Wojna i pokój (Tołstoj, 1894)/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Wojna i pokój Tom II |
Wydawca | J. Czaiński |
Data wyd. | 1894 |
Druk | J. Czaiński |
Miejsce wyd. | Gródek |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Война и мир |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Zaledwie wysiadł z powozu Kotuzow, z nieodstępnym od jego boku jenerałem austryjackim, udał się prosto do swojego gabinetu. Tam kazał sobie podać papiery, odnoszące się do stanu armji, i listy odebrane w wilją dnia tego. Przyniósł mu to wszystko adjutant, książę Bołkoński. Listy były od arcyksięcia Ferdynanda, dowodzącego przednią strażą. Rozłożono mapę na stole, przed którym zasiedli: Kotuzow i jenerał austrjacki, jeden z członków „Hofkriegsrath’u“ (wyższej rady wojennej.) Odbierając papiery z rąk Bołkońskiego, i skinąwszy nań nieznacznie, żeby nie odchodził, Kotuzow prowadził dalej rozmowę po francuzku, dobierając wyrażeń eleganckich, frazesów wyszukanych, które wygłaszał zwolna i z pewnym naciskiem. Ton jego głosu wpadał miło w ucho; i on sam zdawał się rozkoszować swoją wytworną francuzczyzną:
— To moja odpowiedź jedyna, panie jenerale; gdyby owa sprawa, tylko odemnie zależała, byłbym spełnił natychmiast wolę cesarza Franciszka, łącząc się z arcyksięciem. Chciejcie wierzyć, że osobiście byłbym najszczęśliwszym, gdybym mógł złożyć w inne ręce naczelne dowództwo i ciężącą na mnie odpowiedzialność. Nie wątpię że znalazłby się w Austrji nie jeden wódz zdolniejszy i bardziej niż ja wykształcony fachowo. Macie przecież mnóstwo dzielnych jenerałów, to rzecz wiadoma. Częstokroć atoli rządzą nami okoliczności, a nie wola nasza osobista...
Uśmiech dwuznaczny, towarzyszący słowom ostatnim, usprawiedliwiał najzupełniej minę kwaśną i mocno niedowierzającą Austrjaka. Co do Kotuzowa: był on pewny że towarzysz nie zada mu kłamstwa w oczy. To było dla niego punktem najważniejszym, o resztę nie troszczył się wcale.
Ten, z którym rozmawiał, był zmuszony odpowiedzieć w tym samym tonie. Głos lekko drżący, zdradzał jego zły humor i śmiesznie odbijał od słów pochlebnych, wystudjowanych naprzód, które wymawiał z wysiłkiem.
— Przeciwnie, wasza Ekscellencjo, cesarz ocenia nader wysoko to wszystko, czego dokonaliście dotąd, dla naszych wspólnych spraw i interesów. Znajdujemy tylko, że powolność w marszu, przeszkadza dzielnej armji rosyjskiej i jej wodzowi, zdobywać nowe laury, do czego nawykli oddawna.
Kotuzow skłonił się z tym samym drwiącym uśmiechem.
— Nie podzielam tego zdania. Jestem przeciwnie najmocniej przekonany, opierając się na treści listu, którym baczył mnie zaszczycić jego cesarzewiczowska mość, arcyksiąże Ferdynand, że armja austrjacka, pod dowództwem jenerała tak doświadczonego jak wasz Mack, musiała zwyciężyć na całej linji, niepotrzebuje zatem wcale naszej pomocy.
Austrjak zaledwie potrafił powściągnąć się od wybuchu gniewu, który nim miotał. Ta odpowiedź bowiem, nie zgadzała się bynajmniej z wieścią nurtującą głucho po kraju, o znacznej porażce jego współziomków. Zbieg wypadków najfatalniejszy, pozwalał przypuszczać, że owe wieści o porażce, nie były przesadzone, a nawet były więcej niż prawdopodobne. W tym stanie rzeczy, słowa główno-dowodzącego wyglądały na żart niewczesny. Kotuzow jednak, mówiący najspokojniej i z uśmiechem, miał prawo wygłaszać podobne zdanie, na podstawie ostatniego listu samego Mack’a. W tym biuletynie, jenerał austrjacki wspominał o przyszłem walnem zwycięstwie, wynosząc pod niebiosa niezrównaną pozycją swojej armji, pod względem strategicznym.
— Chciejcie podać mi ten list — przemówił Kotuzow do księcia Andrzeja. — Proszę posłuchać...
Przeczytał po niemiecku ustęp następujący:
„Armja nasza, licząca około 70,000 ludzi, pozwala nam zaatakować nieprzyjaciela i pobić go, gdyby próbował przejść przez rzekę Lech. W razie przeciwnym, dzięki Ulmowi, który jest w naszym ręku, zostaniemy panami obu brzegów Dunaju. Możemy przejść go w danym razie i spaść niespodzianie na wojska nieprzyjacielskie. Tym sposobem przecięlibyśmy nieprzyjacielowi drogi komunikacyjne, moglibyśmy przejść nazad przez rzekę trochę niżej i przeszkodzić w końcu, żeby nie zwrócił głównych sił swoich, przeciw naszym wiernym sprzymierzeńcom. Zaczekamy tedy odważnie stojąc na stanowisku zaczepno-odpornem, aż do chwili, gdy armja rosyjska będzie gotowa złączyć się z nami, aby zadać cios śmiertelny nieprzyjacielowi, na co zasłużył najzupełniej“.
Gdy skończył czytać tę czczą frazeologją, Kotuzow westchnął wznosząc w górę oczy.
— Waszej Ekscellencji wiadomo przecie, że mędrzec powinien z góry przewidywać zawsze casus najgorszy... — wtrącił siedzący naprzeciw Austrjak, któremu pilno było położyć kres drwinkom i przycinkom, a przystąpić na serjo do kwestji piekącej. Rzucił wzrokiem mimowolnie na adjutanta.
— Przepraszam po tysiąc razy pana jenerała.
Przerwał mu Kotuzow zwracając się do Bołkońskiego:
— Chciej, mój drogi spytać Kozłowskiego, jakie odebrał raporty od naszych szpiegów. Tu masz jeszcze dwa listy hrabiego Nostic’a, jeden jego cesarzewiczowskiej mości, arcyksięcia Ferdynanda i kilka innych ważnych dokumentów. Idzie o to, żeby ułożyć z tego wszystkiego, po francuzku, a najdokładniej, rodzaj memorjału, w którymby pomieściły się wszelkie wieści otrzymane w tych dniach o posuwaniu się wojsk austrjackich, aby to przedstawić jego Ekscellencji.
Książe Andrzej skinął głową na znak, że wie o co chodzi. Zrozumiał nie tylko to, co mu powiedziano, ale i to, czego kazano mu się domyśleć. Salutując po wojskowemu obu jenerałów, wyszedł wolnym krokiem z gabinetu.
Choć niedawno opuścił Rosję, książę Andrzej zmienił się jednak niesłychanie. Znikł bez śladu, tak z jego twarzy, jak i z całego wzięcia, nienaturalny wyraz znudzenia i jakiejś apatycznej niedbałości, który go dawniej prawie nigdy nie opuszczał. Zdawać się mogło, że obecnie nie ma czasu przemyśliwać nad wrażeniem, wywieranym przezeń na najbliższe otoczenie. Zajmowały go sprawy o wiele ważniejsze i większej doniosłości. Zadowolony sam z siebie, i z tych wszystkich, których widywał, stawał się z dnia na dzień weselszym i bardziej uprzejmym. Kotuzow, którego dogonił w Polsce, przyjął go otwartemi ramionami, obiecując uroczyście, że o nim nie zapomni. Odznaczył go też przy pierwszej sposobności. Z wszystkich adjutantów wybrał sobie jego na towarzysza, jadąc do Wiednia, i tam powierzał mu missje najważniejsze. Napisał był nawet do swojego starego druha, księcia Mikołaja Bołkońskiego tych kilka wierszy:
— Syn twój stanie się z czasem, w to wierzę i tego się spodziewam, wojskowym znakomitym. Ma po temu zacięcie. Pełen zdolności, a co znaczy najwięcej: wytrwały i spełniający ściśle swoje obowiązki. Jestem uszczęśliwiony, że mogę go mieć przy sobie.
Tak pomiędzy oficerami w głównym sztabie, jak i w armji, książę Andrzej używał reputacji podwójnej. Tak było niegdyś i w Petersburgu. Jedni... ci jednak stanowili znaczną mniejszość... mieli go za osobistość o całe niebo wyższą od ogółu, zdolną do wielkich czynów. Ci też posuwali do przesady uwielbienie dla niego, słuchali go jak wyroczni i starali się we wszystkiem naśladować. Stosunki też z nimi, układały się łatwo i naturalnie. Inni, a ci byli w większości, nie lubiąc go, znajdywali, że jest dumnym, nieprzystępnym, słowem: nie do zniesienia. Z tymi jednak, umiał stanąć na takiej stopie, że bali go się jak ognia i trzymali się od niego jak najdalej. Wyszedłszy z gabinetu Kotuzowa, Andrzej przystąpił do swojego kolegi Kozłowskiego, adjutanta w służbie, którego zastał siedzącego pod oknem z książką w ręku.
— Co powiedział Kotuzow? — spytał Kozłowski.
— Kazał napisać memorjał o powodach naszej nieruchomości.
— A to na co?
Książę Andrzej za całą odpowiedź wzruszył miłosiernie ramionami.
— Czy są jakie wiadomości o Mack’u?
— Nie ma żadnych.
— Gdyby miała potwierdzić się wiadomość o jego przegranej, jużby nam ją byli przysłali urzędownie.
— Prawdopodobnie...
Po tem słowie książe Andrzej skierował się ku drzwiom prowadzącym do sieni, gdy w tem otworzyły się gwałtownie i wpadł przez nie ktoś zupełnie im nieznajomy. Był to również jenerał austryjacki, z czarną przepaską na głowie, i z wielką gwiazdą orderu Marji Teresy na piersiach.
— Jenerał główno dowodzący Kotuzow? — spytał gorączkowo nowoprzybyły po francusku, ale z wybitnym akcentem niemieckim, a rozglądnąwszy się w koło, zaczął iść szybko do drzwi od gabinetu.
— Jenerał główno dowodzący zajęty w tej chwili — Kozłowski skoczył do drzwi, zastępując drogę intruzowi. — Kogo mam zapowiedzieć?
Twarz cudzoziemca pochmurniała, a usta mu zadrgały. Wyjął z kieszeni notyskę, napisał szybko słów kilka ołówkiem, wydarł ćwiartkę papieru i podał ją adjutantowi. Następnie przysunął się do okna i usiadł ciężko na krześle, które zajmował przed chwilą Kozłowski. Spojrzał ponuro i z niechęcią na dwóch młodych ludzi, jakby chciał powściągnąć ich zbytnią ciekawość tem spojrzeniem. Po chwili podniósł głowę, wyprostował się widocznie w chęci żeby się z czemś odezwać. Musiał atoli namyśleć się inaczej, skoro machnął tylko ręką niedbale i spróbował zanucić półgłosem jakąś żołnierską piosneczkę; głos mu jednak urwał się, i wydał tylko z piersi ton głuchy, nieokreślony. Otworzyły się niebawem drzwi od gabinetu, a na progu ukazał się Kotuzow. Jenerał z głową obwiązaną, schylony, jakby chciał uniknąć jakiego niebezpieczeństwa, podszedł ku niemu, robiąc kroki olbrzymie, nogami niesłychanie długiemi a chudemi.
— Widzisz przed sobą Ekscellencjo nieszczęśliwego Mack’a! — zawołał głosem drżącym od wzruszenia.
Kotuzow zachował przez chwilę zupełną obojętność. Zwolna rysy jego twarzy rozjaśniły się i wygładziły się zmarszczki na czole; skłonił się z uszanowaniem, a puściwszy go poprzód siebie, poszedł za nim do gabinetu, drzwi za sobą przymknąwszy. Potwierdziła się zatem wieść głucha zrazu o porażce Mack’a i złożeniu broni pod murami Ulmu.
W pół godziny później, rozesłano już adjutantów na wszystkie strony z rozkazem dziennym, który miał niebawem rozruszać armję rossyjską i zmusić ją do maszerowania w kierunku armji nieprzyjacielskiej.
Książe Andrzej należał do rzędu tych nielicznych oficerów w sztabie głównym, dla których cały interes skupia się i koncentruje w obrotach wojennych na serjo w przededniu mającej się stoczyć walnej bitwy. Obecność Mack’a i szczegóły klęski, która go spotkała, ostrzegły go, dając do zrozumienia, że armja rossyjska, znajduje się także w położeniu nader krytycznem, i że połowa kampanji już stracona. Wyobrażał sobie rolę przypadającą wojskom rossyjskim, i jaką on sam może odegrać niebawem. Nie mógł zapanować nad uczuciem złośliwego zadowolenia, gdy pomyślał o upokorzeniu dumnej Austrji. Jeszcze większą radość sprawiała mu nadzieja, że wkrótce nastąpi starcie nieuniknione, między Francuzami a Rosjanami, pierwsze od czasów Suwarowa. Lękał się jednak, żeby genjusz Bonapartego, nie był silniejszym, od bohaterstwa jego przeciwników. Nie mógł nawet przypuścić, żeby jego bohatyr uwielbiany mógł być przez kogokolwiek zwyciężonym.
Podniecony nawałem sprzecznych myśli i uczuć, książe Andrzej udał się na swoją kwaterę, aby zasiąść do listu, który codziennie do ojca wysyłał. Spotkał po drodze swojego towarzysza, który dzielił z nim kwaterę, Neświckiego, i żartobliwego Gerkowa. Obaj trzymali się za boki od śmiechu.
— A ty czemuś zasępiony, jak chmura gradowa? — spytał Neświcki, rzuciwszy okiem na jego twarz bladą i wzrok pałający gorączkowo.
— Nie ma powodu do uciechy! — odrzucił krótko Bołkoński.
W chwili gdy zamieniali z sobą te słowa, zobaczyli w głębi korytarza, owego członka wyższej rady wojennej w Wiedniu, i jenerała austrjackiego Straucha, dodanego Kotuzowowi z poleceniem iżby, czuwał nad dostawą regularną wiktuałów i paszy dla koni przeznaczonej dla armi rossyjskiej. Ci dwaj jenerałowie przybyli dopiero wczoraj. Szerokość korytarza pozwalała najzupełniej trzem młodym oficerom nie ruszać się z miejsca, aby tamci mogli przejść obok nich wygodnie Gerkow jednak, odpychając Neświckiego, zawołał głosem zadyszanym, jakby mu nagle tchu zabrakło.
— Nadchodzą!... nadchodzą!... ustąpcie się na Boga!...
Dwaj jenerałowie chcieli widocznie uniknąć wszelkich oznak uszanowania, gdy Gerkow, z twarzą rozpromienioną, z uśmiechem od ucha do ucha, nadającą jej wyraz głupkowatego, prawie idjotycznego zadowolenia, postąpił o krok naprzód.
— Wasze Ekscellencje raczą pozwolić — przemówił najczystszą niemiecczyzną — żebym miał zaszczyt złożyć im moje najszczersze i najzasłużeńsze gratulacje!
Pochylił głowę, z ukłonem niezgrabnym dzieciaka, który dopiero zaczyna się uczyć tańczyć, i wyrzuca nogami jedną po drugiej jak młody źrebiec. Członek Hofkriegsrathu, przybrał zrazu wyraz chmurny i surowy. Uderzony jednak szczerością tego szerokiego i głupkowatego uśmiechu, nie mógł wstrzymać się, żeby nie zwrócić na niego uwagi.
— Mam więc zaszczyt, złożyć moje gratulacje — mówił dalej Gerkow — że jenerał Mack, powrócił zdrów najzupełniej, prócz lekkiego tu zadraśnięcia — dodał z miną rozradowaną, wskazując ręką na głowę. Jenerał zmarszczył brwi i odwrócił się od niewczesnego żartownisia.
— Boże! a to głupiec! — wykrzyknął idąc dalej.
Neświcki uradowany z konceptu kolegi otoczył poufale ramieniem Bołkońskiego. Ten atoli odtrącił go szorstko z twarzą bladą jak ściana i z ustami drgającemi nerwowo. Uczucie gniewu, spowodowane pierwotnie pojawieniem się Mack’a, i wieścią fatalną, której był nieszczęsnym zwiastunem, rozdrażnienie własnem rozmyślaniem nad położeniem obecnem armji rossyjskiej, znalazło wreszcie odpływ, w obec żartu niestosownego Gerkowa.
— Jeżeli panu sprawia przyjemność — rzekł tonem ostrym i surowym — odgrywać rolę trefnisia nadwornego, nie mogę, rzecz naturalna, w tem mu przeszkodzić. Zapowiadam panu jednak, i to całkiem serjo, że gdybyś pozwolił sobie kiedykolwiek w mojej obecności, równie głupich żartów, nauczyłbym go, jak się wypada zachowywać w przyzwoitem towarzystwie.
Neświcki i Gerkow osłupieli ze zdziwienia, wytrzeszczyli oczy na niego, a następnie spojrzeli w milczeniu jeden na drugiego.
— Ale cóż w tem złego?... gratulowałem, nic więcej — bąknął Gerkow.
— Nie żartuję wcale, milcz pan! — krzyknął Bołkoński, i wziąwszy pod ramię Neświckiego, odszedł od Gerkowa, który na razie nie wiedział co odpowiedzieć.
— A ciebie co napadło? — spytał Neświcki, starając się go uspokoić.
— Jakto, co mnie napadło?! Ty więc tego nie rozumiesz? Albo jesteśmy oficerami w służbie naszego cara i do obrony kraju własnego, których cieszy każda pomyślność naszych wojsk, a którzy współczują i płaczą nad każdą klęską, lub też zostaliśmy prostymi pachołkami! Takim, rzecz naturalna, nie wolno wglądać w żadne sprawy, mają tylko słuchać ślepo rozkazów. Czterdzieści tysięcy ludzi wymordowanych, armia naszych sprzymierzeńców zniszczona... a wy znajdujecie w tem nieszczęściu pole do popisywania się płaskiemi dowcipami?! — Andrzej zapalał się coraz bardziej. — To dobre dla takiego jak ten tam hołysza, który nie ma nic do stracenia, a którego podobało ci się uważać za przyjaciela, ale nie dla mnie!... nie dla ciebie!... Tylko ulicznicy mogą bawić się w ten sposób!...
Teraz dopiero spostrzegłszy się, że mówił głosem podniesionym i Gerkow mógł go słyszeć, zaczekał umyślnie, czy nie zechce mu odpowiedzieć. Gerkow jednak odwrócił się od nich czemprędzej i uciekł w stronę przeciwną.