Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
— Jadą! — krzyknął piechur, postawiony na wedecie. Pułkownik czerwony jak piwonia z wielkiego wzruszenia, podbiegł do swego rumaka, schwycił go za cugle drżącą dłonią, wskoczył na siodło, wyciągnął pałasz, z miną junacką, rozpromienioną, i otworzył szeroko usta, aby dać znak, gdy nadejdzie chwila stanowcza.
Pułk zafalował, niby kłosy wiatrem poruszone, aby zapaść następnie w zupełną nieruchomość.
— Cicho! Cicho w szeregach! — huknął pułkownik głosem potężnym, w którego brzmieniu czuło się dziwną mieszaninę: zadowolenia, karności wojskowej i pewnego rodzaju uszanowania... zbliżały się bowiem oczekiwane matadory. Nadjeżdżała wysoka wiedeńska kareta na resorach, z bokami lakierowanemi na niebiesko, turkocząc po gościńcu murowanym. Otaczali ją oficerowie na koniach i eskorta z dońskich kozaków. Mundur biały jenerała austryjackiego, który siedział w karecie obok Kotuzowa, dziwnie odbijał od ciemnych mundurów rosyjskich. Zatrzymała się wreszcie kareta, dwaj jenerałowie przestali rozmawiać, i Kotuzow wysiadł, zstępując zwolna i z trudem, ze stopni spuszczonych w karecie. Zdawał się nie zwracać zrazu uwagi na owe dwa tysiące ludzi, z wzrokiem wytężonym i zapatrzonym jak w tęczę w niego i w swojego pułkownika. Na daną komendę, pułk zatrząsł się, jakby jeden człowiek tylko, i broń sprezentował. Usłyszano głos główno-dowodzącego, wśród ciszy grobowej, potem zagrzmiały okrzyki: — „Niech żyje jego Ekscellencja!“ — w odpowiedzi na pozdrowienie jenerała, i znowu zapanowało głuche milczenie. Kotuzow, który zatrzymał się był, podczas gdy pułk broń prezentował, zaczął teraz przechodzić zwolna wzdłuż szeregów razem z jenerałem austrjackim. Po sposobie jak pułkownik powitał swojego najwyższego przełożonego; jak postępował za Kotuzowem krok w krok, z głową pochyloną, śledząc pilnie każdy ruch, prostując się po każdem jego słowie, można było odgadnąć z łatwością, że spełnianie tej powinności, było słodkiem dla jego serca. Dzięki surowości, ale także i troskliwości ojcowskiej, o potrzeby swoich podkomendnych, jego pułk był o wiele lepszym od innych, które przybywały do Braunau. Liczył on tylko 217 ludzi chorych i maroderów; i był we wszystko zaopatrzony, prócz obuwia.
Kotuzow zatrzymywał się kiedy niekiedy aby przemówić słów kilka pełnych życzliwości do oficerów, a nawet do żołnierzy, których znał jeszcze z kampanji tureckiej. Na widok ich butów podartych, potrząsał smętnie głową, i wskazywał na nie swojemu towarzyszowi, giestem tak wymownym i z taką miną, że to mu oszczędzało trudu, czynienia słownych wyrzutów, i tłumaczeń tego faktu, któremu nie można było zaprzeczyć. Gdy ten giest powtarzał się częściej, pułkownik rzucał się naprzód, aby pochwycić w lot uwagi spodziewane z ust główno-dowodzącego. Około dwudziestu oficerów, tworzących orszak dwóch jenerałów, szło o kilka kroków wstecz, słuch wytężając, mimo że rozmawiali z sobą po cichu, i śmieli się wesoło. Jeden z adjutantów, ładny i szykowny mężczyzna, postępował tuż za Kotuzowem. Był nim książę Andrzej Bołkoński. Obok niego szedł tęgi, rosły i otyły Neświcki, wyższy oficer, z twarzą sympatyczną i wiecznie uśmiechniętą; z poczciwym i łagodnym wyrazem w oczach. Neświcki, zaledwie mógł się pohamować, aby nie wybuchnąć śmiechem szalonym, na widok figlów wyprawianych przez jednego z towarzyszów. Ten bowiem, oficer od huzarów, o cerze smagłej, jak u cygana, z wzrokiem wlepionym z tyłu w pułkownika, powtarzał każdy ruch tamtego, z komizmem niezrównanym, a z najwyższą powagą, nie uśmiechnąwszy się ani razu.
Kotuzow przechodził zwolna i niedbale pod tym ogniem tysiąca oczów, które uciekały prawie z pod powiek, aby przypatrzyć mu się uważniej.
Zatrzymał się nagle przed trzecią kompanją. Orszak nieprzygotowany na ten przystanek, znalazł się o krok niego.
— Ach! Tymotkin! — zawołał radośnie, poznając kapitasia, z nosem purpurowym.
Tymotkin wyciągnięty już do granic możliwych, od owej chwili złowrogiej, kiedy napadł na niego pułkownik, z powodu Dołogowa, potrafił wyciągnąć się jeszcze więcej po słowach główno-dowodzącego. Te istne tortury, mogły mieć dla niego skutki fatalne, gdyby były dłużej potrwały. Spostrzegł to Kotuzow i odwrócił się czemprędzej od niego, z lekkim uśmiechem igrającym na jego twarzy naznaczonej blizną głęboką.
— Ten także, to mój stary towarzysz broni z pod Izmaiły... dzielny wojak... Czyś z niego zadowolony?...
— Ależ nadzwyczajnie, wasza Ekscellencjo.
— Każdy ma wprawdzie swoje słabostki i on, o ile pamiętam, hołdował trochę nadto Bachusowi — dodał Kotuzow na odchodnem.
Skamieniały z przerażenia, żeby mu nie kazano odpowiadać za nałóg nieuleczalny kapitasia, nieszczęśliwy pułkownik milczał zawzięcie. Ów swywolny huzar tymczasem, uderzony postacią zwolennika bachusowego, z nosem purpurowym i z figurą jak struna wyciągniętą, zaczął go naśladować z takiem mistrzowstwem, że Neświcki, mimo całej powagi, parsknął śmiechem. Kotuzow obrócił się. Obaj jednak potrafili natychmiast zmienić wyraz fizjonomji. Twarz tak u jednego, jak u drugiego, niby pod dotknięciem rószczki czarodziejskiej, wyrażała powagę pełną uszanowania.
Trzecia kompanja, była ostatnią. Kotuzow stanął zamyślony, szukając po głowie czegoś, o czem widocznie zapomniał. Książę Andrzej podszedł bliżej, szepnąwszy mu po francuzku:
— Wasza Ekscellencja raczyła mi polecić, żebym jej przypomniał Dołogowa, który został zdegradowany...
— Gdzie Dołogow? — spytał szybko Kotuzow.
Przebrany obecnie w prosty kitel żołnierski z sukna szarego, Dołogow, nie kazał wcale czekać na siebie. Wyszedł z szeregu, zgrabnie i sprawnie broń prezentując. Był to niezaprzeczenie żołnierz piękny z postawy, zwinny w ruchach, sympatyczny z twarzy, z włosem jasnym i dużemi niebieskiemi oczami.
— Czy ze skargą? — bąknął niechętnie Kotuzow, lekko brwi marszcząc.
— Nie, to Dołogow — wtrącił Andrzej.
— A! spodziewam się, że nauka poskutkuje i poprawi cię dostatecznie. Staraj się służyć dobrze i gorliwie. Nasz car jest łaskawym i wspaniałomyślnym. I ja o tobie nie zapomnę, skoro tylko zasłużysz sobie na to.
Oczy duże i błyszczące Dołogowa patrzyły teraz z tą samą determinacją, jak mierzyły przedtem pułkownika. Ich śmiały wyraz, zdawał się zapełniać i wyrównać przepaść, która ma niby dzielić prostego żołnierza od jenerała główno-dowodzącego.
— O jedną łaskę błagam waszą Ekscellencją — rzekł głosem donośnym i dźwięcznym. — Podajcie mi sposobność zmazania mojej winy i złożenia dowodów mego poświęcenia bezgranicznego dla cara wszech Rosji.
Kotuzow pokazał mu plecy z miną kwaśną i zasępioną. Te czcze frazesy, wiecznie jedne i te same, zanudzały i zamęczały go na śmierć.
— Po co powtarzać wiecznie tę samą zwrotkę — mówił w duchu. — Po co wiecznie te same androny mają mi dzwonić w uszach?
Wsiadł nazad do karety i odjechał.
Pułk podzielony na oddziały, pomaszerował na kwatery, w najbliższym promieniu fortecy Braunau. Tam miał wypocząć po trudach przebytych, wyekwipować się, a przedewszystkiem zaopatrzyć się w nowe obuwie.
— Nie macie żalu do mnie, Prokopie Iwanowiczu?... — przemówił pułkownik serdecznie, do Tymotkina, przejechawszy konno po pod szeregi trzeciej kompanji. — Twarz mu jaśniała radością, że przegląd odbył się i zakończył tak szczęśliwie. — Bo to widzicie Tymotkin, carska służba, nie przelewki!... wiecie przecie, co?... Trwoga nas obejmuje, żeby nie zbłaźnić się i nie okryć wstydem przed całym pułkiem. Jestem jednak zawsze gotów uznać mój błąd, i podać pierwszy rękę do zgody... — tu wyciągnął rękę do swego podwładnego.
— Na miły Bóg, wasza Ekscellencjo, czyżbym śmiał pomyśleć...
Podczas gdy nos kapitasia, nabierał z wielkiej radości, jeszcze wspanialszej barwy purpurowej, usta rozwarły mu się szeroko, od ucha do ucha, uśmiechem szczęścia niewypowiedzianego. Przy tej sposobności pokazał zęby pokruszone, z bramą w pośrodku, dwa bowiem zęby przednie, zostawił biedaczysko na wieki wieków, na pobojowisku, podczas szturmu na twierdzę Izmaiłę.
— Powiedzcie, proszę, Dołogowowi, że o nim nie zapomnę, może być zupełnie spokojny... Ale, ale! jak się też sprawuje?
— Bardzo pilny w spełnianiu swoich obowiązków, Ekscellencjo... tylko to jego usposobienie...
— Jakie usposobienie?...
— A no, napada go czasem istna furja... Są dni, że jest łagodnym, powodującym się, pełnym inteligencji... aż naraz przemienia się w dzikie zwierzę. Ot! niedawno temu, o mało nie ubił jak psa, jakiegoś żydka polskiego... Przecie wasza Ekscellencja wie o tem...
— No tak... zapewne — odrzucił pułkownik wymijająco. — Wart bądź jak bądź pożałowania... bardzo nieszczęśliwy... ma wysokie protekcje... zrobilibyście dobrze, gdyby tak, przy sposobności...
— Ależ ma się rozumieć, Ekscellencjo! — nowy uśmiech kapitasia świadczył, że pojął najzupełniej wolę i tajemne życzenie przełożonego.
— Szlify oficerskie, przy pierwszej okazji! — krzyknął pułkownik przejeżdżając obok Dołogowa. Ten obrócił się i uśmiechnął szydersko na te słowa.
— Dobrze wypadło, bardzo dobrze! — pułkownik mówił dalej głośno i dobitnie, aby mogli go słyszeć wszyscy żołnierze. — Podwójna racja wódki dla wszystkich i dziękuję każdemu z osobna... Bogu chwała...
Zbliżył się do innej kompanji.
— Dobre w końcu człeczysko... Można jeszcze żyć jako tako pod jego rozkazami — zwrócił się z tem kapitan do jednego z poruczników.
— Słowem: „król kierowy!“ — odrzucił porucznik żartobliwie śmiejąc się. Tak bowiem nazywano w całym pułku, kochliwego pułkownika.
Wesołe usposobienie oficerów, spowodowane szczęśliwym przebiegiem przeglądu, udzieliło się również i żołnierzom. Maszerowali dziarsko, gawędząc i pośmieszkując.
— Kto też wymyślił bajeczkę, jakoby Kotuzow był jednookim?
— Tak bo jest rzeczywiście!
— Toś powiedział, coś wiedział — zaśmiał się trzeci — a widział ci wszystko dokumentnie, nasze buty podarte i nieledwie brakujące goździe w podkówkach policzył.
— A ten drugi Austrjak? Jak wam się podobał? Niby kawał kredy... istny wór mąki! Ciężka pańszczyzna dalibóg, prać to wszystko!
— Słuchajno, tyś był na samym przedzie... nie słyszałeś przypadkiem kiedy weźmiemy się za bary? Czy nie wspominali co o tem, hę? Ktoś tam prawił, że Napoleon jest tu, w Braunau.
— Bonaparte tutaj? To ci dopiero komedja! Trzeba być głupcem ostatnim, żeby o tem nie wiedzieć, że Prusak zrebelizował się, Austrjak zaś ma mu wleźć na kark... dopiero gdy go dobrze przetrzepią, zacznie i on wojnę z Bonapartem. No, no, opowiadaj tylko dalej, twoją ciekawą bajeczkę. Bonaparte w Braunau! Oj, oj, jak to zaraz widać, że u ciebie pstro w głowie, chłystku.
— Ah, ci djabelscy furjerzy... Już piąty oddział wchodzi do wsi i zjedzą wszystko przed nami.
— Może dałbyś mi kawał suchara, co?
— A nie dałem ci to wczoraj dopiero kilka niuchów tabaki? Może nieprawda, hę? No, masz zresztą kawałek suchara i odczep się raz odemnie.
— Gdyby się choć zatrzymano gdziekolwiek... ale nie... wlecz się jeszcze pieszo całych pięć wiorst, z próżnym żołądkiem.
— Eh, tobieby się podobało, gdy by tak Niemiaszki zaofiarowali nam swoje piękne powozy, co?... Jechać powozem, to by ci była komedja, hę?...
— A ten lud tutejszy, widziałeś? Nie to co Polacy... Tamto poczciwi z kośćmi ludziska... zresztą zawsze to jeszcze naszego cara poddani, a teraz nic tylko szwar, szwar, szwar, szwar! z Niemcami. Licho ich bierz, czy to się chrześcjanin z nimi dogada?
— Na przód śpiewacy — zakomenderował kapitan i blisko dwudziestu ludzi wysunęło się z szeregów.
Dobosz, który dowodził śpiewami stanął między nimi i zaintonował pieśń zaczynającą się od słów:
„Czerwieni się niebo, oj, łuną czerwieni“... a która kończyła się: — „A nasz ojciec Kamenski powiedzie nas w bój, w zwycięzki bój!“ — Skomponowana podczas kampanji tureckiej, pieśń służyła teraz tak samo w Austrji żołnierzom, z tą jedynie różnicą, że zamiast tamtego nazwiska, wspominano o ojcu Kotuzowie. Gdy prześpiewano z junackiem zacięciem ostatnią zwrotkę, dobosz, piękny, rosły chłop, jak dąb, około lat czterdziestu, z członkami zwinnemi, jakby u akrobaty, spojrzał ostro na swoich towarzyszów, brwi ściągając, podczas gdy jego ręce kołysząc się z prawej strony ku lewej, zdawały się rzucać o ziemię czemś niewidzialnym. Przekonawszy się, że wszyscy mają w niego wzrok wlepiony, podniósł zwolna ramiona w górę i tak je trzymał chwilę nad głową, jakby unosił przedmiot drogocenny, a dotąd niewidzialny. Na raz odrzucając go szybko, zaintonował: „Strzecho moja, strzecho kochana!“ — i teraz dwadzieścia głosów, wpadło w ton chórem. Jeden z żołnierzów, wyrwał się naprzód i jakby mu wcale nie ciężył na plecach tornister wraz z mantelzakiem, zaczął podskakiwać i tańcować, cofając się wstecz od swoich towarzyszów. Wymachiwał przytem rękami, jakby chciał sobie przysporzyć miejsca próżnego do tych ewolucji choreograficznych, uderzając dwiema łyżkami cynowemi podług taktu, niby hiszpańskiemi kastanietami. Inni puścili się za nim w pląsy, w tępie coraz szybszem, to skacząc w górę, to przypadając do ziemi w prysiudach. Wtem usłyszeli w tyle turkot kół i koni parskanie. To Kotuzow wracał ze swoją świtą. Skinął ręką na znak, żeby sobie żołnierze nie przerywali wesołej zabawy. Na drugim końcu skrzydła prawego, koło którego przesunęła się tuż blisko wysoka kareta, uderzała w oczy postać Dołogowa, nie licująca wcale z resztą otoczenia. Chód jego był miarowy, według regulaminu, a jednak był zupełnie inny, lekki, śmiały, pełen wytworności. Rzucał on wzrokiem pewnym i sarkastycznym, niby wyzywając do zmierzenia się z nim. Zdawał się litować nad nimi, że nie wejdą do miasta tak jak on pieszo w wesołem towarzystwie. Porucznik Gerkow, ten sam, który bawił przed tem całą świtę, otaczającą Kotuzowa, naśladując komicznie ruchy pułkownika i Tymotkina, powstrzymał konia nieznacznie, aby zbliżył się do Dołogowa. Chociaż Gerkow należał niegdyś do szajki łobuzów i hultajów którym przewodniczył Dołogow, wstrzymywał się jednak dotąd z wszelką przezornością od stosunków jakichkolwiek z dawnym towarzyszem, obecnie zdegradowanym i w niełasce. Słów kilka rzuconych przez Kotuzowa, kazały mu atoli zmienić taktykę. Przemówił zatem, udając wielkie rozradowanie:
— Jakże się miewasz, kochany przyjacielu?
— Jak widzisz — odpowiedział Dołogow tonem lodowatym.
Piosnka coraz żywsza i śpiewana w rytmie lekkim kozaka, towarzyszyła dziwnie do Gerkowa wielko-pańskiej nonszalancji, z którą cedził wyrazy, i odpowiedziom lodowato-obojętnym Dołogowa.
— Jakże urządziłeś się z przełożonymi?
— Oh, jak najlepiej. Poczciwi ludzie... Ty jak widzę, wśrubowałeś się do głównego sztabu?
— Tak... przydzielono mnie do niego. Jestem tu w czynnej służbie.
Zamilkli obadwaj. — „Leci sokolik, leci w niebiosa, prawą dłonią podrzucony“ — brzmiały słowa piosenki. Nuta tejże skoczna i wesoła, wzbudzała mimowolnie w całem otoczeniu otuchę i wiarę w przyszłość.
I tych dwóch rozmowa, byłaby może weszła na inne tory, gdyby nie ten ożywiony akompaniament.
— Czy to prawda, że pobito Austrjaków? — spytał po chwili Dołogow.
— Tak utrzymują, ale djabełby chyba odgadł co się święci właściwie.
— Tem lepiej — odciął krótko Dołogow, przytupując lekko, według rytmu piosenki.
— Przyjdź dziś do mnie wieczorkiem, cóż, dobrze? Założymy banczek w faraona...
— Macie zatem tak wiele pieniędzy?...
— No, przyjdź tylko...
— Niepodobna! Zaprzysiągłem, że nie dotknę się kart, ani szklanki z winem, póki nie zostanę na powrót oficerem.
— Oh, to stanie się niezawodnie przy pierwszej lepszej okazji.
— Ha, wtedy... zobaczymy...
— Mógłbyś zajrzeć do nas i teraz; gdybyś potrzebował czegokolwiek, licz na nas... Sztab główny dostarczy ci wszystkiego.
Dołogow uśmiechnął się na to.
— Oh! nie troszczcie się tak bardzo o mnie. Nie zażądam od was niczego... Jak będzie mi czego potrzeba, sam sobie wezmę.
— Niech i tak będzie... Bo to widzisz tylko dla tego...
— Tak, tak, i ja tylko dla tego... — Adieu!
— Adieu!
W dali odzywały się dotąd tony piosneczki: — „Tam! tam! w mojej chatynce!“ — gdy Gerkow zniecierpliwiony nareszcie sarkazmem Dołogowa, wspiął konia ostrogami i pogalopował w takcie skocznym kozaka, aby dopędzić i zrównać się z karetą.