółów, ograniczył się zatem do powtórzenia krótko i węzłowato, że głównodowodzący, byłby wielce niezadowolony, gdyby znalazł pułk inaczej niż w bluzach. Na te słowa biedny dowódca spuścił głowę, wzruszył miłosiernie ramionami i ręce załamał zrozpaczony.
— Otóż mamy! A czy wam nie mówiłem, nie perswadowałem Michale Dmytrowiczu?... W stroju podróżnym... zatem w bluzach... to jasne jak słońce... — dodał opryskliwie zwracając się do komendanta oddziału. Ach! Boże wielki. Panowie majorowie! komendanci! kapitanowie! — krzyknął głosem stentorowym, nawykłym do komendy. — Czy jego ekscellencja przybędzie niedługo? — zwrócił się do adjutanta tonem pełnym uszanowania.
— Sądzę, że nastąpi to mniej więcej za godzinę.
— Czy tylko czasu nam starczy, do zmienienia mundurów na bluzy?
— Nie wiem, panie pułkowniku!... — I komendant oddziału zaczął wydawać rozkazy szybko, gorączkowo. Zaczęto biegać tam i nazad pomiędzy kolumnami; w okamgnieniu kolumny stojące dotąd jak mur nieruchomo i w głuchem milczeniu, połamały się i rozpierzchły na cztery wiatry. Powstał popłoch iście piekielny, pomięszane głosy ludzkie huczały i brzęczały niezrozumiale, niby rój pszczół zbłąkanych zaniepokojonych. Żołnierze pędzili w różnych kierunkach, zrzucali na ziemię mantelzaki, wydobywali z nich bluzy, podnosili po nad głowę, chcąc włożyć na siebie, a nie mogli w pospiechu trafić do rękawów.
— Co to jest? Co to się znaczy? — krzyknął pułkownik. — Gdzie jest komendant trzeciego oddziału?
— Komendant trzeciego oddziału!... Pułkownik pyta o komendanta trzeciego oddziału! — powtórzyło kilka głosów, a pułkowy adjutant puścił się galopem aby odszukać tego, którego żądano. Nadmiar gorliwości i przerażenie tak każdemu głowę zawróciły, że zaczęto wołać: — „Trzecia kompanja żąda widzieć pułkownika!“ — W końcu krzyki i nawoływania, doszły do uszu nieobecnego. Był to człowiek nie młody; nie był wstanie biedz szybko; o ile jednak pozwalały mu na to nóżki krótkie i brzuszek okrągły, mocno naprzód wydany, pospieszał drobnym kłusikiem, na miejsce, gdzie stał pułkownik. Było widocznem, że stary kapitaś ma minę zafrasowaną studenta, przewidującego pytanie z lekcji, której nie umie i nie potrafi odpowiedzieć. Nos świecił mu z daleka barwą purpurową, co zawdzięczał brakowi wstrzemięźliwości w trunkach gorących, i równie sutym jak częstym libacjom na cześć bożka Bachusa. Usta drgały mu z trwogi i wzruszenia. Sapał jak miech kowalski i zwalniał kroku w miarę jak zbliżał się do pułkownika, który mierzył go surowym wzrokiem od głowy do stóp.
— W jakie to bluzy, ubieracie waszych żołnierzy w dniu przeglądu? Co to ma znaczyć?! — krzyknął gromko, wskazując palcem żołnierza z trzeciej kompanji, którego bluza sukienna, odbijała jaskrawo kolorem, od reszty ubrania. — Gdzież schowaliście się, w jaką myszą dziurę, opuszczając wasze stanowisko, i to nieledwie w chwili, kiedy ma zjechać główno-dowodzący? Co? Hę? Ja was nauczę ubierać w ten sposób waszych żołnierzy w czasie rewji!
Stary kapitaś coraz bardziej przerażony i zahukany wytrzeszczał oczy wołowate na swego przełożonego, cisnąc dwa palce do daszka kaszkietu wojskowego, jakby mógł się tym gestem wybawić z kłopotu.
— I cóż, nic nie odpowiadacie? A ten tam drugi, którego przebraliście za Węgra, niby do komedji, co to za jeden?
— Wasza Ekscellencjo!...
— Cóż ztąd, że będziecie mi powtarzali na wszystkie tony: Wasza Ekscellencjo! A potem co? Czy wy bodaj wiecie, co to znaczy! „Wasza Ekscellencjo?“
— Wasza Ekscellencjo, to Dołogow, który został z oficera zasłany w „sołdaty“ — wyjąkał kapitaś z wielką biedą.
— A zatem zdegradowany? No, skoro nie jest feldmarszałkiem, nie może pozwalać sobie podobnych wybryków... Jest prostym żołnierzem; a zaś żołnierz jest obowiązany ubierać się podług regulaminu wojskowego.
— Wasza Ekscellencja sama upoważniła go do podobnego ubrania w czasie marszu.
— Upoważniła! Upoważniła! To zawsze tak z tymi młokosami!... — pułkownik ochłódł cokolwiek z pierwotnej zapalczywości. Pokaż im palec, a oni łap, za całą rękę... Powiedz im, ot! coś, na wiatr... a oni wynicują twoje słowa Bóg wie po jakiemu... Koniec końców! — krzyknął unosząc się na nowo. — Ubierajcie przyzwoicie waszych ludzi! Ot co jest!...
Zwrócony do adjutanta Kotuzowa, posuwał się dalej przeglądając oddziały jeden po drugim. Lżej mu się zrobiło po tym pierwszym wybuchu, szukał jednak sposobności do nowej eksplozji. Kołnierz u jakiegoś podoficera wydał mu się podejrzanym, zgromił go tedy należycie. Zauważył następnie, że pierwszy rząd w trzeciej kompanji, nie był dość prosto wyciągnięty. Przemówił głosem rozdrażnionym do Dołogowa, który był ubrany w bluzę sukienną z pętlicami, barwy niebieskawej:
— Gdzie twoja noga? Gdzie twoja noga?
Dołogow wysunął zwolna nogę, fiksując zuchwale pułkownika.
— Dla czego masz na sobie tę bluzę komedjancką? Paszow! Sierżancie, rozebrać mi natychmiast tego człowieka!...
— Moją powinnością, panie pułkowniku — wpadł mu w słowo Dołogow — jest wypełniać rozkazy wydane. Nic mnie jednak i nikt nie zmusi do znoszenia...
— Ani mi pisnąć w szeregu! Ani pisnąć, rozumiesz?!
— Nie można mnie przymusić do znoszenia obelg niezasłużonych...
Dołogow podniósł głos, i skrzyżowały się ni to dwa miecze obosieczne, wzrok żołnierza, ze wzrokiem pułkownika.
Pułkownik zamilkł, szarpiąc z gniewem szarfę przez piersi przewieszoną.
— Chciejcie zmienić ubranie — bąknął tonem łagodniejszym.
I odwrócił się do niego plecami.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.